Strona:Wacław Sieroszewski - Na daleki wschód - kartki z podróży.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chlujstwo zmalało trochę w moich oczach. Nie pachną oni, to prawda, bo bieda wogóle nie pachnie, ale... do wszystkiego można się przyzwyczaić.
W tej wiosce była piękna, buddyjska świątynia, którą chciałem obejrzeć. Nie znalazłszy żywego ducha na podwórzu i słysząc gwar głosów dziecinnych w bocznem skrzydle, zajrzałem tam. Była to szkoła wioskowa. Dwudziestu kilku bębnów darło się w niebogłosy, wykrzykując lekcye. Naprzeciw wejścia, na tapczanie, za nizkim pulpitem siedział nauczyciel. Kilku dorosłych, poważnych jegomościów, siedząc koło drzwi na tej samej ogólnej pryczy (ławie), co dzieci, czytało książki. Dzieci, spostrzegłszy mię, natychmiast przestały krzyczeć, wskazały mnie nauczycielowi i, porzuciwszy książki, otoczyły mię. Bez cienia zaambarasowania każde z nich witało mnie najpierw nizkim „koteu“, poczem bez żadnej już ceremonii oglądały mię na wszystkie strony i dotykały odzieży. Nauczyciel, który niezwłocznie podszedł, próbował je odpędzić, lecz niebardzo go słuchały. Gdym zaś zajrzał do ich kajetów i, podniósłszy duży palec, powiedział „hao“, radość, a w parze z nią wrzawa, nie miały granic. Chciały mnie gromadą oprowadzać po świątyni, lecz nauczyciel stanowczo się już temu sprzeciwił. Dzieci zostały w szkole, choć