Przemiany (Prus)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Przemiany
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXVI
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

„Łoski, oto prawdziwie mądry człowiek! — rozmyślał Józef, siedząc w swoim pokoiku przy stole i zastanawiając się nad listem do matki. — Łoski to mędrzec i najlepszy nasz przyjaciel. Jakie to wielkie było powiedzenie: „Nie śpieszyć się!... działać oględnie!... gdyż w zatargu między Turzyńskim a Nieznanym słuszny wybór jest tak trudny, jak przejście po wąskiej kładce nad wodą.“
„Po sto, po tysiąc razy ma słuszność nasz złoty, najlepszy pan Feliks. Może Nieznany jest uczciwym człowiekiem, może nieboszczyk Turzyński istotnie zrobił go swoim spadkobiercą... Ale i pan Zygmunt, rodzony brat nieboszczyka, musi mieć jakieś prawa do spadku. Rodzony brat!... Więc mamusia, a tem bardziej ja, nie mamy powodu zgóry oświadczać się za jednym, albo za drugim. To należy do sądu, nie do nas.
„A jak on słusznie określił pannę Zofję, że jest to anioł dobroci! Ten oryginał Byvataky powiedział mi, jeszcze wtedy, w lesie, że Zosia nie jest żadna piękność. Oto znawca! Dla niego piękniejszą jest panna Paulina Klęska, istotnie ładna, ale kokietka, strojnisia, aż oczy bolą. Tymczasem, wpatrzywszy się, to panna Zofja jest naprawdę pięknością najwyższą, bo duchową, jak mówi mama. Co za figura, jakie ruchy, spojrzenie, uśmiech... Ja, daję słowo, takiej kobiety jeszcze w życiu nie spotkałem. Piękna dusza w najwytworniejszem ciele.
„A jakie szczęście, że nie napisałem do mamusi, ażeby rozpoczęła umawiać się z panem Nieznanym! Bo czy w takim razie mógłbym pojechać z wizytą do państwa Turzyńskich? Czy nie narobiłbym kłopotu wujowi Wodnickiemu, a nawet czy nie postawiłbym w fałszywej pozycji poczciwego Łoskiego? Najlepiej niech sąd rozstrzygnie, kto ma być spadkobiercą. My zaś możemy przyłączyć się do sprawy, nie jako wrogowie pana Nieznanego, ale jako... dalecy krewni Turzyńskich.“
Rozmyślając tak, Józef czuł, że jego rozumowaniom brakuje podstawy. Kto wie, czy w tego rodzaju procesie nie trzeba stanowczo popierać jedną albo drugą stronę? A więc którą? Czy ojca Zosi, czy też człowieka, który natychmiast chce wypłacić piętnaście tysięcy rubli i zabezpieczyć starość matki?
Józef zarumienił się ze wstydu przed samym sobą.
„Co się ze mną stało? Co się ze mną dzieje?“ — zapytywał; a tak był pogrążony w zadumie, że nie słyszał turkotu na dziedzińcu. Dopiero po chwili zbudził go tupot nóg na schodach i głos dziewczyny posługującej:
— Proszę pana, jakiś pan przyjechał.
— Do mnie?
— A tak, pyta się o pana Trawińskiego.
„Zapewne Łoski! — pomyślał. Zbiegł na dół i na ganku zobaczył plecy wysokiego mężczyzny w popielatym garniturze. — Nie Łoski, więc chyba adwokat?“ — Nagle mężczyzna odwrócił się. Był to Permski.
— Nu, pan Trawiński coś zapomina o nas i nie jest zbyt grzeczny! — zawołał. — Siłą trzeba go sprowadzać do Klejnotu, dokąd inni jechaliby z rozkoszą, a może i zapłaciliby, gdyby ich tam zaproszono.
Zmieszany Józef milczał. Podał gościowi rękę, a ten prawił dalej wesoło:
— A swoją drogą dobrze zrobiliście, nie śpiesząc z uszanowaniem. Jaśnie panowie wyżej cenią takich, którzy umieją się podrożyć.
— Ja nie drożę się, ja tylko nie śmiałem — odparł Józef.
— Co to nie śmiałem? Zawsze śmiałem! Tacyście dobrzy, jak dziesięciu Turzyńskich, nawet z ich długami... A co to za dama zbliża się?
— Ciotka moja, pani Wodnicka.
— Zaprezentujcież mnie.
Nastąpiła prezentacja. Gospodyni powitała przyjezdnego z wielką godnością i zapytała, czy nie napiłby się kawy albo herbaty po podróży.
— Już jeżeli łaska, to chyba mocnej herbaty, zwyczajnie jak Moskalowi.
Pani Wodnicka mimowolnie drgnęła.
— Moskal, ale nie z tych, co pisują donosy — dodał.
— Ach Boże, co też pan dobrodziej wygaduje! — roześmiała się pani.
— Nie patrząc na narodowość, socjalista musi być uczciwy. A ja socjalist...
— W imię Ojca i Syna! — przeżegnała się pani Wodnicka. — Kasiu, zapal, dziecko, maszynkę i postaw imbryk. A herbatę zasyp świeżą i ażeby niedługo naciągała.
— Ot, jak pani zna nasze zwyczaje! Widać spotykała pani ruskich.
— Miałam brata na Syberji.
— Hura! — krzyknął Permski. — Ot i człowiek znalazł się między swoimi, jak w rodzinie. Mnie zawsze wydaje się podejrzany taki Polak, który nie zawadził o Sybir albo katorgę. Sybir, to druga polska ojczyzna, a że ona i moją będzie...
— A niechże pana Bóg zachowa! — przerwała Wodnicka, trzęsąc rękoma.
— Pycha polska mówi przez panią — odparł Permski. — Tylko wy chcielibyście iść do katorgi, tylko wy na Sybir, a jak popadnie, to i na szubienicę za wolność. Tymczasem dziś już są i niemało takich Moskalów, którzy z wami osporywają prawo ginięcia za wolność... Naszą i waszą wolność...
Silne rumieńce wystąpiły na twarz Wodnickiej, usta jej drżały.
— Jeżeli pan nie żartuje, jeżeli mówi serjo, to witamy w naszym domu, jak brata i syna.
Permski powstał z ławki i pocałował ją w rękę, a ona jego w głowę.
— Gdybym kiedy przydał się wam — rzekł — rachujcie na mnie. Nie zawiodę. A i u was będę szczery, jak pośród własnych braci.
Na życzenie Permskiego podano herbatę na ganku. Gość pił bardzo mocną, bez cukru i mówił:
— A ja przyjechałem po siostrzeńca pani, po Trawińskiego, zabrać go do Klejnotu na kilka dni. Nasz jaśnie pan dziedzic chce młodzieży wyprawić w lipcu majówkę. Wzamian, jeżeli państwo pozwolicie, będę tu czasami zajeżdżał albo przychodził.
— Ależ z największą chęcią, zapraszamy raz na zawsze — odpowiedziała Wodnicka. — Jakie to jednak dziwne, że pan do nas nieznajomych tak odrazu przylgnął.
— Odrazu to nie. Naprzód poznałem siostrzeńca państwa, tego oto... Później słyszałem, że pani jest sławna hodowczyni drobiu i trzody chlewnej, że dostawała złote medale na wystawach... Nu, myślę, to kobieta, która coś robi na świecie. Powiedziano mi też, że pan Wodnicki jest znakomity agronom, człowiek ciężkiej pracy, który swoją gospodarką nietylko podwoił wartość tych dóbr, ale przyczynił się do podniesienia rolnictwa w całym powiecie. Nu, myślę, to mój człowiek, kiedy pracuje produkcyjnie. Nareszcie, kiedy dowiedziałem się, że bardzo uczciwie postępuje ze swymi pracownikami, że ujmuje się za nimi i że, jak to bywa, sam jest źle wynagradzany, pomyślałem sobie: oto moja rodzina w Polsce!... Czy mogę zapalić papierosa?
Pani Wodnicka otarła wilgotne oczy. Józef oparł głowę na ręku i słuchał z zajęciem.
— Oto jakie teraz panują stosunki na świecie — mówił Permski, popijając małemi łykami herbatę. — Rządca czy plenipotent, choćby genjalny człowiek i bohater w swoim fachu, za ciężką i płodną pracę dostaje parę tysięcy rubli na rok i skromne mieszkanko. Jego żona musi dopracowywać na swoją rękę, a mimo to ledwie im starczy na wychowanie dzieci, zaś o zabezpieczeniu starości niema co i mówić. Od tego są towarzystwa dobroczynności.
Wodnicka cicho westchnęła.
— A tymczasem tak zwany właściciel majątku, próżniak, karciarz, kobieciarz, wyrzuca po kilkadziesiąt tysięcy rubli rocznie na konie wyścigowe, na utrzymanie willi gdzieś aż pod Nizzą.
— Chyba pan nie myśli o naszym panu? — przerwała mu nieco zdziwiona Wodnicka.
— Naprzód — ciągnął Permski — ja nie znam żadnych naszych panów, a powtóre — przecież nie wymieniłem nazwiska. To, o czem mówię, jest powszechnie wiadome, a tylko zacofane polskie gazety boją się o tem pisać. Bo niech pani sama powie: czy istnieje choćby jeden powiat w waszej Polsce, w którym szlachta nie zatracałaby pieniędzy na konie, powozy, meble zagraniczne, stroje żon i córek, na karty i podróże? Czy jest powiat, w którym rządca i ekonom nie byliby wyzyskiwani, a parobcy nie przymierali z głodu? I z czego nieszczęśliwy robotnik ma mieć siły, jeżeli na przekarmienie się ma niecałe dwa funty chleba, z trzema i pół funtami kartofli dziennie? Za co on kupi kawałek mięsa, jeżeli latem robotnikowi rolnemu płacą czterdzieści, a zimą dwadzieścia kopiejek na dzień? Za co wychowa dzieci urzędnik dóbr ziemskich, jeżeli rocznie dostaje kilkaset rubli pensji? Albo musi kraść, albo powiedzieć sobie: moje dzieci będą karbowymi, a wnuki parobkami. I dlaczego tak jest? A dlatego, że jakiś jaśnie próżniak, jaśnie marnotrawca, jaśnie wyzyskiwacz i demoralizator, musi i ma prawo dużo, dużo wydawać pieniędzy, gdyż posiada tak zwany tytuł własności.
Własność!... Przecież ja wiem, jak się tworzy „własność“ w naszej matuszce Rosji. Idzie się, dajmy na to, w stepy kirgiskie, albo między góry kaukaskie, zabiera się najlepsze kawałki ziemi, pod pozorem niby kupna, płaci się, dajmy, trzy ruble za dziesięcinę, spisuje się protokół i szabasz! Potem do nowego dziedzica odwieczni posiadacze ziemi idą na parobków i pracują jak bydło pociągowe. On za to daje im ruble, a sobie zagarnia tysiące. Ot i jest własność! — mówił, otaczając się kłębami dymu.
Wodnicka zatkała uszy.
— Straszne rzeczy opowiada pan! — rzekła. — U nas niema takiej własności.
— Naprawdę? — zapytał Permski. — A konfiskat nigdy u was nie było? A niech pani przypomni sobie, jak to, po trzecim rozbiorze Polski, Prusacy rozdawali dobra, niegdyś koronne, swoim wojskowym i czynownikom, kanaljom z pod ciemnej gwiazdy. Ot i utworzyła się nowa własność!
— Ale obywatelstwo polskie rodowite nie w taki sposób...
— Co pani mówi! — przerwał Permski. — Przecie to żaden sekret, że klasa wojownicza polska, czyli szlachta, odebrała rolnikom naprzód ziemię, a potem i wolność osobistą. Drugiemi słowami, i u was własność bogatych a mocnych urodziła się z krwawej krzywdy ubogich i słabych. Im zaś kto był zuchwalszy rabuś czy sprytniejszy lichwiarz i procesowicz, tem złupił większy majątek, a jego potomkowie cieszyli się u rodaków większem uszanowaniem.
Wodnicka była głęboko wzburzona; drżała ze wzruszenia.
— Nie może być, ażeby taki dobry człowiek, jak pan, wierzył w coś podobnego. Jakie szczęście, że nasi chłopcy tego nie słyszą!
— Pani ma prawdę — odparł niemniej podrażniony Permski. — Ja jestem dobry dla takich jak wy, jak Trawiński, jak chłopi i parobcy, wyzyskiwani przez kapitalistów. Ale dla tych, co wyzyskują, ja jestem zły jak sam szatan. A co do tego, że wasi chłopcy nie słyszą moich poglądów, uspokójcie się!... Usłyszą o nich prędzej, aniżeli na trześniach, które posadziliście przy gościńcu, wyrośnie owoc.
— Chryste Panie! — szepnęła Wodnicka, chwytając się za głowę.
Permski oprzytomniał i uśmiechnął się.
— No, co tam dzisiaj mówić o przyszłości. Zabieram pani siostrzeńca do Klejnotu na jaśnie pańską majówkę. Niech zobaczy wielkich panów przy ich warsztacie, zanim znikną... Masz, kolego, jakie ubranie eleganckie? — zwrócił się do Józefa.
— Mam garnitur ze smokingiem.
— To... to! I weź jeszcze dostatek czystej bielizny, bo oni przedewszystkiem patrzą na bieliznę. Tam wolno trochę nie wierzyć w Boga i cokolwiek mówić o rewolucji, naturalnie — przeciwrządowej; ale kołnierzyk i mankiety trzeba mieć prosto z pod żelazka.
— Ja ci przygotuję walizkę, Józiu — odezwała się Wodnicka — a ty oprowadź tymczasem pana po naszym folwarczku. Może go coś zajmie.
— Atliczno! — rzekł Permski. — To my dwa, za waszem pozwoleniem, pojedziemy teraz do onego pastucha Stiepana, który nauczył się czytać i — pasie świnie.
— Ach, panie! — rzekła Wodnicka, składając ręce — żebyście wy lepiej zostawili w spokoju Szczepanka. On i tak ma w głowinie przewrócone, a co gorsza, że już dziedzic zwrócił na niego uwagę...
— Tak cóż?
— To, że od jesieni będziemy musieli poszukać dla niego miejsca gdzie indziej. Nie możemy przecie robić na złość.
— Ot, stare nałogi! — uśmiechnął się Permski. — Nu, zostańcie zdrowi, madame Wodnicka, upakujcie rzeczy tego młodego rewolucjonisty, a my tymczasem... do świń z pierwszą wizytą.
Obaj z Józefem ucałowali rękę gospodyni domu i wyszli przez dziedziniec za bramę, gdzie stała bryczka, powożona przez Walentego.
— Widzicie, jakie mam łaski u dziedzica — rzekł Permski. — Kiedy wyjeżdżam, daje mi swego najlepszego stangreta.
Zwykle ponury Walenty uśmiechnął się i dość poufale kiwnął głową Permskiemu; Józefa zaś powitał, dotykając palcami daszka liberyjnej czapki.
— Daleko stąd do pastucha? — zapytał Permski Walentego.
— Będzie ze dwa pacierze — odparł stangret.
— I znowu stary nałóg! Twoja ciotka, kolego Trawiński, choć już trochę zrewoltowana, jednak boi się robić naprzekór dziedzicowi, a zaś Walek mierzy drogę pacierzami, choć dawno sprzedał djabłu duszę. Może nieprawda? — mówił wesoło Permski.
— Coś widzi mi się, że tak! — odparł Walenty. — Ale kiedy nie można inaczej...
— Idźmy piechotą do świń, a ty, Walek, jedź z nami. — Czytaliście, kolego, powieść Flauberta: „Salambo“? Jest tam taki obrazek. Zbuntowawsze się wojska najemne wysłały delegatów do Hamilkara, naczelnika rządu kartagińskiego. Najgenjalniejszym z delegatów był niejaki Grek, eks-niewolnik Hamilkara. Władca Kartagińców spostrzegł go i siedząc na fotelu, niby mimowolnie upuścił pierścień z palca. I wiesz, co się stało? W zbuntowanym delegacie greckim ocknął się niewolnik: przykląkł on, podniósł pierścień i uniżenie podał swojemu niegdyś panu. Tak i u was wszystkich: dużo gadacie o wolności, ale w sercach jeszcze jesteście niewolnikami księdzów i szlachciców.
— To jest prawda! — odezwał się z kozła Walenty. — Nieraz myśli sobie człowiek: zwaliłbym jaśnie pana biczyskiem przez łeb, aż ha! Ale niech się pan pokaże, to ręka sama leci do czapki, zamiast do bata.
— Ten już zaczyna mieć rozum, co? — uśmiechnął się Permski, wskazując głową na Walka. — Budzenie się ducha rewolucyjnego w umyśle ludzkim przypomina wschód słońca w górach. Już wierzchołki jaśnieją światłem, a w dolinach jeszcze noc. Tak i u nas. Już w głowach gotują się przemiany, aż huczy, ale w sercach jeszcze służalstwo. Jeszcze ręka biegnie do czapki, zamiast do pochodni i noża...
Józefowi zrobiło się chłodno. „Nóż i pochodnia przeciw pannie Zofji!“ — pomyślał, ale milczał oszołomiony. Nigdy jeszcze nie wygłoszono przy nim tylu nowych i groźnych poglądów.
Zwolna minęli łan pszenicy i dostali się między krzaki, na łąkę. Po kilkakrotnem zawołaniu Józefa ukazał się Szczepanek, w tym samym łachmanie szyneli i tym samym kapeluszu, z którego tym razem nawet dno wyleciało.
— Fiu! — gwizdnął Permski — podoba mi się ten bradiaga.
Szczepanek zdjął resztkę kapelusza i z nieśmiałą ciekawością patrzył na nadchodzących.
Wtem — poznał Józefa, przypadł do niego i chciał pocałować w rękę. Trawiński uścisnął go i odwróciwszy się do Permskiego, rzekł:
— Oto Szczepanek, który czytał Pana Tadeusza i „pana“ Wallenroda, ale najbardziej zagustował w „panu“ de Monte Christo.
— Dzień dobry! — rzekł Permski. — Umiesz czytać?
— Jużci trochę umiem — odpowiedział Szczepan.
— A pisać?
— Trochę, ale niebardzo. Albo to człowiek ma na czem pisać?
— Daj-no Walek tę broszurkę — zwrócił się Permski do stangreta. Walek sięgnął do kieszeni liberyjnego surduta i podał zwitek. Permski otworzył go na chybił trafił i wcisnął w rękę Szczepanowi.
— Czytaj, choćby w tem miejscu.
Obdarty pastuch przypatrzył się papierowi, kilka razy poruszył krtanią, jakby przełykając ślinę, wreszcie przeczytał dosyć gładko, choć martwym głosem:
— „Proletarjat Królestwa Polskiego i Litwy jest częścią proletarjatu państwa rosyjskiego. Przez lat dziesiątki robotnik polski i rosyjski razem znosili wspólne jarzmo despotyzmu. Rząd dusił materjalnie i moralnie nietylko lud polski, ale i rosyjski. Jak wszelki rząd dzisiejszy, rozróżniał on nie narodowość swych poddanych, lecz to, do jakiej klasy należą oni w społeczeństwie. Polscy wyzyskiwacze znajdowali pod jego skrzydłami opiekę i obronę swoich interesów, jak i rosyjscy, a rosyjskiemu robotnikowi nahajka dawała się we znaki równie mocno, jak i polskiemu...“
— Dosyć — rzekł Permski — zrozumiałeś co?
Szczepan pokręcił głową.
— Co taki dureń ma rozumieć, kiedy on nie wie, co to jest despotyzm a co proletarjat? — odezwał się Walenty.
— Nie wiesz, co to jest proletarjusz?
Pastuch wzruszył ramionami.
— Widzisz — mówił Permski — proletarjusz to taki człowiek, który nie ma ani grosza pieniędzy; który chodzi w łachmanach jak ty, i musi służyć, ażeby pozwolono mu sypiać ze świniami i jadać jak świnie. Proletarjusz musi pracować od świtu do nocy jak ty; musi spełniać rozkazy dziedzica, rządcy, ekonoma, karbowego, nawet lokaja; nie ma prawa chorować; może od każdego oberwać kijem albo pięścią, a kiedy okaleczeje, albo zestarzeje się, musi zostać dziadem i od chałupy do chałupy włóczyć się i wyciągać rękę. Wiesz teraz, co jest proletarjusz?
— Wiem — odpowiedział Szczepanek.
— A ty co jesteś?
— Jużci chyba prewet-tar-jusz — odpowiedział chłopak po namyśle.
— Pro-le-ta-rjusz... Powtórz to.
Szczepanek powtórzył kilka razy.
— A chciałbyś, ażeby ci było lepiej? — pytał Permski.
— Kużdyby chciał.
— Chciałbyś wstawać o szóstej rano, zamiast o czwartej, pracować tylko od ósmej rano i tylko do piątej wieczór, z przerwą na obiad? Chciałbyś mieć czyste koszule, porządne odzienie, trzy razy na dzień dobre jadło z mięsem, szklankę piwa po obiedzie? A chciałbyś mieć czysty pokój, wygodne łóżko z pościelą, żonę? A na starość przydałoby ci się mieszkanko w ogródku, ciepły komin, jedzenie, i to wszystko do końca życia, darmo?
Szczepanek podniósł głowę dogóry, szeroko uśmiechał się, a oczy błyszczały mu jak iskry.
— Znasz pałac w Klejnocie albo i w Turzycach? — pytał Permski.
— Widziałem — odparł Szczepanek — i tak zdaleka i trochę przez okno.
— A chciałbyś, ażebyście wszyscy parobcy, pastuchy, chłopcy i dziewuchy ze wsi mieli prawo, każdego święta, wchodzić do pałacu, tam czytywać książki i gazety, a w dużej sali tańcować?... I żeby wam na chórku grała wiejska orkiestra, orkiestra z samych chłopów, ale umiejących piłować na skrzypcach, dąć w trąby, dmuchać w klarynety?
— Żaden ksiądz na kazaniu nie mówi tak ślicznie, jak wielmożny pan! — wykrzyknął rozweselony Szczepanek.
— Więc chciałbyś?
— O dla Boga, a któżby nie chciał takich cudeńków!
— A gdyby ci powiedzieli, że kto chce takich cudeńków, to pójdzie do więzienia, na Sybir, a może i na stryczek, bałbyś się?
— Cobym się miał bać?
— No, to przeczytaj sobie tę broszurę ze trzy albo i ze cztery razy — mówił Permski. — Ale jej nie pokazuj nikomu i nie mów, od kogo dostałeś. Nie powiesz?
— Nie powiem.
— A gdyby cię wsadzili do więzienia?
— I Dantes był w więzieniu... Jeszcze w jakiem! — odparł chłopak.
— A gdyby cię bili, nie powiesz?
— Nie. Albo mi to nowina bicie?
— Później — mówił Permski — będę ci przysyłał inne książeczki. A kiedy ich sporo przeczytasz i zrozumiesz, będziesz mógł uczyć innych i będziesz socjalistą. Najuczciwsi, najmądrzejsi, najtężsi ludzie na tym świecie to so-cja-li-ści. Powtórz: so-cja-li-ści...
Szczepanek rozmyślał, kręcił głową, poruszał wargami i językiem, wreszcie rzekł:
— Najmądrzejszy pan to taki, co sos-jadł-z-liści...
— Ot, widzisz! — zawołał Permski. — On wymyślił swoją metodę mnemoniczną. Powtórz jeszcze raz: socjalista...
— Sos-jadł-z-liścia — odpowiedział Szczepanek.
Stangret Walenty przysłuchiwał się rozmowie z szyderczym uśmiechem.
— Że też ma pan cierpliwość tłomaczyć takiemu durniowi i obdartusowi — odezwał się do Permskiego. — Przecie, choć by mu pan dał i skrzynię książek, nikogo on nie spropaguje, bo z nim nikt gadać nie zechce.
— Daj, kolego, spokój! — odrzekł Permski. — Już ja większych durniów, aniżeli on, zjednywałem choćby w Klejnocie. Byle czytał z uwagą, przestanie być durniem.
Walenty spochmurniał jeszcze bardziej. Zdawało się, że coś wie o owych „durniach z Klejnotu,“ o których wspomniano przed chwilą.
— A Walenty, swoją drogą, jest arystokrata! — dodał Permski.
— Ale bo co może zrobić taki dziadowód, co o dziesięć kroków śmierdzi chlewem — upierał się stangret.
Permski pomyślał, potem wydobył z kieszeni portmonetkę, z niej garstkę drobnych i, dając Szczepankowi, rzekł:
— Masz tu, bracie, rubla na wydatki. Ale nie marnuj pieniędzy na głupstwa. A za kilka dni da ci ten pan — mówił, wskazując na Trawińskiego — parę sztuk bielizny, jakie buciny, kapotę i czapkę. Walenty ma rację, że niepięknie wyglądasz. No, a teraz bywaj zdrów i pamiętaj, że jeżeli ty podobny jesteś do Dantesa, to socjaliści będą twoim Farią...
Podał pastuchowi rękę na pożegnanie, to samo zrobił Trawiński i obaj pieszo zwrócili się w stronę dworku Wodnickich. Walenty splunął, wsiadł na kozioł i zwolna pojechał za nimi.
— Cóż wy, kolego, tak milczycie? — zapytał nagle Permski Józefa. — Ja już płuca wygadałem, a wy ani słówka, jakbyście mieli knebel w ustach. Przecie chyba nie jesteś stronnikiem wyzyskiwaczy?
— Cóż znowu! — odparł Józef, otrząsając się. — Tylko... usłyszałem dziś tyle rzeczy nowych, że jakoś nie mogę się połapać.
— Więc pytaj. Na wszystko odpowiem.
— Hum... Czy mi się zdaje, czy daliście do zrozumienia, że cała nasza szlachta ma być wyrżnięta?...
— Cha! cha! — zaśmiał się Permski. — Anim myślał, że dojdziesz do takiego wniosku, słuchając mnie!... Na co wyrzynać? kto ma wyrzynać?... Z tym, co przeciw nam wystąpi jako wróg, ceremonij robić nie będziemy. Ale kto chętnie czy niechętnie, wszystko jedno, podda się nowemu porządkowi, temu wprawdzie zabierzemy nieruchomości, czyli ziemię, domy, budynki, fabryki, ale zapłacimy papierami, które będą miały wartość pieniędzy, tylko nie będą przynosiły procentów... Nie bój się o nich!... Pierwsze pokolenie kapitalistów będzie żyło, jak dziś: szykownie, wesoło, nawet hucznie, nie utrudzając się żadnemi zajęciami. Dopiero ich synowie i wnuki muszą się wziąć do roboty produkcyjnej; nu, a to chyba ani im, ani narodowi na złe nie wyjdzie. Co?... Przecie to hańba i nawet niezdrowo nic nie robić... Sam powiedz?
— Prawda! — odrzekł Józef, czując, że wielki ciężar spadł mu z serca. „Turzyńskim nie grozi nóż, ani pochodnia... Zosia będzie żyła w dostatkach...“
— Teraz — dodał głośno — chciałbym wam coś powiedzieć, ale dajcie słowo, że nikomu...
— Masz moje słowo — odparł nieco zdziwiony Permski.
— Otóż — ciągnął Trawiński — przed kilkoma dniami była tu panna Zofja Turzyńska...
Poczuł ściskanie w gardle, zarumienił się i dopiero po chwili mówił dalej:
— Panna Turzyńska widziała Szczepanka, rozmawiała z nim i... tylko ani słówka przed nikim! — obiecała dostarczyć mu środków na dalsze kształcenie się...
— U-hu-hu! — zaśpiewał Permski. — Zosieńka obiecałaby wszystko, każdemu biedakowi, oddałaby nawet ostatnią koszulę, ale co z tego?... Na kształcenie trzeba pieniędzy; ale panna Turzyńska tymczasem nie ma pieniędzy, a jej tatko nie da. Bądź spokojny, kolego: Szczepan będzie miał tylko to, co my dla niego zrobimy, nie pan Turzyński.
Tak rozmawiając, zbliżyli się do domu. Na ganku stał stół przykryty białym obrusem z czterema nakryciami. Chłopców nie było, oczywiście wysłała ich gdzieś matka, natomiast ukazał się pan Wodnicki i razem z małżonką zaprosił Permskiego na podwieczorek.
— Zabiera pan Józia do Klejnotu? I na długo? — rzekł.
— Kilka dni musi posiedzieć.
— Choćby i tydzień — rzekł gospodarz. — Niech się chłopak zabawi po tutejszych nudach.
— Pan nie wyzyskuje swoich robotników, nawet nauczycieli! — zauważył Permski.
— Proszę pana, teraz takie czasy, że zwyczajny robotnik nas wyzyskuje, nie my jego. Zato nauczyciele są aż nadto sumienni.
Zasiedli do podwieczorka, który składał się z kurcząt z mizerją, młodych kaczek z kapustą, tudzież kompotów z trześni i malin. Permski jadł, wszystko chwalił, a nareszcie zawołał:
— W Polsce tylko szlachta umie jeść, no i jest gościnna.
— A jednak chcesz pan odebrać jej majątki, a nas pozbawić chleba — wtrącił, śmiejąc się, Wodnicki. — Bo gdzie, naprzykład, ja pójdę, jeżeli skonfiskujecie dobra naszemu panu Turzyńskiemu?
— Pan Wodnicki lubi żartować! — odrzekł Permski. — Bo przecie komu jak komu, ale takim jak wy, przy nowej organizacji społeczeństwa będzie najlepiej.
— Jakim sposobem?
— Takim, że dziś nazywacie się sługami wielkich panów, a jutro będziecie służyć tylko narodowi.
— A gdzie i jaką dostanę posadę? Gdy zabraknie majątków, nie stanie i rządców! — westchnął Wodnicki.
— Będzie pan, naprzykład, kontrolerem drobnych gospodarstw w kilku gminach, a może i w całym powiecie.
— A kto mi da taką posadę?
— Jakiś urzędnik społeczny, rodzaj naczelnika powiatu.
— A skąd on przyjedzie?
— Ot, złośliwiec z was!... A zaraz: skąd on przyjedzie?... Nu, choćby z Warszawy. Przecież sami go wybierzecie.
Wodnicki kiwał głową.
— Czyli, że miejsce dzisiejszej szlachty zajmą jacyś urzędnicy. A czy oni będą nam lepiej płacili, to jeszcze pytanie!
— Co pan gada? — zawołał Permski. — Jaż mówię: urzędnicy będą z wyboru, więc muszą was słuchać.
Wodnicki wciąż kiwał głową.
— Proszę pana — rzekł — urzędnik jest nie poto, ażeby nas słuchał, ale — ażebyśmy jego słuchali, bo inaczej ładu nie będzie. Otóż, jeżeli ten urzędnik będzie miał siłę, a mieć ją musi, to bardzo prędko weźmie nas za łby, zbierze majątek, zgarnie tyle ziemi, ile mu się podoba, i przekaże ją swoim potomkom. Czyli — wszystko będzie jak dawniej.
— Nu, bądź pan Wodnicki spokojny! — zawołał Permski, uderzając pięścią w stół. — Z podobnym urzędnikiem to już mybyśmy się rozprawili...
— Ale za co panowie tak nienawidzicie naszej szlachty? — wtrąciła pani.
Permskiemu ognie wystąpiły na twarz i zaiskrzyły się oczy.
— I to mówi żona agronoma, społecznika, jak pan Wodnicki! — zawołał. — Nu, więc ja wam teraz objaśnię, wy polscy patrjoci, czem dla waszej ojczyzny była i jest szlachta...
— Ciekawość! — mruknął Wodnicki.
— Będzie i ciekawość, nie jedna — mówił rozdrażniony Permski. — Państwo wiedzą, ile w Polsce przypada ziemi na rodzinę chłopską? Sześć dziesięcin!... A ile na rodzinę szlachecką? Czterysta dziesięcin!... Innemi słowami: rodzina szlachecka pochłania tyle, co sześćdziesiąt sześć rodzin chłopskich. Gdyby na jedzenie, ubranie, naukę dzieci i inne rzeczy wydawał szlachcic tyle, co przeżywa dwadzieścia sześć chłopskich rodzin, to jeszcze zostałby mu roczny dochód czterdziestu rodzin chłopskich, czyli najlżej rachując, przeszło sześć tysięcy rubli. A że szlachciców w waszej Polsce jest zgórą pięć tysięcy, więc klasa ta posiada przeszło trzydzieści miljonów rubli rocznie, poza wydatkami na utrzymanie.
Słyszycie? Wasza szlachta ma trzydzieści miljonów rocznie do swobodnej dyspozycji.
A co z niemi robi?... Czy zakłada fabryki?... czy wydaje na ochrony, szpitale, przytułki dla starców?... Nie!... Cały ten gigancki dochód marnuje na wyścigi, stroje, karty, wyjazdy zagranicę...
I wy pytacie, za co ja niecierpię waszej szlachty?... Za to, że ja kocham wasz naród, a szlachta to rak, który naród toczy. Przecie, gdyby nie było szlachty i gdyby jej zbyteczny dochód rozlał się po całym narodzie, kraj wyglądałby inaczej.
Nastała chwila przykrego milczenia. Nagle odezwał się Wodnicki:
— A długi?
— Co to znaczy: długi? — zapytał Permski.
— To znaczy — mówił Wodnicki — że jeżeli, jak pan mówisz, na rodzinę szlachecką przypada u nas osiemset morgów ziemi, to z tej ilości pięćset albo i sześćset morgów nie należą do szlachcica, tylko do jego wierzycieli hipotecznych i wekslowych. Owe więc trzydzieści miljonów rubli nie idą na zbytki szlacheckie, ale na procenty dla wierzycieli.
Permski przez chwilę był stropiony. Nagle twarz rozjaśniła mu się i zapytał:
— A na co były zaciągnięte długi?
Wodnicki wzruszył ramionami.
— Czy ja wiem? — odparł. — Niekiedy na zapłacenie kontrybucji.
— Nie-kiedy! — zaśpiewał Permski. — A kim są wierzyciele?
— I tego nie wiem.
— Nu, to ja wiem!... Waszymi wierzycielami są Niemcy, Francuzi, Belgijczycy, a najbardziej Żydzi. Wasza szlachta przez kilka pokoleń robiła długi czort wie na co, ażeby dziś chłop bezrolny swoją krwawą pracą płacił procenty Niemcom i Żydom... Pięknie gospodaruje wasza szlachta, niema co mówić! — zakończył Permski.
Powstał, podziękował za przyjęcie i oświadczył, że — pora jechać. W pół godziny bryczka uwiozła w stronę Klejnotu Permskiego i Trawińskiego.
— Cóż ty na to? — zapytała Wodnicka męża, gdy młodzieńcy zniknęli za wrotami.
Wodnicki niedbale machnął ręką.
— Syn nadleśnego z Wólki, wiesz, co uczy się w Instytucie Technologicznym w Petersburgu, przez dwa lata chciał przerabiać Polskę, a dziś, zamiast o rewolucji, myśli o posadzie chemika w fabryce płócienek, gdzieś w Rosji. A od naszego dziedzica wiem, że we Francji i w Niemczech od kilkudziesięciu lat powtarzają takie same głupstwa, a mimo to szlachta jest, arystokracja jest, i wielkie majątki nie przepadły. Niech więc i u nas trochę sobie pogadają.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.