Przemiany (Prus)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Przemiany
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXVI
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Gościniec z rezydencją w Klejnocie łączyła szeroka aleja, wysadzona czterema rządami starych lip, które tworzyły trzy ulice. Środkową, za dawnych czasów, jeździły tylko powozy; lewa (patrząc z gościńca) przeznaczona była dla konnych, a prawa dla pieszych. Dziś, aleją środkową włóczyły się nawet wozy folwarczne, traktem pieszych biegła powyginana ścieżka, a ulica jeźdźców zarastała trawą.
Z jednej i drugiej strony alei ciągnęły się ogrody: z lewej owocowy, z prawej warzywny. Z pomiędzy zieleni drzew owocowych przeglądały ceglane ściany domku ogrodnika, zaś wśród jarzyn, za drucianym płotem, stały kurniki, a z boku, w pewnej odległości od nich, widać było, otoczony świerkami i bzami, biały dworek pani Komorowskiej, która zajmowała się drobiem i innemi gałęźmi gospodarstwa kobiecego.
Pani Komorowska była to osoba przeszło pięćdziesięcioletnia, wysoka, szczupła, z orlim nosem, wąskiemi ustami i płomiennemi, głęboko osadzonemi oczyma. W ciekawy sposób zdobyła stanowisko hodowczyni kur, indyków i kaczek. Jej mąż, dość zamożny obywatel ziemski, a daleki krewny Turzyńskich, puścił majątek zarówno własny jak i swojej żony, a gdy umarł — wdowie zostało dwanaście tysięcy rubli.
W owym czasie pan Zygmunt Turzyński nagwałt potrzebował akurat takiej sumy; jego więc plenipotent zwrócił się do pani Komorowskiej z następującą propozycją. Wzamian za pożyczone pieniądze wdowa otrzyma siedem procentów, czyli osiemset czterdzieści rubli rocznie, a ponieważ jest do pewnego stopnia kuzynką Turzyńskich, więc może darmo mieszkać w Klejnocie, dostawać opał, a nawet, od czasu do czasu, konie — na niezbyt dalekie przejażdżki.
Pani Komorowska propozycję przyjęła z radością: oddała swój kapitalik, otrzymała należyty rewers i zamieszkała w jednej z oficyn pałacowych. Po kilku miesiącach zaczęła stołować się w pałacu, lecz, za radą plenipotenta, zniżyła swemu dłużnikowi procent od kapitału na pięć od sta. Zaś po kilku latach i jeszcze po kilku, przeniosła się do dworku w ogrodzie warzywnym, poczęła zajmować się drobiem, a ze swemi procentami widywała się rzadko i nieregularnie. Wkońcu stosunki ułożyły się w taki sposób, że pani Komorowska była traktowana jak gospodyni, która wprawdzie nie najświetniej wypełniała swoje obowiązki, lecz cierpi się ją, jako wdowę po dalekim, bardzo dalekim kuzynie.
Pani Komorowska, osoba w gruncie rzeczy dobra, godziła się z nowemi warunkami. Lubiła swój dworek, ogród warzywny, drób, kochała Zosię Turzyńską, pokładała jakieś nadzieje w Stasiu. Wszelako niekiedy przychodziło jej na myśl, że jednak ze swoim kapitalikiem mogłaby żyć niezależna i nie podejrzewana o to, że jest na łasce bogatych krewnych. Wówczas stawała się smutna, rozdrażniona, rozżalona na pana Zygmunta i mocno postanawiała rozłączyć się z nim i zażądać zwrotu dwunastu tysięcy. W chwili jednak, kiedy zaczynała stanowczą rozmowę z kuzynem, albo on poruszał inny temat, albo jej zabrakło odwagi.
Taki właśnie moment żalu spadł na panią Komorowską, dziś, kiedy ze swego ogrodu zobaczyła czterokonną karetę, powożoną przez najpoważniejszego stangreta, Wojciecha, a jadącą w stronę gościńca.
Oczywiście wyjechał pan Turzyński, zaś jedna z dziewek powiedziała jej, że wziął ze sobą panienkę i panicza. Więc gdzie pojechał z dziećmi?... poco?... na jak długo?... I czy to jest przyzwoite, ażeby z nią, kuzynką, nietylko nikt się nie pożegnał, ale nawet nie powiedział, dokąd jadą?
Żal pani Komorowskiej był tem boleśniejszy, że dowiedziała się, iż kilka dni temu Zosia, ten aniołek dobroci, była z wizytą u pani Wodnickiej i zakupiła u niej kilkanaście sztuk drobiu. Oczywiście pani Komorowska nie ma już co robić w Klejnocie, a jeżeli tak, więc musi stanowczo rozmówić się z kuzynem Turzyńskim i zażądać zwrotu kapitału. Gdyby dano jej nawet sześć procent, czyli siedemset dwadzieścia rubli rocznie, to przecież na wsi albo w małem miasteczku z tych pieniędzy wyżyje i nie będzie znosiła upokorzeń.
Takiemi zajęta myślami, pani Komorowska wyszła około siódmej wieczorem ze swego dworku w aleje i, o kilkanaście kroków od furtki, spostrzegła Łoskiego, który z zadartą głową, rękoma wtył założonemi, przypatrywał się prastarym lipom. Na ten widok zbudziły się w jej sercu łagodniejsze uczucia i chęć porozmawiania z niezwykle uczciwym człowiekiem.
— Dobry wieczór, panie Łoski!... I pan, widzę, lubi spacerować około naszych ogrodów!
— Czekam na mego przyjaciela, Józia Trawińskiego, którego pan Permski ma przywieźć z Kamienia — odpowiedział Łoski z niskim ukłonem.
„Z pewnością nie ukłoniłby się niżej żadnej hrabinie!“ — pomyślała pani Komorowska, co jeszcze bardziej poprawiło jej humor.
Ścisnęła go za rękę, i oboje wolnym krokiem poszli w stronę gościńca. Nagle Komorowska zapytała:
— Czy i pan nie wie, dokąd pojechał nasz dziedzic razem z dziećmi?
— Owszem. Pojechali na stację kolei, naprzeciw pani Dorohuskiej, która, zdaje się, jest siostrą cioteczną pana Turzyńskiego...
— I bardzo bogatą, bardzo bogatą! A przytem wielce dbałą o honor rodu Turzyńskich. Przyjazd jej nie pozostanie bez wpływu na proces z Nieznanym...
Łoski stanął i ujął się lewą ręką za brodę.
— Czy nie będę niedyskretnym, gdybym zapytał panią, kto jest ten pan Nieznany i jakie może mieć prawa do dziedzictwa po świętej pamięci Władysławie Turzyńskim?
Komorowskiej drgnęły usta. Obejrzała się po alejach, potem wpatrzyła się w Łoskiego, wreszcie rzekła:
— Panu powiem, nawet wszystko, co mi jest wiadome, ponieważ mam pewność, że z pańskich ust nikt nie dowie się szczegółów, niezbyt pochlebnych dla rodziny...
Łoski podniósł rękę dogóry.
— Tak — mówiła dalej. — Pierwej jednak niech mnie pan raczy oświecić, kim jest ten... ten Permski i jakim sposobem siedzi w Klejnocie? Bo zapewne wie pan, co ten człowiek apostołuje?
— Permski — rzekł Łoski — jest to skończony prawnik, kuzyn dyrektora gimnazjum, do którego chodzi Staś. Zaś pan Turzyński zaprosił Permskiego na wakacje, ażeby Stasia uczył rosyjskiego, ponieważ chłopak może za rok nie dostać patentu.
— O tem wiem i to rozumiem. Ale niech mi pan wytłomaczy, skąd pochodzi tolerancja Turzyńskiego dla wybryków pana Permskiego?... Bo przecie ten młody prawnik poprostu buntuje naszą służbę i sąsiednich włościan?
— Proszę pani, Permski jest niewątpliwie uczciwym człowiekiem; ma wprawdzie bardzo krańcowe poglądy, ale nie kryje się z niemi nawet przed panem Turzyńskim. Zaś pan Turzyński wręcz lekceważy jego propagandę... Mówi, że to samo oddawna głoszą różni anarchiści zagranicą, nie wywołując żadnych zaburzeń, więc i u nas ich nie wzbudzą... Co pani chce, pan Turzyński sądzi, że rody arystokratyczne to świętość, na którą nikt nie ośmieli się podnieść ręki. Kupcy — mówi on — fabrykanci, mogą dostać wały od zrewoltowanych robotników, ale nie arystokracja rodowa.
Komorowska wzruszyła ramionami.
— Proszę pani — mówił dalej Łoski — ja... gotówem nie dziwić mu się. Ja przecie nie jestem szlachcicem, tylko łykiem sandomierskim, gdzie każdego bednarza, kowala, szewca powinienbym całować w rękę, gdyż prawie każdy z nich jest moim wujem. Pomimo to — czy pani da wiarę? — nie mogę bez wzruszenia patrzeć na Turzyńskich, gdy przypomnę sobie, że w każdym z nich jest kropla krwi Czarnieckiego, Chodkiewicza, Sobieskiego... A ten Klejnot, w którym kilka dni zamieszkiwał Kościuszko!... Kiedy pomyślę, że on chodził po tym dziedzińcu, po tym parku, jeździł po tych alejach, zdaje mi się, że powinienem co krok upadać na twarz i całować tę świętą ziemię... A przecie ta ziemia jest odwieczną własnością Turzyńskich! I pani chce, ażeby tym ludziom nie kręciło się w głowach, kiedy mnie, łykowi, takie myśli uderzają do mózgu, takie uczucia nurtują w sercu? Dla mnie Turzyńscy, choć widzę ich wady, stanowią jakby cząstkę narodowych relikwij...
— Zacny, szlachetny idealisto! — szepnęła Komorowska. — Więc teraz rozumie pan, jak doniosłą rzeczą jest, ażeby kobiety wielkich rodów nie pozwalały sobie na żadne lekkomyślności, lecz były czyste jak zakonnice, gdyż inaczej nietylko skalają, ale zmarnują dostojeństwo rodu.
— Myślę, że i mężczyźni powinni być takimi — wtrącił Łoski.
— Zgorszę pana — odparła Komorowska — ale powiem, że jest to co innego. Bo weźmy drażliwy przykład. Kiedy mężczyzna ma syna zboku, ten syn nie dziedziczy majątku, sławy, ani tytułów. Ale gdy kobieta... Chyba nie potrzebuję kończyć?...
— Dalekośmy zaszli na tym spacerze! — uśmiechnął się Łoski.
— Ale zbliżyliśmy się do testamentu Władysława Turzyńskiego i procesu z panem Nieznanym.
W całej postawie Łoskiego widać było zdumienie. Otworzył usta, rozszerzył palce rąk, podniósł brwi i patrzył na panią Komorowską szklanemi oczyma. Ona zaś, rozejrzawszy się po alejach, zaczęła zniżonym głosem:
— Jan Turzyński, dziadek Zygmunta, miał onego czasu romans z pokojówką swej matki, Angielką, której syn otrzymał nazwisko Nieznanego, wychowywał się przy dworze turzyckim i został tam berejterem; potem ożenił się z córką berejtera Oświęcimskich, znowu Angielką, i z nią miał syna jedynaka, który także nazywał się Nieznanym, ale, dzięki świętej pamięci Władysławowi, otrzymał po nim nietylko klucz Turzyce, ale i ogromną gotówkę. Czy i teraz myśli pan, że ów Piotr Nieznany jest naprawdę tak bardzo nieznanym i żadnego, ale to żadnego prawa nie ma, choćby do części majątku Turzyńskich?
— Przyznam się pani, że jeszcze nie wyrobiłem sobie poglądu na tego rodzaju kwestje...
— Zczasem wyrobi pan sobie, a teraz idźmy dalej — mówiła Komorowska. — Przypominam jednak, że o tych sprawach, oprócz nas dwojga, nikt wiedzieć nie powinien.
— Pani sądzi, że nikt inny nie wie?
— Jestem pewna, że ludzie wiedzą, ale... nie ode mnie... Przejdźmy teraz do następnego pokolenia. Stefan Turzyński, ojciec Władysława i Zygmunta, człowiek lekkomyślny i majątkowo zrujnowany, ożenił się z kobietą nadzwyczajnej piękności i rozumu. Pani ta nie była bogata, lecz zwróciła na siebie uwagę osoby nietylko bardzo majętnej, ale i wysoko urodzonej. W kilka lat później zrobiła znajomość z innym człowiekiem, znowu bardzo majętnym, ale parwenjuszem, a nareszcie zaczęła mieć tylu przyjaciół z rozmaitych sfer społecznych, że jej mąż, pomimo iż był skończonym cynikiem, odebrał sobie życie.
— Okropność! — szepnął Łoski.
— To się trafia i nawet nierzadko. Pan nigdy o tem nie słyszał?
— Uważałem pogłoski tego rodzaju za oszczerstwa.
— Mniejsza o to. Wracam do historji Turzyńskich. Kiedy ojciec zastrzelił się, Władysław miał lat dwadzieścia jeden, a Zygmunt osiemnaście. Władysław nie lubił matki i mieszkał w kraju. Zygmunt był jej ulubieńcem i razem z nią przesiadywał zagranicą; pierwszy był oszczędny, nazywali go nawet skąpym, drugi rozsypywał po świecie pieniądze jak piasek; to też, gdy matka w kilka lat umarła, na majątku Zygmunta już były długi, zaś Władysław posiadał dużą gotówkę.
Stanęli na gościńcu, wysadzonym topolami włoskiemi. Komorowska przysłoniła oczy ręką i patrząc w kierunku zachodzącego słońca, zapytała Łoskiego:
— Czy to już nie jedzie pański przyjaciel z tym Permskim?...
Łoski poprawił binokle, przypatrzył się z uwagą i odparł:
— Zdaje się, że nie... Tu, bliżej, sądziłbym, że jedzie chłop, a trochę dalej buda żydowska...
— I nie boi się pan, ażeby ten Permski nie zdemoralizował pańskiego chłopca?
— Nie — odpowiedział po namyśle Łoski. — Józio jest patrjotą, dzieckiem i wnukiem gorących patrjotów, więc zrobi tylko to, co będzie uważał za korzystne dla ojczyzny. Wątpię zaś, ażeby teorje Permskiego były dla nas użyteczne. Chociaż... Ale słucham dalszego ciągu o Turzyńskich.
— Otóż po śmierci matki, Zygmunt zaczął trwonić pieniądze jak szalony. Trzymał stajnię, dworską orkiestrę, kilkunastu strzelców, gromadę lokajów i kucharzy. Naturalnie, robił długi na wszystkie strony, nie pomijając, rozumie się, i brata. Władysław, lubo niechętnie, udzielał pożyczek, z początku na słowo, później na hipotekę; wkońcu jednak odmówił, gdy należności dosięgły parukroć stu tysięcy rubli.
Nadszedł rok 1861. Władysław, zapalony patrjota, pomimo że dawno skończył trzydziestkę, chciał wstąpić do organizacji. Tu zdarzyło się nieszczęście. Na jednem ze zgromadzeń ktoś odezwał się źle o jego zmarłej matce. Zrobiła się awantura i nastąpił pojedynek, w którym Władysław zabił swojego przeciwnika. Od tej pory zaczął dziwaczeć. Raz naprzykład odezwał się, że nie jest pewny, czy ma prawo nazywać się Turzyńskim... A gdy brat robił mu z tego powodu wymówki, unikał go, a przy spotkaniu nie rozmawiał z nim.
W owej epoce Piotr Nieznany służył w Turzycach za pisarza prowentowego. Władysław zbliżył się do niego i poszli razem do powstania. W potyczce pod Wohyniem Turzyński dostał kulą w nogę, a Nieznany, wówczas dwudziestoletni chłopak, wyprowadził go z pola bitwy, umieścił u jakiegoś leśnika, pielęgnował i w rezultacie wywiózł z kraju.
Od tej chwili aż do śmierci Władysława Nieznany nie rozłączał się z nim. Mieszkali przeważnie zagranicą: w Paryżu, Dreźnie, Berlinie, gdzie młody chłopak, podobno bardzo zdolny i ciekawy, brał lekcje od jakichś profesorów, uczęszczał na jakieś kursy... Turzyński przywiązał się do niego, tem mocniej, że uległ dziwnej chorobie nerwowej. Mianowicie — bał się samotności i nietylko nie mógł podróżować, ale nawet chodzić po ulicy sam. Musiał kogoś trzymać pod rękę, gdyż inaczej dostawał silnych zawrotów głowy i upadał.
Ludzie, którzy spotykali ich w owym czasie, mówią, że Nieznany otaczał Władysława jak najtroskliwszą opieką. Mieszkał z nim, chodził, czytywał mu książki i gazety. W rezultacie stało się, co się stać musiało, że Władysław cały swój majątek, w dobrach i gotowiźnie, zapisał Nieznanemu. Bratu zaś ofiarował pięćset rubli, a jego dzieciom po tysiąc; jedni mówią, że zrobił to dla szykany, a inni, że w tym celu, ażeby Zygmunt nie miał powodu do procesu.
— Więc, według pani, Nieznany jest legalnym spadkobiercą nieboszczyka Władysława? — zapytał Łoski.
— Takie jest moje przekonanie — odpowiedziała Komorowska. — Zresztą Władysław za życia niejednokrotnie wspominał, że Turzyce dopiero w rękach Nieznanego powrócą do właściwych spadkobierców. Zrobił nawet koncept, że dziś jedynym prawdziwym Turzyńskim jest nieprawy wnuk Jana...
— A na jakiejże zasadzie pan Zygmunt wytacza proces?
— Zły duch Turzyńskich, Byvataky, podsuwa mu dwa punkty. Pierwszy, że nieboszczyk był obłąkanym i opętanym przez Nieznanego, drugi — że Nieznany sfałszował testament. Tymczasem zarzutom tym nie uwierzy nikt, znający stosunki i charakter spadkobiercy. Ten Nieznany, jak słyszę z różnych stron, ma być nietylko zdolnym, ale i szlachetnym człowiekiem.
W tej chwili od strony gościńca doleciał turkot bryczki i wesołe parskanie koni.
— Otóż i Permski z moim chłopakiem! — odezwał się Łoski.
— Zdrawia żełaju! — krzyknął Permski, machając kapeluszem. — Ot i wiozę wam pysznego kawalera.
Obaj z Józefem wyskoczyli z bryczki, a Łoski przedstawił ich pani Komorowskiej, która życzliwie uśmiechnęła się do Józefa, lecz niechętnym obrzuciła wzrokiem Permskiego. Poczem wszyscy trzej pożegnali szanowną damę i piechotą udali się w stronę pałacu.
— Niebardzo podobałem się tej pani Komorowskiej, a? — zapytał Permski, — Z innego widać jesteśmy powiatu...
Łoski nie odpowiedział mu, lecz zwrócił się do Józefa:
— Uważaj, jaki to ładny pałac w niemniej ładnem otoczeniu. Widzisz, co za ogromny dziedziniec? Spojrzyj na te świerki na lewo, albo na gromadę lip z prawej strony. A teraz pałac... Jaki on biały!... Środkowy korpus piętrowy, skrzydła parterowe, podjazd oparty na czterech kolumnach. Pańska rezydencja!
— A ile w nim kości, krwi i potu chłopskiego! — uśmiechnął się Permski.
— Przesadzacie, kolego Dymitrze — upomniał Łoski.
— Wcale nie! Zresztą niech on sam powie...
— Wszystkie chyba pałace, parki, kościoły, fabryki powstały z pracy ludu — nieśmiało odezwał się Józef.
— A teraz widzisz — ciągnął Łoski — te dwie oficyny? W prawej jest kuchnia i mieszkania niektórych oficjalistów, w lewej — pokoje gościnne i mój. Jeżeli zechcesz...
— A ja mieszkam w samym pałacu, obok jaśnie państwa! — wtrącił, śmiejąc się, Permski.
Walenty od kilku minut był przed pałacem. To też, gdy trzej młodzieńcy minęli bramę wjazdową, zobaczyli służącego w granatowej liberji i w cylindrze z dużą kokardą.
— Wielmożny pan Trawiński? — zwrócił się służący do Józefa.
— Ja jestem — nie bez zdziwienia odpowiedział zaczepiony.
Służący podał mu list. Józef rozerwał mocną kopertę z angielskiego papieru i przeczytał:

Szanowny Panie i Kolego! Proszę mi wybaczyć, że nie witam Pana osobiście, ale musieliśmy wraz z ojcem wyjechać naprzeciw dawno niewidzianej ciotki. Listem tym proszę Was, abyście się rozgościli, jak u siebie w domu, i wybrali najwygodniejszy pokój. Z wysokim szacunkiem kolega i sługa,

Stanisław Turzyński.

— No, to jest naprawdę po wielkopańsku! — szepnął Józef.
— Przyznaj się, kolego Łoski, że to ty kazałeś Stachowi list napisać — rzekł Permski.
— Ja? — odparł Łoski, rozkładając ręce. — Ależ mnie nawet do głowy nie przyszłaby podobna forma uprzejmości. Nato, jak słusznie zauważył Józio, trzeba urodzić się wielkim panem.
— Nu, pan Łoski w swoim żywiole! — odpowiedział Permski. — Nacieszcież się sobą. Dowidzenia!
Podał im rękę i odchodząc w stronę pałacu, zanucił:

Ach ty mat’, moja matuszka!...

Służący, który stał dotychczas na boku, dotykając ręką brzegu kapelusza, zapytał Józefa:
— Czy wielmożny pan wybierze sobie pokój?
— Stań u mnie, Józiu — odezwał się Łoski. — Niech Tomasz, z łaski swojej, każe zanieść walizkę do mego pokoju. A my, Józiu, połaźmy po parku, zanim dadzą kolację.
Przeszli wzdłuż pałacu i skręcili do bramy na lewo.
— Ależ to musi być ogromny park? — odezwał się Józef.
— Cudowny!... Kilkadziesiąt morgów rozległości. Patrz, jakie tu stare drzewa... Ta, naprzykład, topola nadwiślańska... Trzeba ze sześciu ludzi, ażeby jej pień objąć... A tamten dąb... a świerki... Jutro zobaczysz rzekę za parkiem. Widzisz na pagórku altankę?... Niezrównane stamtąd krajobrazy!... A ile tu alei, ścieżek!... A kogo nie oglądały te drzewa!...
— O ile drzewa mogą oglądać — wtrącił Józef.
— Mnie się zdaje, że kilkudniowy pobyt tutaj uleczy cię z przedwczesnego sceptycyzmu.
— Wątpię. Sam pan kiedyś powiedział, że sceptycyzm jest chorobą naszego pokolenia.
Między drzewami błysnął biały budynek. Łoski zdjął kapelusz i skierował się w tamtą stronę.
— Pi!... pi!... — zaśpiewał Józef. — Cóżto, kapliczka?... Nieźle musi się tu dziać bożym ciołkom!
— Ty wiesz, że tu, w Klejnocie, przez kilka dni mieszkał Kościuszko?
— Uczciwy człowiek, ale nietęgi wódz. Jeszcze w takich warunkach! — odparł Józef.
— Cicho! — mówił zniżonym głosem Łoski. — Będziemy go krytykować, ale nie w tem miejscu...
Józef drgnął.
„Dlaczego nie w tem miejscu?“ — pomyślał.
— Przed stoma laty — ciągnął Łoski — stał tutaj domek, w którym, jak ci powiedziałem, mieszkał chwilowo Kościuszko.
— Tu? — spytał Józef.
— Właśnie zaczynało się powstanie... Nam już dziś trudno nawet odgadnąć, ile ten człowiek przeżył tutaj i przemyślał.
— Tu?...
— Słyszysz ten szmer?... To tylko drzewa. Ale ja, ile razy to słyszę, nigdy nie mogę oprzeć się złudzeniu, że tak rozmawiają szeptem ci nieliczni, którzy go wówczas otaczali i razem z nim...
Józef zdjął kapelusz.
— Później — mówił Łoski — domek spalił się i przez kilkanaście czy więcej lat stała ruina. A potem jeden z Turzyńskich, bodaj czy nie Jan, za radą proboszcza rozebrał gruzy i z ich cegieł wybudował kaplicę. Widzisz, z powodu takich oto i tym podobnych okoliczności, ja, choć nie jestem ani szlachcic, ani zbyt gorliwy katolik, nie śpieszę się z rzucaniem kamieni na szlachtę i na księży. To przecież nasi...
Niesłychane uczucie ogarnęło Józefa. Zdawało mu się, że w tej kapliczce spoczywają tragiczne losy całego narodu i że w jego sercu jakiś pedantyczny głos, niby rozsądku, usiłuje zagłuszyć echa wspomnień przebolesnych. Stracił panowanie nad sobą. Nie wiedząc, co robi, objął rękoma za szyję Łoskiego, oparł mu głowę na ramieniu i ciężko zapłakał.
— Przepraszam!... Niech pan nie uważa mnie za dzieciaka... Cóż za głupi sentymentalizm... O, jak mnie boli w piersiach! — mówił, śmiejąc się i łkając.
Łoski szepnął mu do ucha:
— Widzisz, to tak robi się człowiekowi, kiedy odczuje Boga, albo ojczyznę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.