Przemiany (Prus)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Przemiany
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXVI
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

W kilka dni, około piątej po południu, kiedy Trawiński ukończył lekcje ze swoimi uczniami, w stronie czworniaków rozległ się turkot, trzaskanie z bata i ukazał się błyszczący powozik, zaprzęgnięty w parę świetnie utrzymanych gniadoszów. Młodzi Wodniccy z ciekawością spojrzeli w okna i nagle młodszy zawołał:
— Kazik! z Klejnotu jadą. Zmykajmy!
— Rozumie się! — potwierdził starszy. — Ale pierwej trzeba dać znać mamie.
Obaj chłopcy wybiegli z pokoju tylnemi drzwiami, nawet nie uprzątnąwszy książek. Józef czuł, że należałoby zgromić ich za ten objaw dzikości, ale sam był tak zmieszany, że zazdrościł im ucieczki, rozumiejąc jednocześnie, że jemu nie wypada kryć się przed gośćmi.
— Czyby pan Turzyński do mnie z wizytą? — pomyślał.— Ale nawet i za jego wizytę nie będę należał do procesu z Nieznanym.
W tej samej chwili wstyd uderzył mu do głowy. Trzeba być naprawdę sztubakiem, ażeby przypuścić, że pan Turzyński z Klejnotu złoży wizytę korepetytorowi swego rządcy!
Tymczasem powozik uroczystym truchtem wjechał na dziedziniec. Powoził Antek, w granatowej czapce liberyjnej i siwej ułance. Przednie siedzenie zajmował zawsze sztywny, choć słodko uśmiechnięty pan Łoski, ze swą uczciwą, pargaminową twarzą, upiększoną złotemi binoklami i słomkowym kapeluszem. W dziurce czarnego, zakurzonego smokinga Łoski pielęgnował olbrzymią różę, ciemno-amarantowej barwy.
Na jego widok otucha wstąpiła w serce Józefa; zdawało mu się, że niema niebezpieczeństwa, któremu nie stawiłby czoła w towarzystwie ukochanego nauczyciela.
W powoziku siedziały dwie damy w szarych płóciennych sukniach, z białemi i amarantowemi różami przy staniku. Jedną była panna Krystyna Sobolewska, drugą jej uczenica, Zosia Turzyńska.
Na ten widok Józefa ogarnęło naprzód zdziwienie, potem duma, wkońcu złość.
— Więc to ona przyjeżdża namawiać mnie do procesu?
Niebawem powrócił mu zdrowy rozsądek i znowu oblał twarz krwawym rumieńcem.
— Stanowczo jestem głupi! — szepnął.
Tymczasem od kuchni w stronę powoziku biegła z rozkrzyżowanemi rękoma pani Wodnicka, mówiąc wysokim sopranem:
— Kogo widzę? Jakie niespodziewane szczęście!
Promieniejący Łoski tak elegancko wyskoczył z powozu, że zawadził o stopień i byłby upadł, gdyby go za ramię nie powstrzymała panna Krystyna. Ponieważ jednak tego rodzaju wypadki zdarzały mu się po kilka razy na dzień, więc bynajmniej nie zmieszany, owszem, uśmiechnięty, pomógł wysiąść z powozu damom. Pani Wodnicka skinieniem głowy przywitała Łoskiego i pannę Krystynę, skierowując całą eksplozję uczuć na pannę Turzyńską.
— Jakiż zaszczyt spada na naszą skromną chatę! — mówiła. — I trzeba zdarzenia, że w takim właśnie dniu mój mąż musiał wybrać się do powiatu. Chłopcy, chodźcież tutaj... przyjechała nasza kochana dziedziczka.
I kiedy wśród niskich ukłonów zbliżyła głowę do ramienia panny Turzyńskiej, Zosia nagle pocałowała ją w rękę.
Pani Wodnickiej załamał się głos ze wzruszenia, kiedy mówiła:
— A, to już się nie godzi, panno Zofjo! Mnie całować w rękę? Ale prawda, pani zawsze nietylko piękna, ale i dobra jak anioł.
Józef, słuchając tych wybuchów, zaciskał pięści.
„Ależ ten kochany wuj i kochana ciocia wcale ambicji nie mają!“ — pomyślał i tym razem naprawdę chciał wymknąć się z domu. Szczęściem Łoski zwrócił na niego przymrużone oczki i zawołał:
— Ho!... ho!... Józiu!... chodź ino tu na sprawę.
Głosowi temu nie mógł oprzeć się Trawiński i szybko wybiegł na dziedziniec. Wodnicka schwyciła go za rękę i zwracając się do Zosi, rzekła:
— Pozwoli pani, że będę miała honor przedstawić mego siostrzeńca...
— Józio już miał zaszczyt być przedstawiony paniom — odezwał się uprzejmym tonem Łoski.
Panna Zofja skłoniła mu się chłodno i zdaleka, panna Krystyna gorąco uścisnęła go za rękę. W Józefie gniew zakipiał. Chłopak wyprostował się jak sprężyna i ostro spojrzał na pannę Turzyńską; w tej chwili jednak wziął go pod ramię Łoski i zapytał:
— Dlaczegożeś ty do tej pory nie był u mnie?
— Jestem zajęty... nie znam drogi — wyszeptał Józef, drgającemi z gniewu ustami.
— Może pani raczy tymczasem spocząć na ganku. Zaraz się tu coś znajdzie. Cóż panią sprowadziło do nas? — mówiła Wodnicka.
— Wielka, ale to wielka prośba — odparła panna Zosia. — Niech sobie pani wyobrazi, że u nas drób zdycha...
— Nie dziwię się! — szepnęła nie bez ironji pani Wodnicka, śmiertelna nieprzyjaciółka pani Komorowskiej, która w Klejnocie zarządzała gospodarstwem kobiecem.
— Prawie że już nie mamy ptactwa w domu — ciągnęła panna Zofja — więc przyjechałyśmy prosić panią...
— O kilkanaście sztuk? Ależ z największą chęcią!
— I o wskazówki — dorzuciła panienka.
— Zawsze jestem na usługi pani i zawsze będę powtarzała: strzeżcie się kur hiszpańskich i francuskich, bo one nie nadają się do naszego klimatu, a hodujcie Orpingtony, których wartość ja sama wypróbowałam. No i czysto utrzymujcie kurniki — prawiła pani Wodnicka.
— Zanim panie skończą o interesach, my przejdźmy się... Panie pozwolą? — rzekł Łoski, biorąc pod rękę Józefa.
Panna Krystyna uśmiechnęła się do Trawińskiego, Zosia lekko skinęła głową. W Trawińskim znowu gniew zakipiał, niewiadomo dlaczego. Chłopak musiał jednak przyznać, że w tej młodej dziewczynce już rozwija się wielka dama.
— Antosiu, odprowadź konie do stajni, a sam przyjdź do kuchni — rzekła pani Wodnicka. — Mam nadzieję, że pani zechce przyjąć skromny podwieczorek — zwróciła się do Zosi.
— Z największą chęcią, jeżeli panna Krystyna pozwoli — odpowiedziała Zosia.
„Zdaje się, że kochana ciocia dostała lekcję przyzwoitości!“ — pomyślał Józef. I jego gniew na rodzinę Turzyńskich spotężniał.
Obchodząc wkoło dziedziniec, Łoski mówił ze śmiechem:
— W tej chwili na ganku rozegrał się poważny dramat. W naszym dworze ptactwo ginie albo choruje, tak że niema go już nawet na potrzeby codzienne. Twoja ciotka jest sławną hodowczynią drobiu, ale niecierpi naszej pani Komorowskiej. Ażeby więc dostać od was pewną liczbę sztuk potrzebnych nam, sama panna Zofja zdecydowała się prosić panią Wodnicką, no i, zdaje się, dopięła celu... Cóż porabiasz?... o czem myślisz?... miałeś list od matki?...
— O czem myślę? — odparł Józef. — Zaraz panu powiem. Myślę, że najlepiej byłoby nie procesować się z tym Nieznanym, ale wejść w układy i wziąć pieniądze, gdyby je oddał.
— Można i tak! Radzę jednak ostrożność, dopóki nie wyjaśni się charakter pana Nieznanego.
— Ja mam przeczucie, że to jest uczciwy człowiek.
— Są ludzie, którzy nazywają go nietylko uczciwym, ale nawet niezwykłym facetem — mówił Łoski. — Zawsze jednak nie trzeba się śpieszyć, — raczej działać oględnie.
— To dziwne! — zawołał Józef. — A ja myślałem, że pan mi natrze uszu za to, że nie chcę łączyć się z Turzyńskimi.
— Mój drogi, mnie nie obchodzi ani Turzyński, ani Nieznany, tylko interesy twoje i twej matki. Nie chciałbym więc, ażebyście przez nieostrożny wybór narazili się na stratę, albo i kompromitację. W zatargu między Turzyńskim i Nieznanym zrobić słuszny wybór, jest to samo, co przejść po wąskiej kładce nad wodą.
— Mam wstręt do Turzyńskich — mruknął Józef. — Jaśnie panicz Stanisław!... wielka dama panna Zofja!...
Łoski stanął zdumiony i rozłożył ręce.
— Bój się Boga, czego ty chcesz od Zosi? — zawołał. — Przecież to anioł, podniesiony do kwadratu! A i Staś byłby lepszy, aniżeli jest, gdyby otrzymał inne wychowanie.
— A ich ojciec? — zapytał Józef.
— Ty ojca nie znasz, ja znam go bardzo mało, więc cóż warte nasze sądy o nim? Jużci jest to utracjusz i kopalny okaz; może jednak tacy nie istnieliby u nas, gdyby kraj miał normalne warunki bytu. Niewola i psuje ludzi i ogłupia.
W tej chwili Józef spojrzał w stronę ganku i spostrzegł, że panna Krystyna daje im znaki chustką.
— Zdaje się, że wołają nas — rzekł.
— Rozumiem — odpowiedział Łoski. — Z kurami już się załatwiono, teraz kolej na uczonego pastucha.
— Cóżto znaczy? — zdziwił się Józef.
— Nie wiesz? Przecie na tym folwarku służy pastuch, nadzwyczajny świnopas, którego, przez figle czy filantropję, tutejsze guwernantki nauczyły czytać. Przypadkiem dowiedziała się o nim Zosia, no i przyjechaliśmy, aby go obejrzeć.
Zbliżyli się do ganku, przed którym podniecona, zarumieniona panna Krystyna mówiła:
— Idziemy do Szczepanka. Wprawdzie niema panny Wandy, ale pani Wodnicka mówi, że pan Józef może nas doprowadzić.
— Józiu — rzekła ciotka z miną niezbyt zadowoloną — ty przecie trafisz do krzaków, co za folwarkiem...
— Wiem, tam, gdzie bydło pasą.
— Właśnie — ciągnęła pani Wodnicka. — Musisz zaprowadzić państwa do tego Szczepanka Stopy, co pasie trzodę chlewną. Chłopcy gdzieś się podzieli, panna Wanda pojechała z mężem i Jadziulką do miasta, więc na ciebie spada obowiązek...
— Ależ z największą chęcią! — odpowiedział Józef. — Ja także skorzystam z okazji.
— Pan jeszcze nie widział tego chłopczyka? — zdziwiła się panna Zofja.
— Właśnie przed chwilą pierwszy raz o nim usłyszałem.
— Albo pan żartuje, albo pan popełnił grzech śmiertelny! — oburzyła się panna Krystyna. — Jak można, siedząc tu, na miejscu, nie poznać człowieka, który jest triumfem cichej pracy tak zwanych „guwernantek?“ Bo Szczepana nauczyły czytać i wciągnęły do czytania książek skromne nauczycielki naszej szanownej gospodyni, pani Wodnickiej, a robiły to naturalnie poza obowiązkowemi zajęciami, w czasie świąt albo wieczorem.
— Musi to być zdolny chłopak! — wtrącił Józef.
— Cud! dziw! — mówiła, coraz mocniej zapalając się, panna Krystyna.
— Przypominam sobie anegdotę — odezwał się Łoski — według której Francja posiada jeszcze większe cudy, ponieważ tam każdy pastuch mówi po francusku.
— Możebyśmy spierali się idąc? — rzekła panna Zofja.
Ruszyli gromadą w stronę zabudowań folwarcznych, zostawiając we dworku panią Wodnicką, która zdawała się być raczej zakłopotana, aniżeli zachwycona sprawą cudownego pastucha. Panna Krystyna oburzała się dalej:
— W głowie nie może mi się pomieścić, że taki człowiek, taki mądry i dobry jak pan Feliks, odzywa się o Szczepanku nietylko obojętnie, ale wprost niechętnie.
— Proszę pani, ja mam zwyczaj myśleć o tem, co będzie dalej? zaś w sprawie Szczepanka nie widzę na to odpowiedzi — mówił Łoski. — Chłopak nauczył się abecadła — dobrze; coś tam sylabizuje — jeszcze lepiej, ale co później? Bo przecie nie w tym celu uczymy się, ażeby na pastwisku czytywać książki świniom, a choćby krowom i koniom.
— Nieznośny pan jest! — zawołała Krystyna. — Więc musimy się zająć przyszłością tego chłopca.
— Zgóry oświadczam, że ja się nim nie zajmę — odparł Łoski. — Obiecałem zabrać do Warszawy Antosia i wezmę go; a jeżeli chłopak zechce pracować, pomogę mu, ażeby został nauczycielem wiejskim. Ale jeszcze jednego wziąć nie mogę, choćbym pękł, a wątpię, ażeby i pani wystarczyło na podobny cel, jeżeli nie chęci, to pieniędzy.
— Ach, przeklęte pieniądze! — westchnęła Krystyna.
Tymczasem minęli budynki gospodarskie, tworzące wielki murowany kwadrat, otoczony drzewami; wyszli na pole, na którem kołysały się fale pszenicy, i zbliżyli się do łąki, zarośniętej krzakami, gdzie od czasu do czasu rozlegały się krzyki pastuszków.
— Hop!... hop!... Szczepaaaan! — zawołał Józef i powtórzył wezwanie parę razy.
Odpowiedziano mu, i po chwili ukazał się szesnasto- lub siedemnastoletni chłopak, przyodziany w łachman szyneli żołnierskiej, w podarty kapelusz i bardzo brudne majtki zgrzebne, oberwane u dołu. W ręku trzymał pęczek słomy, z której plótł taśmę. Zobaczywszy tyle państwa, zdjął z głowy widmo kapelusza i z otwartemi ustami przypatrywał się nadchodzącym.
— Okropność! — szepnęła Krystyna. — Jak on wygląda...
— Niewiele zyskał na umiejętności czytania — odparł tym samym tonem Łoski. — Ty jesteś Szczepanek Stopa? — zwrócił się do chłopca.
— Ja — nie bez wahania odpowiedział zapytany.
— Umiesz czytać?
Milczenie.
— No, śmiało odpowiadaj: kto cię nauczył czytać?
— Państwo z pałacu? — odpowiedział chłopak bojaźliwie.
— Z pałacu, z Klejnotu. Więc umiesz czytać? — nalegał Łoski.
— Przecie pan widzi, że nie mam nijakiej książki — odpowiedział chłopak proszącym tonem. — Pilnuję świń, jak się należy.
— Coto znaczy? — szepnęła panna Krystyna do Łoskiego. A głośno rzekła:
— Boisz się nas, czy co? My twoi przyjaciele, przyszliśmy cię poznać, a może i dopomóc.
— Na miłość boską! — rzekł po francuski Łoski — niech pani nie wdaje się w żadne obietnice. Trzebaż mieć trochę sumienia.
Ale panna Krystyna pobiegła do chłopca, pochwyciła jego niemytą rękę i mówiła z naleganiem:
— Powiedzże nam, co czytasz? coś czytał? co ci się najlepiej podobało?
Szczepankowi rozjaśniła się twarz. Pocałował Krystynę w rękę i już śmielej odparł:
— Co ja tam czytałem? Pana Kaczkowskiego: „Bracia ślubni“ i „Anuncjatę,“ pana Korzeniowskiego: „Garbaty,“ pana Kraszewskiego, pana Mickiewicza...
— A Mickiewicza co czytałeś?
— „Pana Tadeusza,“ pana „Konrada Wallenroda.“
— I cóż ci się najlepiej podoba? — pytała drżąca ze wzruszenia Krystyna.
— Wszystko mi się podoba, ale najlepiej to „Hrabia de Monte Christo“ — mówił Szczepanek. — Ten Dantes to był przecie gorszy od pastucha, bo siedział w więzieniu. Ale kiedy spotkał się z Farią i uciekł z kryminału, to znalazł wielkie pieniądze.
— A ty chciałbyś znaleźć pieniądze? — egzaminowała panna Krystyna.
— Pani, ostrożnie! — wtrącił Łoski po francusku. A zwróciwszy się do chłopca, zapytał:
— Dlaczego odrazu nie powiedziałeś, że umiesz czytać? To przecie bardzo dobrze, jeżeli kto nauczy się czytać.
— Bardzo to nie — mruknął chłopak.
— Dlaczego?
— Bo jak mnie tutaj na wiosnę zdybał pan dziedzic z książką w garści, to mało o mnie kija nie połamał.
— Co też ty pleciesz! — zawołał przerażony Łoski.
— Mówię prawdę. Przecie jeszcze mam znaki. Teraz jużbym nigdy nie poszedł z książką w pole.
Łoski chwycił się ręką za usta, jakby go zęby zabolały; pannie Sobolewskiej niewiele brakowało do rozpłakania się. Józef zaś spojrzał w oczy pannie Turzyńskiej i lekki uśmiech błysnął mu na twarzy.
Ale Zosia wytrzymała drwiące spojrzenie, tylko pobladła jak papierek. Potem, zwróciwszy jasne oczy na Szczepanka, zapytała go:
— Czy chciałbyś jeszcze uczyć się, kawalerze?
— To się wie! — odpowiedział coraz mocniej zdziwiony chłopak.
— W takim razie będziesz się uczył. Dopomoże ci pan dziedzic.
Kiwnęła głową, odwróciła się i poszła w stronę dworku Wodnickich, a za nią reszta osób. Łoski zdjął kapelusz i rzekł:
— Sophia locuta, causa finita... Zofja rzekła, sprawa skończona. Jestem pewien, że gdyby pani obiecała Szczepankowi tę łąkę i całą pasącą się na niej trzodę, pan Turzyński ofiarowałby mu wszystko.
— A jednak nie pójdzie to zbyt łatwo! — szepnęła Zosia. — Niech więc państwo będą łaskawi nie wspominać przed nikim, dopóki sprawa nie załatwi się.
Józef nie tyle szedł, ile wlókł się na końcu orszaku. Teraz dopiero uczuł, jak nieprzyzwoitym i niegodziwym był jego uśmiech, i doznawał takich wrażeń, jakby olbrzymi kamień spadł mu na głowę i piersi.
„Świństwo zrobiłem — myślał. — Trzeba być idjotą i gałganem. Zaraz jutro powinienbym stąd wyjechać, gdybym miał choć trochę ambicji...“
Przypomniał sobie jednak, że do nagłego wyjazdu, oprócz ambicji, trzeba jeszcze pieniędzy. I w tej chwili zrozumiał, jaka przepaść leży pomiędzy nim, biednym korepetytorem, a panną Turzyńską, której kaprys może zadecydować o przyszłości człowieka!
Im dłużej rozmyślał, tem postępek jego względem Zosi przedstawiał mu się w potworniejszych kształtach. Chwilami zdawało mu się, że ulega nadmiernym skrupułom. Bo i cóż on właściwie zrobił?... Uśmiechnął się i to tak nieznacznie, że Zosia mogła tego nie spostrzec. Ale jeżeli spostrzegła?... Przecież ten uśmiech wyrażał pogardę dla jej ojca, tem gorszą, że cichą i niby osłoniętą pozorami grzeczności.
Pogarda, a choćby tylko lekceważenie ojca! Cóżby on sam odczuł, gdyby kto (z pewnością niesłusznie!) oskarżył jego ojca, a ktoś drugi potępił oskarżonego chociażby uśmiechem, nie wysłuchawszy obrony? Wprawdzie twierdził Szczepanek, że dziedzic obił go za czytanie książki, ale może było inaczej. Może ukarał go za to, że trzoda, niedostatecznie pilnowana, robiła szkody?
Gdyby w podobnych warunkach uśmiechnął się wobec młodego Turzyńskiego, miałby z pewnością awanturę. Ale nie! On wobec mężczyzny zachowałby się taktownie (co za nikczemność!); natomiast obraził panienkę słabą, delikatną, łagodną jak anioł (tak przynajmniej twierdzi o niej Łoski) i szlachetną, która jednym wyrazem nietylko przekreśliła winę ojca, ale zapewniła karjerę Szczepankowi.
I zacóż to wyrządził on Zosi krzywdę? Czy obraziła go kiedy? Czy nie okazywała mu życzliwości? Oto czuł niechęć do niej, że była córką swojego ojca i siostrą swego brata, a jeszcze bardziej za to, że, przyjechawszy do Kamienia, powitała dosyć obojętnie jego, pana Trawińskiego, który już skończył gimnazjum i myślał o wstąpieniu na uniwersytet!
I oto jaka wytworzyła się sytuacja. Ponieważ w tej chwili zastępuje swoich wujostwa, więc powinien być uprzejmy dla panny Turzyńskiej, a przynajmniej zbliżyć się do niej i rozmawiać. Ale co będzie, jeżeli teraz panna Turzyńska zechce wywzajemnić mu się niegrzecznością?... Chyba życie sobie odbierze, czy co?
Józef odczuł, że jego skrucha już przekroczyła granice rozsądku. Śmierć za to, że okazał brak taktu!... W każdym razie wypada zbliżyć się w jakiś sposób do Zosi, ale w jaki? Łoski niezawodnie umiałby rozwikłać tę przykrą sprawę, ale Józef za nic nie przyznałby się wobec niego, że obraził pannę Zofję bez powodu.
W tej chwili z poza krzaków ukazała się łączka, na której kilka małych pastuszek, wziąwszy się za ręce, tańcowały wkoło. Z tego miejsca doskonale było widać ich rozwiane spódniczyny, fartuchy i chustki, podniesione głowy i wyraz upojenia radosnego na twarzach.
— Jakie to ładne! prawda, panie? — nagle odezwała się Zosia do Trawińskiego.
Chłopca ognie oblały. Przez chwilę nie mógł słówka wymówić, szybko jednak zbliżył się do Zosi i po dłuższej pauzie odpowiedział:
— Parę razy w życiu spotykałem rysunki, przedstawiające taniec nimf czy rusałek. Boginki były piękniejsze i piękniej odziane od pastuszek, ale chyba nie tańczyły z większym zapałem, aniżeli one. Za każdem widzeniem podobnej sceny zachwycała mnie fantazja rysownika; nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, że zobaczę coś podobnego w naturze. Teraz, naprzykład, zdaje mi się, że na jednym z owych rysunków krajobraz był taki sam jak tutaj. Las dębowy, łączka, krzaki leszczyny...
— To szczególne! — zawołała Zosia, patrząc na niego zdziwionemi oczyma. — Czy da pan wiarę, że i mnie w tej chwili przyszedł na myśl podobny rysunek z jakiejś ilustracji niemieckiej czy francuskiej?
— Pokrewne umysły spotykają się — wtrącił idący za nimi Łoski.
— Wątpię, ażeby pan Trawiński przyznał się do pokrewieństwa z nami — odpowiedziała Zosia.
— Nie śmiałbym — szepnął Józef.
— Mama pańska jest przecie Turzyńską — odparła Zosia. — Zresztą nie robi pan wrażenia nieśmiałego.
Józef nic nie odpowiedział; cofnął się, ustępując przy pannie Zofji miejsca Łoskiemu. W duszy jego zdarzyło się coś, co porównaćby można chyba z nagłą zmianą dekoracji teatralnej. Jeszcze kwadrans temu czuł niechęć do panny Turzyńskiej, okazał się niegrzecznym; teraz zaczęła budzić się w nim sympatja dla niej. Bo czy można nie polubić osoby tak miłej, tak wytwornej, która jednak nietylko przebaczyła mu rażący brak taktu, ale jeszcze — przyznaje się do pokrewieństwa z nim?
— Łoski ma rację — pomyślał Józef — że ona jest aniołem!
Sumienie dręczyło go, ale już nie był zrozpaczony, a zawdzięczał to niewyczerpanej dobroci panny Zofji. — „Anioł! naprawdę anioł!“ — myślał sobie. Zbliżył się znowu do Zosi i rozmawiał coraz śmielej, z coraz większem ożywieniem.
Tak wrócili do domu, gdzie znaleźli się już chłopcy (obaj nadzwyczajnie umyci i uczesani), a ciocia Wodnicka wystąpiła z okazałym podwieczorkiem. Była wyborna kawa z bajecznie grubemi kożuszkami na śmietance, był miód lipiec, pierogi z trześniami, kurczęta z rasy orpingtonów i pantarki, a do tego mizerja. Wybór dań nieco chaotyczny, ale przyrządzenie wzorowe.
Z początku młodzi Wodniccy byli nietylko zakłopotani, ale wprost przerażeni widokiem gości z Klejnotu, ponieważ matka prywatnie oświadczyła im, że muszą bawić pannę Turzyńską i jej nauczycielkę. Przekonawszy się jednak, że nikt nie pragnie wyzyskiwać ich pięknych manier, naprzód uspokoili się, a potem zaczęli bawić się sami, co było połączone z lekkiemi poszturgiwaniami, nagłemi wybuchami śmiechu, a nadewszystko — obfitem jedzeniem.
Jako wytrawny pedagog, Łoski spostrzegł, że w wychowaniu fenomenalnych chłopców istnieją pewne niedokładności, lecz zato apetyt stawia ich narówni z najpoważniejszymi mężczyznami. Uśmiechał się więc do nich i kiwał głową życzliwie, co tem bardziej podniecało ich dobry humor.
Zachodzące słońce połowę nieba zalało złotemi i różowemi blaskami, gdy Łoski w najwykwintniejszy sposób przypomniał damom, że czas wracać do domu.
— Już? — zdziwiła się rozkosznie uśmiechnięta panna Turzyńska, zwracając na niego rozmarzone oczy. — Jest tu tak piękna okolica, że, jeżeli państwo zgodzą się, wartoby kawałek drogi pójść piechotą.
— A jakie w dąbrowie świętojańskie robaczki! — zawołał Staś.
— Jak latarnie kolejowe! — dodał Kazio.
— Ależ chodźmy do tej dąbrowy! — prosiła panna Zofja.
Pożegnano się z gospodynią domu, która oświadczyła, że dzień ten zaliczy do najpiękniejszych w życiu; nakarmiony Antoś z szykiem zajechał przed ganek i goście z Klejnotu, w towarzystwie Trawińskiego, tudzież obu jego uczniów, opuścili gościnny dworek państwa Wodnickich. Niebawem Staś i Kazio rozpłynęli się w wieczornej pomroce i tylko zdaleka słychać było ich duet, w którym jeden udawał goniącego psa, a drugi uciekającą świnię. Panna Zofja z Trawińskim szli naprzód, a o kilkanaście kroków za nimi posuwała się panna Sobolewska z Łoskim.
— Jak oni zajęci sobą! — szepnęła panna Krystyna do Łoskiego, wskazując głową w kierunku swej uczenicy.
— A z początku oboje boczyli się — odparł Łoski.
— Myśli pan, że ta faza znajomości jest lepsza od poprzedniej?
— Myślę, że każdy młody człowiek i młoda panna powinni mieć swój letni wieczór. Tak ich niewiele w życiu!
Tymczasem Zosia i Józef rozmawiali o swoich stosunkach rodzinnych. Józef mówił, że jego matka jest święta, a ojciec w czasie powstania był naczelnikiem województwa, za co półtora roku spędził w więzieniach. Zosia odpowiedziała, że i jej matka za życia była świętą, choć niezupełnie szczęśliwą, i że stryj Władysław był w powstaniu oficerem, co stało się źródłem późniejszych wielkich nieporozumień pomiędzy stryjem i jej ojcem. Oboje młodzi byli tak pogrążeni w rozmowie, że nie spostrzegli dąbrowy, która zaczęła ich otaczać, i dopiero okrzyki chłopców:
— Proszę patrzeć! Oto robaczki świętojańskie! — obudziły ich.
— Ach, jakież one jasne!... jak ich wiele!... Nigdy jeszcze nie widziałam tyle! — zawołała Zosia.
Istotnie na ziemi, na drzewach i w powietrzu unosił się rój świecących owadów. Podobne do iskier złotych i zielonawych, niektóre wzbijały się wysoko, to znowu gasły, ażeby zapalić się w innem miejscu.
— Cudowne! — mówiła Zosia. — Czy pan wie, że z nich można wróżyć?
— Ciekawym?
— Tylko niech się pan nie śmieje, bo to będzie straszna wróżba. Jeżeli robaczek świętojański pokaże się przed nami, to się spełni, o czem myślę, a jeżeli nie...
A teraz niech pan uważa. Pytam: czy dusze ludzkie żyją po śmierci? czy widzą nas i kochają?... Prawda, jakie to okropne pytanie i co mi do głowy przychodzi? Ale tak nieraz tęsknię za mamusią! — mówiła cicho i niepewnym głosem. — Niechże pan prędko liczy do dziesięciu! — dodała, chwytając go za rękę.
— Raz... dwa... trzy...
— Ma pan! Jest — i jeszcze jaki piękny!... A oto drugi! — zawołała, wskazując na dwa robaczki świętojańskie, z których jeden jakby zapłonął w powietrzu, a drugi przyleciał w ich stronę z pomiędzy dębów.
— A pan nie chce jakiej wróżby?
— Owszem, zapytam: czy będzie Polska?
— Przecie Polska jest...
— Ale czy będzie szczęśliwa?
— Dobrze. A teraz liczmy, raz... dwa... trzy...
— Pani zbyt wolno liczy, przedłuża pani...
— Ma pan! jeden, drugi, trzeci. O duszy to czasem wątpię, ale o Polsce nigdy. Boże, jakam ja dziś szczęśliwa! Pewnie spotka nas w drodze jaki wypadek.
— O czem, moi państwo, tak rozprawiacie? — zapytała, zbliżając się do nich, panna Sobolewska.
— Wróżymy — odpowiedział Józef.
— Wróżcie, byle o takich rzeczach, które mogą się spełnić.
— To nie byłoby ciekawe — odpowiedziała Zosia.
— Przeciwnie — odezwał się Łoski. — Wróżcie państwo rzeczy najmniej prawdopodobne, byle się spełniły.
— My też tak robimy — rzekł Józef.
Od strony pastwiska odezwał się głos fujarki, wygrywającej jakąś smutną melodję.
— Jeszcze tylko tego brakowało — roześmiał się Łoski — ażeby dzisiejszy wieczór zakończył się jak bajka! Ogromnie lubię tę piosenkę.
— Melodja, choć smutna, jest ładna: przypomina zawodzenia wiatru jesiennego — rzekła panna Krystyna.
Zosia słuchała z półotwartemi ustami.
— A znacie państwo słowa? — zapytał Łoski. — Słuchajcie...
Poczekał, aż się zacznie nowa zwrotka, i w takt fujarki zaczął nucić fałszywym tenorkiem:
— „Jadę ja, jadę, na wojnę jadę, pomijam twoje wrota... Wyjdzijże do mnie, dziewczyno moja, bom bez ciebie sierota...“
— Wcale nie wyszukana poezja — wtrąciła panna Krystyna.
Fujarka zaśpiewała znowu, a z nią Łoski:
— „Jadę ja, jadę, na wojnę jadę, omijam twoje śliwy... Spojrzyj choć na mnie, dziewczyno moja, bom przez cię nieszczęśliwy...“
Co? — zapytał Łoski. — Jakie to proste i rzewne.
— Czy i pan tak myśli? — spytała Zosia, zwracając na Józefa wielkie oczy, pełne łez.
— No, moi państwo, żegnajmy się i jedźmy — wtrąciła panna Krystyna stanowczym głosem. — Dosyć letnich snów.
Z pomiędzy drzew przybiegli Staś i Kazio Wodniccy, powozik stanął. Poczęto się żegnać.
— Przyjedzie pan do Klejnotu? — zapytała półgłosem Zosia, podając rękę Józefowi.
— Chybabym nie żył — odpowiedział tym samym tonem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.