Preludya/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Preludya
Pochodzenie Poezye II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
PRELUDYA

FERDYNANDOWI HÖSICKOWI



Gdyby ból każdy, w ludzkiej piersi skryty,
Jednę litości łzę wycisnął z oczu,
A łzy gwiazdami zalśniły w przeźroczu;
To stałaby się błękitów opona,
Jako kopuła lita, z gwiazd sklepiona,
Choć w nieskończoność ciągną się błękity.




I.

Na jakichś pustyń niezmiernych ogromie,
Co w cichych mroków oceanie toną,
Cień w długiej szacie stoi nieruchomie
Z głową bezwładnie na piersi zwieszoną.

Miesięczna jasność, co na twarz mu pada,
Rysy jej rzeźbi i oświetla chwiejna — —
Ah! Chrystusowa to chyba twarz blada,
Taka bolesna, taka beznadziejna.



II.

Życie — to zwykłe życie ciche, szare —
Kiedy mnie w swoje chwyciło ramiona,
Jak wampir, z duszy mej wyssało wiarę,
Tę krew, bez której dusza schnie i kona.

Nie ową wiarę dziecka, co się z trwogi
Przed mściwem bóstwem w modłach w prochu ściele,
Lecz tę, co każe wierzyć w dobre bogi
W olbrzymim życia władnące kościele.



III.

Kiedy patrzę na nędzę, co jest życia rdzeniem,
Nędzę ludzi i zwierząt i roślin: ból, trwoga,
Bezradność mię owłada, i chciałbym do Boga
Wołać o miłosierdzie, o żal nad istnieniem.

Ale nie mogę wołać... Jest coś, co okową
Żelazną pierś mą ściska i słowa w niej ścina,
Do ust z serca bijące, jak z ognia lawina — —
I milcząc patrzę w wielką przestrzeń lazurową.



IV.

Stokroć jest drzewu skazanemu lepiej,
Jeśli je piorun odrazu rozszczepi,
Niż kiedy czerw mu wśliźnie się pod korę,
I zwolna drzewo schnie i ginie chore.

I ludziom lepiej, jeżeli zwycięsko
Losy ich zmogą jedną wielką klęską,
Niż jeśli codzień po kropli im bryzną
W żyły powolną, lecz pewną trucizną.



V.

Szalone słonie przed się pędzą
Nie wiedząc dokąd, ani po co?
Nie dbając, co obalą piersią,
Co pod nogami podruzgocą?


Tak i konieczność przed się pędzi
I próżną wszelka tu obrona — —
Ni ją Prometeusza rozum,
Ni Heraklesa moc pokona.



VI.

Czasem nagle uczuwam naokoło siebie
Taką straszną samotność, że wzrok kryję w dłonie,
By nie widzieć tej pustki na ziemi na niebie,
A w oceanie smutku dusza moja tonie.

I żadne mi już ziemskie nie starczy kochanie:
Pragnę nad śmierć silniejszej, mistycznej miłości,
A dusza moja, tonąc w smutku oceanie,
Dzieciom u stóp Chrystusa uśpionym zazdrości.



VII.

Idzie na pola, idzie na bory,
Na łąki i na sady,
Na siwe wody, na śnieżne góry,
Na miesiąc idzie blady.

Idzie w niezmierną otchłań wszechświata,
Skąd blask dróg mlecznych prószy,
Idzie błękitna, cicha, skrzydlata
Muzyka mojej duszy.



VIII.

Tam — — oby cisza już była na wieki,
Tam — — jeśli wzniosą się jeszcze powieki,
To oby po to, by w jasność niedrżącą,
W blask skrysztalony spoglądać milcząco,
I ginąć w bezdniach sennego błękitu,
I nic już nie czuć, nawet swego bytu.



IX.

Zrzućmy tę maskę, co dusi i męczy,
A którą trzeba kłaść na twarz, by ludzie
W głąb nie zajrzeli — — jesteśmy samotni
I kres możemy położyć obłudzie.

Jesteśmy sobą: nic nas nie obchodzi,
I wszystko jest nam nicwartem do szczętu,
I nie czujemy nic, oprócz zmęczenia,
Nic prócz ironii, pogardy i wstrętu.



X.

Długo się we mnie opierała w duszę
Iluzya w pierwszem zaszczepiona tchnieniu;
Długom wbrew woli ulegał otusze
I o mem własnem wątpiłem zwątpieniu.


Lecz dziś już nic się nie spodziewam zgoła,
Wszelką iluzyę z duszy mi wydarto,
Wielką zła przemoc widzę dookoła,
I pytam siebie tylko: czy żyć warto?



XI.

Gdybym dziś umrzeć miał, jakże nędznemi
Wydałyby mi się wszystkie boleści
Mej własnej duszy i wszystkie wszechziemi —
W obliczu śmierci cóż ma jaką wagę?
I tylko chciałbym, gdy się czas obwieści,
W twarz śmierci prosto spojrzeć mieć odwagę.



XII.

Przekląć! zapomnieć — — i nigdy już więcej
Myślą nie wrócić!... Dosyć miałem krzyży
I dosyć cierni — — żyłem jak straceńcy...
Nim w zdrój zdążyłem spojrzeć czysty, świeży:
W zgniłe, cuchnące spojrzałem bezedno — —
I dzisiaj tylko mam pragnienie jedno:
Przekląć! Zapomnieć!...



XIII.

Chcąc przerwać myśl, wyjrzałem przez me okno zrana:
Puste miasto, niebiesko-biały śnieg w ulicy,
Martwy, bezlistne drzewa, przestrzeń ołowiana,
Cisza, jak w głuchem wejściu cmentarnej dzwonnicy.


I nagle duszę moją chwyciła, jak w kleszcze,
Taka straszliwa rozpacz, takiem nerwów piekłem
Mózg zawrzał, że od okna i świata uciekłem,
Bo mogłem był oszaleć, gdybym patrzał jeszcze.



XIV.

Nadmiar wstrętu do życia codziennej podłości
Jest mi chlebem i wodą, co trują i duszą,
Nie mam już w sercu żadnej łaski i miłości,
Gardzę i nienawidzę całą moją duszą.

Gardzę i nienawidzę — — gdybym dziś z tej ziemi
Odchodził, w świat posępny patrząc zagrobowy:
Odchodziłbym z oczyma jako stal, zimnemi,
Nie odwracając nawet raz ostatni głowy.



XV.

Jedno mam tylko pragnienie: rozkoszy,
Bo rozkosz tylko wiedzę ćmi i zgłusza,
Energię myśli gnie, zadumę płoszy,
A nieszczęśliwa jest ważąca dusza.

Ważyć, czuć, myśleć, wiedzieć — równocześnie
Pojmując całą bezmoc swojej woli,
I widząc, że chcieć, to jest marzyć we śnie:
Jest to, co chyba najbardziej nas boli.



XVI.

Na pełną pierś twą rzucam moje usta,
Pełnych twych bioder kształt lubieżnie pieszczę —
Spal mię w uścisku! Rozkosz tylko jedna
Naprawdę czar ma jakiś dla mnie jeszcze.

Zresztą nie nęci mię już nic — — napróżno — —
A jeśli w poczet walczących się liczę,
To tylko po to, aby głodnej hydrze
Mej dumy, rzucić, jak ścierwo, zdobycze...



XVII.

Nie sądź po ustach do uśmiechu skorych,
Że się ból w czyjej nie zagnieździł duszy;
Nie wiesz, jak często nieraz walczyć trzeba,
Nim się jęk śmiechem zadławi i zgłuszy.

Bóg tylko jeden patrzy w ludzkie serca
I widzi raka, co tyle ich toczy.
Widzi te rany straszliwie krwawiące,
I sam On musi precz odwrócić oczy!



XVIII.

Zimnem szyderstwem kryć trzeba tę żałość,
Co sobą duszy głąb wypełnia całą,
Trzeba się zdobyć na dumy wytrwałość
I na śmierć, nawet niechybną, iść śmiało.


I trzeba z siebie wydobywać moce,
By nie opadły skrzydła rozpostarte,
Ale przez życia ciemne, mroźne noce,
Niosły — — lecz dokąd?... Co i gdzie jest warte?...



XIX.

Płomienie w mojej duszy tłumią się i kłębią,
W sercu mojem jest gorycz, pustka i tęsknota,
Oczy me w nieskończone otchłanie się głębią,
Słuch utopiłem w szumach posępnej rozwiei — —
Pojąłem całą nędzę ludzkiego żywota
I zrozumiałem całe nicestwo nadziei.

I oto duch mój zawisł (jako ślepiec który,
Co stoi na bezdrożu w strapieniu i trwodze) —
Ze skrzydły rozpiętemi, co ni rwą do góry,
Ni go na dół puszczają — — ni spada, ni wzlata — —
Nie wiem, po jakiej sam tu winienem iść drodze,
Ani wiem, jaką drogą winien iść krąg świata?



XX.

Tyle nas razy zimno odepchnięto,
Tyle nas razy zraniono boleśnie,
Jednak się jeszcze serce rwie do ludzi
I ból swój rzuca w niepamięci pleśnie.


Jednak się jeszcze rwie, ściśnięte żalem
I beznadziejną tęsknotą trawione — —
I po co? po co? Aby z nową raną
Upaść w bezdenie smutku nieskończone.



XXI.

W odczucia mego głąb spoglądam z żalem —
Coraz to większe dzielą mię przestrzenie
Od wrażeń dawnych świeżości i siły — —
I jest mi smutno, smutno nieskończenie.

Próżno chcę dzisiaj, by mi pełnię wrażeń
Dało blednące z każdym dniem wspomnienie,
Próżno chcę wskrzesić umarłych posągi — —
I jest mi smutno, smutno nieskończenie.



XXII.

Smutną jest dusza moja aż do śmierci — —
Opuszczam ręce, niech się co chce, dzieje,
Już mi cios żaden mózgu nie przewierci,
Bom już zeń wygnał do szczętu nadzieję.

I oto stoję milczący, jak we śnie,
Nad urną pragnień mych, rozbitą w ćwierci,
A żem ją strącić musiał w proch tak wcześnie,
Smutną jest dusza moja aż do śmierci.



XXIII.

Głucho jest w duszy mojej i zimno — — daremnie
Szukam w niej choćby iskier dawnego płomienia —
Zagasł niepodsycany — — czuję, że już we mnie
Serce kona, przechodzi zwolna w śmierć z uśpienia.

Mieć serce, ale martwe, w piersi, jako w grobie,
Przeraża mnie, i nie wiem, co jest większa męka:
Czy gdy próżno chce serce znaleźć czucie w sobie,
Czy kiedy czuje, ale od boleści pęka?



XXIV.

Po szerokiem, po szerokiem morzu
Płynie okręt z kotwicą urwaną,
Wiatr go pędzi coraz dalej, dalej
W przestrzeń pustą, chmurną, ołowianą.

Po szerokiem, po szerokiem morzu
Nie do brzegu ty płyniesz, okręcie,
O podwodną gdzieś uderzysz skałę
I bez śladu przepadniesz w odmęcie.



XXV.

Czasem, gdy długo napół sennie marzę,
Cudny kobiecy głos mię skądś dolata,
Anielskie jakieś śpiewający pieśni,
Piękniejsze, niźli wszystkie pieśni świata.


W głos ten się całą zasłuchuję duszą,
Serce mi z piersi tęsknota wyrywa,
Poszedłbym za nim wszędzie, wszędzie... Niewiem,
Czy to się miłość, czy śmierć tak odzywa?



XXVI.

Ponuro gwiżdże północny wiatr,
Świat ginie w chmurze śnieżnej —
Zda się, że piersi rozerwie mi
Żal gorzki i bezbrzeżny.

Więc bez odpłaty za młodość mą
Życie mi całe spłynie?
Nie wstanąż szczęścia dni?... Gwiżdże wiatr,
Świat w chmurze śnieżnej ginie.



XXVII.

Ah! Gdybym teraz mógł pędzić, jak wicher,
Gdzieś w nieskończoność, nieskończoność, precz,
Roztrącać wszystko po drodze, jak piorun,
Rozcinać wszystko po drodze, jak miecz.

Czuję potrzebę lotu i niszczenia,
Ziemię i niebo rozbiłbym na druzg — —
Tchu mi brak w piersi, w oczach mam płomienie
I, zda się, głowę rozsadza mi mózg.



XXVIII.

Lubię więdnące kwiaty, pełne bladej ciszy,
Oczyma się patrzące w niebo omdlałemi —
Modlitwę ich przedśmiertną ucho moje słyszy,
Pożegnanie i razem powitanie ziemi.

Gdybyśmy tak umierać mogli, jak te kwiaty,
Ziemię żegnać i ziemię wraz witać rodzicę,
A nie jakieś zaziemskie gdzieś przeczuwać światy,
Błędnym wzrokiem w straszliwą patrzeć tajemnicę...



XXIX.

Dopóki sięgasz — — złotem ci się zdaje,
Gdy chwycisz — złoto okaże się szychem —
Zawsze i wszędzie los przed tobą staje
Z zimnym, szatańsko szyderczym uśmiechem.

I znowu pragniesz i znowu tęsknota
Rozrywa serce i myśli zamąca,
I znów szych w rękę chwytasz zamiast złota —
I to jest dola nasza aż do końca.



XXX.

Pamiętam ciche, jasne, złote dnie,
Co mi się dzisiaj cudnym zdają snem,
Bo był otwarty raj także i mnie
W dzieciństwie mem.


I czasem myślę, żem ja tylko spał,
Że całe życie moje było snem — —
Zbudzę się, raj ten odnajdę, com miał
W dzieciństwie mem...



XXXI.

Ku mej kołysce leciał od Tatr
O skrzydła orle otarty wiatr,
O limby, co się patrzą w urwisko —
Leciał i szumiał nad mą kołyską.

I w serce moje na zawsze wlał
Tęsknot do orlej swobody szał,
I tę zadumę limb, co się ciszą
Wielką objęte, w pustce kołyszą.



XXXII.

W wieczorną ciszę zdaleka słyszę
Szumiące cicho rzeki;
Myśli me zwolna, sennie kołysze
Szum cichy i daleki.

Wolno i sennie w wielki bezdennie
Świat myśli moje płyną,
Płyną nad gwiazdy lśniące promienie
I w ciemnej pustce giną.



XXXIII.

Młodości mojej wiosno! Na twym grobie,
Wykułem posąg z ciemnego kamienia:
Ręce ma na krzyż założone obie
I głowę na pierś posępnie schyloną
I ust bolesne, gryzące skrzywienia
I ciężkim żalem uciśnione łono.

I przed posągiem owym często stawam
Patrzę nań długo w smutku i zadumie,
I nieść się myślom w kraj umarły dawam,
A łzy mię palą i dławią mi gardło,
I tylko dumą żal mój wielki tłumię — —
Ah! Bo mi wiele i nędznie umarło.



XXXIV.

W pożarze słońca, w róż oceanie,
W płomiennym zmysłów zachwycie,
Jak grom w dzień jasny, śmierć niespodzianie
Niech przyjdzie przeciąć me życie.
A nim twarz moja zblednie jak chusta,
Nim zimne wstrząsną mię dreszcze:
Słodka dziewczyno, daj mi twe usta,
Jeszcze raz, jeszcze, raz jeszcze.



XXXV.

Mów do mnie jeszcze... Za taką rozmową
Tęskniłem lata... Każde twoje słowo
Słodkie w mem sercu wywołuje dreszcze — —
Mów do mnie jeszcze...

Mów do mnie jeszcze... Ludzie nas nie słyszą,
Słowa twe dziwnie poją i kołyszą,
Jak kwiatem, każdem słowem twem się pieszczę —
Mów do mnie jeszcze...



XXXVI.

Widzę ją — — idzie z słoneczną pogodą
W anielskiej twarzy,
Idzie wieczorem gdzieś nad senną wodą
I cicho marzy...

Marzy, że swojem kochaniem ocali
Kogoś, co gnie się...
Ah! Coraz dalej idzie, coraz dalej,
Ginie w bezkresie...



XXXVII.

Ze wzgardą patrzę na to nędzne życie,
Gdzie błoto bryzga aż na samą skroń,
Gdzie się oddycha gnijącem powietrzem
I musząc ująć, z wstrętem cofa dłoń.


Czyliżby cała ziemia była błotem,
Wszystkieżby rzeczy ziemskie kalał brud?
Czy jest świat inny, czystszy i piękniejszy,
A tylko mnie doń nie otwarto wrót?...



XXXVIII.

Pierzchło marzenie — — przed memi oczyma
Znów staje prawda z obliczem zgorzkniałem,
Z tego, com marzył chwilę, nic już niema,
A wszystko to jest, o czem zapomniałem.

Pierzchło marzenie... Z pod jasnego nieba
Do pustych wiecznych pragnień wracam kaźni,
I nie wiem, czemu kląć mi więcej trzeba:
Czy życiu memu, czy mej wyobraźni?



XXXIX.

Serce me, smutku owiane żałobą,
Słuchasz w noc cichą, czy kędy nie bije
We śnie o tobie marząc, serce czyje?
Czy cię nie woła? Nie tęskni za tobą?

Nie — nic nie słychać... Tylko smreki szumne
Szumią, za wichrem pochylając czoła...
Próżno wytężasz słuch, nikt cię nie woła — —
O serce! bądźże na skargę za dumne!



XL.

Skonaj ty serce wprzód, nimby cię miano
Zdeptać szyderczo, lub karmić jałmużną;
Nie patrz już w przeszłość — umarli nie wstaną,
Ani patrz w przyszłość — pocóż czekać próżno?

W ciosaną z marzeń i tęsknoty trumnę
Włożone zaśnij i śpij nieprzespanie,
Na ból za martwe, na skargę za dumne — —
Śpij — — oto słońce zaszło i nie wstanie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.