Powieści Jana Zacharyasiewicza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Powieści Jana Zachariasiewicza
Pochodzenie Powieści Jana Zachariasiewicza
Wydawca H. W. Kallenbach
Data wyd. 1855
Druk E. Winiarz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
POWIEŚCI


JANA ZACHARIASIEWICZA.




M. S.
Ustęp z życia mało znanych ludzi.
Gwiazda.
Epizod z życia wygnańca.
Skromne nadzieje.
Powieść odporna.
Jednodniówki.







LWÓW.
NAKŁAD H. W. KALLENBACHA.

1855.



Z drukarni E. Winiarza we Lwowie.
M. S.
Ustęp z życia mało znanych ludzi.




Wahrheit und Dichtung.
I.

W końcu mojej szkolnej karyery przybyłem roku 184* na uniwersytet lwowski. W kilka tygodni po mojem przybyciu wciągniony zostałem w tak zwane: „grono młodych literatów.” Tworzyli je uczniowie z ostatnich lat prawa lub świeżo ukończeni akademicy. Niektórych z nich wiązała tylko pamięć zaznanego koleżeństwa, które przerwane zostało przez różne wypadki życia i stosunków. Żeby to było w istocie grono młodych literatów, o tem na zewnątrz nikt z grona nie wspomniał; każdy jednak rościł sobie w duchu do tego prawo. Była to wprawdzie miniatura, ale była obrazem uzupełnionym. Zacząwszy od mędrców prawa, mieliśmy między sobą filozofa, filologa, poetów kilku, powieściarzy, historyków, a nawet i matematyka. Obok reprezentantów ścisłych i nieścisłych umiejętności figurowali jeszcze malarz i muzyk, którzy jednak prócz swojej wyłącznej sfery, należeli do jednej z wymienionych kategoryj.
Ludziom dojrzałym wiekiem i rozumem śmieszne wydałyby się postawy i gęsta „młodych literatów” którzy nieraz, bez ratunku i przebaczenia, potępiali dzieła mężów, będących w wysokiej u narodu opinii; gdy przeciwnie każdy z „grona” wychodzący artykulik, skreślony pobieżnie i dorywczo, obsypany był oklaskami, przerywany podziwem i głosami, które tylko jego korzystną widziały stronę. Głównym powodem tej korrupcyi w osądzie własnym była obecność i znajomość autorów, którzy, wbrew powszechnej w tym względzie regule, żyli między sobą w najściślejszej przyjaźni. Gdy tym sposobem cel naszych ćwiczeń był chybiony, wnieśliśmy ustawę, aby artykuły nie były odczytywane przez pisarzy, tylko przez innych, zachowując co do autora jak najściślejsze „incognito.” Odtąd powstały w gronie silniejsze utarczki, większe spory, które, choćby tylko pod względem dyalektyki, korzystnie na grono wpływały.
Z owego fantasmagorycznego panorama tysiącznych złud i omamień, tysiącznych prawd moralnych i rzeczywistych, tysiącznych zajść i zdarzeń, sięgających dna życia ludzkiego; z owego kalejdoskopu, w którym siła fer* mentującego ducha co chwila tysiączne tw orzy postacie i obrazyj ścierając dawne bez boleści wspomnienia i utraty: pozwólcie niech wyjmę jeden lub dwa obrazki, które przemknęły po oceanie czasu i przepadły, jak pływające fata morgana, rozbite wirem zakrętu!
Zdarzyło wam się nieraz widzieć dawną, wspaniałą budowlę, której spłowiałe ściany przyozdobiono nowszem malowidłem i pozłotą. Lecz kilka burz przemknęło ponad stropem budowli, kilka ozdób odpadło, kilka malowideł, wypełzło!... I cóż widzimy? Oto błędne zarysy tego, oczem dawno zapomnieliśmy; widzimy oblicze pierwotworu, który tajemniczo i nieśmiało zagląda z poza skorupy nowszego smaku i nowszych usiłowań! Archeolog tylko podziwia to tło rodzime, wyśmiany od wielu, którzy się ulitują nad obłąkanym! Takie to tło rodzime ma i obraz ludzkości, które się wówczas tylko pojawia, gdy po nim przemkną burze i klęski. Te same koleje przechodzi nasz umysł a częściej nasze serce. Jest i tam pierwsze, rodzime tło, pierwsza myśl, pierwsze uczucie. Lecz nieraz mażemy je fałszywym pokostem wyobrażeń coraz nowszych, które dopóty swym bytem starożytnym zasłaniają nam pierwotwór, który jest prawdą wyłączną, pokąd nie uderzą gwałtowne burze, i nie spłuczą barw nałożonych! Zaprawdę, umysł nasz i serce muszą się zmierzyć z pędem orkanu, a po walce krwawej i bolesnej, obaczyć co się zostało! Będzie to niezawodnie owe tło rodzime, pierwotwór myśli i uczucia, który poczęty na łonie wiary, zapragnął wieczności! Będzie to cząstka samej wieczności, na którąśmy tak mało zważali, a która nam się jedynie pozostanie po burzach żywota! Nazwijcie to jak chcecie, a nawet śmiejcie się ze mnie, jak gawiedź z archeologa, który wkopuje się w mogiły, aby wydostać kawałek rdzawego żelaza, czerep nieznanej popielnicy! Pozbyliśmy się owej ciekawości dziecięcej, która każdą zabawkę rozbiera, by w jej wnętrze zaglądnąć; a natomiast używamy objawów ostatecznych, nie troszcząc się o powód ruchu nieodgadnionej machiny. Pozwólcie mnie dzisiaj zostać dzieckiem, rozebrać ową zabawkę, którą życiem nazywamy, a w niej wyśledzić to, co się tam rusza i bieży, jak wody nieustającej krynicy. Może popsuję przez to piękność utworu, może pomącę szyk waszych wyobrażeń, a może najprędzej rozśmiejecie się mówiąc: I myśmy to życie widzieli, i myśmy na nie patrzyli, a przecież jest nam obce to, co dzisiaj o niem czytamy!...
W tymto czasie ubogi był Lwów w organa literackie. Wymawiano wprawdzie kilka imion zasłużonych w literaturze ojczystej, ale na tej mitycznej wieści kończyła się ich cześć i sława, „Rozmaitości” gazety lwowskiej odżuwały okropne powieści almanaków niemieckich, opowiadały drobnym drukiem „curiosa” a „dziennik mód paryskich” za szczupły miał zakres, aby mógł być ogniskiem działań literackich.
Przy takim składzie rzeczy usiłowania pojedyncze na polu literatury ojczystej musiały poza obrębem naszej prowincyi szukać punktu grawitacyi swojej, i tamże obrać sobie miejsce wprawy i popisu. Tem ogniskiem, łączącem podówczas usiłowania pismienności polskiej, był Poznań, gdzie ustawy dozwoliły literaturze narodowej wzróść do znamienitej potęgi i pod względem umysłowego życia innych polskich prowincyj, zająć stanowisko wstępne. Odtąd oglądano się we wszystkiem na Poznań, a mianowicie młodzież, garnąca się do zawodu literackiego, zwracała tamże swą twarz przy każdej myśli i uczuciu, jak Muzułman podczas, modlitwy zwraca się w stronę Meki. Pisma pisane lub drukowane w Poznaniu, były dla niej wyrokiem, a nawet nieswojskie tychże niektóre pojęcia i wyobrażenia, które z przyległej Niemiec atmosfery, w zdrowy, polski wcisnęły się organizm, starano się gwałtem przyswoić, a z przyswojonych odnieść narodowy pożytek. Z kraju więc, gdzie sama absolutna teorya ruch dziejowy stanowi, wniesione w organizm polski wyobrażenia, które chociaż się nieopierały na gruncie potrzeb miejscowych, otchnione jednak duchem pochopnego do czynów narodu, nabierały coraz więcej życia i dojrzewały zwolna w czyn dziejowy. Zasługa jednak pozostanie tego epizodu literatury polskiej, że z ciasnego koła ścisło-polskich wyobrażeń, jakby z zarosłej krzewami przystani, wypchnięto jej łódź na wspaniałe i rozległe fale pojęć i dążeń europejskich. Lecz ileż ofiar ponieśliśmy dotąd z tej śmiałej naszej żeglugi?... Ileż sterników, co z dumą zarozumiałej swojej potęgi, wszechwładną dłonią chwycili za wiosło, potonęło przy pierwszym wód zakręcie, i rozhukaną falą nieszczęść i następstw bujnej wyobraźni kraj głęboko zalało?...
Grono „młodych literatów” odczytywało z zapałem pisma poznańskie. Poezye ceniono wysoko, bo panowie „młodzi literaci” pomimo, że się w osobne podzielili oddziały, w tem jednak byli sobie pokrewni, że każdy w swoim oddziale był istotnym poetą. Ztąd ta forma mowy najmocniej przypadała do serc naszych, a nawet krytykujący Newtona matematyk nasz i astronom, dał się harmonią sfer w taki ukołysać zachwyt, że krytyczne swoje uwagi nad grawitacyjnym punktem wszechświata, i możebnością kwadratury koła zamienił na ody Pindara.
Skłonność nasza do poetyzowania czyli wierszowania przemagała coraz więcej, a gdy razu jednego jakiś skeptyk z grona o jej „być albo nie być” stanowczą wywołał walkę, przyniósł jeden z naszych poetów, potężny tom „literatury Wiszniewskiego,” a otworzywszy go przed oczami zdumiałych kolegów, zaczął donośnym głosem czytać apokaliptyczne szanownego historyka widzenie, w którem twierdzi, że „poezya nietylko nie stoi na zawadzie rozwijaniu się władz duszy, ale jest właśnie najdoskonalszem jej rozwinięciem; nietylko nie tamuje oświecenia, ale jest jego kwiatem; że młodzież pokazująca chętkę do poezyi, jest właśnie młodzież, na której nauki i literatura największe budować może nadzieje.” Co większa! słuchajcie dalej, jeszcze donośniej zaintonował poeta, co o poezyi przepowiada Wiszniewski:
„Poezya, nie jest tylko mową serca, ale mową człowieka, mową ludzką, mową, w której najlepiej wszystkie uczucia i myśli duszy ludzkiej się odbijają, i dla tego wszelkie ukształcenie każdego narodu od poezyi poczęło się, bo w początkach myśli od uczuć odróżnić i oddzielać nie umiemy. (Tu napomknął czytający per parentheslm, że nasz naród właśnie dopiero kształcić się poczyna...)... „Przyjdzie znowu czas, (ciągnął dalej), gdzie ludzie tylko poezyą pisać będą, nie dla tego, aby wszyscy mieli zostać poetami, to niepodobna; ale że to będzie jedyny kształt, w którym myśl ludzka objawiać i wcielać się będzie; już teraz tego spostrzegać się dają początki... Literatura skończy się teraz na tem, od czego się zaczęła, to jest wcieli się całkiem w poezyą; cała mądrość prawdziwie ludzka, objawiać się będzie w poezyi, i tam najlepiej odbije się, tam się, jak w wiernem zwierciedle każdemu pokaże; każdy uczony również jak nieuczony pojmie i zrozumie ją, uraduje się jak swoją własnością, jak czemsiś, co mu żywcem z duszy i serca wyjęto. A te nosze dzisiejsze dzieła, te uczone rozprawy, na które patrząc, serce nam rośnie, prócz wielkich poetów pójdą w zapomnienie, w poniewierkę...”
Tu z przestrachu przestał czytający, bo i on kiedyś napisał był jakąś rozprawę uczoną; a myśmy za to odetchnęli nieco swobodniej, widząc koniec tych okropnych przepowiedni. Każdy przedsięwziął sobie w duchu zostać „wielkim poetą” który jedynie nie pójdzie „w poniewierkę.”
Zaprawdę, była to nader ważna chwila w dziejach naszego towarzystwa. Rozeszliśmy się w milczeniu, żegnając się niemem ściśnieniem ręki. Ranek następny ujrzał pietnaście mniejszych lub większych poematów. Urywkowo odczytane zdanie szanownego historyka, tem więcej przypadło nam do serca, im wygodniej było fantazować i szukać końcówek do lichych wierszy, niżeli ślęczyć przy zapylonych foliałach jakiejbądź nauki. Do tego perspektywa „wiecznej pamięci” lub „wiecznej poniewierki” była niezmienną skazówką naszych dążności i powodem, że schodząc z bitego gościńca nauki w krainę, gdzie właśnie bez nauk przewodniczących kroku naprzód uczynić nie można, zaszliśmy w błędne manowce, i omackiem dążyliśmy do celu. Czyż zaszliśmy daleko? Pokażcie mnie poetów, którzyby wzgardziwszy nauką dostąpili palmy nieśmiertelności? Któż się nie zdziwi nad ogromem nauki i pracy wieszcza „Grażyny,” czytając pierwszy jego utwór literacki, w którym oceniając obecne, występuje sędzią całej przeszłości umniczej i naukowej!... Natchnienie samo przez się nie jest zasługą człowieka, jest to gaz, który się ulotni w przestrzeń i zginie marnie, jeżeli doń nie przytkniesz światła i nie uczynisz go świecznikiem. „A jeźli ci, co mają w ciemnościach świecić, ciemni są, jakaż więc sama ciemność?”
Ależ oto zaszedłem do biblii, gdy właśnie muszę się z moim przyjacielem rozmawiać.
Był to wieczór późnej jesieni. Zacząłem czytać czasopisma poznańskie. Artykuły treści naukowej nie przypadały mnie dzisiaj do smaku. Tęskny szum wiatrów jesiennych, które z jękiem o moje szyby uderzyły, i jakoś dziwnie uczute dzisiaj osamotnienie, nastroiły mój umysł do marzeń. Przerzucając numera, odczytywałem same poezye. Były one treści miłosnej, eligijnej, historycznej i tradycyjnej; w wielu powtórzono tylko niezgrabnie to, co gdzie indziej lepiej już wypowiedziano. Pomimo to wszystko nosiło na sobie pretensyą nowości i oryginalności.
Najlepiej podobały mnie się poezye, pod cyfrą M. S.
Litery te wcale były mnie nieznane. Nie wiedziałem o żadnym poecie tego imienia, a przecież wiersz gładki i potoczysty zdradzał pióro wprawne i lekkie, a obfitość pięknie ustrojonych myśli i uczuć okazywały talent niepospolity. Odczytawszy je, można było jednak wnosić, że poeta wychodzi już z koła młodzieńczego szału, senliwe gwiazdy pierwszych rozbudzonych uczuć już przygasać poczęły, przed wschodem jednej dużej gwiazdy, która, chociaż nam sny nasze odbiera, jednak marzenia nasze na życie zamienia. A to „życie” wieleż u niego ma nowych rozkoszy?...
Drzwi się otworzyły, ktoś wszedł do mnie.
— Nie poznałeś mnie?
— Maurycy!
— Zawszem o tobie pamiętał!
Rzuciłem pisma, poczęliśmy rozmawiać.
Maurycy milczał chwilę, wpatrywał się we mnie badawczo, jak gdyby na twarzy mojej chciał pierwej odczytać dzieje tego czasu, przez który byliśmy rozłączeni. To samo czyniłem i ja, i muszę wyznać, że ten chwilowy przegląd oka, więcej nam wyjaśnił, niżeli rozmowa godzinna. W twarzy jego widziałem wielką zmianę, która tem więcej była dla mnie zagadką, im pilniej ją sobie wytłumaczyć chciałem. Wyraz pogardy życia chwilowo tylko gościł koło ust jego, bo w oku błyszczała jakaś myśl jedna i wyłączna, obok niej ginęły inne, lub były mocno podrzędne.
— Czytasz dzienniki, zapytał po chwili, spoglądając od niechcenia na rozrzucone po stole papiery.
— Czytałem tylko poezye, bo przyznam ci się, nie wiem zkąd to przyszło, lecz dzisiaj czuje się poetą, przynajmniej konsumentem, jeźli nie producentem.
— Zawsze jeszcze marzysz, rzekł Maurycy, przerzucając w papierach, poeta, który potrzebuje myślić o potrzebach do życia, jest ironią społeczeństwa!... Marzyć, a być co chwila obudzonym przez brak najpierwszych potrzeb, do rzeczywistości... marzyć w wielkiem mieście, gdzie lada tragarz uderzy cię belkiem o ramię, gdzie lada powóz obryzga cię błotem... nierozumiem jakto pogodzić można?...
— A przecież, przerwałem biorąc dziennik do ręki, Szyler, Kamoens, i prawie wszyscy nasi poeci nie mieli synekur... a nawet czytałem wiersz...
— Rzuć to, zawołał Maurycy, a nie przypominaj mnie chwil, w których byłem słaby, rozdrażniony, nieświadomy tej szczytnej prawdy, że kilka myśli, kilka uczuć, ustrojonych barwnie, uszykowanych dźwięcznie, jest tylko dla duchów nieudolnych ostatnim krańcem doskonałości na ziemi; duch ludzki pragnie dzisiaj unieśmiertelnić się nie w tęczowym blasku widziadeł chwilowych, ale w błyskawicy czynu!...
— Maurycy, bluźnisz! — nam nie sięgać po rószczkę czynu, to należy do twórcy dziejów! Nam tylko zaglądnąć w siebie, wykształcić to, co jest w zarodzie, i czekać z tem, pokąd sama społeczność nas niewezwie na stanowisko!
— Więc należysz do szkoły fatalizmu?
— Nazwij to jak chcesz!
— Nie wierzysz, że ludzie tworzą historyą?
— Nie wierzę!
— Nie wierzysz, że pojedynczy człowiek może uczuć w sobie posłannictwo dziejowe, i rzucić się śmiało na spruchniałą budowę społeczeństwa, aby je w duchu nowszych pojęć odtworzyć?
— Budowa historyi opiera się nieraz na barkach ludzi-olbrzymów, ale ztąd nie wypływa wcale, aby lada pigmejczyk wołał z otuchą: „Wemnie jest prawda, wemnie jest Bóg!” Ludzi historyi nie uważam za samotwórców dziejowych czynów, ale za narzędzie idei, która jest kwiatem historyi! — Zdania nasze w tem się różnią, że ja w historyi widzę ideę ducha, a ty ludzkie czyny!...
— Obrzydły fatalisto, więc niewierzysz w postęp na mocy ludzkiej? —
— Rozróżniam wolą ludzką, zbiorową, od woli pojedynczych ludzi —
— To są subtelności scholastyczne; historya wymaga od nas wiary nieograniczonej w postęp, a taka wiara rodzi w nas czyn! To jest arcanum wielkich ludzi — ludzi historyi! — Jeden z największych dyplomatów wyrzekł: „Nie wiem, jak się ta sprawa zakończy, może zakończy ją jaki przypadek!...” Zadaniem więc jest naszem, panować nad przypadkiem. —
— Czy w przypadku niemożna często dojrzeć wyższego zrzędzenia, a nawet w pięknym wierszu tego pisma, od dana jest trafnie myśl podobna...
Czytaj fatalisto!...
............
............
— To pisałem, gdy mnę władał jeszcze szał młodzieńczy. Bronię przeciwnika niebezpiecznie wojować!
— To twoje poezye podpisane M. S.?
— Tak jest, nieprzypominaj mnie — boli mnie to wspomnienie, żem na marzeniu czas marnotrawił, podczas gdy społeczeństwo od nas czynu wymaga!
— Możebyś jeszcze zapragnął je spalić, jak Petrarka, co odżałować nie mógł, że swoich sonetów nie popalił, a na łacińskim poemacie „Africa” nieśmiertelność swoją zakładał! Lecz historya inaczej sądzi. Sonety Petrarki nieśmiertelne, a Africa przepadła bez wieści! Żeby się tak z twoim „”czynem” nie stało! —
— Nie tylko że jesteś fatalistę, ale i podchlebcą, dworakiem. Ta zmiana niezadawalnia mnie — omyliłem się — jesteś, jak mówię francuzi: „l’enfanl perdu;” lecz spodziewam się, że nieszkodliwym?...
I z badawczym wzrokiem wyciągnął ku mnie rękę.
Machinalnie podałem mu dłoń, chociaż ostatnie słowa były dla mnie nie jasne. Przyjaciel mój tymczasem powstał, i rzekł tonem, który mnie się daleko zimniejszy wydawał od tego, jakim mnie był przywitał:
— Czy znasz Teofila?
— Znam.
— On się żeni z córką pani N*?
— Tak jest, coś słyszałem.
— Widziałeś ją?
— Byłem raz u nich na wieczorze, jeźli się nie mylę, zwie się Celina.
— Celina!...? a tak, niebianka, prawda!
— Jak widzę, odrzekłem z uśmiechem, przyjechałeś do Lwowa, aby odegrać kilka ról Don Żuana; ale tą razą trafi kosa na kamień. Niebianka ta zatopioną jest w uniebianiu swego niebianina, a tak oboje wspólnie marzą o niebieskich migdałach!
— A... tak... w roztargnieniu zawołał Maurycy i przeszedł się kilka razy po pokoju. Po chwili rzekł półgłosem do siebie: Jean Paul mówi „kto kocha człowieka, kocha i ludzi, i tychże zbiorowość: społeczeństwo.” A więc, dodał głośniej zwracając się ku mnie, pójdźmy do pani N*, słyszałem, że tam dzisiaj zazwyczaj schodzi się większa część waszego „grona.” Daruj mnie, jest to najsłabsza strona waszych młodych pseudo-literatów, aby przy herbacie między damami, odżuwać te frazesy ogólne, a gdzie indziej już do sytu znane, które zrodziły się przed chwilą na „walnem” zgromadzeniu. Tamto zapewne odbywa się korrepetycya artykułów wierszem i prozą, a co przy pierwszem odczytaniu uwadze uszło, to się niezawodnie zkompletuje aplauzem drobnych rączek! Nie słusznież?...
Twarz Maurycego nabrała wyrazu cierpkiej ironii i szyderstwa, a w oku zabłysnął jakiś gniew szlachetny, Wiem o tem, rzekłem, że po naszem rozejściu się większa część moich towarzyszy idzie na wieczór do pani N*, gdzie są przyjęci z prawdziwą, szczero-polską gościnnością. Ja ich nie sądzę. Mam przed sobą obszerne studia literackie, z tego powodu zaniechałem na czas pewny wszelkich podobnych odwiedzin. Dla ciebie jednak uczynię wyjątek.
— Jak widzę, chcesz zostać literatem rzeczywistym; jeźli ci to uczyni przyjemność, złożę w twe ręce moje ramoty, mój dziennik na czas pewny. Bracie, przedemną droga ciemna i burzliwa, a gdy o mnie pamięć u was zagaśnie, patrząc na te dwie litery (tu wskazał na czasopism) M. S. pomyślisz sobie z Szylerem „Gewesen”... Miałożby to ludzi nieznanego imienia smucić?... wszak i o Napoleonie pisząc Manzoni zaczyna myślą: „Ei fu!” chodźmy!
Wyszliśmy razem.
Pani N* mieszkała na Łyczakowie. Należała ona do owych kobiet, którym nie wystarcza szczupły zakres domowy, których usiłowaniem jest, w życiu publicznem przyjść do niejakiego udziału. Nie nazywam to dobrem, ni złem. Zależy to od powodów, które te chęci przywołały, i od sposobu, w jaki one się objawiają. Każda myśl większa, każda idea ma swoich białych i czarnych reprezentantów, a częściej szkodzi się tem, czem się pragnie dopomódz.
Pani N* lubiła towarzystwo mężczyzn, którzyby o polityce i jej możebnych konjekturach dużo mówili. Miała ona zawsze dokładny raport tego, co się dniem przódy we wszystkich prywatnych kółkach towarzystwa lwowskiego działo. Porównywając te raporta z dawniejszemi, wnioskowała z całym dowcipem rozumu swego, że dzień dzisiejszy różnił się od wczorajszego!
Idąc takim trybem życia, urządziła swój dom systemem odpowiednim. Sprawy wewnętrzne oddała swojej Celince, sama została przy tece ministerstwa zewnętrznych. Przez okno ujrzany gość, zasłał w pokoju przynależny sobie departament, w miarę tego do czego odnosiła się jego wizyta, czy do spraw czysto domowych, lub zewnętrznych. Były także czasem i złożone komisye z obu wydziałów, które konferowały razem; były także wypadki, gdzie oba wydziały odbywały posiedzenia tajne, gabinetowe.
Celina występywała przy krewnych, sąsiadach, sąsiadkach i przy panu Teofilu, a pani N* przy osobach nadzwyczajnych, które bądź przez swoje położenie społeczne, bądź misyjne, redukcyi oczu (właściwie uszu) aż do czterech wymagały.
Przy mieszanem towarzystwie występywało całe ciało dyplomatyczne, a tok rozmowy odbywał się w ów czas w sferze przyzwoitej. Ten jednak system porządku dziennego był więcej dla oka. Wydział bowiem N. zaraz po wyjściu osoby nadzwyczajnej, znosił się z wydziałem C. w ten sposób, że nieobecny wydział C. często więcej się dowiedział od wydziału N. niżeli wydział N. od osoby nadzwyczajnej. Ztąd też poszło, że pannie Celinie wcale nie były obce sprawy zagraniczne: zdania, pojęcia i nadzieje prawowitym sposobem po kądzieli zeszły z matki na córkę. Nie było w tem jednak nic zmyślonego. Tryb taki życia należał do niezbędnych i codziennych potrzeb tej szanownej rodziny, a kierunek jego obecny odnosił się do dalekich źródeł dziejów familijnych. Rodzina ta z nienagannemi swemi obyczajami, z duchem podniosłym a śmiałym, z natchnieniem ofiary i poświęcenia, przypominała owe greckie niewiasty, które biorąc udział wżyciu publicznem swego społeczeństwa, stawały nieraz myślą na przedzie!...
Niedziw jeśli przy takich wyobrażeniach Celina miała postać amazonki o ciemnych szafirowych oczach, czarnych włosach, które na sposób grecki, u góry w węzeł związane, spływały w dużych, połysnych pierścieniach na pełne, śnieżne ramiona. Drżący połysk oczu odbijał mocno od bladych, przezroczystych lic, na których błyskawicą barw tysiąca igrały myśli i uczucia. Wierzyła ona silnie w uczucie jako natchnienie Boga, a pewność ta siebie i swojej wiary nadawała całej jej postaci jakiś urok demoniczny.
To też może było powodem, że większa część „literackiego grona” chodziła na Łyczaków. Z tamtąd to odchodził nie jeden poeta brzemienny myślą lub efemerycznem uczuciem, które jednak tak długo trwało, ile czasu zwykle potrzeba do napisania balady lub sonetu na piątkowe zgromadzenie!...
„Sonety i balady!”... dźwięku czarodziejski młodzieńca poety! pierwsze westchnienie duszy!... „sonety i balady” wydrukowane grubemi czcionkami w grubszej jeszcze książce z przedmową długą i uczoną!... ileżto słodyczy i uroku w tych kilku słowach, czasem nader śmiesznych!... Ileżto nocy bezsennych kosztowały te dwa słowa!... Ileż usiłowań takich spełznie przed bramą rzeczywistości i pozostanie na dalszą drogę żywota jak sen jaki złowrogi, jak zabawka dziecinna!... Lecz biada, których życie zrosło się z jaką myślą, marzeniem lub uczuciem, zatrata tych jest zatratą pierwszego!
Weszliśmy do pokoju.
Pani N* siedziała na kanapie z jakąś robótką w ręku, a panna Celina zajmowała się rozdawaniem herbaty. Mężczyzna bladego oblicza i płowych włosów zdawał się być uwzględnionym najwięcej przez gospodynią, albowiem nietylko, że koło niej na kanapie siedział, ale nawet cała tejże rozmowa i uwaga zwracała się ku niemu. Mężczyzna o bladych licach nie zdawał się jednak uważać na rozwlekłe rozumowania szanownej matrony, a jego wzrok bystry i przenikliwy błądził ustawicznie po grupach zaciekłej w sporach młodzieży. Obok panny Celiny siedział szczęśliwy jej narzeczony pan Teofil, któremu bliskość kochanki wcale nie przeszkadzała, zająć się misternem ułożeniem kilku serwet z największą uwagą i akuratnością. Panna Celina poglądała na swego narzeczonego wzrokiem pełnym pieszczoty i najżywszej tkliwości, lecz zasłyszawszy zgrona zdanie śmiałe, trafne i wzniosłe, spuszczała prędko oczy na porządek herbaciany, aby nie dać zajrzeć przez ściemniały ich szafir do głębi duszy, która pod obsłoną spokoju i słodyczy wrzała pragnieniem śmiałych, nadzwyczajnych polotów. Tak mnie się przynajmniej na pierwszy rzut oka wydawało, a mówią że pierwsze wrażenia nigdy nie omylą.
Nasze wejście nie sprawiło w towarzystwie żadnej przerwy. Pani N* obok elegancyi i innych drobnych wymagań czasu, widziała w tem postęp, że wchodzącego gościa nie obarczała nowemi znajomościami i rekomendacyami, ale zostawiała towarzystwu udzielność zabierania znajomości i ranżowania się. Nie było to bynajmniej naśladowanie francuskich salonów czyli recepcyj, ale prostym wynikiem rozumowania gospodyni, która w stosunkach społecznych chciała widzieć przy każdej sposobności więcej swobody. Ztąd też poszło, że nieznajomi na tym wieczorze, zostali i nadal dla mnie nieznajomymi.
Gospodyni powitała nas krótko i uprzejmie, Maurycego jednak poufalszem skinieniem głowy.
Zastęp „grona” prowadził był właśnie zaciętą walkę z jakimsiś dependentem, któremu się nie mogło w głowie pomieścić, jakim sposobem można marnotrawić czas na czytaniu, a co większa, pisaniu wierszy, lub rzucaniu się na niewdzięczne pole literackie. Argumenta jego były straszne, bo liczbowe. Wymieniał literackie znakomitości, jedne po drugich, które aczkolwiek od narodu uwieńczone, jednak bić się muszę z swoją dolą i niedostatkiem, podczas gdy ich daleko słabsi na talentach koledzy doszli do wysokiego zaszczytu, tak majątku jako i znaczenia.
— Masz pan słuszność po części, odrzekł Maurycy, który się był do tej grupy zbliżył, poezya, a nawet cała literatura ma tę złą stronę, że zostaje czystą teoryą, oderwaną od życia czynowego, bez żadnego wpływu na takowe. W Polsce kwitnęły nauki, podczas gdy w jej organizmie rozwijał się zaród upadku. Mówicie, że poezya kształci uczucia, usposabia ludzi do wyższych czynów, do poświęcenia... Pokażcie mnie choć jeden przykład z nowszych czasów, tych uczuć wykształconych, poświęceń... a przecie tyle książek zapisali poeci, żeby ich karmią nie tylko ludzi, ale i zwierzęta utuczyć można... Niestety! po przykłady sięgamy do dawnych czasów, kiedy mniej było drukowanej poezyi, ale za to była poezya czynu!... Ta czyni naród wielkim i nieśmiertelnym!... Nasza poezya na papierze jest blada i znikoma w obec tej poezyi czynowej, zapisanej krwią i ostrzem żelaza na kartach dziejowych! Myśmy znikczemnieli, nasza poezya, nasze wyobrażenia są to gipsowe odlewy, kopersztychy z olbrzymich oryginałów Rafaelów, Aniołów... Nasi poeci są to bohatyrowi w „glacé” rękawiczkach, a my wszyscy klaszczemy w dłonie, jakby w teatrze, lecz gdy zapadnie kurtyna powracamy często do naszej brudnej, i plugawej rzeczywistości!...
— Nie sądzę, zagadnęła piękna Celina, abyś pan należycie rozważył donośność słów, wyrzeczonych w niepojętej namiętności. Cóż się nam zostanie, panowie, jeśli nam odbierzecie poezyą?...
— Poezya! słowo to straciło już u nas święte, piewotne swoje znaczenie. Dzisiaj ciągnął dalej Maurycy, gdy kto niedorzeczności plecie, odpowiadamy mu „poezya”, — Jest to słowo strasznie zużyte i dowodem, że ludzkość dzisiaj przechodzi w wyższą sferę poezyi — poezyi czynu. — Historya tysiączne daje nam dowody, że w epoce powszechnego rozstroju stosunków i wyobrażeń, w epoce, gdy zwietrzeje rozczyn postępu i cywilizacyi, a dzieje śród zamętu ducha wstecz cofać się poczynają, wystrzeli gromem czyn dziejowy, a w nim znachodzi ludzkość źródło dalszego swego rozwoju. Wszak i religia nasza tego nas uczy. Gdy rozumy ludzkie wyczerpały się w osnowy systematów filozoficznych; gdy ludzkość w uczuciu czczości konać się zdawała, wtedy to zabłysnął ów czyn ratunku — wcielenie Boga i objawienie wiary, który to czyn otchnął kilka następnych wieków gloryą niewyczerpanej poezyi! — W jej to natchnieniu powstały olbrzymie dzieła historyi: Kościół chrześciański i jego olbrzymie czynniki, filozofowie, malarze rzeźbiarze i rycerze! Podobnego czynu, takiego źródła natchnienia wymaga dzisiaj ludzkość po nas.” —
— Mój towarzysz, przerwałem mu, daruje, jeźli wystąpię jego przeciwnikiem. Żądza czynu charakteryzuje wprawdzie siłę narodu, lecz gdy ona wychodzi od jednostek, wtedy nazywa się zbrodnię!
Mężczyzna siedzący na kanapie zmarszczył brwi, a wejrzeniem dodawał Maurycemu otuchy do dalszej walki.
Lecz widząc że między towarzystwem wielka przeciw temu gotowała się opozycya, przemówił głosem powolnym:
— Panowie, niewinny temat rozmowy zwróciliście na pole niewłaściwe. Mówiono o poezyi i literaturze, a skończono na czynach dziejowych. Proszę więc dalej się bawić. —
— Ja trzymam stronę poezyi, przemówiła Celina z ułożeniem spokojnem, chociaż jej twarz pałała ogniem, chociaż jej wzrok utonął w dziwnie rozpłomienionem oku mowcy „czynu” — trzymam stronę poezyi, bo nam wykluczonym od „czynu” tylko w jej sferze żyć przyzwolono! —
— I bardzo słusznie, odrzekł Maurycy, kobieta jest sercem społeczeństwa, podczas gdy mąż jego siłę stanowi. A czyn idzie za siłą! —
— Więc pan zawyrokowałeś o naszej słabości — że nam brak siły... Tu przestała piękna amazonka, spotkawszy się z wejrzeniem matki, Maurycy milczał lecz w duszy zdawało się prowadził jakiś monolog.
— Jeźli o poezyi mówimy, zabrał głos Stanisław, niech mnie wolno będzie zaproponować, aby Karol odczytał swój piękny wiersz, którym dzisiaj na naszem zgromadzeniu uczynił nam miłą niespodziankę.
Wszystkich oczy i prośby zwróciły się do Karola.
Zawezwany stał w głębi pokoju, oparty o ścianę, z założonemi na krzyż rękami. Mógł on liczyć lat dwadzieścia, był bladej, ściągłej twarzy, głową wprzód pochylony. Był to młodzieniec rzadkich zdolności. Niedawno przybył z zagranicy do miejsca rodzinnego, dokąd sprowadziła go niewymowna tęsknota za krajem. Przyszedłszy w nasze grono, wpłynął przeważnie na zwycięztwo poezyi. Słodycz jego wymowy i głęboka religijna wiara w uczucie, wsparta nadzwyczajnym talentem i bystrością umysłu, zjednała mu serca całego grona.
Zagadnięty o odczytanie poezyi, zarumienił się z lekka, postąpił naprzód, i przemówił głosem słabym i drżącym, a urok zachwycenia olśnił ciemne jego oko:
— Panowie, żądacie odemnie poezyi w chwili, gdy ją z pomiędzy nas wyklęto!... Najdźwięczniejszy śpiew ministrela przy kłótni wyda się fałszywy, a cóż dopiero próbka lutni niewprawnej?...
— Może być najpiękniejszą disharmonią — odrzekł ktoś — a dzieła dzisiejszych mistrzów muzyki obfitują w najsprzeczniejsze disakordy, co poczęści ich oryginalność stanowi. —
Po wielu wreszcie prośbach wyjął Karol rękopism. Milczenie głuche panowało w towarzystwie. Drżącym z uczucia głosem począł czytać:

Nie śpiewać? dlaczego? gdy znów piosnka miła,
Tak głośno i dźwięcznie w mej duszy odżyła,
Gdy piosnka siostrzyczka odżywia wspomnienie,
Przenosi myśl w niebo, a leczy cierpienie.
Ilej piosnka miłości zostanie nam wiecznie,
Ilej takąto piosnkę trza śpiewać koniecznie!...

Nie śpiewać, dlaczego? gdy piosnka opiewa
I wiosnę dni naszych i łąki i drzewa,

Te chwile tak czysto jak błękit majowy,
Gdzie jeszcze nieznamy co zamęt światowy.
Hej piosnka młodości zostanie nam wiecznie,
Hej takąto piosnkę trza śpiewać koniecznie! —

Nie śpiewać, dlaczego? gdy piosnka sierota
Zabłąka się do nas, wszak rośnie ochota,
A miła bo jakoś dawniejsza ta nuta,
Lgnie lubo do duszy na męztwie osnuta.
Hej piosnka lat dawnych zostanie nam wiecznie,
Hej taką to piosnkę trza śpiewać koniecznie!...

Chwila milczenia.
— Więc śpiewać! i śpiewać! i nic więcej? — przerwał milczenie Maurycy z szyderczym uśmiechem, a więc śpiewajmy piosnki miłości, wiosny — jak mówi Göthe, piosnki szpitalne — bądźmy słowikami w zacieniu, bo nasz śpiew będzie wówczas uroczy, a nieważmy się ukazać w blasku dnia, bo słońce obaczy nasze pióra podłe i brzydkie!...
— Więc potępiasz pan czucie i wiarę w niego, i to, co ona rodzi — poezyą? słabym głosem przemówił poeta.
— Biorąc uczucie za podstawę życia i historyi, gdzież zajdziemy?... Oto gdzie zaszedł Byron i jego wspólnicy!
— Przyznam się, że Byrona czytać nie mogę, ma nawet podobne miejsca i Malczewski. Ale jestto właśnie broń na mego przeciwnika, Byron jest wprawdzie uosobione uczucie, ale uczucie, które się oderwało od wiary, od Boga, od tradycyj społeczeństwa; uczucie, które jest owym wężem bajecznym, co ujrzawszy własny swój ogon, chwyta go, a zwinąwszy się w kłębek, własnym jadem się zabija! Tak zabił siebie Byron, tak zabijają się i jego naśladownicy!...
— Tak samo i ty siebie zabijesz, zawołał a goryczą i z uniesieniem Maurycy.
— Może być, odszepnął poeta, ale uczucie to ma za źródło wiarę...
— Poety uczucie jest dzisiaj anachronizmem! przerwał zapalony Maurycy, a poeta odszedł w ciemny kąt pokoju, aby ukryć łzę, która jego powiekę zrosiła.
— Twoje zdania, Maurycy, odezwał się ktoś, przybierają coraz żywszego kolorytu; lepiej użyjesz twego natchnienia, jeśli nam co zaimprowizujesz!
Maurycy potoczył bladem okiem po zgromadzeniu. Głuche milczenie otoczyło go zewsząd. Na licu jego wystąpił szkarłat przezroczysty, usta nabrzmiały, a zwrócona w górę źrenica schowała się w pół pod powiekę. Silnym natchniony głosem począł:

I cóż, gdybym zamiast tchu
Z mojej piersi wylał krew!
Któżby krwawy pojął śpiew,
I użyczył ucha mu?...
Gdybym ogniem w głazy tchnął,
Wspólnej nędzy podniósł głos,
Własnym ciałem więzy zgiął,
W pierś morderczy schwytał cios...
Łzę bym tylko strącił wam!
Sam bym cierpiał, byłbym sam!...
Na cóż szału?... pustych brzmień?
Na cóż złudy marnych słów?
Tyle myśli ile głów!
Ale w czyn twe myśli zmień!...
Mysl-czyn razem gdyby grom...
............

W całej postaci był on dziwnie piękny. Nadziemska gloria otoczyła mu skroń, a z oblicza jego zdawała się wynikać jasność Cherubina. Widać było, że życie jego zlało się z życiem jego idei, którą w sobie wyrobił, i za cel ostateczny postawił.

Zgromadzenie milczało. Teofil rozpłomieniony ściskał bezwładną rękę swojej narzeczonej, której wzrok i dusza przystygły na uniebionych licach improwizatora.
Po chwili przystąpiłem do obojga kochanków i obojętnie rzuciłem pytanie, czy uczucie narzeczonych jest tej samej potęgi, co uczucie narzeczonych. Panna Celina okazała się na moje zagadnienie roztargnioną, Teofil wziąwszy mnie na bok rzekł z niepojętą dobrodusznością:
— Musisz wiedzieć bracie, że moja Celinka strasznie jest uczuciowa, nerwowa. Żadna myśl wyższa, żadne wznioślejsze uczucie nie przejdzie mimo jej serca; dusza jej jestto arfa eolska, która na lada wietrzyk odzywa się dźwiękiem harmonii. Zważ, jak jestem szczęśliwy posiadając skarb taki!...

— Uważałem, rzekłem z pewnym naciskiem, ale Teofil niesłyszał, bo pobiegł do swojej Celiny na którą mdłości uderzyły.
Unglückselig die es wagen,

Göllerfunken aus dem Staube schlagen!

(Szyler.)
II.

Dwunasta godzina uderzyła, gdym zdążył na ulicę jezuicką. W wyobraźni mojej rysowały się coraz jaśniej i wybilniej cztery postacie, które dotąd niknęły błędnie w oddaleniu. Pierwsza postać był to duch wielki i silny, natchniony żądzą czynu, opromieniony marzeniem błogiej, rajowej przyszłości. Życie jego było o tyle ziemskiem, o ile przypominało go na pierwsze swoje warunki. Wyrobił on w sobie pojęcie zbiorowe ludzkości, społeczeństwa, kraju i tychże sumy — historyi, zgeneralizował to wszystko w jedno, wielkie pojęcie a w tem pojęciu rozstopił swoją indiwidualność. Niemiał on żadnej żądzy, żadnej chęci, któraby jego osobę miała na celu; i siebie bowiem wyobrażał sobie jako cząstkę tej jedności, dla której żył, czuł i myślał. — Byłto wierny obraz ascetyzmu politycznego, jakiego trudno nawet napotkać w kraju, którego instytucye są wypływem podobnych wyobrażeń. — Ta ekscentryczność pojęcia, to pół-światło i pół-cień, w jakich objawiał swoje myśli i wyobrażenia, owa tęcza natchnienia, wytryskająca z zaparcia się swojej niższej, ludzkiej natury, wszystko to czyniło jego posłać wydatną, i wysuwało ją naprzód w obrazie społeczeństwa. Był on jednym z owych dachów, które urokiem demonicznym tyranizują społeczeństwo, i często wrażenie niezatarte wywierają tam, gdzie najmniej mają woli i chęci. Poniewolnie więżą drugich myśli i uczucia, a na horyzoncie społeczeństwa nie wybłyskują owem światłem gwiazd niebieskich, które przyświecają, ale ową łuną złowieszczą pożaru, który zniszczywszy, co ogarnąć może, ostatniem wysileniem sam siebie zabije i gaśnie. Potędze takiej nic się oprzeć nie zdoła. W świecie uczuć są one owem tłem czarnem, które wszystkie promienie w siebie wciąga, a żadnego nie oddaje. Niejedno westchnienie uleci za nimi, niezrozumiane, niesłyszane, a jak lawina śniegów toczy się ich życie z łoskotem i szumem, zabierając z sobą w swój pęd wszystkie bierne umysły, pokąd o granit wyszydzonego fatalizmu nierozbiją swej piersi olbrzymiej!...
W niemniej olbrzymich zarysach wyrosła postać poety. Byłto niemniej duch silny i wielki, ale w swoim rodzaju. Całą istotą tegoż było uczucie bez kresu, bez granic. Żył on tylko sercem i tem, co z niego pochodziło. Życie jego było lutnią, zawsze gotową do dźwięku, a w której stróny uderzały z kolei, przyroda, miłość i wspomnienia. Lecz strój tej lutni niebył ze stroju współczesnych, dlatego smutny i żałosny rozdźwięk jej tonów był może dla wielu rażącą disharmonią. Chateaubriand musiał z nad rzek drugiej połowy świata wynieść dźwięki, które przez usta wielkiego ducha chrześcianizmu rozsiał między swoje społeczeństwo!...
Młody nasz liryczny poeta niechciał zająć miejsca w orkiestrze olimpowej; śpiew swój wyjął z pod serca jak drzazgę, która go ukłuła, i rzucił ją z kroplą krwi, z kroplą życia swego! — Bolał i cierpiał patrząc na społeczemstwo; życie swoje niósł mu chętnie w ofierze, jako to nad czem mógł rozkazywać, ale duch jego nie zżymał się nigdy nad zakres, który boskiej opiece tylko przystoi; nie sięgnął nigdą myślą do przetworzenia złego na domyślne dobro. —
Miał on silną wiarę w zbawienie, ale wierzył także że żyje oraz w czasach potępienia. Z ufnością chrześcianina znosił boleść życia, a jeżeli skarga jaka wyszła mu z piersi cierpiącej, to była tylko poufna skarga Bogu, skarga psalmisty. Ponura filozofia Joba, ten rozstrój uczuć ludzkich nieodbiły się nigdy na srebrnych strunach smutnej jego lutni. — Jak pierwszy był duchem, sięgającym zuchwałą dłonią po palmę czynu, tak ten był owym złowieszczym prorokiem, który bezbronny tułał się po zwalonych murach świętego miasta, wołając: „Biada wam, biada mnie!” — I jego dosięgnął kamień zabójczy: „życie twoje jest anachronizmem” brzmiało mu w uszach. A gdy mu do tego powiedziano, że uczucie samo, bez chęci do czynu, jest nie godnem źródłem poezyi i życia; a gdy łza gorąca oko jego zwilżyła, uczuł całą gorycz bezbarwnej swojej przyszłości, że „śpiewak, niestety śpiewać niema komu!” —...
Trzecim głównym typem z tego czarodziejskiego wieczora była owa dziewczyna z pięknem, silnem uczuciem, i śmiałym podniosłym duchem. Przyszłość jej miała już swoje zarysy — była narzeczoną. — Tkliwem uczuciem przywiązana do swego towarzysza, dawała mu tego oznakę co chwila, co słowo. Piękna jak anioł spokoju, z wejrzeniem pełnem słodyczy i jakiejś zaziemskiej tęsknoty zniewalała serca patrzących, napawała czcią mówiących! Lecz zkądże nagle ten płomień w oku? to poniewolne utopienie duszy w licach natchnionego improwizatora, podczas gdy narzeczony jej dłoń do serca przyciska?... Któżto był ten narzeczony? Byłże on niegodny jéj uczuć, jej serca, tylko reki, która mu była przyrzeczoną, a którą bezwładną ściskał? Mamże patetycznie zacząć: Kobieto, puchu marny, ty wietrzna istoto!... Dajcie spokój biednemu sercu. Ma ono swego wroga, swoich demonów, które go podbijają i zabijają!...
Narzeczony Celiny był ową czwartą postacią, której rysy w mojej pamięci coraz bardziej uwydatniać się poczęły. Był on jednym z tych ludzi, którzy zdają się być na to stworzeni, by zostać szczęśliwą głową uszczęśliwionej rodziny. Twarz okrągła i rumiana okazywała zdrowie czerstwe i trwałe, a dobroć i dobroduszność wylana na jego rysach były niezachwianą podstawą szczerości i jego zadowolenia w życiu domowem. Nienależy wnosić, aby niemiał uczucia. Miał on wprawdzie owe bierne usposobienie umysłu i serca, które same z siebie niemają siły do wzruszeń, ale które lada podmuch rozkołysać może do fal gwałtownych. W duszy jego, jak w cichem źwierciedle wód przezroczystych odbijały się wiernie i wyrazisto, wszelkie odcienia powziętych wpływów i w rażeń, i tworzyły niby czarujący oddźwięk. — Jest to wprawdzie brak tworzącego uczucia, ale właśnie ta godność i wrażliwa bierność duszy jest prawdziwem szczęściem, jakie tylko być może na ziemi. Każde tworzenie jest niepokojem, walką, po czem następuje znużenie, otrętwiałość, gdy tymczasem wdzięki duszy tkliwej i spokojnej są nieprzebranem źródłem roskoszy!...
Czy z tego stanowiska o swojem uczuciu sądziła Celina, a o jej nerwowej afekcyi pan Teofil; czy z tego stanowiska żądzę „czynu” namiętnego improwizatora, a liryczny śpiew uczuciowego poety najbliższa osądzi społeczność — o tem właśnie przemyśliwałem, otwierając drzwi mego pokoju. —
Rzuciłem na stół okiem. Dzienniki i rękopisy, które mnie „grono” po dzisiejszej schadzce powierzyło do tymczasowego przechowku, leżały porozrzucane, jak je odchodząc zostawiłem. Na kilka godzin tylko przerwałem czytanie, a jednak z jak rożnem wrażeniem powróciłem do tych moich pism i książek!... Zdawało mnie się, że byłem na operze, że widziałem rapsod jakiegoś wielkiego dramatu, który się odgrywał za kulisami widzów, a którego osnowa była dla mnie zagadką!... O przecież był to kawałek rzeczywistości, była to chwila, brzemienna w straszną, nieodgadnioną przyszłość! — Naprzód tej sceneryi wysuwały się jakieś widziane raz, potworne postacie, pojedyńczo i społem, tuż znowu w możliwych między sobą przemianach. Powoli nabierały światła i plastyki, ruchu i życia. Wyobraźnia tworzyła zwolna sieć osnowy,... był to obraz potworny, okropny — przebudziłem się. —
Wziąłem do ręki kilka manuskryptów. Były to poezye. W wszystkich tych tworach młodzieńczych przemagała liryka, śpiewność — jakiś żal łzawy i tęskny, jak żal poraju utraconym. Epiki, dydaktyki wcale tam niebyło. Zapisze kilka urywków, które mnie w pamięci zostały. —
Młodzieniec poeta czuje w swej duszy rozstrój; przyczynę tego rozstroju widzi w oderwaniu się myśli od uczucia:

............
.... Rzeko moja, tyś mnie niosła,

Myślę do szczęśliwszych lat!...
Dziś, po fali, co już wzrosła,
Łódka moja mknie, bez wiosła,
Jak rzucony kwiat!

Kwiat ten chciałem wpleść do wieńca,
W łódce śród rodzinnych fal,
A różowy sen młodzieńca,
Zbladł jak kwiatek bez rumieńca,
Żal mnię kwiatka, żal!...

Tyś mnie wiodła gwiazdy okiem,
Po burzliwem życia tle,
Jam się pieścił twoim wzrokiem,
I kochałem cię!...

Dziś się fale smutno wleką,
Na rodzinnych polach, mgła!
Sny dziecinne płynę z rzeką,
Myśl młodzieńca już daleko,
A tu, moja łza!...

W innem miejscu powtarza poeta swoim sposobem znny obraz wielkiego wieszcza:

Wypłyń gwiazdo zza obłoku,
Na błękitnej zaświeć błoni!
Mam ja cichy szmer potoku,
Mam ja kwiaty cudnej woni!
Mam słowika pieśni wieszcze,
Dla mnie wietrzyk i noc cicha;
Lecz mej duszy nie upieszczę.
Bo za tobą pierś ma wzdycha!

Tu znowu, jakbym słyszał daleki oddźwięk pieśni Ossyana:

Nie ma cię, nie ma, dziewico złota!
Roso twych borów, sarno dąbrowy!

Włos twój ukrywa pomrok grobowy,
W złamanych łukach pająk sieć mota,
Nie ma cię, nie ma, dziewico złota!

Nie ma cię, nie ma, borów królowo!
Skruszały hełmy, miecze rdzewieją,
Zatknięte dzidy w wietrze się chwieją,
Wynidź z mogiły, ożyj na nowo,
Rumak twój czeka, borów królowo!...

Dziś głucho w borach, smutno do koła,
Pomrok przeszłości w wiecznej brzmi nocy,
Jeleń po jarach błądzi sierocy,
Róg cię na łowy już nie wywoła,
Głucho dziś w borach, smutno do koła!... etc.

Nareszcie chwyciłem za gruby zwitek papieru. Byłto dziennik Maurycego. Skrzywiłem się, jak dziecko przy kwaśnej potrawie. Czytałem urywkami:
... „Państwo jest to najwyższa, abstrakcyjna istność ludzi, mających jedne i te same potrzeby i cele. Rodzina jest konarem państwa; idea państwa ma być w mniejszym rozmiarze powtórzoną w rodzinie. Udzielność więc członków rodziny jako też i państwa nie odnosi się nigdy do jednostek, ale do tychże zbiorowości, którą jest państwo. Tak samo ma się co do własności. Własność jest pojęcie względne, które przysłużą jednostkom, lecz w obec tychże zbiorowości upada...”
... „Najpierwszy objaw ducha jest uczucie. Jestto wiek dziecinny. Ma on żądze nieokreślone, niesformułowane; w przeczuciu nieznanych jeszcze celów błądzi, tęskni, płacze. Na tym stanie opiera się jego dalszy rozwój i dojrzałość. Świadome celów, uznają czyn i tegoż potrzebę. Lecz ma wolną wolę wzbić się do pragnienia „czynu”, lub zniżyć się do jego spóźnienia. Jestto stan wachania się. Rozstrój uczuć, pozorny przesyt, zwątpienie charakteryzuje go. Miasto uczucia pojawiają się myśli. To co pierwej czuł nieokreślone, niewysłowione, przybiera szaty myśli i słów. Biada, jeźli słowo nie stanie się ciałem! nie wejdzie w epokę czynu!... Naród, który przeszedłszy te stopnie swego życia, a zatrzyma się przed ostatnim, ginie z karty historyi! Kto na te odwieczne, organiczne zasady nie zważa, osądzony bywa!...”
„Co do literatury: w pierwszej epoce ma naród ep os i lirykę, czyn nieświadomy siebie, dalej filozofią, a w końcu przybiera jego literatura formę i pozory czynu, dramat. Poeta liryczny w epoce dramatu (co do literatury) jest istotnym anachronizmem! Głos jego, pozostanie głosem wołającego na puszczy!...”
Na drugi piątek odczytano w naszem gronie następujący poemat:

Ja i on.
On. Dość, zapaleńcze, dość!
W spruchniałej łódce nie sięgaj dalej!
Smutny w te porty zawija gość,
Złudną się żądzą serce twe pali!
Nie znasz uczucia, co tobą miota.
Gdy być przestaniesz, nie wiesz czyś był!
Czem łza dziecięcia, starca tęsknota?
— Gmatwą obłędnych, nieznanych sił!

Ja. Oto uczucie, co sercem miota,
Nie gmatwa błędnych, nieznanych sił,
I płacz dziecięcia, starca tęsknota
Nie grą przypadku, żyjących brył!

Nie błędne tory, gdzie biegą słońca,
Nie błędny zakres nasz,
Rzuć okiem w przestrzeń bez końca,
A wieczność masz!

On. Wieczność to słowo bez ducha!
Kwiat z łona grobów wypchnięty!
Blask jego martwy, woń jego głucha,
A czczy jak obłok nadęty!...
Strumień morza nie okrąży,
Chmura orła nieocali,
Pocisk śmierci za nim zdąży,
I z obłoku w grób go zwali!...
Do tej uczuć twoich cieśni,
Pastwą próchna, pastwą pleśni,
Dziś utęsknia umysł twój!
Zważ, jak strasznie i okropnie,
Żądać, czego nikt nie dopnie,
Wiek w obłędzie strawić swój!
Myśl, marzenie, życia strata,
Zarzut ten do grobu weź:
Kto skarbami gardzi świata,
Nocne mary ściga gdzieś!...
Z tego własnych uczuć, z łona,
Zgubny się wylęgnie wąż —
Głos od serca — gdy już kona
Prawdę z tchnieniem mu wydziera:
„Nic nie użył, dziś umiera,
Żyjąc mary ścigał wciąż!” —

Ja. Wprzód nim grobu noc mnie strwoży,
Wytknę myśli szczytny kres —
Tęcza sławy go ubłoży,
Powab — rosa moich łez...
A gdy w srogiej burz zawiei,
Mgła szlachetny zaćmi kres,

Świat usłyszy skon nadziei,
Nie zaoczy moich łez!
Puść niech biegnę, gdzie mię wiąże,
Albo lęgnę, albo zdążę!...

On. Rzadko orli lot się zrywa,
Choć go zażegł zapał święty,
Nie dla ciebie niebios niwa,
Gdy rozwaga powątpiewa,
Przebyć wirów tych odmęty!
Toń bezgłębna, a łódź krucha,
Wiater silniej, silniej dmucha,
Przytępiony blask miesiąca,
Fala falę silniej trąca,
Śmiały żeglarz głów usłucha:
„Porzuć obłęd twego ducha!...”

Ja. Tylko śmiały obrot bryły,
Może krągłość nadać jej!
Wytężeniem rosną siły!
Precz, już widzę cień mogiły,
A trup świeży leży w niej!
Precz, nim serce to ogłuchnie,
Niech boskości zazna wprzód!
Śmiałym lotem w niebo buchnie,
Resztą życia w grób wydmuchnie,
I wieczności zbada cud!...
A od grobu, tła zagłady,
Wzbiję myśl za obłok ten,
Słońce jasne, księżyc blady,
Gwiazd policzę miryady.
Życie wspomnę jakby sen!
I jutrzenki promień złoty,
Wichrów krańce, chmur przeloty,
Wrzące, ujrzę u mych stóp!...
Wymarzone mgły uścisnę,

Meteorem we mgłach błysnę,
Błysnę, i zapadnę w grób!...”

Grono, jak zazwyczaj obsypało poetę oklaskami. Dwóch z grona brakowało dzisiaj. Maurycy gdzieś zniknął od kilku dni; Karol od tyluż dni był słaby.

Poemat oznaczony był końcówką......z.
Unglückselig die es wagen,

Götterfunken aus dem Staube schlagen!

(Szyler.)
III.

Rok minął od tego czasu, a grono młodych literatów rozsypało się. Jedni, ukończywszy szkoły, wstąpili do nowego swego zawodu, który miał pozostać ich przyszłością rzeczywistą; drudzy, czując w sobie brak sił i wytrwałości, opuścili niewdzięczną niwę, szukając innej drogi, którąby mogli zdążyć do pewnego w społeczeństwie swojem stanowiska. Kilka tylko zabłąkanych duchów tułało się jeszcze po tej cierniowej krainie usiłowań; wszakże bez rady i podpory starszej braci, przepadały powoli pod ciężarem wydarzeń.
Byłto wieczór zimowy; księżyc świecił mdłym blaskiem; pełne jeszcze życia ulice miasta, ale po tym ruchu widać było, że wszystko dążyło do spokoju, aby po dziennej pracy wypocząć. I w tymże może celu przesuwał się przez Halickie, wolnym pochodem, orszak pogrzebowy, aby po tyloletniej również pracy, zanieść kogoś na odpoczynek wieczny!
Wszedłem właśnie na Halickie. Błyskające płomyki palących się świec, zajaśniały jak gwiazdy w oddali, a czerwony blask pochodni i sino-żółte kłęby dymu, wyglądały jak złowieszcze komety, niesione przez czarnych duchów!
Posępne myśli nasuły mój umysł. Mimowolnie złączyłem się z orszakiem żałoby. Podczas pochodu prowadziłem w duszy dziwny monolog:
„Rzucony na odmęt tylu przeciwległych sobie wyobrażeń, któż jest człowiek? co za cel jego?... Życie całej ludzkości jest jak ów strumień, co dąży nieświadom swego końca, a człowiek, kropla wód owych, może się pytać, dla czego? i dokąd?... Cóż jest prawda? Piłat nie odpowiedział; cóż jest cnota? o tem milczą ustawy. Powódź namiętności zalewa społeczeństwo, a kto wie czy moja obecna skarga nie wypływa również z namiętności? Cóż jest, na czem się ludzkość przez tyle wieków, przez tyle burz oparła?... Czemże ów rozczyn wiecznie nieustającego życia i historyi, owe „perpetum mobile,” które przetrwało wszelkie stagnacye i poruszenia gwałtowne, tak w świecie społecznym jako też i politycznym?... Oto, uczucie rodzinne, tajemniczy węzeł rodziny. Przez to uczucie różni się człowiek od zwierzęcia, które nie zna stosunków rodzinnych. Jest to owa zielona oaza w bezkresnym prze stworze piasków pustyni, gdzie w cieniu drzew pożywczych można wypocząć po znużeniu z pochodu...”
Zajęty takiemi myślami zauważyłem, że orszak pogrzebowy odemnie się oddalił. Stałem właśnie naprzeciw jakiegoś domku na Łyczakowie. Okna jego były jasno oświecone, a przez nie można było z ulicy wglądnąć wygodnie aż na środek pokoju. Nie wiem, dla czego zasłony niespuszczono, może dla tego, że obraz wewnętrznego działania nie wymagał żadnej skrytości. W tejto może myśli stanąłem i ja na ulicy, i puściłem mój wzrok w głąb pokoju, nie sądząc wcale, abym mógł popełnić jakąś nieprzyzwoitość. Mój Boże, w teatrze widziałem nieraz sceny familijne, urządzone i przystrojone dla wrażenia, dla czegóż nie mogłem poić się rzeczywistym widokiem życia w rodzinie, w całem tejże czarującem pięknie?...
Za stolikiem, na którym się dwie świec paliło, siedziała poważna kobieta z robotą w ręku. Obok niej siedział mężczyzna, młody i czerstwy, czytając z wielką uwagą na książce. Trzymając rękę w ręku czytającego, wsparta o stół z zwróconem w górę okiem, marzyła piękna jak anioł dziewica, słuchając nadobnego czytelnika. Wzrok obojga często spotkał się z sobą, a wtedy widać było mimowolny ruch ręki, niby uścisk, niby wzajemne udzielenie się dusz, ich słowa tajemnicze. Na twarzy kobiety z robotą w ręku widać było zadowolenie i spokój wewnętrzny, który zdawał się wygładzać liczne zmarszczki jej lica, gdy na oboje spojrzała. Uśmiech słodyczy umilał wtedy cierpki wyraz jej twarzy, a tkliwa córka, za każdym takim uśmiechem całowała błogosławiącą jej rękę. Czytający przerwał nieraz swoje zatrudnienie, aby na białej, drobnej rączce wycisnąć gorący pocałunek! Nie widziałem, aby miedzy sobą mówili; zdawało się, że im już mowy nie było potrzeba, że wszystko było wymówione, przyobiecane i oddane. Były to tylko chwile wyczekiwania, piękne i wielkie z uczucia, jakie ma skrzętny gospodarz, gdy stawszy do pracy za rano, oczekuje wschodu słońca. Niechże ci zejdzie piękna dziewico, w całym blasku i świetności to słońce wielkich, wiekami uświęconych uczuć, jeśli twa dusza jest tak czysta, jak to wschodzące słońce!...
Wtem jakaś ciemna postać trąciła o mnie, a stając przedemną i patrząc się, w to samo, co i ja, okno, zasłoniła mnie ów widok uroczy. Usunąłem się wtył, bo kilku mężczyzn nadeszło.
— A co, zawołał jeden z nich do ciemnej postaci, czy widzisz tam kogo? czy jest kto z obcych?
— Niema nikogo, odpowiedział zapytany, tylko poczciwy Teofil, który tylko skinienia odemnie potrzebuje, aby się wydalił, zostawiając mnie samemu pole popisów. A co Stanisławie, nie piękna?...
— Zazdroszczę ci twojej pozycyi, odpowiedział tenże, idź, Bóg z tobą!...
— Zadrżałem, widząc, że jakiś szczególny dramat odgrywa się za kulisami szanownej rodziny. Biorąc te słowa w najbliższe zastosowanie, widziałem niecne namiętności, które jak owa postać ciemna, nasuły nieprzebitym kirem ową jasność słońca bożego, które tak błogo widziałem wschodzące nad głowami dwojga kochanków!...
Grono mężczyzn oddaliło się, a owa postać ciemna wcisnęła się do sieni. Jeszcze raz zajrzałem w głąb pokoju. Widziałem jak dziwnym wpływem swego zjawienia się zmusił przybyły Teofila do opuszczenia swego stanowiska. Przybyły zaledwie zdołał kilka słów wymówić, a Teofil już był na ulicy!
Wesoły, uszczęśliwiony, z wspomnieniem najdroższych chwil życia, które potrosze już zostawiał za sobą, szedł ulicą, gwizdając sobie wesołą piosnkę, prowadząc z sobą od czasu do czasu urywki jakiegoś wesołego monologu. Wreszcie znikł, i wszystko ucichło.
Zdawało się, że świeżo przybyły nie znalazł wszystkiego po swojej myśli. Dziewica wprawdzie rzuciła nań okiem, pełnem ognia i zalotności, a nawet lica jej okrasił jakiś rumieniec niezwykły, gdy przybyły jej coś ciszej powiedział; ale pobyt dłuższy tamże wydawał się przybyłemu bez celu. Wziął kapelusz i skłonił się. Dziewica wyjrzała za nim do sieni, a odchodzący rzekł czy powtórzył w samym progu:
— Oczekuję... w katedrze!
— Przybędę, odpowiedziała Celina.
Przechodzącemu poprzed okna, zajrzałem w oczy; był to Maurycy!
Namyśliłem się chwilkę, i puściłem się drogą do Teofila.
Zażyłość moja z Teofilem nie była zbyt bliską, znałem go jednak doskonale i wiedziałem, że będę przyjętym chetnie, jako „gość rzadki i pożądany.”
Teofil właśnie co był przyszedł do swego pomieszkania, a już był w szlafroku, zajmował się starannem ułożeniem książek w małej swojej biblioteczce.
— Musisz wiedzieć, zagadł do mnie, że co wieczór, jeźli nie jestem u mojej narzeczonej, muszę mieć jakieś zatrudnienie, któreby mi ją przypominało.
— Cóż naprzykład może ci ją przypomnąć, uporządkowanie książek?
— A dla kogóż te książki? ona tak lubi czytać! Wszak na pierwszy rzut oka możesz poznać, że całe urządzenie mego pomieszkania ma na celu najbliższą moją przyszłość. Trzy pokoje, kuchnia, strych, piwnica, to za wiele dla takiego cynika jak ja. Czyż nie mówi ci każda drobnostka w tem urządzeniu, że gospodarzowi lada dzień przybędzie towarzyszka życia!... Oglądnij się po wszystkich pokojach, proszę.
Wziął świecę do ręki i począł oprowadzać mnie po wszystkich kątach, W istocie, w całem tem urządzeniu było tak coś miłego, tak coś przeglądającego a nieuzupełmonego, że łatwo można było poznać oczekiwanie, z jakiem wyglądano upragnionego gościa. Zdawało się, że wszystko było w porządku i na miejscu; jednakże każdy fałdzik od przezroczystych firanek, każde krzesełko, każdy stolik oczekiwały owego ducha opiekuńczego, któryby je otchnął życiem swojem. Długie szlifowane zwierciadła, zamiast lic nadobnych odbijały puste, głuche ściany; oblicze ich z tęsknoty zasępiło się, zmatowało. Nie przepomniano o żadnej wygodzie, a przecież wszystko tchnęło tęsknotą jak kwiaty za słońcem. Słowem, czułem jakąś czczość, niczem dotąd niewypełnioną, ani uprzejmą rozmową gospodarza, który uwagę moją starał się zwrócić na tysiączne drobnostki. Nie było bowiem gospodyni. Inaczej jednak widział te rzeczy Teofil. Przestrzeń trzech pokoi, kuchni, strychu i piwnicy, była zaludnioną myryadą myśli i marzeń narzeczonego. Na próżnych dzisiaj krzesłach kołysały się postacie przyjaciół i znajomych, koło okrągłego stolika przed kanapą nalewała piękna gospodyni złoty zdrój chińskiego napoju... nawet słyszał temat rozmowy wesołej, przyjacielskiej. Tam grono poufalszych, zebrane przy kominku, udziela sobie różnych nowości, a tocząc przed sobą sine kłęby dymu, tworzą różne domniemania najbliższych wydarzeń... W tem następuje zmiana dekoracyi. Mały pokoik zasłaniają długie kotary, a do wesołych rozmów przyjaciół, miesza się srebrny, niezrozumiały dźwięk małego aniołka!...
Tak przynajmniej sądzić musiałem z rozmowy, którą Teofil ze mną prowadził, okazując mi całe swoje urządzenie. Żałował niezmiernie, że mi niemógł okazać strychu i piwnicy. „Serce raduje się, mówił, jakie tam wygody zastanie rządna gospodyni!”
Słuchając rozmowy gospodarza zadrżałem mimowolnie przypomniawszy sobie cel moich odwidzin. Niemiałem jednak śmiałości, aby owe cudne obrazy, które się tak uroczo w jego szlachetnem przeglądały sercu, poniszczyć jednem tchnieniem, jak jadowitem tchnieniem gadu. Mimowolnie zbliżyłem się do stolika.
— Co czytasz, zapytałem się, w skazując na rozrzucone papiery.
— Dostałem poezyą od Celiny. Zdaje się, że ona wyszła z waszego grona. Celinie się bardzo podobała i prosiła mnie, abym ją odczytał z wielką uwagą. Stosownie do jej prośby, przez trzy wieczory odczytuje; jeźli cię nie znudzę, to kilka wierszy przeczytam. Kobiety mają dziwne gusta, ja w tych wierszach wcale nic nie widzę.
Tu wziął rękopis i począł jeden ułamek odczytywać.

Młodzieniec:

I Bóg nam sprzyja, świat się nam uśmiecha,
A tyś tak smutna, twoja pierś tak wzdycha!

Dziewica:

Słodka jest, słodka serca tęsknota,
I słodkie przyszłe szczęścia objęcie!
Tę roskosz żeglarz w błędnym okręcie
Czuje, gdy z masztu ptak zaszczebiota!
Ze łzą radości wita ląd stały,
Gdy z wód modrzystych barwnie się dźwiga,
Lecz o brzegowe gdy utknie skały,
Radość ulata, serce ostyga!...

Młodzieniec:

Nie wierz przyszłości, gdy piekło zgrzytnie,
Śród wiosny, kwiatek pełznie, usycha;

Raz tylko życia wiosna nam kwitnie,
Raz tylko szczęście nam się uśmiecha.
............

Dziewica:

Nie chciej płynnego mącić zwierciadła,
Gdy w niem czarowne ujrzysz obrazy,
Tknięte, zaginą od rąk twych skazy,
Nim jeszcze dusza złudzę odgadła,
Czyliż nie lepiej tęsknić i marzyć,
Wzdychać do szczęścia w lubej zadumie,
Niż przed nieczułym światem się skarżyć,
Co skarg nie pojmie, łez niezrozumie!

— Wiersz mnie znany, odrzekłem, lecz zadziwia mnie, że p. Celinie mogła się tak wielce podobać myśl poety, któraby dzisiaj powinna być jej obcą. Jest narzeczona, dzień waszego związku już oznaczony, a zkądżeby jej przychodziły podobne romantyczne myśli do głowy, aby się wachać przy kroku, który jej szczęście stanowi?...
— Jesteś nazbyt grzecznym, przypuszczając, że ja ją uszczęśliwiam. Przeciwnie, ona mnie uszczęśliwia. Zaprawdę, gdyby jaki nadzwyczajny wypadek mnie ją wydarł, ja bym żyć przestał.
Tu widziałem jak na samą myśl, lica gospodarza zbladły śmiertelnie.
— Nie, mój Teofilu, rzekłem, tego rozum przypuścić nie może, lecz daruj mnie, jestem pesymistą, niewiem dlaczego, widzę świat z czarniejszej strony, jak inni, mianowicie jak kochankowie. Wierzaj mnie, że są zdrożności, które mogą nie splamić charakteru i uczucia, ale same dla siebie pozostają zawsze występkiem, a jako takie wywierają zawsze szkodliwe skutki na tych, których się najbliżej dotyczą!
— Nie pojmuję cię.
— Naprzykład: Celina jest twoją narzeczoną. Celina cię kocha i codziennie daje ci tego dowody. A gdyby Celina w odległej komórce serca wraz z tobą, przechowywała jakąś drugą osobę, która się wcisnęła, bez jej i własnej swojej woli, wcisnęła się siłą swojej potęgi demonicznej, której się nic oprzeć nie zdoła!...
— Nie żartuj, przerwał Teofil, którego twarz znacznie była pobladła; a zresztą, dodał po chwili wypogadzając oblicze, widzę, że jesteś w humorze dręczenia biednego narzeczonego; lecz tą razą trafiła kosa na kamień, mów co chcesz, wiary mojej nie odbierzesz mi niczem!
— Wiara silna, niezachwiana, jest klejnotem duszy, ale nie powinna być ślepą i zapamiętałą. Wiara oparta wyłącznie na namiętności jest gorszą niżeli zwątpienie. Jeżeli się nam co rozumnie wyświeca, dlaczegóż wierzyć koniecznie, że jest inaczej? Nie wiedziałem wprawdzie, że i miłość ma swój ascetyzm!
— Ach, bracie jakże nie wierzyć w to, co nam z życiem zrosło, a co stracone, jest naszą śmiercią!
— Mówmy bez przenośni, bo czas nagli!
— Dla Boga! cóż takiego?...
— W jakim stosunku jesteście oboje z Maurycym?...
— Aha, teraz mnie się wyjaśnia. Niepotrzebnie napędziłeś mi strachu. A to wy, literaci lubicie zawsze mówić pod figurami i rozwlekle. Zdaje wam się, że piszecie powieść do feletonu gazety, która wam płaci arkusze i wiersze. My zaś, ludzie obowiązku i pracy żmudnej, lubimy, jakto mówią „prosto z pieca.” Nie będę spać dzisiaj w nocy, aż mnie serce mocniej bije!...
— Ale dotąd niczego się jeszcze nie dowiedziałem. Moja obawa jeszcze trwa.
— To ją porzuć do kaduka! Oto lak: Celina ma serce tkliwe, uczucia wzniosie. Nie dziw, jeźli z takiej usposobieniem bierze udział w wyobrażeniach naszego wieku. Maurycy jest to istna potęga tych wyobrażeń, a że przy jego usiłowaniach ktoś mu pomocy nieodmówi, wtem niema wcale nic dziwnego. A zresztą bliżej ci wyjaśnić nie mogę, lecz bądź pewnym, że jakikolwiek domysł mogłeś w tym względzie uczynić, był on wzięty z pozorów, których prawdziwe znaczenie mnie tylko samemu jest znanem. Celina mnie kocha, całą duszą, całem sercem; życzę ci, abyś dla siebie podobne znalazł szczęście!
Teraz począłem się wstydzić mojej porywczości. Wchodząc w ten dom, zdawało mi się, że jestem wybranym pełnomocnikiem opatrzności boskiej, odchodząc byłem w roli nieszczęsnego aktora, który śród śmiechu i gwizdania scenę opuszcza.
Za chwil kilka przechodziłem przez Halickie.
Stanąłem koło katedry.
Księżyc zabłysnął jasnem światłem, a miliony brylantów zaślniło na zamarzłcj skorupie śniegu. Poważny kształt budowy najstarszego w mieście kościoła, powalił się w przedłużonych rysach cieniem na białem tle ulicy, a tysiące przechodniów kroczyło spokojnie po wyniosłych jego krzyżach. Drzwi kościoła były otwarte. Chciałem powściągnąć moją ciekawość i iść dalej, lecz jakiś głos wewnętrzny szepnął mnie: idź, cała rzecz ci się wyjaśni!
Wchodząc we drzwi, uderzyłem o ramię damy, która wychodziła z kościoła w towarzystwie mężczyzny. Byłato Celina, a jej towarzysz?... spojrzałem w twarz, byłto mężczyzna, o płowych włosach, którego przed rokiem widziałem na Łyczakowie. Dziwna myśl przebiegła mi przez głowę, domysły moje upadły od razu. Ujrzałem, że Maurycemu wyrządziłem niesłuszność. Szedłem dalej.
Niedaleko kruchty stało szczupłe grono ludzi; usłyszałem kwilenie dziecka. O życie, pomyślałem, ileż przeciwności mieści się w jednej twojej chwili! Tam człowiek wymazał się z karty żyjących, tu nowa istota wpisuje się w księgę żywota ludzkiego! Podczas, gdy tam niezagasły jeszcze świece pogrzebowe, gdy śpiew żałoby jeszcze do uszu naszych dolata, tu zmieniona dekoracya! Co się tam zakończyło, to się tu rozpoczyna, ułamek jednej wielkiej trajedyi ludzkości!
Oparty na kolumnie, niedaleko wnijścia, stał mężczyzna owinięty fałdzistym płaszczem. Z postawy poznałem go. Począłem rozmowę żartobliwie, z odgłosem upadłych moich domysłów.
— Maurycy, przemówiłem, realizujesz swoje wyobrażenia o „czynie” tem, że poczynasz być niegrzecznym! Od kilku dni jesteś w mieście, a ja ciebie widzieć niemogę!
— Witam cię, odrzekł tenże, wyciągając do mnie ręke; ale z zadumy wcale go nieocuciłem.
— Jak widzę czynisz niezgorsze postępy. Przed rokiem każesz nam o filozoficzności czynu, a dzisaj przychodzisz, aby w cieniu tych murów świętych, odbyć zwyczajne i pospolite „rendez-vous”. Zamiast stanąć na czele rot krzyżackich, oparłeś się o kolumnę, jak drugi Wallenrod o wieżę swojej Aldony, aby usłyszeć, że „jej westchnień ni łez nikt nie policzy!”...
— Nie szydź słowami mistrza narodowego, nie grzesz w obliczu tego boga, w którego przybytku jesteś!
Tu spojrzał na mnie surowo i gniewnie. Wstydziłem się słów wyrzeczonych. W twarzy jego ujrzałem wielka zmianę. Boleść i wzgarda życia odbiły się na niej wydatniej; koło ust pojawił się przedłużony rys ironii i wewnętrznego rozstroju. W całem jego obliczu było coś ascetycznego, coś, co mnie mimowolnie przypominało na oddaną przez Rafaela twarz tego, co sprostował ścieszki pana.”
— O wy ludzie dzisiaj a nigdy jutra, zaczął po chwili, wy, co pokładacie waszą sławę na tem, aby wynaleść odmienne czcionki jakich starych druków, aby zapisać kilka stronnic doborowemi okresami, w którychby wedle szkolnych prawideł mieściły się: „thesis, anthithesis i sinthesis”;... co bezczynni i zniewieściali klękacie przed pomnikiem niecofnionej przeszłości, a oddając jej cześć bałwochwalcza, roskoszujecie w tem nikczemnem uczuciu, żeście zmaleli w obec tych olbrzymów, żeście się wyrodzili!... Zamiast czerpać tamże natchnienie do „czynu”, zamykacie się w grobowcach historyi, a zamiast wznosić jej piętra niebotyczne, budujecie katakomby!
...Zaprawdę, jesteście wyklęci z powierzchni życia narodowego, jak wyklętym jest z powierzchni ziemi ów zwierz ślepy, którego przybytkiem, podziemne nory. Chcecie być pierwszymi w narodzie, a znani jesteście zaledwie od kilku księgarzy...
— Za pozwoleniem, przerwałem mu, obwiniasz nas o retoryczne okresy, a mówisz do mnie mową, której składni pozazdrościłby ci krasomówczy Cicero!
— Żartem i dowcipem tylko złe serce wojuje; w zły zastęp bracie zapisałeś siebie!
— Widzę, że w swojem „pathos” jesteś niezwalczony, mów dalej, jestem cierpliwy!
— Uważaj; jeżeli człowiek choruje, a do wyzdrowienia jego koniecznie potrzebnym jest nóż chirurga, cóż powiesz na to, gdy usłyszysz jęk, a obaczysz krew?...
— Jeźli chirurg jest biegłym w swoim zawodzie, to pomyślę sobie, że tego wymagał stan chorego.
— A jeżeli ludzkość choruje, a ją wyleczyć trzeba?
— Wtenczas, ufność pokładam w Tym, który jest najbieglejszym w sztuce leczenia cierpiącej ludzkości, a w którego przybytku rozmawiamy!...
— Bóg obdarzył ludzi wolą, a cała historya nie jest niczem innem, jak wynikłością woli ludzkiej! Dlaczegóż, gdy społeczność w swojem organizmie czuje gangrenę, która jej wnętrzności już pali, czyż niemożna, bogdajby z bólem, wypiec zaród nieochybnej śmierci?
— Widziałeś kiedy, aby ciężko-słaby sam siebie leczył? Jeżeli cała ludzkość jest jednym, wielkim szpitalem, któż z chorych może się upoważyć, zadawać jej leki? Zaprawdę taki jest najwięcej chorym z pomiędzy wszystkich!...
— Więc ma społeczeństwo zaginąć bez ratunku?
— Społeczeństwo ma swego lekarza, a Jego zapisy tworzą historyę!...
— Jesteś niepoprawnym! zawołał Maurycy; patrz tam w olbrzymie sklepienie tego domu bożego; jaką myślą może cię natchnąć ten objaw dwoistego światła?...
Tutaj, podając się cały wrażeniu, umilknął na chwilę. Poszedłem okiem za wyciągniętą ręką jego. Widok, który się tam w tej chwili odsłonił, zachwycił mnie. Kościół był próżny; wszyscy, których chęć modlitwy była przyprowadziła, już byli odeszli. Światła, pozapalane przy ceremonii św, chrztu, pogasły, a gruby zmrok napełnił gotyckie hale świątyni. Z ubocznej tylko kaplicy migała wieczna lampa, ale światło jej nie sięgało daleko. Ciemność zupełna otoczyła nas.
W tej chwili, od wielkiego ołtarza błysnęła jasność, pochodząca z rąk ciemnej, olbrzymiej postaci, która zwolna i z powagą, odmawiając głośno „Zdrowaś Marya”, kroczyła środkiem kościoła. Usłyszałem brzęk kluczów. Był to dziad kościelny. Widok stawał się więcej fantastycznym. Jasna smuga światła, wypływająca z owego chodzącego świecznika, oblewała w sposób malowniczy przedmioty rzeźby i architektury, podczas gdy odwrotna tychże strona niknęła w cieni najgrubszej. Przez wąskie, wysokie szyby wciskał się drżący promień księżyca!
— Patrz, zawołał Maurycy w extazie, niezmieniając postawy, sam Bóg zseła mi obraz do wyświecenia myśli mojej. Patrz, jak blado i błędnie wnika niebieskie światło, przez zapylone szyby odwiecznej budowy! Moglibyśmy niem być zadowoleni, w obecnych ciemnościach, gdyby ręka ludzka niewykrzesała iskry, i nią ciemności nieoświeciła?... O zaprawdę, szyby budowy społecznej są zapylone, a promień nieba za słaby, abyśmy przy nim koło naprawy pracować mogli!... Trzeba stalą wykrzesać iskrę, zapalić pochodnię...
— Maurycy bluźnisz, przerwałem mu; ale on słów mych niesłyszał. Oko jego zawisło na sklepieniu świątyni, lica okryła bladość duchów, widna pomimo ciemności. Zdawało się, że miał jakieś widzenie. Był w zachwyceniu. Niby monologiem przemówił do siebie:
„Widzę iskrę, która padła z łona ducha wielkiego; padła na suche, bezowocne zioła niw ziemskich. Powstał ogień od wschodu do zachodu, a ludzie i ich dzieła obróceni są w popiół, jak suche liście drzew jesiennych. Lecz z popiołów wznieśli się biali duchowie, i oddali chwałę Temu, który ich umocnił do czynu, przez który wyszli z jarzma i ucisku!”
Tutaj zwrócił się do mnie, milczał chwilę, i zaczął znowu, używając więcej słów abstrakcyi, w sposobie heglowskim:
„Miłość powszechna, miłość całości zasiędzie tron ziemi, a w niej rozpłyną się wszystkie czynniki ostatecznej idei świata!... W haśle: „Miłość całości narodu,” zawiera się cała przyszłość rozwoju duchowego człowieczeństwa, zawiera się prawda wszystkich sfer żywota ludzkiego, pojęcie Boga w społeczeństwie, pojęcie wiecznego życia człowieka jako życia w historyi, pojęcie stosunku człowieka do Boga jako stosunku jednostki do społeczeństwa, czyli pojęcie religii w polityce, przejścia pierwszej w ostatnią, pojęcie kultu w sztuce... wreszcie pojęcie rozwiązania się filozofii w życie, to jest, w wolne, świadome zrzeczywiszczenie jedni społoczeńskiej!...”[1]
- Wybornie pojąłeś myśl moją, ozwał się mężczyzna o płowych włosach, który w tej chwili do nas się zbliżył.
Z jakiemś złow rogiem wrażeniem czy przerażeniem odszedłem.
............
Za kilka dni poczęły obiegać niepokojące wieści, a w krotce nastąpiła smutna katastrofa.
Byłoto 25go Lutego 1846, r. Celina opłakiwała zgon swego narzeczonego z ręzygnacyą duszy silnej i pobożnej; lecz gdy jej doniesiono o śmierci Maurycego, Celina przestała płakać, czuć i — modlić się!...
Za kilka tygodni ujrzałem Karola, poetę z owego wieczora. Był bledszy i więcej ku ziemi pochylony, a w rysach jego czytałem więcej cierpienia, więcej ziemskiego rozstroju.
— Jak się masz Karolu, powitałem go, piszesz wiele poezyi?... Antagonista „śpiewu” nieżyje!...
— On pragnął „czynu”, odpowiedział Karol, lecz Bóg ukarał śmiałość woli ludzkiej; w „czynie” ugasił pragnienie na wieki!... Za człowiekiem „czynu” zdąży wkrótce i człowiek „uczucia”!...
— Co mówisz? dobrze wyglądasz!...
— Poeta uczucia jest dzisiaj anachronizmem, słabym głosem odparł tenże, na cóż się przyda ta omyłka życia?
Usiłował się uśmiechnąć, lecz uśmiech zaprawi! wyrazem boleści i goryczy. Uścisnął mi rękę i oddalił się. — Byłto ostatni jego uścisk!
............
Kilka miesięcy później czytałem na rogu ulicy żal po zgonie przedwczesnym zacnego młodzieńca Karola B. .....
Wieczór piątkowy i ujrzane na nim postacie stanęły mi żywo przed oczy.
W wypadkach widziałem jakiś dziwny a konieczny wypływ duchowego życia człowieka.
Mógłże żyć ów poeta-młodzieniec z przestrojonem sercem, jak rażący dysakord wśród wytwornej melodyi, odgranej przez liczną orkiestrę współżyjących?...
Mógłże żyć ów szczęśliwy narzeczony, aby, prędzej lub później, dowiedzieć się, że serce, które tak namiętnie pokochał, odwracało się od niego, bez woli i chęci, po krwawej walce i boleści, tam, gdzie je przyciągała wyższa a pokrewna mu potęga; a przyciągała bez woli a nawet bez wiedzy?
Mógłże żyć Maurycy już po tem przekonaniu, że „czyn” jego niebył z woli Boga, i że wola ludzka zawiedzioną została?...
O zgonie Karola uwiadomił nas „dziennik mód paryzkich.” „Czyn” Maurycego zapada w niepamięć. Niepomyśli o nim historyk, czytając dawniejsze pisma poznańskie.
Chyba przyszedłszy na poezyę, podpisane jego cyfrą, a niemogąc odgadnąć poety, rozłamie nad nim pióro, jak nad grobem rycerza łamano jego broń i tarczę!...
Oto jest kilka liter do historyi literatury.

Miejcie mię za fatalistę — fatalizm historyi nazywa się — Mądrością!
GWIAZDA.
Epizod z życia wygnańca.




La morte é forse un peccato?
Lo sapeva ben io d’esser nato mortale.

Wichrami rozigrane morze wyrzuca na brzeg i mielizny różne przedmioty, które spokojnie w jego łonie drzemały. Wyrzucone stają się łupem chciwości ludzkiej, lub drapieżności zwierząt. A jeśli jako nieużyteczne, pominione zostaną, spali je słońce, wysuszą wiatry, a martwe i strupieszałe, świecą śmiertelną bielą pośród żywej, zielonej wegetacyi. Tak samo wyrzucają burze społeczeńskie dotknięte prądem ofiary na skaliste brzegi tułactwa, na suche i spiekłe mielizny niewoli i niedoli. A chociaż w koło takiego rozbitka hojnie szerzy się wegetacya, wesołe brzmią głosy szczęścia i zadowolenia; chociaż on sam często wirem tego obcego mu życia porwany w powszechny głos zawtórzy: serce jednak i dusza jego pozostaną zimne i obojętne na to, co tylko wyobraźnią zająć może.
Jest on plantą exotyczną, przesadzoną w obcą strefę ale liścia i kwiatu nie wyda, bo jej obcięto korzenie które zostały w ziemi rodzinnej. Taki człowiek liczy się w istocie do umarłych, bo pozbawiony wrażeń zewnętrznych, zasklepią się jak jedwabnik, wewnątrz przebytych swoich uczuć i marzeń, i stósownie do usposobienia tychże, utworzy sobie odrębny świat i światło, którem złudnie oświeca sobie ciemną ścieżkę niewolnej podróży. Z początku uderza nas i rozczula los tych nieszczęśliwych, lecz gdy podobne wypadki się rozmnożą, a my na nie właściwe znajdziemy nazwisko, puszczamy je mimo uszu i mimo serca, a wówczas zostają tym sposobem umarli, prawdziwie umarłymi, to jest zapominamy o nich.
Wszak i książki lekarskie przynoszą nam prawie co kilkanaście lat nowy rodzaj śmierci, któremu ulega organizm ludzki. Z początku szukamy dlań nazwiska z wyobrażeń psychologicznych, później w słabem półświetle błąka się ten pojaw po krainie fizyki, a zapełniwszy nakoniec drobnym drukiem jako curiosum, ostatnią kartę gazety, wpada do sieczkarni słownikarzy i terminologów; a ci ochrzciwszy go imieniem, przykazują mu wierny przybytek w stereotypowej encyklopedyi. Czytelnikowi czytającemu to przed rokiem okrzyczane curiosum, zdaje się ten już nazwany rodzaj śmierci, tak naturalny i pospolity, że się bynajmniej nad naturą tego pojawu niezastanawia.
Bo w istocie, któż umiera? Czy ten tylko, komu serce bić przestaje? komu, złożywszy go w trumnę, świece zapalą? czy ten któremu żałobny orszak pieśń pogrzebową zaspiewa? Balady niosą, że umarli żyją po śmierci życiem upiorowem, że porywają kochanki, że, wywierają krwawą zemstę na swoich nieprzyjaciołach. Miałożby to być tylko baśnią, tylko płodem chorej imaginacyi? Oświato dziewietnastego wieku! ty się urągasz z tych podań, podczas gdy pod twem berłem tysiące zagrzebani żywo w grobach, żyją życiem upiorowem między żyjącymi!
Dla czegóż rozróżniać rodzaje śmierci? Czyż nie są umarli wszyscy ci, którym nie wolno być ludźmi, w skutek zbiegu dziwacznych okoliczności, którzy się wyparli uczuć ludzkich i tego, co istotę ich życia stanowiło? Dla czegóż mnie dzisiaj, po rezygnacyi uczuć moich, nie wolno nazwać się umarłym?
Tak jest, umarłem. I dziwnie; jeden z pierwszych pisarzy w medytacyi nad niedołężnością życia ludzkiego, wyrzekł: Wszystko jest tutaj niedołężne, niezupełne, a nawet i nieszczęście. A ja przecież znalazłem je zupełne, doskonałe, które absorbuje życie, i jest śmiercią. Nie to nieszczęście, o którem poeta śpiewa: „Wzleciałem wyżej z nieszczęscia chmur, wyżej pod słonce czyste jak Ty,” ale nieszczęście w które się leci bez słońca, bez gwiazd, brudne, ciemne, bezbarwne. Przed sobą nic nie widziałem, a to, co za mną było, straciłem na zawsze. Najświeższe moje marzenia zlodowaciały i rozpłynęły się jak śnieg śród lata.
Dziwny zbieg okoliczności był powodem wyroku, że musiałem opuścić rodzinę i ojczyznę. Na tymczasowy mój pobyt przeznaczono mnie fortecę***. Tam miałem oczekiwać czyli wyrzuconego przez rozhukaną burzę na brzeg skalisty, podejmie dłoń łaski i napowrót odda wodom rodzinnym, czyli złowieszczy sęp zakraka nademną, że odrastającem ciałem serca mego żywić się będzie.
Nie byłem jednak więźniem, tylko mieszkańcem fortecy. Na pozór brałem udział w rozrywkach mieszkańców; paliłem cygaro, czytałem dzienniki, codziennie ubierałem się, chodziłem, nawet mówiłem. Spostrzegłem jednak, że to czyniłem przez nawyknienie lub naśladując innych. Byłem upiorem; przed sobą nic nie widziałem, za siebie patrzeć było mnie wzbronionem. W życiu słyszałem tylko jakąś dziwną waryacyą, bez tema, bez dominującej melodyi. Stanąłem więc niby w odwodzie życia, podczas gdy w koło mnie czerpano pełną dłonią z wod jego. Stałem nieporuszony, bez szału, bez zachwytu i dla tego miałem sposobność ujrzenia tego, co dla innych było ukrytem, lub na co zważać śród użycia nie mogli.
Mówią pospolicie, że kuglarz patrzących na jego kuglarstwa wprzódy wzrokiem omamić i oczarować musi. A gdy się wydarzy, że jakiś nie omamiony przez niego, przyłączy się do liczby patrzących, takowy ujrzy nagle oszustwo, i głośnym krzykiem wszystkich rozczaruje. Może być że wchodząc w obcą mnie społeczność, nie należałem do grona oczarowanych; mimo tego, śród tego grona zostałem oczarowany i złudzony czemsiś, na co to grono wcale uwagi nie zwracało.
Życie w fortecy odbywa się najczęściej według tych samych ścisłych a powtarzających się obliczeń, według których powstały jej linie fortyfikacyjne, pobudowały się domy; potworzyły się przestrzenie i przesmyki. O jednej godzinie opadają mosty, otwierają się bramy, a w chwili tej przybywa lub ubywa fortecy mieszkańców. Głównym jednak stafażem w widokach fortecy jest wojskowość. Grupy utworzone z innych stanów, zajmują miejsce podrzędne. Różni się tylko ten widok jednostajny, kolorem mundurów i stopniami snujących się żołnierzy. Cały ruch wewnątrz fortecy jest to zegarek, który nakręcany co rana, kończy swój bieg z ostatniem uderzeniem bębna retraity. W owej chwili przybiera forteca postać tajemniczą. Długie, regularnie wyciągnięte ulice, olbrzymie budowy składów i kasarni, wyglądające zpoza nich baszty i reduty, ruchome, przesuwające się na nich czarne punkta, z których czasem wystrzeli odblask broni, wszystko to niby milczące i martwe, a wewnątrz pełne życia i gwaru, który jak szmer roju wydobywa się przez oświetlone okna w noc ciemną, czyni dziwne wrażenie na samotnie błąkającym się mieszkańcu fortecy. Gmachy koszar, zazwyczaj trzy lub czteropiętrowe, oświetlone rzęsisto, wewnątrz gwarne i pełne migających się przez szyby postaci, a na zewnątrz martwe i smutne, otoczone głuchem milczeniem nocy, wydają się jak pałace duchów zaklętych, których światła najczęściej gasną z uderzeniem pewnej godziny. Na ówczas jakaś atmosfera grobowa owiewa fortecę, a głos czynnej straży na wałach, brzmi smutno i straszno jak głos sów i puchaczy. Czasami tylko przerwie się ta cisza. Rond żołnierzy, z latarką na czele, przesunie się z wolna i cicho przez puste ulicy, a echo ich kroków i brzęk broni, odzywa się przeciągle jak w puszczy.
Lecz z brzaskiem dnia zmienia się scena. W tedy to najgwarniej w fortecy. Ze wszystkich ulic walą się kolumny wojska za bramy, do zwykłych ćwiczeń; a w kilka chwil potem, forteca zapada znowu w głęboki spokój. Znowu ta sama cisza co i w nocy, tylko oświetlenie dzienne odbiera jej widokom barwy tajemnicze. Występuje naga i brzydka, a nie znośna dla tego, który w krańcach jej widnokręgu widzi krańce swej wolności i swobody.
Taką jest każda forteca w ścisłem znaczeniu słowa. Lecz ta, w której właśnie teraz przebywałem, czyniła poniekąd wyjątek. Była ona miastem, dość znakomitem, przez co miała więcej ruchu i życia, więcej różnobarwności i widoków. Mimo to życie jej nosiło zawsze właściwe fortecom piętno. Więcej jedynie było hałasu, a chociaż na ulicy więcej widziano ubiorów i twarzy mieszczańskich, widziano zato i więcej uniform, słyszano więcej bębnów i strzałów.
Była to noc czerwca na nowiu. Sklista a nieprzebita ciemność zalała atmosferę fortecy, ani wietrzyk nie musnął po liściach drzew w alei, wzdłuż której właśnie do mego pomieszkania dążyłem. Wybiła jedynasta. Echo roznosiło samotne kroki moje po całej fortecy, a gdym przechodził koło kościoła, podwoił się odgłos, jakgdyby nas więcej było idących. W istocie, zaginając w ulicę, usłyszałem wyraźniej kroki obce. A że nocna moja przechadzka, mogła być przez moją zwierzchność, pod której nadzór byłem poruczony, źle wytłumaczona, stanąłem, i nierobiąc stuku, ukryłem się za wyskok muru. Lecz zaraz spostrzegłem, że ostrożność moja była niepotrzebną. Albowiem idący na przeciw mnie zatrzymali się, również usłyszawszy mój chód, i widać było że się również lękali jakiegoś nie miłego spotkania. Byli właśnie niedaleko mnie. Z rozmowy mogłem wnosić, że było ich dwóch. Mówili głosem przytłumionym, językiem niemieckim:
— Wszędzie cicho, odezwał się jeden, miałem słuszność mówiąc, że to był odgłos naszych własnych kroków. Ta przeklęta ulica, naprzeciw kościoła, ona zawsze mnie straszy. Gdybym tu gwizdnął, słyszałbyś pisk i krzyk, jak by się czarci w piekle zaśmiali. To takie dziwne echo od kościoła.
— Czy ci djabeł językiem korbnje — odparł z widoczną złością drugi, czy chcesz mnie chleba pozbawić twojem przeklętem gwizdaniem? chcesz abym ci ten klucz Piotra do gardła wpakował?
— Z przeproszeniem — zagadnął pierwszy niby dowcipnie a niby głupkowato, moje gardło nie jest bramą do kazamat, a gdy tę w nocy otwierasz, to za to hojnie wynagrodzony jesteś. A ktoby za moje gardło co dał?
— Patrzcie, on już się uwziął zgubić mnie!
— Ej, śmiej się z tego, stary praktyku; grzeczność, którą ty tym ludziom wyświadczasz, nie jest tak bardzo niebezpieczną. A zresztą, gdybyś i te klucze Piotrowe stracił, dostałbyś za to od jakiego pięknego folwarku.
— Prawda, że ja jestem dobrym i miłosiernym chrześcianem. Bo cóż ja złego czynię. Czy więźnia którego wypuściłem? Że zezwolę biednej kobiecie kilka słów przez okno przemówić, cóż w tem złego? Wszak trzeba mieć sumienie, bo i oni są nieszczęśliwi.
— Co nieszczęśliwi, to prawda. Ja to czuję najlepiej. Gdy byłem w sztokhauzie za jakieś, jak mnie obwiniono, przyswojenie własności kamrata, na ówczas widziałem w starym Frycu mego anioła opiekuńczego, którego miłosierdzie i litość były cnoty, dane mu łaską Boga, aby nieszczęśliwym ofiarom losu niósł zasiłek i ukojenie. Codziennie podawał mnie sporą flaszkę kminkówki!
— Niech ci sam Lucyper to przeklęte gardło zakrztusi, wszak słyszysz, jak wszystkie twoje głupie słowa od świętego kościoła się odbijają? Aż mnie włosy na głowie stają za twoje bluźnierstwa!
— Jak widać, że cię pater tej niedzieli jak szczupaka w sieć złowił. Zapewnie się już spowiadać i komunikować będziesz na przyszły tydzień?... Ale najsamprzód musisz zacząć od tego, iż „porządnym sposobem“ weźmiesz ślub z Fanny, z którą przeszło lat jedynaście na wiarę żyjesz!
— Milcz opoju! widać, żeś cały „tryngeld“ pod „złotym osłem“ zostawił.
— Będę milczał, bo widzę, że twój robak zaczyna się wiercić.
— Nie robak, ale przyznam ci się, bo już poczynasz mieć rozum, że dzisiaj nie jestem wcale w swojej skórze. Mam jakieś głupie przeczucie. A ty, opoju, mówiłeś jeszcze coś o sztokhauzie. Bodajbyś w złą godzinę nie wymówił!
— Oto się nie lękaj! Najfatalniejsze godziny są od dziewiątej do jedynastej z rana. W tych godzinach zazwyczaj biegają ulice... przez rózgi!... A ja pamiętam... jest temu dwa lata... gdym był przy pułku...
— A już feralny dzień dzisiaj! Zamuruję ci tę złodziejską gardziel...
— Złodziejską gardziel? to prawda. Ależbo złodziej złodzieja dopilnuje!...
— Cyt teraz, zabłysnęła już „nocna gwiazda.“ Daj Boże, aby nie było jakiego nieszczęścia.
Tutaj zamilkli mówiący, stojąc ciągle na zagięciu ulicy. Byli to dwaj podrzędni pomocnicy przy nadzorze wiezień. Widać, że szukali kogoś na miejscu umówionem. Mimowoli musiałem pozostać świadkiem jakiejś akcyi, bo wychodząc z mego ukrycia, postawiłbym siebie i ich w niebezpiecznej alternatywie.
Tymczasem pomiędzy drzewa alei poczęło od strony kościoła migotać błędne, niepewne światełko. Widziałem, że było obserwowane przez stojących koło mnie, i że się ku nam zbliżało. Przypomniałem sobie, że dwaj mówiący nazwali je byli „nocną gwiazdą,“ a zadziwienie moje wzmogło się, gdy z ciemnego ujścia alei ujrzałem to światło zwrócone ku nam w kształcie gwiazdy. Rzecz poczęła mnie interesować. Jakieś dziwne, dotąd nieopisane „rendez-vous“ odbywało się za pomocą tego symbolu, który niegdyś trzech króli przez błędne prowadził manowce. Lecz w tem tylko zachodził anachronizm, że tą razą, zdało się, służył ten symbol niebardzo uczciwej profesyi.
Nareszcie zdążyła „gwiazda nocna“ na zagięcie ulicy. Przysunąłem się do szarego muru jak tylko mogłem i dzięki memu również szaremu paletotowi, mogłem niepostrzeżony obserwować dalsze działania.
Na kilka kroków odemnie zatrzymała się „nocna gwiadzka.“ Byłto kształt małej latarki, która nie więcej światła dawała, jak świecące próchno. Mimo to mógłem bliżej poznać postacie. Widziałem dwie kobiety, z których jedna stała na przedzie, trzymając latarkę i oglądając się z uwagą na wszystkie strony. Druga zdaje się lękliwsza, chowała się za postać pierwszej, szepcąc sposobem wykrzykników, od czasu do czasu jakieś niezrozumiałe, urywane słowa. W tej chwili zbliżyło się dwóch mężczyzn do nich. Wymieniono nawzajem kilka słów porozumienia się.
— Zagaś pani to głupie światło — odezwał się jeden od niego więcej strachu niżeli jasności.
— Coś dzisiaj jesteś bardzo lękliwym — ozwała się niemieckim, jednak źle akcentowanym językiem, jedna z kobiet; a jednak zdaje mnie się nie masz potrzeby.
— Co to, to prawda — odparł tenże, tylko że ten przeklęty Filip, co ma stać na zwiadach, dzisiaj z djabłem się zbratał.
— Nie bluźnij tak — przerwała mu druga, lękliwsza kobieta, bo przy takich wyrazach mnie samej straszno się robi.
— To pójdźmy — szepnął jeden z mężczyzn, a ty Filipie miej przecież głowę na karku.
— Ale ja nic nie widzę — zawołała jedna, ani kroku postąpić nie mogę.
— Podaj mnie pani rękę, ja znam każdy kamyk.
Powoli, zcicha oddaliła się grupa. Tylko po szeleście sukien, zdaje się jedwabnych, mogłem to poznać. Czy i Filip z nimi poszedł, o tem bym nigdy nie wiedział, gdyby poczciwiec sam o sobie znać mnie nie dał. Zaledwie bowiem panie kilka kroków były uszły, znudzony już Filip począł sobie zcicha jakiegoś „czardasza“ pogwizdywać. Z początku wprawdzie słyszałem tylko syk, lecz druga część szła już „crescendo,“ a gdzie melodya ton i takt zmieniać poczęła, słychać już było donośne, czyste, z całym samorodnym artyzmem wykonane gwizdanie. Co sobie przytem jego towarzysz tam myślał, to nie trudno sobie wyobrazić. Zapewnie nie był on bardzo kontent z tego koncertu, i niezawodnie nastąpiłaby jakaś demonstracya, gdyby nagły wypadek nie był się wmieszał w to spokojne, dramatyczne działanie.
W chwili bowiem, gdy Filip nowe akordy do swojej melodyi z wielką znajomością sztuki nawiązywać począł, a mięszając narodowości, jakieś „potpourri“ utworzył, które coś na „bohémien-russes“ przypominało — w chwili tej, jakby na ustalenie taktu, padł strzał armatni — jeden — drugi — i trzeci.
Nie tylko melodya, ale i oddech Filipa ustał nagle. I mnie zrobiło się niedobrze. Były to zwykle sygnały, że jeden z więźni fortecznych uciekł. Chwila grobowego milczenia. Pojedyńcze strzały rozrzuconej po wałach straży, przebiegły w okół fortecy, i chwilowym, ognistym wieńcem otoczyły jej okopy. Krzyk, wrzawa, chrzęst broni ozwał się zaraz ze wszystkich ulic, a zdała zatętniały raźniej kopyta nocnej, konnej patroli. Sto świateł zabłysnęło do koła. Moje położenie było nader niebezpieczne. Chociaż miałem przekonanie niewinności, lękałem się jednak pozorów, które w mem życiu już nieraz odegrały rolę dla mnie niekorzystną. Byłbym niezawodnie do domu pobiegł, gdybym wiedział gdzie przeklęty Filip się uczaił. Na moje nieszczęście sprawował się tak cicho, że nawet oddechu jego usłyszeć nie mogłem. Bądź co bądź, nie mogłem tak prędko powziąć decyzyi, a światła i patrole zbliżały się ku mnie. Zapewnie i biedny Filip nie miał jeszcze decyzyi, bo jak się okazało później, stał on ciągle na jednem i tem samem miejscu.
Coraz bliżej zatętniały kroki biegnącego ku nam. W chwili ktoś stanął, tylko oddech ciężki, chrapliwy zdradzał go. Widziałem jak punkt jeden czarny powiększył się, a odgłos silnego uderzenia odbił się o ściany najbliższego domu.
— Teraz cichy jesteś, przeklęty gawronie — stłumionym głosem zawołał napowrót przybyły towarzysz Filipa, cichy jak mysz w dziurze, że cię znaleść nie mogę, a nie dawno gwizdałeś, aż mnie po kościach chodziło. — Ruszaj, umykaj, łapaj! Przeklęty cygan! wolałbym jutro mu sam drzwi otworzyć, niżeli miał się dzisiaj wyłamać!
Znowu rozległ się odgłos potężnego boksa, jakaś czarna mara zachwiała się, a nawet stękła i — znów ucichło. Przybyły odbiegł.
Cóż Filip na taką konwersacyą? O! on był filozofem! Naprzeciw chęciom agresyjnym swego przeciwnika postawił odpór — bierny. Bo odpór bierny (passiver Widerstand) był wtedy bardzo na czasie. A Filip do tego czytywać musiał dzienniki pruskie.
Lecz biedny „Filip“ ze swoją zasadą niebardzo źle wyszedł. Zdaje się, że podczas drobnostkowej dyssertacyi swego towarzysza, przygotował on się do nowej roli, którą miał wkrótce odegrać.
Zaszeleściały suknie kobiece. Filip odkaszlnął.
— Ktoto? — zawołała szybko jedna z kobiet.
— Nieszczęśliwy, a to przez was, moje panie — odparł Filip głosem melodramatycznym — straciłem chleb, a przedemną sztokhaus!
— Ach biedny! cóż ci pomogę? — odparła kobieta, widzisz ja sama w niebezpieczeństwie!
— Ba, niebezpieczeństwo! jabym się śmiał, gdybym miał co w kieszeni. A tak... bez grosza... gdybym nawet chciał uciekać przed srogim wyrokiem, gdzież się obrócę?
— Więc cóż chcesz odemnie, puszczaj nas, już patrol nadchodzi!
— Patrol, to prawda, w sztokhauzie nie będę miał za co wódki wypić!
— Masz i idź precz — rzekła jedna z kobiet, podając mu coś ręką, a staraj się, abyś niekoniecznie jutro w kozie siedział.
— O siebie staram się zawsze — odparł półgłosem Filip, a przed chwilą dałem tego dowody.
Pomrukując coś pod nosem, odszedł. Kobiety zatrzymały się chwilę na miejscu.
Spostrzegłem, że tylko jedna z nich dotąd mówiła. Trzymająca latarkę milczała, i miała obok pierwszej, jakąś rolę podrzędną. Pani ta mówiła językiem niemieckim, jednak go źle akcentowała. Dźwięk mowy, lubo nigdy nie użyła pełnego, piersiowego głosu, dziwne uczynił na mnie wrażenie. W tem „pianissimo“ było tyle melodyi i słodyczy, tyle jakiegoś nadziemskiego czucia i boleści, że nie wiem, cobym za to był dał, gdybym mógł był ujrzeć tę twarz, z której ust ten drżący, cichy głos wychodził, gdybym mógł ujrzeć te dwoje ócz „gwiazdy nocnej,“ których wyrazem była pewnie boleść i smutek, a które omgliły tęsknota i marzenie!...
Stałem chwilę jak odurzony, i lękałem się, nawet odetchnąć. Serce poczęło mnie bić gwałtownie, nogi podemną drżały.
Dzisiaj, gdy wam to opowiadam, zapewnie nudzę was; ale wierzcie mnie: Są istoty na świecie, które dziwną swoją potęgą wstrząsają cały nasz system nerwowy, a nawet i tych, którzy przed chwilą szydzili z tego. Mówię wam prawdę, że nie widziałem osoby, a jednak, gdyby serce moje wolne było, mógłbym się śmiało rzucić na kolana — już teraz — i przysiądz jej miłość po wieki! Lecz takich uczuć nie wolno mnie było żywić w mem sercu; poprzestałem na jakiemsiś błogiem rozdrażnieniu, któremu można dać nazwę uczucia zaufania, przyjaźni, a na wet miłości braterskiej.
Może być że osamotnienie moje wpłynęło na powzięcie takiego wrażenia; lecz nie przesadzam, wyznając, że jakaś siła demoniczna przyciągała mnie do osoby, której nie znałem, nie widziałem, a nawet której pełnego głosu nie słyszałem. Serce moje rwało się ku niej, i zmusiło mnie wyjść z ukrycia, chociaż wiedziałem, że to mnie mogło zaszkodzić.
Ale powtarzam: Niemyślcie, aby to dziwne uczucie moje ku niej było deklarowanem uczuciem miłości jakiejś awanturniczej. Było to dla mnie jakiemsiś błogiem ukojeniem, być pod wpływem wyższej, wybranej istoty; a że nią była, o tém mówiła mi dusza i serce.
Usłyszałem ułamek ich rozmowy, którą prowadziły po francusku. Były one niepewne, którą ulicą się udać.
— Nie lękam się niebespieczeństwa, wyrzekł ten sam głos, który mnie do głębi przeniknął, przecudnym francuskim akcentem, ale lękam się niegrzeczności. Same kobiety, śród nocy...
— Nie same panie będziecie, odparłem wychodząc z ukrycia, jeśli przyjmiecie pomoc i towarzystwo mężczyzny, które on wam chętnie ofiaruje, chociaż nie jest pewnym, ażali niedał pomocnej dłoni nieuczciwym zamiarom.
Przemowę taką uznałem za nader potrzebną, aby się okazać w świetle korzystnem. Inaczej, dostałbym niezawodnie odkosza.
— Zarówno nieznam pana, kto jesteś — odrzekł ten sam głos znajomy — lecz wywdzięczając się z zaufania, jakie pan w nasze zamiary pokładasz, zaufam panu i przyjmuję jego rękę.
Zbliżyliśmy się do siebie. Zadrżałem jakby od prądu elektrycznego. I dziwna, z pomiędzy dwojga, poznałem ją od razu. Podając ramię, wziąłem ją za rękę, która drżała nadzwyczajnie... zapewnie z przestrachu.
Nigdy nie byłem zwolennikiem kraniologii ani chiromamcyi. Jednak, dotykając się miękkiej, drobnej rączki, i czując w niej pulsacyą każdej, choćby najskrytszej arteryi, zdawało się mnie, że w sposób nieodgadniony odbywa się między nami jakieś wyższe, duchowe porozumienie. Rozdrażniony cierpieniem mojem, mogłem się łatwo łudzić; lecz niewiem, czy to w skutek złego stąpienia, czy mimowolnego kurczu muszkułów, zdawało się mnie, że ta drobna rączka niewidzianej odemnie osoby kilkakrotnie lekko mnie ścisnęła!
W milczeniu postępowaliśmy dalej. Marzyłem słodko, ale sam niewiem o czem. Nie obieraliśmy drogi, a przecież szliśmy dobrze. Nie mogłem się odważyć, rozpocząć rozmowę, bom się lękał tego głosu, który mnie zmysły odbierał. A zresztą, i o cóż mogłem nieznanej mnie osoby pytać? Na pospolitą jakąś rozmówkę nie mogłem się zdobyć; wolałem więc milczeć czy słuchać raczej monologu, który podczas tego odbywał się w duszy mojej.
Towarzyszka moja zatrzymała się nagle. Szybko, idąc za jakąś myślą dziwną, przypadkową, szepnęła, zawsze tym samym cichym głosem:
— Nie masz pan przy sobie ognia?
— Rozkażesz pani zaświecić?...
— Tak... zdaje mnie się, żeby lepiej może było, iść z latarką.
Niepomny na skutki naszej nowej strategii, chwyciłem się prędko tej myśli, w nadziei, że obaczę twarz tej tajemniczej „gwiazdy nocnej.“
Potarty fosfor wytrysnął zdrojem błękitnego światła, a świeca woskowa zajęła się małym płomykiem. Właśnie chciałem podnieść oczy od przyrządzonej latarki i spojrzeć na towarzyszkę, gdy na mojej ręce uczułem lekki podmuch wietrzyka, a słaby płomyk — zagasnął.
— Czy pani zgasiłaś naumyślnie? zapytałem zdziwiony a nawet nieco gniewny, żem celu chybił.
— Tak jest, naumyślnie zgasiłam, — szepnęła zdawało mnie się figlarnie, z zadowoleniem dziecka, któremu się figiel udał.
— Czy mogę wiedzieć powód?
— Kaprysy kobiece, nic więcej, mój panie, O jeśliś się podjął służyć kobietom, to musisz je cierpliwie znosić; tem cierpliwiej, im więcej chcesz się im podobać. A podobać się, chociażby i jakiej nieznajomej, chociaż na chwilę, w przelocie, to zawsze jest miło. Nie prawdaż?...
— Przyznaję, a najzupełniejszą uległość moją tem dowodzę, że się więcej nie pytam. Mogę jednak pani to zarzucić, że się nie godziło użyć podstępu, przy danem mnie zaufaniu, aby osiągnąć to, czego się innym wzbrania.
— Pan jesteś nader logicznym, a zapominasz, że kobieta niema logiki, a nawet się, nią brzydzi. To niech ci służy za przestrogę, która ci przypomni...
— „Nocną gwiazdę,“ dokończyłem szybko.
— Więc mnie znasz? — wpadła skwapliwie stanąwszy na chwilę i odciągając odemnie rękę.
— Tyle znam, że mogę panią nazwać „nocną gwiazdą.“
— Nie więcej?
— Niestety, nie! Przypadkiem tylko usłyszałem to nazwanie od jakichsiś przechodzących, spodziewam się, że mnie pani daruje tę nieprzyzwoitość, jeślibym prosił...
— Wyjaśnienia, nie prawdaż?
Dotąd staliśmy na ulicy. Nieznajoma oddaliła się wprawdzie nieco odemnie, niedowierzając mnie; ale ręka jej spoczywała jeszcze w mojej ręce. Uczułem nawet, że mnie lekko ścisnęła, ale ściśnienie to nie pochodziło z przyjaźni, z zadowolenia: przeciwnie, był to uścisk badawczy, uścisk zimnego sędziego, który ukrytej zbrodni domacać się usiłuje. Z największym spokojem poddałem się tej dziwacznej, jednak przyjemnej indagacyi, a po chwili zapadł na mnie wyrok jak najkorzystniejszy. Po zimnym, refleksyjnym uścisku nastąpił nagły, gwałtowny, serdeczny. W głosie, choć zawsze cichym i szepczącym, było pewne natchnienie i powstała z tąd decyzya.
— Wyjaśnienia? powtórzyła, tego nigdy nie otrzymasz, lecz nie przeto abyś miał być złym człowiekiem, bo nim nie jesteś, tylko... z kaprysu kobiecego, a może i dla ważniejszych powodów.
— Za nadto czuję się uległym woli pani, abym się mógł temu wyrokowi sprzeciwiać. Są jednak chwile w życiu, które lekkomyślnie bierzemy za pobieżne arabeski i niemi „quodlibet“ życia ustrajamy, podczas gdy dla innych są one jedynym i wyłącznym obrazem! Wycinając dla zabawki te szkice niewykończone, odbieramy im wszystko!
— Nieznajomy mi towarzysz mój poczyna być sentymentalnym, a nawet, jak widać, ma piękne sentencye w zapasie. Szkoda, że do odegrania tej roli brak nam oświetlenia. Poznałby biedny niestety, że zamiast wyśnionej piękności medycejskiej, prowadzi z sobą dwie dosyć stare i brzydkie kobiety, które Bóg wie w jakim celu, błąkają się po nocy!
— W słowach pani widzę ukrytą kokieteryą — podjąłem skwapliwie — pani jesteś młodą i piękną, bo brzydka i stara nigdy siebie nie gani.
Otwartość pana tłumaczy się tylko przez znajomość, zabraną na otwartem miejscu. Inaczej nie przyjęłabym podobnych, sentencyonalnych morałów.
— Odbierając mnie tem karceniem wszelki sposób rozmawiania, przymuszasz mnie pani do milczenia.
— Lepiej uczynisz pan, gdy będziesz milczał. Milczący miałeś więcej łaski u mnie! a teraz poznaję, że lubisz gderać i sofizmować.
Na to nic nie odpowiedziałem; wszak sobie życzyła tego abym milczał!
Niewiem, czyby długo trwało nasze milczenie, gdyby nowy wypadek nas nie był zaskoczył. Dotąd szliśmy spokojnie ulicą główną; lecz wchodząc w aleę, musieliśmy zwolnić kroku i do siebie więcej się zbliżyć, aby nie utknąć o konary drzew, któremi gęsto była wysadzona ulica. Miałem ją po prawej stronie. Zdało mnie się, że uczułem puls jej serca. Był on szybki i nieregularny; lecz w chwili, gdy nad możliwym powodem tego wzruszenia zastanowić się chciałem, a może i mego serca w tym względzie się poradzić, — wyszła z poza drzewa przeciw nam jakaś czarna, niewyraźna postać, i błagającym lecz stłumionym głosem przemówiła, zatrzymując nas w pochodzie:
— Państwo! litości! jestem zbrodniarz, który w tej chwili potargał kajdany, któremu złota wolność się uśmiecha, a której użyć dobrze poprzysiągł; — zbrodniarz, który przemocą rwie się do poprawy swojej, zamiast, aby tylko dla „przykładu“ świata, żywcem był pogrzebany!
Ludzie! litości was błaga zbrodniarz, którego najłatwiej odkryje głód, nędza i nagość!
— Niebezpiecznie jest dla nas — odezwałem się do towarzyszki — słuchać a gorzej usłuchać wyuczonych tyrad zbiegłego zbrodniarza. Spieszmy a jego zostawmy sprawiedliwości.
— Tą razą źle zaaplikowana sentencya, mój panie! — z dziwną namiętnością odpowiedziała. — Zbrodniarza karze sprawiedliwość, lecz Bóg nakazał nam, być miłosiernemi. Chwila i mały datek uratować go może; a gdy się poprawi, będzie się za nas modlił. O widać, żeś jeszcze niebył nieszczęśliwym, nie wiesz co to jest być więźniem!
Nie czekając mojej odpowiedzi, dodała skwapliwie:
— Nie traćmy czasu na paplaninie niedorzecznej. Trzeba go ratować; ja chcę tego. Pieniądze moje dałam jednemu przed chwilą. Czy nie mogę u pana długu zaciągnąć?
Nie opierając, się jej chęciom, wyjąłem z kieszeni „poitemonnais.“
— Darujesz pani, odparłem, jeśli na zaciągnienie pożyczki nie zezwolę, a nie zechcesz mnie odjąć błogiego uczucia, abym sam mógł przynieść pomoc biednemu!...
— Nudziarz z pana — rzekła z gniewem i szarpnęła moją rękę — ja czynię pożyczkę i na tem koniec. Z resztą nie bądź egoistą, daj innym spełnić dobry uczynek. Od kogo pierwsza myśl wyszła, temu przynależy się pierwszeństwo.
Uczułem znowu szarpnięcie ręki, a po krótkiej chwili naszej walki, domyśliłem się, że mój „portemonnais“ spoczywał już w kieszeni zbiega. Kilka słów podziękowania, utwierdziło mnie wtem.
— I cóż pan sobie myślisz o jakiejś nieznajomej — przerwała milczenie, która pana burczy i fuka, odbiera mu pieniądze i zarządza niemi jak swoją własnością?
— A cóż pani sądzi o nieznajomym — odparłem, który to wszystko znosi bez oporu i do tego milczy?
— Śliczna powieść! Zawiązanie przecudowne! Szkoda tylko, że wątek do niej tak prędko się przerwie! Bo „ciąg dalszy“ ani „dokończenie“ nigdy nie nastąpi! Więc korzystaj z czasu, mów wiele — tylko — tylko się o nic nie pytaj!
— Dla czegóż mam się spieszyć?
— Bo na końcu tej alei, pożegnamy się.
— Wszak nie mieszkasz pani pod gołem niebem?
— Mówię — wyrzekła z naciskiem, że na końcu tej alei, pan nas opuścisz. — Nieprawda, że to uczynisz? — dodała prędko głosem tak pieszczotliwym, że mnie w głąb duszy wniknął.
— Prawda — odrzekłem spiesznie — uczynię, chociaż nie wiem, jak do tej uległości przychodzę!
— Wiedziałam, że mnie usłuchasz, i wiem, że jeszcze więcej uczynisz. Słuchaj.
— Rozkazałaś.
— Daj mnie słowo honoru, że o „nocnej gwiazdzie“ przed nikim nic nie wypowiesz, ani się o nią nigdy dowiadywać nie będziesz, ani najmniejszych czynić domysłów. Przyrzekasz?
— Przyrzekam — wymówiłem machinalnie, bo w tej chwili żadnego słówka przeczącego użyć nie mogłem. Zdawało mnie się, że tak być musi i że tak będzie, bo ta z której ust to słyszałem, była wyższą, szlachetniejszą istotą.
— Dziękuję ci — odrzekła z uczuciem, życzę ci, abyś mniej cierpiał, bo cierpieć to los śmiertelnych. Jesteś nieszczęśliwy, niemniej jak ja, lecz módl się, a dostąpisz ukojenia boleści. Lecz dam ci jedną przestrogę. Uczucia, powzięte w ziemi rodzinnej, zamknij w duszy, jak świętą relikwię, a nie myśl, że je może zastąpić inne, obce, po drodze schwycone, którego życie liczy się na chwile. Zająć się można, ale być pojętym i zrozumiałym, osobliwie, gdy jesteśmy więcej, niżeli samolubami, tak, jak tego pragnie dusza, nie pół senna, ale czuwająca w całej swojej potędze, na to potrzeba ziemi rodzinnej i nieba, pod które wzniosło się nasze pierwsze westchnienie! — Bądź zdrów, alea się kończy. Mam twoje słowo.
Uścisk ręki, namiętny, gorący, wyrwał mię z zamyślenia, ale na to tylko, aby mnie tem więcej zmysłów pozbawić. Myśl że to uścisk ostatni, przebiegła lodem rozgrzane żyły wyobraźni, i wpadła w serce, które bić przestało. Uścisk ten zabił mnie.
Dzisiaj, gdy wam opowiadam, widzę w tem przeszłość ubiegłą, a więc przebaczcie mojej refleksyi, jeźli w chwilach waszej ciekawości, zatrzymuję się, i może i nudzę drobnostkowem opisywaniem moich uczuć i myśli.
Mówiłem, że uścisk ten zabił mnie. W życiu jednak dzieje się przeciwnie. Uścisk ręki odgrywa często pod względem psychologicznym ważną rolę. Gdy się z kim godzimy, przepraszamy, gdy w jakie przymierze z kim wchodzimy, podajemy mu dłoń do uścisku. Nawet kodeksa nasze widzą wielką różnicę między słowem a podaniem ręki. Wszystkie prawie narody, a nawet dzikie, w dotknięciu ręki, widzą pewny rodzaj wzajemności, sojuszu, lub innych, zawsze jednak szlachetnych uczuć, które tym aktem moralnie poświęcają się. Wprawdzie wszystko w świecie na złe użytem być może, a od czasu, kiedy święty i tajeimniczy charakter pocałunku, przybrał oznakę zdrady i podłości, czyli od czasu gdy Judasz pocałował — zniknął z wielu naszych zwyczai duch pierwotny, a nam pozostała szata martwa a często zbrudzona.
Kto z prawdziwego natchnienia dłoń uściśnie, lub taki uścisk odbierze, dozna słodyczy niewysłowionej jakiegoś przelania się, czyli udzielenia jednej istoty, drugiej. W tym krótkim czasie, jakoby przez łańcuch elektryczny, przebiega dusza nasza obcą istotę i wraca z wrażeniem, jakiego tam doznała. Dowiedzioną jest rzeczą, że mocniejszy duch słabszego pobiją i czyni go od siebie niewolniczo zawisłym. Ztąd ta wyższość i demoniczna potęga duchów silnej woli i doskonalszych przymiotów. W jaki jednak sposób to się odbywa, o tem wiedzieć nie możemy, bo nie znamy istoty duchów. Widzimy tylko skutki i zewnętrzne objawy, a z nich domyślamy się o istniejących przyczynach.
Nie rozśmiejcie się więc, jeźli wam powiem, że uścisk ręki nieznajomej zabił mnie. Tak było w istocie. Nie wiem kiedy odeszła, a gdym przyszedł do siebie, ujrzałem się samotnym, a prócz hasła krzyżujących się patroli, żadnego echa kroków jej nie usłyszałem.
Pospieszyłem do pomieszkania. Rzuciwszy się na przesło począłem porządkować wrażenia nocy dzisiejszej, a najbardziej zastanawiała mnie myśl, z ostatnich jej słów wypływająca, że mnie znać musi.
Lecz niedługo trwały moje bezskuteczne medytacye. Około pierwszej z północy, usłyszałem pode drzwiami brzęk broni. Z łoskotem otworzono drzwi. Kapitan dyżurny, z adjutantem wystąpili na przód tego dziwacznego nocnego zjawiska, którego tłem były wąsate twarze i błyszczące bagnety.
— Jeden dowód zbrodni więcej — ozwał się auditor uroczystym głosem do kapitana, że jest nierozebrany.
Wzięto się do przetrząsania rzeczy i papierów moich. Patrzałem na to, jakby na scenę jaką z teatru, odegraną po mistrzowsku. Lecz wkrótce przebudzono mnie, i dano do zrozumienia, że wąsy te na tle obrazu, nie były przy prawione, ale samorodne, że bagnety me obklejonem drzewem, ale wybornem żelazem.
Kazano mnie pójść za sobą. Za chwil kilka siedziałem sobie swobodnie, z całym komfortem do medytacyj i marzeń — w ciemnej kazamacie.
Ponieważ w mojej kazamacie nic widzieć nie mogłem, nie opisuję wam zatem wrażenia, jakiego na jej widok doznałem. Musiałem cierpliwie czekać, póki ciemna kortyna niebios nie spuści się na dół, a żyjącym na ziemi nie odsłoni sceny tego olbrzymiego, bezpłatnego widowiska. W moim dramacie było to krótkie intermezzo, w którym, zbierając wrażenia przeszłe, mogłem się sposobić do nowych, które nadejść miały. I w opowiadaniu mojem korzystam z tej chwili wytchnienia i wracam znowu do głównego mego tematu. Założyłem bowiem sobie, skreślić wam obraz tajemniczego duszy i serca działania, i to w takich okolicznościach życia, w których mając najmniej wrażeń zewnętrznych, żyjemy życiem duchowem, w całej jego potędze i pełni. Nie bawię was intrygami, nie wyprowadzam wiele osób na scenę, aby przechodząc przez nią, bawiły was różnością ubiorów i fraszek. Ale wam daje obraz serca i duszy, i tego, czem one są w stosunku do życia. - Cała przyroda, niewyłączając człowieka, ma pewne chwile namiętne, gorące, w których potęguje się światło i cień, ruch i życie. Są to chwile natchnienia. W takiej to chwili musi artysta schwycić koloryt gór, drzew i nieba, aby obraz miał życie. Wprawdzie dla ludzi, którzy tych namiętnych chwil przyrody nie rozumieją i nie pojmują, będzie to obraz nienaturalny, koloryt przesadzony, rysunek za idealny: ale czyje serce jednej z takich chwil natchnionej natury zawtórowało, ten ujrzy w tym obrazie prawdę, zachwyci się. Takie chwile spotęgowanych namiętności i natchnienia ma i historya, to jest społeczeństwo ludzkie. Człowiek, jako cząstka tego ogromu, jako kamyk jeden tej niezmiernej mozaiki, uważany w sobie jako całość niepodległa, jest zupełnym, lubo zmniejszonym obrazem tego życia, które rozlane w bezkresnym przestworze, cieniuje się i rozpromienia w sto tęcz, sto odblasków, dojrzanych dla oka tych, którzy oderwani od tradycyjnych społeczeństwa nałogów, spojrzą nań źrenicą serca i duszy.
Wierzę, że subtelne zgłębianie tajników duszy, może wam się wydać dziwacznem, jak niemniej dziwaczną wydaje wam się moja awantura nocna. Sąd wasz opieracie na zwykłych ogólnikach. Chciejcie jednak zważyć, że każdy ogólnik ma wyjątki, i że najsłuszniejszym wyjątkiem z waszych ogólników byłem — ja sam.
Wyrzucony gwałtownie ze zwykłego biegu rzeczy, błąkałem się śród obcych ludzi, jak nieodgadniony, z torów swych wypchnięty kometa, którego pojawienie się zatrważa. Błąkałem się jak kula, która chybiła celu. Przeklinano niewinną, że przechodzącym zagraża, a nikt nie wspomniał sobie, że winę nosi ręka, która ją źle puściła. Życie moje, uczucia, myśli, marzenia i nadzieje przecięto na pół, i z tą połową wyszedłem pod obce niebo, gdzie nie mogłem żyć ani umierać. Drugą połowę mojej istoty zostawiłem w ziemi rodzinnej, a ból mój był tem większy, że nie wiedziałem, ażali pozostała połowa życia mego nie uleczy blizn swoich i nie wyrośnie w samoistny polyp, wyrzekając się swego wyższego przeznaczenia. Zawieszony między niebem a ziemią, między nadzieją a śmiercią wahałem się jak zawieszone między dwoma magnesami żelazo, nie mogąc znaleść punktu spoczynku i wytchnienia. Wrażenia zewnętrzne odbijały się na mojej duszy jak na śklistej skorupie, nie dochodząc do jej łona. Życie jej pozostało czyste; nietknięte żadnym nowszym zasiłkiem wyrabiało w sobie uczucia i wrażenia z ziemi rodzinnej, i w miarę odległości miejsca i czasu, potęgowało takowe do barw i kształtów ideału. — Czem więcej cierpiałem, tem więcej wiary sączyło się do mojej duszy, wiary w ideały, które zamieszkały pomiędzy ludźmi, jak światło słońca, rzucone pomiędzy miryady ciemnych ciał niebieskich. Wierzyłem że w koło tych świateł mniej doskonale bryły krążyć muszą, bo wyższa potęga pierwszych przyciągała je ku sobie.
Żyjąc w mojem nieszczęściu życiem odrębnem, samoistnem, spotęgowałem w sobie wszystko to, co kiedy myślą lub uczuciem we mnie wpłynęło, a co się odtąd stało wyłącznym pokarmem duszy i serca. Była to wprawdzie smutna jednostronność życia; ale tak było. Żywiłem się tem, co innym tylko na przyprawę dano; więc nie powinna was dziwić moja tkliwość i drobnostkowość, bo ze zwroconem na wewnątrz okiem, badałem najleksze rozbudzonych uczuć odcienia. Uczyłem się anatomii ducha ludzkiego, a między mną a uczniem kliniki ta chyba zachodziła różnica, że ten odbywa studia z nożem w ręku na trupie, a ja je odbywałem na sobie za życia. Otworzyłem pierś moją i położyłem rękę na drgającem sercu, liczyłem jego bicia, mierzyłem siłę jego pociągu i wstrętu.
Do jakichże więc rezultatów doszedłem?
Oto, że człowiek ma duszę, którą myśli, i serce, które czuje a uczuciem odgaduje, że życie jego na ziemi, jest to mały rapsod tego wielkiego życia w naturze, do którego sposobić się trzeba, kształcąc duszę i serce, że wiele, bardzo wiele ludzi gaszą lekkomyślnie w swem łonie te dwa boskie ogniska, a na miejsce tychże stawiają sztucznych bożków, a ze środków czynią cele ostateczne.
Przy takiem więc usposobieniu, przy takiem odumarciu na zewnątrz, przy tak spotęgowanem życiu nerwowem, możecie się dziwić, że zdarzenia i postacie, puszczone przez taki pryzmat, rozprysły się w mem sercu na tysiące barw i kształtów, o których wy, żyjący życiem rzeczywistem, ani zamarzyć nie możecie? Powiecie, że wrażenia moje, które w kilku chwilach na ulicy zaznałem, były złudzeniem, skutkiem jakiejś choroby nerwowej. Nie mogęż ja tego samego twierdzenia użyć przeciw wam? Nie mogęż wyrzec że bezwzględna negacya obcowania duchów i tychże istnienia jest skutkiem choroby fizycznej? Prawda, że suchoty są chorobą; niejestże nią równie niezwykła otyłość?
Nie przeczę zresztą, żem się ludził, że to, co w tej kobiecie i jej głosie znaleść chciałem, z własnej wydobyłem duszy, i odziałem je w te fantastyczne błyskotki, w jakie odziewa dziecko drewnianą lalkę. Ale to być nigdy nie mogło. Nie wyszedłem na ulicę chciwy marzeń i awantur, nie niosłem z sobą gotowych ram do powieści, w które mógłbym włożyć pierwsze lepsze ujrzane postacie i je blaskiem fantazmagoryi oświetlić. Szedłem bez myśli, bez marzenia, jak więzień do otwartej swojej kaźni: co większa, nie mając już swojej przeszłości, szedłem bez nadziei przyszłości.
Na jej głos dopiero uczułem w sobie prąd życia, a jej uścisk był za silny dla budzącej się dopiero z letargu duszy; — on ją zabił.
Wrażenie jednak to było zupełnie bez egoizmu. Żadna myśl nie powstała we mnie, żebym tę kobietę mógł kochać, lub od niej wzajemności żądać. Uczucie moje było czemsiś więcej, niżeli uczuciem miłości. Że mnie tem samem uczuciem wzajemną była, o tem nie wątpiłem; ale zkąd to wiedziałem? o tem nie mogę zdać sprawy.
Uczucie moje nie było uczuciem niepokoju, tęsknoty, jakiejś żądzy nieokreślonej; przeciwnie, było to jakieś błogie ukojenie i głęboki, jednostajny spokój, i błoga rezygnacya tego, co nam sprawia tutaj boleść i cierpienie. Jak tam te uczucia cechują miłość ziemską, tak te są słabym obrazem tego niepojętego szczęścia, które ma być udziałem duchów w nagrodę ich czynów dobrych.
Niemówię wam więc, żem się zakochał i w szale tego uczucia fantazyował, ale mówię wam, że w tej nieznajomej kobiecie, której już nigdy widzieć nie miałem, znalazłem, co mnie nagle do niej przyciągnęło, i dziwnym wypływem jakiegoś uzdrawiającego magnetyzmu moją boleść zmniejszyło. Wiedziałem, że pod tem obcem nazwiskiem jest ktoś, co mnie nie tylko zrozumieć może, ale jest mnie nawet pokrewnym duszą i boleścią życia; chciałbym tylko chwil kilka być przy niej, jej się zwierzyć z tem, co nap mocniej mnie dolega, a biorąc z jej serca kilka drogich łez współczucia, poszedłbym niemi ukojony, na dalsze burze mego żywota.
Lecz do świadomości tego czystego uczucia przyszedłem dopiero po wielkiej, wewnętrznej walce. Zdaje się że wrażenie to napotkało w mem sercu różne przeszkody, a nim się do blasku i przezroczy bóstwa, wyklarować mogło, musiało przebyć proces rozkładowy, który w niem poniszczył atomy ziemne.
Tak usposobionego zastał mnie brzask dniowy i pozwolił spokojnie rozpatrzyć się w mojem ciaśniejszem więzieniu.
Że mnie uwięziono, nie dziwiłem się wcale. Były to u mnie zdarzenia peryodyczne, z tą tylko różnicą, że z początku pojawiały się jak dzieła uczonych akademii francuskiej, w nieco odleglejszych interwałach; później jednak poczęły maleć na poszyty, ale za to przychodziły często jak „Revue de deux mondes.“ Przywykłem wreszcie do tego, jak się przywyknie do gazety, a w końcu nawet rozmiłowałem się w tem.
Zkąd to się jednak brało, łatwo wam wytłumaczyć.
Chodziliście pewnie do szkoły i wiecie, że w każdej klasie był ktoś, „co gładził grzechy“ szkolnego uniwersum. Gdy w klasie powstał mruk nieukontentowania, ten „ktoś“ odbierał za to plagi. Gdy sprawca jakiego tigla nie mógł być wykryty, ten „ktoś“ „dla przykładu“ poniósł wzorową karę. Ktoś zagwizdnął — nasz „ktoś“ sposobi się już do poświęcenia jak drugi Regulus, za koleżańskie uniwersum! I któż jest ten biedny „ktoś?“ — Oto, ofiara zbiegu okoliczności, że raz na podobnym tiglu złapany i ukarany został! Fatalna to konstelacya, pod którą taki „ktoś“ się znudzić musi! a że każde „fatum“ ma być nieubłagane, więc z wielkim stoicyzmem przyjąłem ten wybryk mego dziwacznego losu i począłem się swobodnie po mojej kazamacie oglądać.
Z okrągłem sklepieniem podobną była ona do arbuza, w jakim „Münchauzen“ radzi łapać dzikie kaczki. W istocie przyrównanie to miało tyle prawdopodobieństwa, że tylko dzikich kaczek brakowało.
Zaledwie bowiem kilka cali niżej okna, biła o granitową ścianę fala wody, puszczonej kanałami w około fortecy. Na pięć łokci od okna zamykał się mój widnokrąg sterczącą równie z szarego granitu ścianą, która formowała stromą spadzistość drugiego okopu. Prędko więc skończyłem ten przegląd, bo był mały, treściwy i nader pojedynczy. Łóżko, stołek i dzbanek z wodą, otoż cała treść tego, cztery kroki w szerz i wzdłuż mającego apartamentu. Po tem sumarycznem zapoznaniu się z miejscowością, w której poczynał się dramat nader nudny, począłem przemyśliwać nad możliwemi powodami, które śród mojej dziwacznej awantury, zaimprowizowały ten niespodziany epizod.
Dopiero po uspokojeniu się wrzących władz moralnych poczęła mnie się rzecz wyjaśniać. „Portemonnais,“ u którym moja „straniera“ tak spaniałomyślnie rozrządziła, zawierał kilka notatek niewinnych, a przedewszystkiem bilety zmojem nazwiskiem. Myśl więc, że zbieg jest złapany a mój „portemonnais“ przy nim, jako corpus delicti znaleziony, pogrążyła mnie w myśli nie nader przyjemne.
Forteca bowiem była w stanie oblężenia; wszystko więc podlegało władzy wyjątkowej. Ktokolwiek bądź inny, obwiniony o danie pomocy zbiegłemu więźniowi fortecznemu, byłby podpadł zwykłej karze, która w takich okolicznościach na podobne przestępstwa wyrzeczona bywa. Zemną jednak miała się rzecz inaczej. Przestępstwa to z mojej strony mogło by się opierać na powodach dalej sięgających a co najbardziej, odebrałoby mnie ostatni szczątek nadziei, jaką dla mojej przyszłości w spokojnem i przyzwoitem mojem zachowaniu się widziałem. Fatalne to zdarzenie ostatnie rozstroiło wyciągnioną strunę moich marzeń do życia na ziemi rodzinnej, i strąciło mnie w przepaść, bez ratunku.
Obok tej straconej już na zawsze nadziei życia rzeczywistego, w jak złudnych kolorach promieniły się w mojej pamięci powzięte tej nocy wrażenia! Znanym powszechnie pewnikiem jest, że sparaliżowana jedna strona życia człowieka, wlewa swe życie w inną, potęgując i podnosząc jej strój i głos. Przerażony następstwem tak fatalnego zdarzenia, wzdrygnąłem się, a skon moich, mozolnie skombinowanych nadziei, rozpoczął się. Lecz w miarę dogorywania tychże, odzywała się tem głośniej fibra uczucia, i tem silniejszemi zabrzmiała akordy. A z najdziwaczniejszych, eterycznych tonów uplotła się nagle jakaś nieznana mnie dotąd melodya, która jak płaczka na pogrzebie mojej przyszłości, śród płaczu i jęku, rzuciła kilka tonów śpiewnych, i harmonijnych, by niemi ukoić rozstrój serca a ducha uwieść w krainę zaświata!...
Zdawało mnie się, że nieszczęście moje przy wiedzy tej wyższej, dziwną potęgą nademną czuwającej istoty, nie mogło być tak niebezpieczne, jak je z początku zimny rozkład rozumu przedstawił.
Po krótkiej walce uwierzyłem sercu, i uspokoiłem się po raz wtóry. Raz, że uczucie moje, dziwne i szczególne, było uczuciem czystem, i więcej duchowem, niżeli je Platon przedstawia; drugi, że wypadek fatalny, przy opiece nieznajomej, mnie przyjaznej osoby, wszelki zły pozór utracić musi.
Spokojnie, z wypogodzonem czołem, czekałem dalszego biegu rzeczy. Dla rozerwania się chodziłem po kazamacie i czytałem napisy na murze, w najrozmaitszych na świecie językach. Śród tego zatrudnienia jednak patrzyłem co chwila na drzwi dębowe, pokrzyżowane sztabami z żelaza i dziwnie gwoździami jak trumna wybite, rychłoli do więźnia się otworzą. A czy zgadniecie kogo oczekiwałem?... Ją oczekiwałem; dla czego? zkąd? na co?... na to wam nie odpowiem. Serce mnie mówiło, że będę z nią mówić. Wprawdzie było to rzeczą niepodobną, a może dla mnie szkodliwą, jednak — serce mnie wierzyć kazało.
I w samej rzeczy koło dziesiątej godziny, usłyszałem brzęk kluczów. Drzwi moje skrzypnęły. Czy uwierzycie kogo ujrzałem? Niestety! Zamiast mego anioła opiekuńczego, ujrzałem nos czerwony, czarne, potężne wąsy i siwe jak mleko bakenbarty. W tych rysach niebyło wcale wdzięku geniusza opiekuńczego, ale przecież pewny wyraz typu opiekuna, jak go biedne sieroty pojmują.
Oznajmił mnie grzecznie i słodko, że jeden z moich znajomych wywiązując się z długu u mnie zaciągnionego, złożył w kancelaryi nadzorczej winną mnie sumę. „Możesz pan nią rozrządzać dowolnie — dodał z dowcipnym uśmiechem; a co do wiktu, takowy, zdaje się, będzie fraj. Bodajto młodym być, ciągnął dalej, wnosząc z korytarza spory kosz do kazamaty — to i damy zajmą się nim, gdy go nieszczęście zdybie. A o starym i pies by nie zawył.
Z całą kurtoazyą i uśmiechem dyplomaty, rzekłem profosowi kilka słów, pochlebnych dla jego czarnych wąsów a siwych bakenbartów, przyczem i czerwony nos nie obeszedł się bez sporej szczypty kadzidła.
Tymczasem z kosza poczęły wychodzić różne garnuszki garnuszeczki, przysmaki i przysmaczki, słowem stało przedemną śniadanie, urządzone i zastawione z całym komfortem wyższego towarzystwa.
— Czy mogę wiedzieć kto o mnie pamiętał?
— Poradź się pan w okolicy serca, a może i ja wtedy się dowiem.
Domawiając tych słów, uśmiechnął się przyzwoicie, i jeszcze przyzwoiciej drzwi za sobą zamknął.
Z jakąż ciekawością oglądałem każdą drobnostkę tego śniadania! We wszystkiem widziałem jej pamięć dla mnie, jej staranność ulżenia mnie cierpień, których przyczyną była sama. Lecz w głębi duszy darowałem jej tę porywczość i nierozmyślność, a nawet cieszyłem się z tego, że miałem teraz sposobność, zajmować ją moją osobą, a nawet... nawet ją mojem cierpieniem zobowiązać.
Tyle próżności mieści się w naszem sercu, śród najwznioślejszych jego uczuć!...
W czasie pory obiadowej skrzypnęły znowu drzwi, ten sam nos, te same wąsy i bakenbarty okazały się i z tym samym komfortem przyrządzony obiad. Znowu oglądałem wszystkie drobnostki, cieszyłem się, marzyłem. Śniadanie i obiad, były to dwie epoki życia mego w więzieniu. Nastąpiła trzecia, a po niej długi zamierzch, napełniony myryadą myśli i uczuć i marzeń.
Trzy razy powtarzały się te trzy epoki dnia w kazamacie, a położenie moje w niczem się niezmieniło. Sprawa moja nie postąpiła ku roztrzygnieniu. — Nadszedł wreszcie czwarty dzień więzienia, brzemienny w jakieś nadzwyczajne wypadki.
I w tym dniu ujrzałem te same czarne wąsy i siwe bakenbarty, ale nos już nie był ten sam. Koloryt jego zmienił się z ceglasto-czerwonego w jasny pons, a cętki, niegdyś buraczkowe, przybrały barwę błękitu pruskiego. Oświetniony przezroczystym blaskiem odbijał on przecudownie od czarnych wąsów a śklących oczu, które tą razą, zamiast dowcipu i zdradliwej słodyczy, błyszczały wyrazem najprawdziwszej uczciwości i dobroduszności. Profos wygrał bo dzisiaj ambo!
Za dumny w szczęściu, jak każdy z nas słabych ludzi, nie chciał tą razą sam się trudzić. Stał tylko na korytarzu, z założonemi na krzyż rękami, podczas gdy jego podwładny odmykał i wnosił.
Przy tej okazyi przekonałem się, że poczciwy Filip bynajmniej o sztokhauzie nie myślał. W całej bowiem okażałości wszedł do mnie z koszem, nadzorowany błyszczącem okiem z korytarza. Poznałem go z głosu.
Rozpoczął jakąś obojętną rozmówkę o powietrzu, o myszach, a odchodząc rzekł dowcipnie kociemi oczami:
— Pomimo, że tutaj prędzej słońce zachodzi, nie jesteś pan przecież śpiochem (Siebenschläfer), a do godziny jedynastej pewnie pan się nie kładziesz...
Tu się klucz obrócił i znowu zostałem sam.
W ostatnich słowach Filipa widziałem ukrytą myśl, którą arcyznacznie w obec profosa zaaplikował. Serce poczęło mnie znowu żywiej bić, bo już z pewnością ją oczekiwałem. Ale jakim sposobem? na co? i po co? oto się wcale nie pytałem. Daremnie z poza włókna uczuć i wyobraźni wykłówały się zimne zapytania: Byłobyżto przewidzenie, aby nieznajoma raz widziana kobieta odwiedziła mię w więzieniu o godzinie jedynastej?... Lecz tą razą czułem się istotą dwoistą. Oddałem słuszność rozsądkowi, wierzyłem sercu i — czekałem jedynastej.
A serce nie omyliło mnie.
Pół do jedynastej usłyszałem na korytarzu jakieś stąpania niezwykłe.
Wreszcie zaszeleściała suknia, i już zdawało mnie się, że uścisnę dłoń mego anioła, gdy tymczasem tylko cichy głos jego usłyszałem. Westchnąłem za „rajem utraconym“ i pospieszyłem do drzwi, zkąd głos najwyraźniej było słychać. W środku drzwi był otwór, zabity blachą o małych dziurkach, przez które straż korytarza mogła do kazamaty wglądać niepostrzeżona i więźnia śledzić.
Do tej zimnej, żelaznej blachy przytknąłem twarz pałającą, aby pochwycić najmniejszy odcień tego lubego {pk|gło|su}}. Lecz chęci moje zostały zawiedzione. Zaledwie bowiem twarzą do otworu w drzwiach się zbliżyłem, już z pierwszem słowem, zza drzwi, owionął mnie jej oddech gorący, jak tchnienie południa. Zadrżałem, serce bić przestało; słyszałem wprawdzie jej słowa, jakby przez sen, lecz głosu tego, który tak dźwięcznie uderzał na fibrę serca mego, już nie słyszałem.
— Bon soir — rzekła z cicha, nie przekląłeś pan mnie? Pogardzasz pan mną? Ja to pana wtrąciła do tej ciemnej kazamaty, o gdybym mogła się z tobą pomieniać. Nie pytam się nawet, czem panu mogę to wynagrodzić, bo ofiara moja byłaby wzgardzoną, lecz mów czem ci pomódz mogę. Bo juścić stało się!
— Pani — odparłem, o ile mnie nieprzytomność umysłu dozwoliła, cierpienie moje jest nader słodkie, albowiem przez nie uzyskałam opiekę anioła, który bez tego wypadku nie byłby może nieba opuścił, aby się zbliżyć do tych co cierpią na ziemi!...
— Widzę, że i kazamata nie ochłodziła cię, lecz zostawmy to na później, czy raczej na „nigdy,“ a teraz przychodzę ci powiedzieć, że jutro rano będziesz badany.
Tutaj zasłyszałem spieszne kroki. Nieznajoma umilkła na chwilę, a zamykając otwór, rzekła z pośpiechem:
— Oglądaj dobrze wszystko co ci przyślę... i znikła.
Noc przepędziłem bezsennie, a rano oczekiwałem z dziwnym spokojem, czyli obojętnością rozwiązania tego zdarzenia.
Na pół godziny przed zawołaniem mnie na sąd wojenny, przyniósł profos śniadanie, które tą raną składało się z jakiejś leguminy. Stosownie do ostatniej instiukcyi, poczałem oglądać naczynie. Byłto rodzaj ryneczki, z długiem uszkiem. Ujrzałem na glazurze różne nieznaczne pokreślenia. Powoli zdybywałem pojedyńcze litery, a złożywszy je razem, otrzymałem sentencyą we włoskim języku:
„I’orecchio serva il secreto” (Ucho mieści tajemnicę).
Domyśliłem się zaraz. Zacząłem badać uszko, raczej rączkę naczynia i znalazłem, że była wydrążona. Z wydrążenia wyciągnąłem zwitek cienkiego papieru i przeczytałem:
„Dzisiejszej nocy, zbieg schwytany odebrał sobie życie. Masz wolne pole do tłumaczenia się. Jeźli się nie uda, to wyznaj prawdę, inaczej będę zmuszoną sama to uczynić, bo nie przeniosę, abyś za mnie cierpiał.“
Za chwilę stanąłem przed sądem wojennym. Za nim audytor okulary swoje wyczyścił, począłem z nadzwyczajną odwagą mój prolog:
— Panowie, protestuję przeciw takiemu postępowaniu, gdzie mnie nie wolno szukać wydartej własności, która może była ostatnim moim zasiłkiem. Za co mnie uwięziono, oto się teraz nie pytam, ale pytam się, czy można na trzy dni zamknąć człowieka, któremu właśnie, na ulicy fortecy, kilka chwil przed uwięzieniem wydarto pieniądze i to przemocą. Zacznijmy więc protokół tem, że żądam śledztwa popełnionego na mnie gwałtu na ulicy, kary zbrodniarza, a mianowicie zwrotu moich pieniędzy.
Audytor osłupiał, przecierał okulary, zażywał tabakę, i i dopiero po chwili zaczął niedowierzając, głową kiwać. Krótki mój prolog pomieszał mu szyki mozolnie ułożonego oskarżenia a nawet i wniosek kary.
— Śliczna historya! — zaczął po chwili, więc pana ktoś napadł na ulicy miasta i fortecy...
— Tak jest. Ktoś nieznajomy wydarł mnie moje pórtemonnais. Ciemno było, nie mogłem widzieć twarzy.
— Cha, cha, cha — na to trzeba świadków!
Westchnąłem; lecz jakiś spokój wewnętrzny utrzymywał mnie w wierze, że wszystko się dobrze zakończy.
Audytor oświadczył asesorom, że proces moim prologiem przeszedł w inną fazę, a zatem wymaga z jego strony innych przygotowań. Odłożono badanie do popołudnia.
Popołudniu idąc na sąd, zdybałem w sieni jakąś starą kobietę, z podwójnym czarnym welonem u kapelusza. Gdy wszedłem do sali, audytor powtórzył zapytanie, czyli mam świadków?...
Sierżant otworzył drzwi i zaraportował, że jakaś kobieta zgłasza się za świadka.
Poznałem tę staruszkę, którąm widział na korytarzu. Twarzy jednak jej dojrzeć nie mogłem, bo się odwróciła i welon miała spuszczony.
— Chcesz pani świadczyć — zapytał się audytor, że temu panu pieniądze wydarto przemocą?
— Tak jest — odpowiedziała śmiało, widziałam nawet, jak się bronił, bom szła o dwa kroki od niego.
— Złoczyńca więc był mu nieznany?
— Złoczyńcy tego zapewne on nie znał; inaczej byłby wyznał jego imię. Wiem nawet, że był ciekawy dowiedzieć się o tym nieznajomym złoczyńcu, i wiem że go dotąd nie zna.
Audytor zażył tabaki, spojrzał na kapitana, pokiwał głową i przystąpił do sformułowania tego wypadku.
Krótka to była operacya, bo o szóstej wieczorem przechodziłem już, z portemonnais w kieszeni, wolny i szczęśliwy, przez wielki plac fortecy, na którym właśnie zgromadzonym pułkom odczytywano rozkaz dzienny.
W środku, w niewidzianej gali, ujrzałem Filipa. Mimowolnie zatrzymałem się chwilę. Słyszałem właśnie ustęp, gdzie Filip wskutek nadzwyczajnej gorliwości służby i czujności, a mianowicie za schwytanie zbiega, publiczną pochwałą obdarzony i innym na wzór podany zostaje.
Ponieważ bohater ten, już na zawsze z opowiadania mego wychodzi, winienem wam w sposób epilogu jakoś o nim zakończyć.
Mówią, że Napoleon po bitwie pod Ąusterlitz, która zenitem jego jeniuszu była, począł być otyłym. Et si magnis parva comparare licet, — Filip nasz, po tym rozkazie dziennym, począł widocznie na objętości przybierać, a pożniejszy złośliwy jakiś raport szpitalny mówi, że „Filip Ehrlich“ umarł na zbytek wody, której w życiu nigdy nie pijał!...
Dziwne, niezbadane, nieukojone niczem serce człowieka! Zaledwie wolność odzyskałem, już ogarnął mnie smutek, że wychodząc z pod opieki mego anioła opiekuńczego, więcej go nigdy nie obaczę, nie usłyszę. I tą razą przeczułem dobrze... lecz na cóż motać wątek opowiadania? Przeciwnie, widziałem ją i mówiłem z nią, lecz niewiem czy mówiąc wam o tem sam siebie i was nie złudzę... Są chwile w życiu, których gorąco pragnie dusza nasza, a chociaż one nigdy nie nadeszły, w pamięci jednak tkwi jakieś błędne tychże wspomnienie, o którem dokładnie wiedzieć nie można, czy jest ruiną przeszłości, czyli zarysem tego, co dopiero nastąpi!...
Pierwsze godziny — dnie — tygodnie odzyskanej wolności poświęciłem odszukaniu nieznajomej. Od świtu do zmroku włóczyłem się po ulicach, po wszelkich zakątkach i miejscach publicznych fortecy; zaglądałem nieprzyzwoicie do okien, do powozów, roztrącałem grupy stojących, spiesząc nieustannie jak żyd wieczny; lecz wszystko nadaremnie! Na każdem zagięciu ulicy, za każdą przesłoną okrytego kwiatami okna, na każdym balkonie spodziewałem się ja ujrzeć; lecz nadaremnie! Znajomi moi, słysząc od kilku dni a nawet już i tygodni, stereotypowe moje odpowiedzi: „Szukam znajomego“, poczęli się coraz widoczniej uśmiechać. W uśmiechu ich widziałem spoczątku ciekawość, potem ironią letką, a w końcu — politowanie. Biedni, oni wzięli mnie za fiksata — za obłąkanego! A ja, byłem tylko więcej, niżeli oni, posłusznym sercu memu, lepiej i wyraźniej słyszałem głos jego, i szedłem za nim!
Cierpiałem wiele. Zdawało mnie się, że po raz drugi odłączam się od ziemi rodzinnej, a przynajmniej od czegoś co mnie tęsknotę po niej w obczyźnie zastępywało!
Tak upłynęło trzy tygodnie, a ból mój zbliżał się do przesilenia. Przyzwyczajony do zawodów, uznałem nieszczęście moje za bardzo naturalne i poddałem się z rezygnacyą oryentalisty, który przed sobą widzi fatum niezłomne. Inaczej być nie mogło, bo i cierpienie i nieszczęście ma swoją logikę.
Niech mówią co chcą poeci i powieściopisarze, którzy uczuciom bezwzględnie wieczność i nieśmiertelność przypisują, ja jednak mówię wam szczerze, że takowe, zawisły wiele od wpływów, które je zasilają, lub zupełnie niszczą.
Każda wyższa potęga ducha objawia się w świecie zmysłowym przez pewne „medium“, zmysłom podpadające, które ją przez nie istocie ducha udziela. Obcowanie zatem duchów zawisło zawsze od jakiegoś czynnika na pół zmysłowego, a bezwzględne tychże porozumienie i wzajemność bez pomocy takich czynników obejść się nie może.
Najsilniejszą w tym względzie negacyą jest czas i przestrzeń. Wszystkie prawie narody wyrobiły sobie przysłowia i pewniki, które moje zdanie potwierdzają.
Nie dziwcie się więc, jeżeli po gorącym kolorycie mego malowidła, nastąpi przygaszony, umiarkowany. Wszak każdy pożar ugasić się musi, a chociaż długo jeszcze świeci zarzewie, los jednak jego ostateczny jest — popiół!
Powtarzam, że oddaję wam obraz serca z całą prawdą: więc darujcie mnie, jeśli dla waszego oklasku nie zostałem samobójcą!
O nie! ja żyłem tak jak i przed tą nocą, a nacóż miałem siebie zabijać, jeśli każdy atom we mnie był atomem śmierci dawno odbytej?...
Żyłem, chodziłem a nawet się śmiałem.
W końcu, tak się przyzwyczaiłem do dwoistości życia, że mogłem się w jednej i tej samej chwili śmiać dla ludzi i dowcipować, a w sercu płakać i marzyć. Zdawało się mnie, że dwie istoty mieszkają we mnie, z których jedna była dla świata tajemnicą!
Nagle nowa myśl przyszła mnie do głowy. Wstydziłem się dotychczasowych moich usiłowań odszukania jej. Przypadkiem odbiły się w mojej pamięci dwa wiersze niemieckiego poety:

«Wer mich tinden, heben will —
Suche einsam, bang und still!»...

A ja przez trzy tygodnie szukałem ją w tęczowych kolorach, w natłoku ludzi zwykłych, obojętnych, śród których ona żyć nie mogła. Wyrządziłem jej wielką niesłuszność, i postanowiłem poprawę. Począłem zwiedzać miejsca od ludne i samotne, zkąd ptastwo uciekało, gdzie wegetacya rażąca zielonością okazywała swój stan chorobliwy.

O jakże miło było dla mnie być królem tej puszczy, puścić wodze wyobraźni, i łudzić się jej obrazami. Żaden głos ludzki, żadna postać żyjąca nie przerywała myśli ułudy.
W nieszczęściu zbliża się człowiek do natury, i chętnie udziela ucha wymownemu jej milczeniu. Przypominam sobie, że nieszczęśliwy i biedny „Jean Jacques“ strapiony i prześladowany, uszedł w góry szwajcarskie i w badaniu przyrody szukał dla serca ukojenia. Uczułem pociąg do studyów botanicznych. Czem więcej oddalałem się od ludzi, tem więcej przemawiała do mnie tajemnicza przyroda, tem jaśniej i wyraźniej widziałem jej życie, słyszałem jej tętno. Przechadzka i świeże powietrze działały przytem uspokająco na moje rozdrażnione nerwy, a z każdym dniem tego zatrudnienia przybywało mnie spokoju i ukojenia.
Nie znalazłem jej wprawdzie na samotnych wycieczkach moich, ale znalazłem za to środek, który mą ranę powoli zagajał.
W usposobieniu mojem poznałem jeszcze tę dziwaczność, że to, co mnie najmocniej dolegało, starałem się w obec innych zaprzeczyć i sponiewierać śmiechem i szyderstwem, a tym sposobem przyzwyczaiłem się znowu do tej dwoistości życia, że słowami szydziłem z tego, w co fanatycznie wierzyłem duszą i sercem.
Z takim to uśmiechem na twarzy, a cierniem w sercu z książką Oken pod pachą, wychodziłem przez wązką furtkę twierdzy, na otwartą przestrzeń. Wilgotne podziemne sklepienie, schody idące w zygzak, ciemne i mokre, odstraszały mieszkańców od tej komunikacyi z okolicą. Mijając liczne podziemne chodniki, szańce, i blokhauzy, uderzył mnie ciężki wyziew ołowiu i zapach siarki. Byłem niedaleko pracowni artyleryi. Wkrótce błysnęły stosy ciężkich kul, granatów. Przyszedł mnie na myśl Cobden i Wschód.
W tem usłyszałem zwrotkę pieśni z znanego mnie melodramatu, w języku polskim, lubo źle akcentowanym. Po chwili powtórzył śpiewający:

Już i wzrok się mój zaciemia,
Nędza mnie do grobu zgina —
Gdzież ojczysta moja ziemia?
Gdzież kochanka? gdzież rodzina?...

Wyleciałem szybko na okop, i ujrzałem — porucznika rossyjskiego, który z pomocą kilku artylerzystów szykował świeżo ulane kule w stosy piramidalne.
— Jeźli się nie mylę — zagadnąłem go, pan jesteś z nad Wisły?
— Bynajmniej — odrzekł zimno porucznik, jestem z głębokiej Rossyi.
— Ale język, którym pan mówisz...
— Nauczyłem się go.
— Pieśń, którą pan nuciłeś...
— Nauczyła mię kochanka, którą poznałem w Warszawie.
— Więc Rossyanie, daruj mi pan, poznawają swoje kochanki? Przywodzi mi to na myśl naukę Platona, jakoby duchy kochających, już w sferycznych przestworach miały z sobą uczciwą znajomość!...
— Gdybym nie widział w panu profesora fizyki lub historyi naturalnej — odparł oficer, wskazując na tablice Okena — myślałbym, że jesteś słownikarzem.
— Ani jednym, ani drugim, mój panie!
— Mogę się zapytać, z kim mam honor mówienia, bo kto ja jestem, to widzisz.
— Jesteś pan łaskaw — zostawiasz mi wybór odpowiedzieć lub milczeć... Przejeżdżam tędy w interesach familijnych... Kilka dni lub tygodni pobytu w tych mało zajmujących murach, uczyniły ze mnie botanika; lecz jeźli to dłużej potrwa, zostanę trapistą. Jest coś w tej atmosferze...
— Mówisz jak zakochany! dalibóg!
— Może być; wszak wiesz, że Polacy są nader skłonni do romantyczności; tą razą jednak omyliłeś się — dodałem z śmiechem.
— A więc zgoda między nami! Lubię pana ziomków, a właśnie przychodzisz mi, jakby zawołany. Mam jedną ciężkość na sercu, czy raczej lekkość w usposobieniu, który to epizod w towarzystwie odbyć możemy.
Ot, naprzykład, masz jakieś interesa partykularne. Moje interesa widzisz. Ale obok tych wszystkich naszych interesów partykularnych, mamy interesa ogólno-ludzkie; a jeźli pierwsze nie wypędzą cię tak prędko z tego magazynu kul i granatów, to się lepiej poznamy. Bo mówiąc prawdę, kto wie, czyli ta kula, która się tam z góry stoczyła, za kilka tygodni nie przetoczy się po mnie!...
— Dziękuję za zaufanie...
— Cóż mówisz o zaufaniu? Może rozumiesz pod temi interesami ogólnie-ludzkiemi jakąś ideę nowej, skrzywionej cywilizacyi zachodu, której wy wszyscy tu hołdujecie? Bynajmniej, my nie wierzymy w takie mrzonki...
— Ale poruczniku nie zrozumiałeś mnie!
— Oh! mowy twoich ziomków są tak stereotypowe! Zawsze jakaś arriere pensée że wcale nie potrzeba końca wysłuchać.
— Ależ bo...
— Interesa ogólnie-ludzkie, obejmujące całą ludzkość, z końca do końca, jest to: lube dziewczę z czarnemi oczami, butelka wyśmienitego wina, czasami mała awanturka i basta!
— Poruczniku, cieszy mnie twoja spowiedź polityczna; tymczasem język, którym mówisz, będzie dla mnie dostatecznym powodem, służenia ci w interesach uniwersalno-ludzkich.
— Dziękuję, dziękuję ci, wypal cygaro, a ja tymczasem uszykuję te bomby i granaty, bo dzisiejszy pociąg je zabierze. Później zaprowadzę cię na wisznie do lubej, pięknej dziewczynki. Takich oczu, takich ust nie widziałeś w życiu! Czy mówisz po niemiecku?
— Mówię.
— Więc dobrze, będziesz tłumaczem moim. O co za luba!
— Widzę, żeś prawdziwy Rossyanin. Pierwsza, lepsza owocarka wprawia was w zachwyt.
— O dla was do zachwytu potrzeba, aby dziewczyna gadała z kiepska francusku, aby pletła coś o Balzaku, o George Sand i t.p. aby nielitościwie rozdzierała uszy rozstrojonym klawikortem, a przy każdym komplimencie uczyniłą dyg zgrabny!...
— Wszystkiego tego pojedyńczo nie wymaga się, mój panie, ale przyznasz mi, że się wymaga wykształcenia pewnego, bez którego najpiękniejsza kobieta nie jest niczem innem, jak pięknem cackiem. Można się na nią patrzeć, a nawet podziwiać, ale do serca nie przemówi.
— Ponieważ wdałeś się już w tak profesorski wykład a zdajesz mi się być człowiekiem myślącym, więc ci w krótkości coś opowiem: Stałem pięć lat w Warszawie, to jest pięć lat epoletowych. Znasz niezawodnie, co to dla kobiety mundur i epolety, jeźli do tego ten, co je nosi, jest chłopczyk przystojny. Nie ma fortecy dla takiego nieprzyjaciela. Kochałem i byłem kochany od ukształconych, i nieukształconych, salonów i ulicy; a sumując przy odjeździe ich liczbę, nieprzesadzę, jeźli ci powiem, że sięgała liczby świętych dziewic egipskich! Miłość moja i uczucie był to posterunek wojskowy, który oczywiście w sposób najakuratniejszy, zmieniać się musiał. Byłato nasza służba drugiego rzędu. Tu fatalna, jak mówisz, atmosfera inaczej jakoś nam okazuje przedmioty. Przed tygodniem kupowałem od wiejskiej dziewczyny wisznie; mówię ci, słowo honoru, że mnie oczarowała. A przecież nie jest ładną. Żółta, niby zwiędła, a jednak jest coś w tem ciele, co przyciąga, co zachwyca. Wielka szkoda, że z nią mówić nie mogę, bo dotąd mnie się boi.
— Ach, tyle romantyki obok tych stosów piramidalnych na prawdę nie spodziewałem się znaleść!
— Żartuj sobie z północnego barbarzyńcy, jak nas zachód nazywa, a ja ci mówię, że barbarzyńcy mają serca, które są dostępne wrażeniom tam, gdzie wy nic nie widzicie; bo nie widzicie szychu i blichtru, nie widzicie jedwabiu i zbrukanej fantazyi.
— Zastanów się poruczniku, wszak nie masz przed sobą wroga — przerwałem mu z serdecznym śmiechem, bo postawa mówiącego rozśmieszyła mnie tragicznością swoją bez potrzebnych ku temu akcesoryj.
Rossyanin również to uczuł, a przechodząc z maestoso do allegretto zawołał:
— Śmiej się, póki jej sam nie obaczysz!
— Cóż to za dziewczyna?
— Dziewczyna?...

Jak z puchu wywiana cała,
Usta to morskie korale,
A pierś jej drżała — tak drżała,
Jak jeziora senne fale!...

— Jesteś poetą!
— Myślałem niegdyś, że nim jestem...
Wtem najwyższa warstwa granatów stoczyła się z łoskotem na dół. Rossyanin błysnął gniewnie okiem.
— Zły to znak — wyrzekł, już po raz dziesiąty!
— Przypadek, nierówność ziemi...
— O nie, nie! Albo wkrótce odejdę do Węgier, a tam... Albo moja afera z dziewczynką o czarnych oczach źle się zakończy. Pójdź, pójdź; przyspieszmy tę ostatnią katastrofę, a gdy dzisiaj dostanę całuska, to będę wiedział że za kilka dni mam zginąć! l’un au l’autre!
Inną razą rozśmiałbym się z opowiadania porucznika, a sprawa jego zakończyłaby się butelką wina; lecz usposobienie moje, z jakiem się na świat zapatrywałem, było przyczyną, że ten prosty wypadek rozbudził moją ciekawość.
Powziąłem wprawdzie jakieś dziwaczne uprzedzenie o żółtej i zwiędłej dziewczynie, szedłem jednak z pewną apatyą, aby ujrzeć scenę, która w stosunku do mego zdarzenia mogła być istną parodyą. Nawet gniewało mię to, a pozbywając się myśli nie miłych, puściłem wodze mojej wyobraźni.
Przebywszy tak zwaną galerie majeure zeszliśmy do pierwszej fosy, i szliśmy w kierunku do tej ciemnej podziemnej furty, przez którą zwykłem był wychodzić.
— Widzisz tę dziewczynę? Otóż ona! — przerwał milczenie porucznik.
Ja już wówczas myślałem Bóg wie o czem, tylko nie o dziewczynie. Jakiś niesmak opanował mię, żałowałem w duszy, żem zabrał tak nieużyteczną dla mnie znajomość. Szedłem prawie z oporem, bo tego wymagała grzeczność i przyzwoitość. Nigdy więc romantyczność nie miała zjadliwszego i zimniejszego krytyka, jak naówczas we mnie.
— Nie widzisz dziewczyny? — powtórzył porucznik.
— Widzę, widzę — odparłem, patrząc w ziemię.
— Patrz jak tęczowe skrzydło amorka, otacza ją obłok majowy!
To już przechodziło wszelkie reguły romantyki: musiałem spojrzeć.
Na wyskoku pierwszego muru fortecy, który przypierał do dziedzińca nowej, olbrzymiej kasarni, ujrzałem w oddaleniu postać kobiecą, której ruchy rysowały się na jasnem tle letniego nieba. Spojrzałem z uprzedzeniem, z ironią; lecz perspektywa, jakaś dziwna zieloność trawy, i przejrzystość lekkiej, różowej mgły na tle nieba, nadały tej postaci dziwne, magiczne światło. Po długim czasie uczułem teraz mocniejsze serca uderzenie, i zdało mi się że promień życia wypłynął z omdlałej duszy mojej. Ale byłoto tylko krótkie, optyczne złudzenie. Kilka kroków dalej, a urok rozchwiał się. Ujrzałem zwykły koszyk z wiszniami i zwykłą wiejską dziewczynę.
— Cóż ty na to? — zapytał się porucznik, gdyśmy już byli blisko.
— Widzę dziewczynę — rzekłem obojętnie, która sprzedaje wisznie.
— I nic więcej?
— Widzę dwóch żołnierzy, którzy kupują...
— Co mi po nich... do st.. ale na dziewczynę się popatrz!

O gdybym ja był pasterzem,
Najpiękniejszy kwiatek z łąki,
Niósłbym jej w dziennej ofierze,
Śpiewałbym jak te skowronki...

— Kiepskie rymy, poruczniku! — zawołałem ze śmiechem przy tej komiczno-tkliwej roli mego towarzysza, a wchodząc w jego usposobienie, zacząłem:

Gdy Luna w Febowej krainie,
Zaświeci srebnym wieczorem,
Daphna cię czeka w dolinie,
Pod umówionym jaworem!

— Brawo — krzyknął porucznik, widzę, i z ciebie romantyk nielada. Tylko daj sobie powiedzieć, że tchniesz klasycyzmem.
— Właśnie ten zarzut trafia ciebie, mój poruczniku: bo któż z dzisiejszej szkoły wyprowadza pasterkę idyliczną jako bohaterkę serca?
Lecz Rossyanin niedosłuchał słów moich. Pospieszył ku dziewczynie, która ku nam zwróciła swe duże, czarne oczy, mając nas za istnych waryatów. Zadziwienie jej doszło do najwyższego stopnia, gdy, jakby dla podniesienia romantyczności, dobyłem ołówka i papieru i zacząłem tę scenę karykować. Porucznik z atrybutem pasterza pasie trzodę bomb i granatów, a umizga się idylicznie do markietanki. Dla odrysowania tej ostatniej przystąpiłem bliżej.
Tymczasem zmieniła się scena.
Dziewczyna, patrząc wkoło siebie wzrokiem zadziwienia, zasłoniła nagle twarz ręką, a dwa duże strumienie łez spłynęły po jej licach. W dziwnem współczuciu dla biednej podarłem rysunek i przyskoczyłem ku niej, sądząc, że porucznik był tego powodem.
— Poruczniku — zawołałem z oburzeniem, zapewnie dopełniasz liczby świętych dziewic egipskich, abyś mógł umieścić w raporcie wyprawy...
— Przyjacielu — odrzekł dumnie Rossyanin, nie wiem kto jesteś, lecz pomnij, że noszę szablę i szlify.
— To cię bynajmniej nieupoważnia, ubliżać biednej dziewczynie, która dla lichego zarobku musi przyjmować twoje grubiaństwo.
Artylerzysta spłonił się od gniewu.
Tymczasem pojęła dziewczyna, o co tu chodzi. Szybko otarła oczy, stanęła między nami w błagającej postawie i rzekła z niemiecka:
— Panowie, jestem prostą, wiejską dziewczyną i nierozumiem co między sobą mówicie; ale domyślam się, że może jestem przyczyną waszego poróżnienia się.
— Któź ci co złego uczynił, żeś płakała? — zapytałem się.
Rossyanin stał nieruchomy, wlepiwszy w dziewczynę iskrzące oczy.
— O, nikt! nikt — odpowiedziała dziewczyna, ja płakałam, bo mi się na płacz zebrało: Jestem nieszczęśliwą...
Podałem rękę porucznikowi, prosząc go o przebaczenie za moję źle zaaplikowaną rycerskość. Nie żądając wyjaśnienia, ścisnął mię za rękę. Widziałem, że uczucie dziewczyny demonicznie na niego działało. Odgadł, czego nie rozumiał.
Uderzyło i mnie coś w tej dziewczynie. Głos jej osobliwie, który w skutek nieśmiałości i zmieszania się jej, zdawał się być nienaturalny, uczynił na mnie dziwne wrażenie.
Wydarza się często w życiu naszem, że jakiś głos, kilka słów wymówionych, rozbudzą w naszej pamięci dziwne zamglone obrazy, których odczytać nie zdołamy. Po długim niepokoju okaże się, że ten głos podobny był do głosu najlepiej znanej i najbliższej nam osoby, podczas gdyśmy powodów tego wrażenia szukali w najodleglejszych wspomnieniach.
Takie było moje wrażenie. Zdawało mi się, że ten głos znam dobrze, że jest podobny do głosu jakiegoś przyjaciela, bo przyjemnie o moje serce uderzył. Lecz go odgadnąć nie mogłem. Z resztą, stosownie do raz powziętej roli w obec porucznika, zamknąłem moje domysły i postanowiłem być zimnym spektatorem, chociaż to mi coraz trudniej przychodziło.
— Dla czegóż jesteś nieszczęśliwą? — zapytałem się płaczącej, wpatrując się bliżej w jej twarz.
I dziwnie; czem dłużej się na nią patrzałem, tem większy spostrzegałem kontrast między jej ułożeniem a stanem, do którego należała. Włosy jej były ciemne, a lubo niedbale zwyczajem krajowym utrefione, można było się jednak domniemywać, że niegdyś staranniej były pielęgnowane. Żółto-blade lica odbijały wprawdzie źle, od czerwonych kwiatów, zatkniętych we włosy, ale same dla siebie, miały wyraz wyższej, duchowej natury. Pod przejrzystą ich obsłoną można było spostrzedz przeloty migających uczuć i myśli, które w tej chwili rodziły się w jej duszy i sercu. W oku jej dużem, czarnem, było coś demonicznego, a przechody jego blasku okazywały, że wyższe namiętności nie były mu wcale obcemi. Suknia jej była zwykła, krajowa; ręce chroniły od upału słońca niezgrabne, bawełniane rękawiczki.
Dwiewczyna nie odpowiedziała mi na moje zapytanie, tylko zbliżyła się do koszyka.
— I cóż — zagadnąłem znowu, nie odpowiesz mi? Sądząc po twojej twarzy zdaje mi się, że niezawsze sprzedajesz owoce?
Tutaj spojrzał na mnie porucznik, niemy świadek tej sceny. Z twarzy jego promieniejącej odgadłem znaczenie jego spojrzeń. Byłto tryumf romantyki jego nademną.
— Mylisz się w twoich domysłach, kochany poruczniku — odrzekłem z udaną obojętnością, chociaż mimowoli głos mój był drżący, nic nie widzę nadzwyczajnego. Prosta to igraszka natury, że tej wieśniaczce dała tkliwsze może serce i bielszą cerę, choć ona bynajmniej tych mniemanych skarbów nie uznaje. Nic nie jest złudniejszego jak piękność przypadkowa. Bo tu z pozorów można domniemywać się skarbów tam, gdzie ich wcale nie ma.
Pomimo tej przemowy do mego towarzysza, nie uszło mojej uwagi zmieszanie się dziewczyny na moje zapytanie. Zbladła, i zaczęła poprawiać wiązanki w koszyku.
Rzecz zaczęła mię coraz więcej interesować.
Powtórzyłem zapytanie.
— Masz pan słuszność — odrzekła nareszcie, niezawsze sprzedawałam owoce.
— A cóż cię teraz przymusza do tego? Czy jesteś biedną?
— O jestem biedną, nieszczęśliwą!
— Czyś przedtem biedną nie była? Nie musiałaś pracować?
— Nie, byłam u mego krewnego
— A gdzież on jest teraz?
Dziewczyna podniosła czarne oczy i spojrzała na mnie tak dziwnie, tak śmiało, żem się zadziwił nad kontrastem, jaki był w jej wejrzeniu, a skromnem i naiwnem zachowaniu się.
— Mój stryj — rzekła, niespuszczając ze mnie oczu, mój krewny... umarł.
Ostatnie wymówiła cicho i z takiem drżeniem, żem się wahał uczynić jej więcej zapytań.
Porucznik pytał mię się o treść naszej rozmowy. Wnioskując, że dziewczyna może rozumieć jakie narzecza słowiańskie, mówiłem po francusku.
Rossyanin zbliżył się do koszyka, wziął wiązankę wiszni i położył rubla. Poszedłem za jego przykładem.
Dziewczyna niezważając na to, przysłuchiwała się ciekawie naszej rozmowie, i lekkim, melancholicznym uśmiechem brała udział w scenie, której niepojmowała.
Z trwogą poglądała na artylerzystę rossyjskiego, który panegirycznym stylem unosił się nad dziewczyną z ludu, przypominającą mu dramat francuski; ja zaś, który stosownie do raz przyjętej roli, wcale nie tak korzystnie o niej mówiłem, dostałem od niej kilka spojrzeń ukośnych, a na wet złośliwych. Nie wiem, czym się łudził odblaskiem światła, które poranne słońce, przez lekką rożową mgłę na jej twarz rzucało, zdawało mi się jednak, że wyraz jej lic wtórzył zawsze naszej rozmowie, którą prowadziliśmy między sobą językiem francuskim. W końcu tak mi to wpadło w oczy, że chcąc sobie to dziwo wytłumaczyć, przypuściłem z jej strony nadzwyczajną siłę przeczucia, którem nieraz kobieta tak łatwo coś odgadnąć może.
Lecz w tej chwili spostrzegła leżące w koszyku pieniądze.
— Ja nie mam wydać panom, — wyrzekła, sięgając do kieszeni.
— Zatrzymaj dla siebie ten mały datek — odpowiedziałem, wszak nie masz stryja, a jesteś biedna!
Dziewczyna nie okazała najmniejszej radości z otrzymanej jałmużny; przeciwnie, na gruby, srebrny pieniądz porucznika spojrzała z wahaniem się; mój zaś papier podjęła bez namysłu.
Po chwili biorąc rubel, rzekła z pewnym rodzajem bolesnego natchnienia:
— Przyjmuję ten datek od panów, lubo nie wiem, z jakich rąk on pochodzi i jaki jest jego cel i powód. Lecz jałmużna, dana nieszczęśliwym, jest zawsze Bogu przyjemna i święta. Użyję jej na cel święty i pobożny. Ten srebrny pieniądz rozdam ubogim, nieszczęśliwszym odemnie, a ten papier dam na mszą świętą do Najśw. Panny Maryi Loretańskiej, aby mi mojego stryja powróciła.
Tu zalała się łzami. Nie wiedziałem, co o tem myślić.
— Wszak twój stryj umarł, a któż ci go odda? — zapytałem.
— Tak, umarł — odrzekła szybko, kryjąc pomieszanie, ale w kościele słyszałam, że ludzie umierają dwojako, docześnie i wiecznie, przez grzech i śmierć. Przez grzech umieramy jeszcze za życia... nie prawdaż?
— Masz słuszność — rzekłem zdziwiony tem zdaniem dziewczyny.
— Co ona mówi? — zapytał się porucznik.
Powiedziałem mu krótko.
— C’est une folle bigotte — wyrzekł z gniewem — allons!
Dziewczyna spojrzała za nami szydersko.
— Zdaje mi się — rzekłem zwracając się do porucznika, że ona jest mędrszą od nas obu. Tą razą chciałem grać przy tobie rolę Sancho-Panzy, a mimowoli zostałem razem z tobą Don Kiszotem! Gdybyśmy to komu na ulicy miejskiej opowiedzieli, myślałby, żeśmy waryaci.
— Przyznam ci się szczerze, że podobne awantury brałem dotąd lekkomyślnie, lecz ta ostatnia dziwne na mnie czyni wrażenie. Już kilka razy chciałem sobie z głowy wybić, lecz zawsze ciągnie mnie coś do tego przeklętego ravelinu. A gdy odchodzę, robi mi się smutno. Widziałeś sam, że z gniewem odszedłem, lecz zaledwo kilka kroków od niej się oddaliłem, przychodzi mi chęć do niej powrócić.
— Ponieważ cię widzę w usposobieniu, że możesz cierpliwie i z pobłażaniem słuchać opowieści dziwacznej, której tajemnica dotąd w głębi mej duszy spoczywa, więc ci wyznam, żem niedawno padł ofiarą podobnego wrażenia.
Tu opowiedziałem mu pokrótce zdarzenie owej nocy, opuszczając jednak szczegóły bliższe.
— A teraz mi powiedz — rzekł z braterskę poufałością porucznik, gdym skończył opowiadanie, dla czego śmiałeś się ze mnie, gdym ci o mojem wspomniał?
— I śmiać się będę — odrzekłem zdziwionemu.
— Nie rozumiem cię. Opowiadasz mi podobne zdarzenie, co cię mocno zajmuje, a z mej przygody chcesz przedrwiwać.
— Jeźlim ci opowiedział moją przygodę, uczyniłem to w myśli, aby ci okazać, że twoja w obec mojej, jest słabą karykaturą. Mnie zajęła kobieta, z wyższem wykształconem uczuciem. Każde słowo nosiło cechę jej duchowej potęgi. Ciebie zaś zajął jakiś przypadkowy ład w rysach i niejaka zgrabność w ułożeniu. A dziwna jest, aby w niej zajęło cię to, co nazywamy wyższością duchów, a czego bynajmniej w niej widzieć nie możesz.
— Jesteś filozofem niemieckim: więcej zajmuje cię przyczyna niżeli skutek, który jest użyciem. Dosyć, że mię zajęła; czy muszę koniecznie szukać tej potęgi, co igłę magnetyczną przyciąga do północy? Wszak i ty nie widziałeś tej nieznajomej, a mówiłeś jej, że jest młodą i piękną, a przynajmniej powabną?
Takiej przemowy nie spodziewałem się usłyszeć z ust żołnierza. Oddałem mu w duchu wszelką słuszność, tem więcej, że moja rola stawała się mi coraz nieznośniejszą. W końcu, jak krnąbny uczeń, nie chcąc się przyznać do błędu, urwałem rozmowę i pożegnałem Rossyanina, który z szczerem: „do widzenia się“ rękę mi uścisnął.
Odszedłem niepomny, że w najbliższej mojej przyszłości gotowały się dla mnie nowe epizody, które lubo pośrednio, przyczyniły się jednak do rozwiązania tej zawiłej i ciemnej szarady.
W kilka dni po widzeniu się z Rosyaninem, wstałem rano z bólem głowy, jakiego dotąd nie zaznałem. Lekarz kazał mi położyć się do łóżka. Leżałem dzień jeden, drugi — a co się w trzecim dniu zemną działo, o tem nic nie pamiętam. Wiem tylko to, że począłem żyć jakiemsiś życiem nowem, dotąd niepojętem. Byłem nad miarę szczęśliwy. Wszystkie moje życzenia, myśli i żądze zostały w tej samej chwili zaspokojone, w której się zrodziły.
Byłem na mojej ziemi rodzinnej, śród grona szczęśliwej rodziny, przyjaciół i znajomych. Witałem wszystkich, ściskałem, całowałem. Radowałem się z nimi, i mną się nawzajem radowano. Różne znane i nieznane postacie przedemną, a każda z nich podawała rękę wygnańcowi, aby go w jego zagrodzie uścisnąć. O jakże miłe jest to uczucie! Jak biedny jest ten, który w życiu swem nieznał uczucia tego, które nas wiąże do stron rodzinnych, kto nie tęsknił za niemi, nie płakał!...
Płakałem z radości, jak niegdyś płakałem z tęsknoty, i zważono łzy tęsknoty mojej ze łzami radości, a ostatnie przeważyły pierwsze!
Odeszła ta fala uczucia, a łagodny wietrzyk poruszył nową strunę serca mego.
Z jasnem, jednak namiętnem okiem wychyliła się do mnie postać, jakby z mgły osłabionej pamięci, i podała mi dłoń, która drżała silną i namiętną pulzacyą. Zdawało mi się przy jej uścisku, że płynny, rozogniony kruszec płynie w jej żyłach, i pali wszystko, czego się dotknie. Ogień z jej żył przeszedł w moje, a chwytając za serce, roztopił je w płyn ulotny. Utonąłem wzrokiem wjej twarzy promienistej, a tętno jej serca było mojem.
Myślałem, że duch mój połączył się z duchem tej nadziemskiej istoty: lecz wglądnąwszy w siebie, spostrzegłem, że cichy i spokojny, stał na uboczy. Żądzom tej nowej istoty rzucił on serce moje, które się stopiło, jak lód od gorąca południa, bo rzucił je na pastwę ogniów! On stał cichy i spokojny, i czekał końca szałów, aby wyszłe z obłędu serce otchnąć napowrót życiem zgody i pojednania. Był on pewny, że prędzej czy później, odbiegły jego towarzysz do niego powróci. Uczucie to było szlachetne, ale ziemskie.
Jak mgła letnia rozwiały się widma i zdawało mi się że byłem na niezmiernej pustyni, samotny. Nie widziałem żadnej żyjącej istoty na około siebie, tylko szare, rozpalone piaski. Miałem wielkie pragnienie. Zażądałem w duchu napoju. Zamiast ochładzającego zdroju wody krynicznej, usłyszałem miły, melancholijny śpiew w powietrzu, który płynąc wdzięcznie jak cichy strumyk, ugaszał z wolna moje pragnienie.
Usłyszałem lekki szmer skrzydeł anioła, a jasna i przejrzysta postać stanęła przedemną. Położyła dłoń na spalone czoło moje, a chłód przyjemny wniknął we mnie. Zdawało mi się, że wśród tej szarej pustyni utworzyła się w koło nas dwojga śliczna róża, pod której cieniem przychodziłem zwolna do zdrowia. Przybyła do mnie istota, patrzała na mnie z rozczuleniem, lecz uczucie to było uczuciem anioła, jakie ma widząc cierpiących na ziemi. Oko miała ciemne, przejrzyste jak noc letnia, za której obsłoną błyszczą światła, zapalone ręką wszechmocy!...
Dziwny spokój wstąpił w moje serce i było mi dobrze. Żadna ziemska namiętność nie zamąciła szklącego jego zwierciadła, w którem odbiły się lica mego anioła. Pieściłem się tym obrazem, jak wietrzyk zorzą poranną, a gdym oczy od niego odwrócił, nachodzi! mnie smutek i niespokój, a na pięknem źwierciedle uczuć moich poczęły się piętrzyć fale. Widziałem, że duch mój pobratał się z jej duchem, a serce upojone roskoszą milczało, bo żadna ziemska namiętność nie poruszała niem.
W tem jakiś luby zmrok spuścił się na nas, i otoczył nas swoją wonną szatą; a gdym oczy napowrót otworzył, rozpierzchły się widma, a dziwna, nieodgadniona rzeczywistość stanęła przedemną.
Była noc. Widok oświeconej lampą izby, przeraził mnie. Na kilku-łokciowej przestrzeni mieściło się kilka łóżek, a z każdego z nich słyszałem oddech ciężki i jęczenia. Z całego urządzenia poznałem, że jestem w szpitalu. Podniosłem głowę o ile mogłem, i przeczytałem na czarnej nad mojem łóżkiem zawieszonej tablicy, że jestem słaby na febrę nerwową. Wysilenie zmęczyło mnie, popadłem w niemoc, czy w sen głęboki.
Tą razą były sny moje straszne, dziwne. Unosiłem się po nad cmentarz, i widziałem grób mój, rzucony obcemu, w obcej ziemi i obcą ręką, który był więcej podobny do mrowiska, niżeli do przybytku zwłok chrześciańskich. Żadna dłoń przyjazna nie rzuciła mu ziarna na kwiatek wiosenny, nie posadziła latorośli na drzewo przyszłych nadziei.Zapomniany, powoli równał się z ziemią, a za chwil kilka nie utknął już na nim przechodzień obcy... Smutek i rozpacz ogarnęły mię... „Umierać, umierać!“ — zawołałem z całej piersi w nadziei że Bóg miłosierny ostatniej mej prośby wysłucha.
Lecz tak się nie stało.
— „Ty żyć musisz,“ zawołał w tej chwili dźwięczny głos anioła, którego lekki szum skrzydeł słyszałem, a gdy posłuszny temu rozkazowi, wracając do życia, oczy otworzyłem, ujrzałem się w izbie szpitalnej. Zdawało mi się tylko, żem zasłyszał lekki szelest sukni jedwabnej, który oddalając się co raz więcej, wreszcie ustał.
Wziąłem to za złudzenie, lub dokończenie snu.
Dwóch lekarzy otaczało mnie, a jeden z nich trzymał mnie za rękę.
— Dzień dobry panu — zawołał z łagodnym uśmiechem jeden — przez siedm dni byłeś pan dla nas niegrzecznym, i nie chciałeś nam nic odpowiadać. W końcu zamierzałeś pan opuścić nasze ziemskie towarzystwo w sposób angielski, bez pożegnania się, ale na to gospodarz ziemi zezwolić nie chciał. Zwyczaje zamorskie nie zawsze są dobre, a osobliwie tam, gdzie nas wiąże tak piękne i wzniosłe przywiązanie rodzinne.
Ta przemowa na pół rzewna, na pól wesoła, złagodziła we mnie nieprzyjemny widok izby szpitalnej, i natchnęła mnie zaufaniem do człowieka, który nad życiem mojem czuwał.
Lecz jeden rzut oka, na stojący przy mnie stoliczek, przekonał mnie, że oprócz płatnego nadzorcy, ktoś z własnej woli czuwa nad chorym. Stolik bowiem zastawiony był przyborem do picia i jedzenia, który nie należał wcale do szpitalnego inwentarza. Srebrny kubek z przecudną rzeźbą mieścił w sobie jakiś płyn przezroczysty, który mi lekarz właśnie do ust podawał.
Spojrzałem na lekarza z zadziwieniem. On mnie zrozumiał
— Zapewne uderzy pana ten porządek szpitalny, w czem my się wcale nie kochamy. Lecz obcym chęciom nie stajemy na przeszkodzie. Jedna z dam tutejszych jako dama miłosierdzia, zajmuje się słabością pana
— Ona tu była w tej chwili... słyszałem...
Lekarz położył palec na usta, i nakazał milczenie. Widząc, że krew do głowy mi uderzyła, rozkazał służalcom odmienić wodę i lodem głowę obłożyć
— Pan musisz być spokojnym — odezwał się po chwili, i bynajmniej nie zajmować się swoją opiekunką. Z resztą mogę panu powiedzieć, że ta dama miłosierdzia jest stara i nad spodziewanie brzydką.
Z łagodnym i przyjaznym uśmiechem oddalił się.
Po wyjściu lekarza przekonałem się, że organizm instytucyi nie kieruje się zawsze duchem z góry. Albowiem zaledwo lekarz drzwi za sobą zamknął, przybliżył się do mnie posługacz, a mrużąc ciekawie oczyma, począł z miną tajemniczą:
— Ci panowie zawsze coś w tem widzą, aby chorego dręczyć. Zdaje się, że takie obejście należeć musi do ich gorzkiej medycyny, którą choremu zadają. Dla czegóż powiedzieć, że ta dama jest brzydka i stara, kiedy ona jest młoda i piękną jak anioł! O jaka dobra!... Jak ona pana kocha!...
Wymówiwszy to spostrzegł zapewne, że mi znowu krew do głowy uderzyła, bo odmienił kompresy. A sądząc że to, co mi następnie ma udzielić, jeszcze większe na mnie uczyni wrażenie, z najobojętniejszą w świecie miną wziął do ręki spory kawał lodu, jako podręczny reagens mojej niemocy i zaczął dalej:
— Mówię, że nie jest brzydką ale piękną i do tego widać, że mocno pana kocha
— O kimże mówisz? — zapytałem z wysileniem.
— Pan lepiej wiesz odemnie.
— Zaręczam ci, że nie wiem.
— Jeźli tak jest, to panu opowiem. — Ale przypomniałem sobie, że mi tego mówić nie wolno.
— Okrutny, czemu mnie dręczysz!
— Przebacz pan, już będę milczał.
— Ale ja chcę, żebyś mi wszystko powiedział!
— Ba, a co będzie, jeźli panu oczy wsłup staną a ja za moją gawędę w łańcuszki pójdę?
— Nie, przyrzekam ci, że tego nie uczynię, tylko mów prędzej.
Posługacz uwierzył memu przyrzeczeniu i mówił dalej, trzymając jednak zawsze na wypadek, bryłę lodu.
— Drugiego dnia słabości pańskiej przybyła do furty szpitalnej dama w towarzystwie starszej, i zażądała widzenia się z chorym bratem swoim. Wymieniła nazwisko pana, lecz prosiła oraz lekarza, aby ze względu na stan zdrowia chorego, nie drażnić go tem doniesieniem, że jego siostra do niego przyjechała. Mówiła, że pan ją wielce kochasz, a jeźli się dowiesz o jej przybyciu, możesz się na zbyt unieść uczuciem, co przy pańskiej słabości wiele szkodzi. Żądała więc tajemnicy aż do wyzdrowienia, mimo to starała się o wygody pańskie więcej niżeli siostra! Zdaje się mi — dodał wykrzywiając swoje i tak krzywe usta i odmieniając lód, zdaje mi się, że to siostra jakaś daleka...
Nie zważając na jego dowcipne spostrzeżenie zapytałem się go tylko, kiedy i ile razy mnie odwidziła, co porabiała, gdzie siedziała...
— Jużciż o siostrę tak roztrzepanie nikt się nie pyta, więc jeźli zechcesz pan być cierpliwym, a osobliwie strzedz się od ataków mózgowych, to pojedyńczo na te pytania poodpowiadam.
Tutaj z bezprzykładną nielogicznością rozpoczął posługacz swoje opowiadanie, którego formą więcej mnie rozdraźnił, niżeli zaspokoić zdołał.
Dowiedziałem się jednak z tego, że nieznajoma w szpitalu za moją siostrę uchodziła, i z nadzwyczajną troskliwością swoje incognito wszystkim nakazywała. Kilka razy na dzień żądała dokładnego raportu o stanie mego zdrowia, a w chwilach niebezpiecznych czuwała wraz z lekarzami przy mojem łóżku.
— Czy nie była ona dzisiaj rano tutaj? — zapytałem skwapliwie.
— Tak jest, była, pan właśnie mówiłeś wiele przez sen.
— Czy nie położyła ręki na moje czoło?
— Tak jest, trzymała rękę na czole, bo pan mówiłeś przez sen, że chcesz umierać.
— Jakim językiem mówiłem? — czy ona zrozumiała?
— Z polska mówiłeś pan. Ona nie zrozumiała, ale lekarz jest Szlązak i jej wytłumaczył. Mówiła przytem że język polski zapomniała, bo od dziecka chowała się we Francyi. Przyjazdem swoim chciała panu uczynić niespodziankę, ale żeś mocno słaby, więc prosiła o milczenie. Wszystko to nie kleiło się jakoś, ale lekarz wziął to za dobrą monetę. Nawet na jej żądanie, powiedział dwa słowa po polsku, które ona do pana wymówiła. Jeźlim dobrze zrozumiał, chciała ona, abyś pan tak prędko nieumarł. Poruszenie pana wystraszyło ją ztąd, i kto wie, czy kiedy przyjdzie. — Pan wiele tracisz na tem, ale i ja niemało!...
Te szczegóły, które aby was nie nudzić, ryczałtem kładę w usta posługacza zakładów, przyszły do mej wiadomości, drogą nader rozległej sokratesowej metody. Poznałem jednak z tego, że moje życie i choroba, ważyły się pod cudowną opieką władającej mną kobiety, i że w chwilach delirium wolą swoją i wpływem magnetycznym, przechyliła szalę na stronę życia.
Przejęty wdzięcznością zacząłem myślić i marzyć o niej.
Każda nerwowa słabość ma to do siebie, że przebywszy kryzys, przychodzi chory szybko do zdrowia. Co godzina czułem się zdrowszym, ale się z tego bynajmniej niecieszyłem. Z każdą bowiem chwilą odzyskanych sił moich traciłem cząstkę nadziei obaczenia jej. Mój posługacz który jak się okazało, bynajmniej na mojem wyzdrowieniu nic nie tracił, przynosił mi wprawdzie codziennie najdziwaczniejsze w świecie raporta o mojej siostrze, które mnie jednak więcej niecierpliwiły, niżeli uspakajały.
Czternaście dni minęło, nim pozwolono mi wyjść trochę na świeże powietrze. W tym przeciągu czasu nic się bliższego o niej nie dowiedziałem. Posługacz mój w końcu tak się w swoich raportach powtarzał, żem zaniechał więcej go się pytać. Incognito mojej siostry było wybornie i z talentem ułożone. Widziałem tylko, że ktoś czuwa nademną, że uwzględnia najmniejsze moje potrzeby, ale podającej mi to wszystko ręki nigdy nie ujrzałem. O pewnych godzinach podeszła kobieta ze sługą, oddawała memu posługaczowi przyniesione rzeczy, a nie wchodząc w żadną konwersacyę, oddalała się szybko, zasiągnąwszy dla siostry sprawozdania o mojem zdrowiu.
W trzecim dniu moich przechadzek po ogrodzie szpitalnym, ujrzałem na pobliskim wzgórku, który jednak był poza obrębem muru ogrodowego, dwie kobiety stojące, których twarze zwrócone były na ogród. Serce uderzyło mi mocniej, utkwiłem w nie oczy. Nie omyliłem się. Jedna z nich powionęła białą chustką ku mnie kilka razy, a zanim jej podobnym znakiem odpowiedzieć zdołałem, już obie zniknęły za wzgórzem. Ulicą, gęsto wysadzoną drzewem, usłyszałem turkot powozu.
Miałem noc bezsenną. Nazajutrz napisałem do niej kilka wierszy i oddałem memu posługaczowi. Treść listu była krótka i przyzwoita. Mówiłem w nim, że dłużej nie zniosę tego, abym odbierając dowody tak szlachetnej opieki, nie poznał mojej opiekunki. Ostateczny mój cel jest, widzieć ją i podziękować jej. Więcej wygnańcowi życzyć sobie nie wolno. Inaczej zagroziłem powrotem słabości.
Zaraz pod wieczór dostałem odpowiedź. Była ona niemal tej treści:
„Panie! Tylko ze względu na jego stan zdrowia odpowiadam mu. Mnie nudzić teraz nie możesz, a nawet tego sama sobie nie życzę. Są chwile w życiu, w których powinniśmy się modlić: „Nie wodź nas na pokuszenie.“ Któż jednak odgadnie istotę serca, kiedy ono błądzi, a kiedy dobrze czyni? Tylko przypadek jaki może nas zbliżyć, a chociaż przypadek jest dziełem nieprzewidzianem, lub zrządzeniem wyższem, mogą być atoli przypadki, ręką ludzką naumyślnie kierowane. Świat nasz wymaga formy, a za taką formę musi często służyć przypadek. Więc nie odtrącaj go, jeźli nadejdzie, jak dotąd go nigdy nie odtrąciłeś, a może się spełni, co sobie życzysz.“
„Gwiazda.“
Odczytawszy list, zamyśliłem się nad dziwacznym jego stylem, a jeszcze więcej nad znaczeniem miejsc niektórych. Był on zasobnym tematem do myśli i marzeń na cały czas pozostania mego w szpitalu, a gdym takowy za sobą postawił, poznałem niestety, żem skarbów jego stylistyki jeszcze nie wyczerpał, ani jego znaczenia nie odgadł.
W pierwszych chwilach trawiącej jakiej choroby, radzimy się lekarzy, zażywamy lekarstwa, jedziemy do kąpiel, a gdy to wszystko nie pomoże, każemy sobie otworzyć ranę, którąby mogła częściowo ujść niewyleczona choroba. Rana ta jest wówczas złem potrzebnem, a często staje się nawet dobrodziejstwem.
Taką ranę wyniosłem z mojej wielkiej choroby moralnej, odzyskawszy zdrowie fizyczne. A chociaż czułem ból dolegający, myślałem jednak że ten ból koi we mnie daleko większe cierpienia, jak piekąca i gryząca tynktura łagodzi ból zębów.
Z tą raną wmieszałem się znowu między żyjących. Stosownie do odebranego listu, wyrzekłem się chęci szukania jej, a natomiast czekałem niecierpliwie na przyobiecany „przypadek.“
Z Rossyaninem widywałem się wprawdzie, ale o naszych przygodach przestaliśmy mówić, bo jak dla mnie nocna gwiazda, tak dla niego owocarka, stała się niewidzialną. Powoli poczęliśmy się nawet wstydzić wzajemnie przed sobą z naszego zwierzenia się, które przy kolorach rzeczywistych, wydało nam się złudzeniem niepospolitem, lub wizyą histeryczną.
Po wyjściu mojem z szpitala upłynęło tym sposobem dwa tygodnie.
Jednego dnia, czytając dziennik w kawiarni, zbliżył się do mnie młody mężczyzna, którego znałem z widzenia jako Włocha. Przegrawszy partyę szachów, zabrał ze mną bliższą znajomość, i zaprowadził mnie na rewanż do siebie. Dowiedziałem się, że był synem pewnej wysoko urodzonej Włoszki, której kuzyn, hrabia * * * zajmując w swoim kraju jednę z wyższych posad rządowych, przez zbieg okoliczności i wypadków o zbrodnią stanu oskarżony oczekiwał na fortecy jako więzień wyroku kary.
Familijne stosunki z więźniem spowodowały hrabinę*** do wzięcia udziału w jego losie, i osłodzenia mu onegoż.
Pewnego dnia poszedłem do Włocha na rewanż.
Służący w liberyi otworzył mi drzwi.
Zapaliliśmy cygara i zasiedli do gry. Po kilku partyach wszedł służący, i dał znać, że hrabina prosi na herbatę.
Młody mój znajomy przedstawił mnie matce, która mię przyjęła serdecznie, jakby dawnego jakiego znajomego; a gdy mnie to nieco zdziwiło, rzekła głosem pełnym słodyczy:
— Przebacz pan, jeźli ubliżam formułkom świata, i odrazu przyjmuję pana jako przyjaciela domu. My kobiety ulegamy często potędze naszej wyobraźni, a w co się wmyślimy lub co często słyszymy, zdaje nam się, żeśmy to na własne oczy widziały. Mój syn tyle razy wspominał nam o panu, tyle nam opowiadał szczegółów z dziwnych kolei jego losów, że imię pana słyszałam jako imię dawnego znajomego.
— Szczęśliwym się sądzę — rzekłem, że pani, nieznajoma, raczyłaś myśleć o nieznanym ci wygnańcu, którego pamięć u tych, którzy go znali, może na zawsze przepadła.
— Los pana nie upoważnia cię bynajmniej, abyś mógł zadać fałsz wszelkim prawdom religii i społeczeństwa. Życie nasze różni się tylko formą zewnętrzną, a kto jej istotę zbada, ten wie, że pod tą obsłoną są wszędzie łzy i cierpienia!
— Pozostaw mi pani uczucie dumy, a nie upokarzaj mnie więcej. Każdy umysł ma chwile słabe i pani je podsłuchałaś; lecz będzie to dla mnie nauka, aby nigdy nie dać ucha zwątpieniu lub niecierpliwości. Kilka chwil towarzystwa pani wiele mnie naucza.
— Jeżeli panu miłe jest towarzystwo nieszczęśliwych, to chciej pan nas częściej odwiedzać.
— Pani jesteś zbyt łaskawą.
— Nie bądź pan zbyt grzecznym; nieszczęście zbliża nas do siebie. Przed kilkoma dniami byłam zapytaną w pewnem kole, do jakiego stronnictwa, wedle moich zasad należę. Należę — odpowiedziałam, zawsze bez względu na zasady, do stronnictwa nieszczęśliwych. Bo jakże nie należeć do tych, którym pokrewne same jesteśmy? I właśnie przyszedłeś pan w wilią ostatniego aktu naszej domowej tragedyi!...
Jutro rano usłyszy mój brat wyrok kary swojej!...
Otarła łzy z oczu; nie przerywałem jej bolu.
— Chcesz pan być świadkiem tego tak smutnego obrzędu, podjęła po chwili, to oczekujemy pana jutro rano.
Przyobiecałem.
Rozmowa dalsza, smutna jak step bez chmurki i zdroju, toczyła się późno w wieczór, przerywana częstem odejściem gospodyni. Z kilku rzuconych słów domyśliłem się, że ktoś w domu jest chorym.
Pożegnałem się.
Noc miałem prawie bezsenną, a dziwny jakiś niepokój ogarnął mnie. Sądziłem, że to było współczucie dla nieszczęśliwej rodziny.
Nazajutrz rano wybiegłem na ulicę. Machinalnie ubrałem się czarno, bo zdawało mi się, że mnie proszono na jakiś obrzęd pogrzebowy.
Ranek był smutny i przykry. Gruba, wilgotna mgła zaległa mury fortecy, słońca widać nie było. Na ulicy było pusto i głucho.
Pod wpływem najdziwaczniejszych, nieodgadnionych wrażeń udałem się do pomieszkania hrabiny.
Z daleka już postrzegłem przed jej domem jakiś ruch nadzwyczajny. Służący biegali w nieładzie tu i owdzie; ekwipaż hrabiny był w ciągłym ruchu, zwoził i wywoził różnych, nieznanych mnie ludzi, a to wszystko z takim pośpiechem, jak by i chwili czasu do stracenia nie było. Zadziwiło mnie to spostrzeżenie, lecz domyślając się, że to wszystko stoi w styczności z dzisiejszym wyrokiem, przyspieszyłem kroku, z obawy, abym za późno nie przyszedł.
W przedpokoju nie zastałem nikogo, świec kilka paliło się na stole ubocznym. Widać, że je zapomniano zgasić.
Z przykrem przeczuciem wszedłem do pobocznego salonu.
Hrabina zebrana w czarnej sukni, stała śród kilku mężczyzn, z których ułożenia i rozmowy można było się domyślić, że to byli lekarze.
Przeczuwałem jakiś wypadek: zbliżyłem się do hrabiny.
— Wdzięczną jestem panu, rzekła do mnie, za udział jaki pan bierzesz w naszem nieszczęściu. Co dzień, co godzina potęguje się nasze nieszczęście, dzisiaj jestem nieszczęśliwszą, niż wczoraj, a za godzinę, czeka mnie cios nowy!...
— Nie chęć pocieszenia, do czego nie czuję dosyć siły i powagi, ale szczera chęć dzielenia tego nowego smutku, każe mnie się pytać o jego powód?
— Jest to rana nie zagojona — wyrzekła hrabina — aby ją przeboleć, trzeba coś więcej kochać jako ideał życia, niż to, co jest ziemskie. Nie znałeś pan jej, naszej kuzyny, Oktawii. Był to anioł dobroci! Uleciała dzisiaj z pośród nas, jak nadzieja z duszy rozpaczającej! Mój brat był jej opiekunem: wdzięczne jej serce nie zniosło ciosu, który trafił jej dobroczyńcę. Poświęcała się dla niego różnym sposobem, aby mu osłodzić cierpkie chwile więzienia. Od kilku dni była cierpiąca: wczoraj, wiadomość wyroku zadała jej cios śmiertelny. Słabe jej nerwy nie wytrzymały tak silnego ataku. O godzinie pierwszej z północy przestała cierpieć razem z nami! Oby była jeniuszem naszej niedoli!
Hrabina otarła łzy z oczu; ja stałem nieporuszony. Dziwne uczucie owładnęło mnie. Lekarze rozmawiali o ostatnich chwilach konającej i zgodzili się w zdaniu, że przyczyną tak niespodzianej śmierci była długa, cicha melancholia i ztąd pochodzący anewryzm.
Służący zapowiedział, że powóz czeka.
Hrabina zaprosiła prócz syna, mnie i jednego z lekarzy do swego towarzystwa.
Wyjechaliśmy z fortecy, za drugą linią fortyfikacyjną.
Na obszernej przestrzeni sformował batalion żołnierzy, czworobok. Po chwili przyjechał hrabia i stanął w pośrodku. Nastąpiła ceremonia odbierania orderów. Wyrok brzmiał na lat dziesięć więzienia w fortecy.
Cały ten akt, rzecz dziwna, nie sprawił na mnie oczekiwanego wrażenia. Hrabina, było widać, przymuszała się do męstwa i obojętności. Ja zaś, ulegałem jakiemuś dziwnemu uczuciu. Scena wydawała mnie się za mało drastyczna; oczekiwałem jeszcze czegoś, co nastąpić miało, a czego dotąd odgadnąć nie mogłem.
Milczenie panowało między nami.
Wróciliśmy do pomieszkania hrabiny.
— Stało się — rzekła hrabina, wysiadując z powozu, spełniwszy jeden czyn miłosierdzia, spełnijmy i drugi. Nawiedzimy umarłą i pomódlmy się za nią.
W pokoju tymczasem ustawiono katafalk i zapalono świece.
Wszedłszy ujrzałem leżącą postać w przejrzystej bieli, od twarzy aż po ręce nakrytą białym atłasem.
Hrabina, skończywszy modlitwę, wstała, skinęła w milczeniu na mnie i odkryła z twarzy nieboszczki atłasową obsłonę.
Szybko zbliżył się do mnie młody hrabia.
— Znałeś pan ją? — zapytał się półgłosem, Stellę Oktawią? Przypadkowi, którym chciała kierować ręka ludzką, przeszkodził przypadek z góry!
Osłupiałem. Spojrzałem na twarz umartej, kapelusz wypadł mi z ręki.
— Qu’ avez vous, monsieur? — zapytała się zdziwiona hrabina.
— Nic, nic — odrzekłem szybko, bo mi tchu w piersi zabrakło — jakieś ciemne, dalekie przypomnienie... podobieństwo...
— Pewnie do jakiejś panu drogiej, a dzisiaj nieszczęśliwej osoby! — dodała hrabina spuszczając zasłonę.
— Bynajmniej, do pewnej dziewczyny, którą widziałem sprzedającą wisznie.
— Odgaduję — rzekła hrabina — to byłeś z Rossyaninem?
— Tak jest.
— Ostatnie jej słowa były rozporządzeniem jałmużną, którą od was otrzymała. Chciała to sama uczynić w Loretto, ale Bóg tego nie chciał. Święcie wykonam jej wolę. Rola owocarki była jednym z jej licznych poświęceń dla swego opiekuna. Aby go dłużej, choć z daleka, widywać, gdy się przechadzał po dziedzińcu swego więzienia, i aby nie zwrócić uwagi straży, obrała sobie ten sposób niewinny!
Luba, szlachetna Oktawia! kochana nasza Stella! oby nam była gwiazdą opieki!
Hrabina zamilkła, a ja zwróciłem się machinalnie do jej syna w oczekiwaniu, że jeszcze od niego coś usłyszę.
Lecz ten stał niemy i niepocieszony jak zarządca widowiska, któremu śród działania zabrakło aktora głównej roli!
Uczułem potrzebę samotnej przechadzki — pożegnałem się.
Wyszedłem za fortecę.
Przy stosach kul, jak zwykle zatrudnionego zastałem Rossyanina.
— Poruczniku — rzekłem, możesz iść śmiało na wyprawę. Prognostyk stoczenia się kul, tyczył się tylko dziewczynki, o której marzyłeś.
— Zapewnie chora — odpowiedziałem obojętnie.
— Więcej jeszcze.
— Umarła; spodziewałem się coś podobnego — dodał nie zmieniając usposobienia.
Krótko opowiedziałem mu zdarzenie.
— Więc byłeś moim rywalem — dodałem po chwili, podając mu rękę.
— Wiedziałem o tem — odparł zimno artylerzysta, odwdzięczając uścisk.
— Coż to dla Boga, same zagadki?
— Najprościejsza logika. Widziałem, jakie wrażenie zrobiła na tobie ta dziewczyna, i poznałem, jak ukrywając to wrażenie przedemną, chciałeś je we mnie zniweczyć z zazdrości. Tys sam o tem nie wiedział. Lecz ja ci przebaczam.
W oku jego błysnęła łza.
Wróciwszy do pomieszkania, zastałem tamże sierżanta, który mi oznajmił, że za godzinę udamy się na kolej żelazną. Zdawało mi się, że mnie opuścił duch opiekuńczy, i że z cichej przystani porywają mnie wichry na morze burzliwe. Bez nadziei w przyszłość urwał się ten tajemniczy epizod mego życia, do ostatniej chwili pełen zagadek.
Siadając do wagonu, zapytałem się, dokąd jedziemy.
— Nie wiem — była odpowiedź.


∗             ∗
Na tem skończył opowiadanie o tym ustępie z życia swego nieszczęśliwy wygnaniec. — Powtórzyłem je tu prawie dosłownie. Co się z nim dalej stało zapytacie? Ha może później opowiem wam, jeźli zainteresowała was jego postać.
SKROMNE NADZIEJE.
Powieść odporna.




Najprzód prosiłbym ciebie, redaktorze, abyś raczył w umieszczonej poniżej nocie wytłumaczyć publiczności, co to jest „powieść odporna,“ bo takiego rodzaju powieści nie uczono nas w szkole. Ale wiadomo mnie z doświadczenia, że autorowie częstokroć do swoich pism dodawają noty i uwagi z cyfrą redakcyi, a że nie ufając zbyt twoim wiadomościom, sam w podobnym znajdywałbym się przypadku, otóż wolę porządnym sposobem dać wyjaśnienie, i je w samej powieści umieścić.

Powieść moja odporna jest to krytyka obrazowa zamieszczonej niedawno w Nowinach powieści pod nazwą: „Wielkie nadzieje“. Używam tego rodzaju krytyki na to, aby publiczność choć jednę krytykę przeczytać chciała, potem, że oryentalny sposób objawienia swego zdania w obrazku jest bardzo praktyczny, a nakoniec, że dzisiaj to wszystko nas zajmuje, co tylko w niejakiej z Oryentem jest styczności.
Otóż pan J. Dz. odmalował nam obrazek, w którym „wielkie nadzieje“ zeszły niżej zera, i jak się zdaje, chce winę tego rzucić na nieodpowiedzialne społeczeństwo. Najprzód samo pospolite przysłowie: „z wielkiej chmury mały deszcz“ powinno było autorowi jasno wykazać, że obrobiony przez niego temat, jest to jak świat stary pewnik społeczny, a do tego najstaranniej w naszem spółeczeństwie pielęgnowany. Zresztą jakie takie wiadomości z historyi naturalnej, powinny były autora nauczyć, że im więcej drzewo wydaje kwiatu, im gęściej porosną na niem liście, tem mniej owocu można się z niego spodziewać. Ale pan J. Dz. lubi zawsze wyszukiwać uznane w naszem społeczeństwie pewniki, i chce nas koniecznie przekonać, że tak być nie powinno. Daremne usiłowanie. Znałem żołnierza, który pod tak fatalną konstelacyą rozpoczął był swój zawód, że żaden dzień jego służby nie obeszedł się bez plag sowitych. Owoż na szczęście jego poczęto myśleć o uchyleniu kary cielesnej. Biedny żołnierz, dowiedziawszy się o tem, zapomniał w gębie języka i niemógł sobie tego wytłumaczyć, jakim sposobem możnaby było popełnić krok tak nierozważny, jakim sposobem można być żołnierzem i plag nie odbierać. A gdy po krótkiej próbie znowu do starego systematu wrócono, żołnierz wstając z ławki i podkręcając wąsy, rzekł w tryumfie do swoich kolegów: „Mówiłem wam, że bez tego obejść się nie można.“
Ale pan J. Dz. pozostanie zawsze w swoich powieściach jednostronnym, a wyprowadzając swoich bohaterów, zabija już najprzód ich przyszłość tem, że się każe im rodzić pod strzechą lub na śmiecisku, a w duszę ich wlewa dumę, pretensye i „wielkie nadzieje.“ Otóż to jest ujemna strona autora, a w takim razie głos jego pozostanie zawsze „głosem wołającego na puszczy,“ a to z tej prostej przyczyny, że w społeczeństwie naszem więcej jest takich co są zdania odbierającego plagi żołnierza, i że plagi podobne stały się dla naszego organizmu konieczną potrzebą. Od najdawniejszych dziejów naszych biją nas niepospolicie, a chociaż częściej my sami bili, i to mospanie bili nieszpetnie, wszakże w każdej bitce prawie, bijąc drugich i samemu się zawsze po skórze dostanie. A żeśmy się przez cały nasz rozwój dziejowy tylko bili i za łby wodzili, to z Tatarzynem, to z Szwedem, to z Krzyżakiem, a czasem (odpuść panie) i pomiędzy sobą, a jak to mówią „gdzie rąbią tam drzazgi padają” toż i my przyzwyczaili się do pewnej ilości cięgów, bo chociaż często „złapało się Tatarzyna,“ jednak czasem uczuło się „że Tatarzyn za łeb trzyma.” Toż teraz, jakby w najpiękniejszem jakiem bezkrólewiu wodzimy się między sobą, kłócim się o fałszywą i urojoną zasadę i jej nasze nieszczęścia przypisujemy.
Atoli nieszczęścia nasze społeczne nie są skutkiem tej lub owej zasady, są to raczej nieszczęścia spółeczeństwa ludzkiego, a więc winy nie potrzeba szukać we własnym kraju, ale w maszynie całej ludzkości.
Że zaś podobne „wielkie nadzieje“ serc podniosłych i wyższych duchów w rynsztoku swe życie wypluwają, nie jest skutkiem choroby społecznej, ale choroby osobistej, a która na tem zależy, że ów duch wyższy ma „wielkie nadzieje“. Wszystkiego w społeczeństwie można dopiąć, ale tylko przez skromność i przez nader „skromne nadzieje.“ To jest filozofia życia, której zastosowania w obrazku z uwagą posłuchajcie.


W piekarni proboszcza, w jednej z lepszych parafii obwodu Złoczowskiego zwijał się mały chiopczyk o zielonych kocich oczach a czerwonej grzywie nad czołem, i wylizywał rondle z legumin, skrobał przepaliny pieczeni, a to z wyłącznem, nieograniczonem prawem. Zkąd jednak miał tyle łaski u czcigodnego parocha, trudno odgadnąć, sądzono jednak postronnie, że powinien był mieć więcej łaski, nad te drobne emolumenta. Bazylek jednak był wielce tą łaską zadowolonym, bo nigdy nie miał pretensyi sięgać swojem życzeniem wyżej nad to stanowisko, jakie zakreśliła mu jego społeczność kuchenna, i najdobrotliwszy dobrodziej. To też uczucie jego wdzięczności nie znało miary i wiedzy, a przy każdej sposobności starał się z niego w ten sposób wywiązać, że nakazaną sobie usługę wypełniał w dwójnasób, bez względu na skutki, jakie mogła mieć tak przesadzona aplikacya. I tak, gdy mu kazano jegomości w piecu zapalić, usłużny Bazylek zamiast jednej kłody, włożył w piec dwie, a jego zadowolenie doszło do najwyższego stopnia, gdy dobrodziej za to dał szturkańca, lub za ucho poszarpnął, co według Bazylka stanowiło samo przezsię wyszczególnienie nie pospolite. Bo też przecie ręka jegomości poświęcana, a już wiele jest z jego strony łaski, aby tak nędzne pacholę zaszczycić bezpośrednią swoich rąk stycznością, chociaż to nie odbyło się bez pewnej roskosznej boleści i niepowstrzymanego beku. „Biedny Bazylek“ mówili ludzie, przecież należałoby lepszy mieć wzgląd na sierotę, jeśli już koniecznie sierotą być musi... ale czerwono-włosy Bazylek śmiał się z ich litości obłudnej, i rzekł do siebie po cichu: Przecież jegomość pozwala mi rondle lizać i przepalmy z pieczeni odskrobywać, pozwala mi w piecu leżyć w ciepłym popiele, więc cóż w porównaniu z temi dobrodziejstwy znaczy szturkaniec tak znakomity?...

I cieszył się szczęśliwy Bazylek obcierając brudnym rękawem zapłakane oczy, lub ciągnąc w przeciwległym kierunku ucho, które w ręku czcigodnego jegomości nieco ze swojej posady zboczyło, a kładąc trzecią kłodę do pieca, odmówił po cichu: „Kto na ciebie kamieniem, ty na niego chlebem!“
W przyjętej raz zasadzie bezwzględnej swojej usłużności, cierpliwości a przy tem prostoty patryarchalnej, wytrwał Bazylek pomimo narzekań ze wszystkich stron: biedny, biedny Bazylek!...
I dobrze mu było z tem.
Kazał jegomość jakiemu dziadowi dać dwa kańczuki, Bazylek z zasady swojej dał ich cztery, a na piąty się zamachnął; kazał brat jegomości, a domowy ekonom, wziąść od baby dwa kluby przędziwa, Bazylek wziął cztery, i jeszcze dał szturkańca; kazał organista w czasie wielkanocnym za święcenie od każdych niecek wybrać po dwa jaja, Bazylek porwał po cztery, i drugie tyle stłukł. „To szubiennik” wołały baby, „zginie na szubienicy;“ mędrsze jednak kiwały głową, i myślały sobie: „dobrego sługę ma jegomość, zasłużył za to lepszej strawy, biedny, biedny Bazylek!”
Najszczęśliwszy jednak był Bazylek. Nigdy mu nie przyszło do głowy, aby jego usługi miały być inaczej wynagradzane jak legowiskiem w popiele, i rondlem z przepaliną. A gdy od czasu do czasu i szturkaniec jaki z sędziwych rąk dobrodzieja do tego się przyłączył, Bazylek był uszczęśliwiony, bo organista zawsze go tem pocieszał: a „że miał z samym dobrodziejem do czynienia.“ „Lepiej dostać w pysk od pana, niżeli od chłopa pokłon“ mawiał mu najstarszy domowy woźnica, a młody Bazylek tak się przejął tą prawdą, że wtedy tylko czuł się nieszczęśliwym, jeźli kilka dni niebył zaszczycony choćby najlżejszem dotknięciem się, bodajby i pośredniem, swego dobrodzieja.
Każda zasada jest to miecz obosieczny, możesz nim bić w prawo, ale możesz także odwinąć się i na lewo. Bazylek zaś sprzyjał wszelkim tak zwanym „bezwzględnościom,“ a gdy raz przedsięwziął sobie, gdy mu kto powie: „dwa,“ odpowiedzieć „cztery,“ to w tem przedsięwzięciu wytrwał do końca.
Kazał organista z spiżarni jegomości ukraść dwa funty sadła, Bazylek odciął cztery; kazała gospodyni Salomea wleźć mu przez „lucht“ do piwnicy i nabrać kwartę śmietany, Bazylek wziął dwie, a drugie tyle zjadł lub wypił; kazał ekonom złapać sąsiedzkiego koguta, Bazylek złapał i kurkę i kurczątko, i sprzedał za parę grajcarów zaufanemu Ickowi. O tem jednak ludzie nie wiedzieli, a utyskując na jednostronność zasady, wołali nieustannie: biedny, biedny Bazylek!
Na koniec, zaszła w życiu Bazylka ważna epoka. Był on sowicie wynagrodzony za swoją potulność i służbistość. Sprawiono mu nową płótniankę, dano mu bicz dwu-sążniowy, kapelusz słomiany, i uczyniono go przełożonym nad całem stadem gęsi!
Gdyby Bazylek był marzył o godności człowieczej, gdyby w czerwonej swojej głowie rozbierał był aksiomata spółeczne ze stanowiska filozofii i historyi, czyli ze stanowiska prawdy bezwzględnej i prawdy dziejowej, inaczej, prawdy w fakta wcielonej, byłby nie zawodnie po całe życie swoje został malkontentem a jako taki, nigdyby do niczego nie doprowadził. Ale Bazylek miał, co to nazywają, dobry instynkt, to jest był racyonalistą.
Leżąc w popiele, w czarnym kominie widział Bazylek przez otwór komina mały kęs nieba, a że widok nieba dziwacznie na ludzi wpływa, i ich głowy aż do szaleństwa rozgrzewa, toć i ten mały kęs nieba sprawił w ognistej z natury pałce małego Bazylka niepospolite zamieszanie. „O jak to lubo musi być na bożym świecie, zagadnął do siebie jednego razu, gdy mu się mokre drzewo niechciało zapalić, żeby to człowiek zawsze miał to niebo nad sobą!“
Tak skromne życzenie wysłuchał jego geniusz i odleciał z tą prośbą chłopczyny przed tron odwiecznego.
Miesiąc później miał Bazylek niewypowiedzianie wiele nieba nad sobą, jak tylko na to zezwolić mogły płaszczyzny Złoczowskiego. Był on nieograniczonym panem całego stada gęsi, trzaskał batogiem dwusążniowym, aż się serce radowało, a głupi ludzie widząc go pastuchem, trącali się łokciami mówiąc: biedny, biedny Bazylek, musi gęsi paść!
Otóż dowód jeden więcej, przeciw doktrynom dzisiejszym, że „vox popali“ nie jest zawsze prawdziwym, bo najszczęśliwszym w gromadzie istotą był Bazylek. Mimo nowego stanowiska, nie zmienił się był jego „stosunek bezpośredni“ z arcyczcigodnym dobrodziejem, bo były sprawy, które często ten stosunek przypominały.
Ale szczęście człowieka jest to trawa — mówi syn psalmisty, dzisiaj się zielenieje, a jutro, ścięte kosą, staje się sianem! Otóż ta sama kosa, która dobrodzieja z nóg powaliła, tak, że go nawet aż wynieść z plebanii musiano, podcięła szczęście Bazylka, bodaj nie na zawsze! Złośliwa parka zgrzytnęła i przecięła jego batog dwusążniowy, który upadł bezwładnie, jak upadają z dojrzałej kukurudzy uschnięte warkocze. Gęsi posmutniały i opuściły skrzydła, bo pan ich nie żył i ich już jeść nie będzie! Gdyby przynajmniej wróciły się te czasy, gdzie to gęsi ratowały ojczyznę zagrożoną, toby przecież można zginąć śmiercią bohaterską lub się wsławić niemniej zaszczytnie, jak się wsławiały dotąd, dając jegomości w czasie odpustów wyborne pieczenie!... ale to były marzenia bez celu, nadzieje bez widoku, i wielkie nadzieje!
Najnieszczęśliwszym z pomiędzy wszystkich gęsi był ich geniusz strażniczy, pasterz czerwono-włosy. Nareszcie i gęsi go odeszły. Jak rozbitek na gruzach swojej ojczyzny siedział on dzisiaj sam jeden na stawisku, a porozrzucane białe pióra okazywały tylko, że niegdyś tu się pasały białe gęsi; tutaj swym gęgiem jego ucho pieściły... a dzisiaj... pożal się boże, tylko wspomnienie zostało po nich!... Wszystkie co do jednej wyłapała gospodyni Salomea, część zjedzono na stypie nieboszczyka, a część drugą przyswoiła sobie Salomea, krzykliwa gospodyni Salomea!
Zginęły pod nożem Salomei gęsi białe i siodłate, zginęły pod nożem okrutnej, brzydkiej Salomei! Śnieżna ich szyja zbroczyła się krwią purpurową, krew bijącego serca zbroczyła śnieżne pierze długich ich szyj!... Po smutnem stawisku wleczą się rozpuszczone słońca warkocze, wiatr je smutnie podmuchuje, jak niegdyś podmuchiwał śnieżne pierze gęsi ukochanych, a złote słońca warkocze włóczą się po smutnem, opuszczonem stawisku! Białe, siodłate gęsi, nie ma was, nie ma, jak nie ma snów mojej młodości, które przepadły jak wy, białe, siodłate gęsi!...

Chór I. Ze wzgórza wyroczni, z ust Salomei,
Padł na was, gęsi, wyrok okrutny!...
Chór II. Okrutny wyrok padł na was o gęsi,
Z ust Salomei, ze wzgórza wyroczni!
Razem: Wyrok na gęsi padł z ust Salomei!...

Takie to myśli i uczucia, chociaż niekoniecznie w formie klasycznej, przeciągały przez głowę i serce biednego Bazylka. Możemyż mu mieć za złe, że za swojem marżeniem czuł żal nieuleczony?... Wieleż to gęsi niejeden z nas wypasł ogniem swojej fantazyi, a gdy która zabłąkana w komórce mózgowej zagęgała, ileż to nadziei, ileż snów poetycznych nie przemknęło wówczas przez nasze serce? Niejednemu ten gęg wydał się jak przesądny akord alfy Orfeusza, a to tymczasem był głos gęsi!...
Pozostał więc sam tylko Bazylek, jak artysta, któremu nagle śród natchnienia popękały strony instrumentu, jak malarz, któremu zabrakło farb i płótna, jak adwokat, którego klient nagle się zagodził, jak lekarz, którego pacyent nadspodziewanie prędko wyzdrowiał. A czem był adwokat bez sporu, lekarz bez chorych a muzyk bez instrumentu, tem był biedny Bazylek w chwili gdy usłyszał dzwony płaczące za dobrodziejem, a gęsi, idące na rożen dla uświetnienia stypy!
I dziwna było, ludzie mówili wtedy: „Szczęśliwy Bazylek, może co będzie z niego, bo przecież nie będzie paść gęsi.“ A słusznie też mówili, bo Bazylek posiadał wszystkie te własności i przymioty, jakich potrzeba, aby się czegoś na świecie dochrapać, i aby być czemsiś; to jest, miał cnotę ślepego posłuszeństwa, niewolniczego przywiązania, nie mógł żyć nie mając szturkającego go pana, a nadewszystko obok tak rzadkich darów pokory chrześciańskiej, miał zbyt powszedni przymiot idiotyzmu umysłowego, który czynił go każdemu wyborną machiną do wypełniania danych rozkazów.
Był on jak stworzony na wielkiego człowieka w społeczeństwie — w społeczeństwie mówię, bo można także być urojoną wielkością w idei przez jakieś tak zwane wyższe zasługi, talenta i tym podobne potencye domyślne; ale Bazylek zakrawał na takiego wielkiego człowieka, przed którym to na ulicy podnoszą się czapki i kapelusze a który natomiast ma ten przywilej, że swojej czapki nigdy nie zdejmie, wyjąwszy gdy stanowiskiem wyższego od siebie nadybie, a wtenczas tej jednej osobie odda naraz wszystkie zatrzymane dotąd remanenta. O takim to człowieku mówię, a chociaż nim miał kiedyś pozostać Bazyl czerwono-włosy, nie miał jednakże dzisiaj pretensyi potemu, ani żadnych wielkich nie karmił nadziei. Otóż to jest arkanum wielkich ludzi. Bazylek nie miał, mówię, żadnych wielkich nadziei!
W arabskich powieściach stoi, że szczęście, jest to ziarno złote, spadające z nieba pomiędzy ludzi na ziemię. Kto to ziarno w lot pochwyci, zostanie szczęśliwym. A że takie kuglarstwo za nader trudne jest dla rąk śmiertelnych, więc się nie patrzy człek na to ziarno spadające, i cierpi, bo jużcić ksiądz cierpieć każe. Gdy więc człowiek, posłuszny przeklęstwu w raju wyrzeczonemu, w pocie czoła koło ziemi się uczciwie krząta, zgraja idiotów łazi z pyskiem otwartym i zagapiona patrzy na chmury. Otóż najczęściej się zdarza, że takie ziarno szczęścia padnie w rozdziawioną gębę głupca, a ludzie krzykną naraz: wielmożny panie! — Powyższą myśl czysto-wschodnią przerobiła słowiańska fantazya w braku złota w postać narodowego bogactwa, i wyrzekła o szczęśliwym, że mu:

Pieczone gołąbki,
padają do gąbki.

Otóż taki gołąbek padł do gęby zgłodniałemu Bazylkowi, pomimo że nie był tak wielkim głupcem.
Gdy razu jednego Bazylek na opuszczonem siedział stawisku, przyszedł do niego jakiś wędrowny, a uchyliwszy z uszanowaniem kapelusza, zapytał się go o drogę do Lwowa. Bazylek zrazu nic mu nie odpowiedział, a to dla tego, że albo na tak mądrą odpowiedź nie mógł się zdobyć tak prędko, albo zdziwił go ukłon uprzejmy podróżnego, który po raz pierwszy w życiu odebrał, albo że wprzódy chciał zbadać należycie figurę pytającego, aby do niej odpowiedź zastosować.
Dobre myśli przychodzą zazwyczaj najpóźniej, to też ostatnia z tych myśli będzie zapewne najlepsza. Pójdziemy i my za nią, i obejrzemy podróżnego.
Była to cienka figurka w kusym surduciku, z kapeluszem na głowie niepospolicie przetartym. Na plecach niósł mały mantelzaczek, z pod którego wyglądały para podartych butów. W ręku trzymał parasol i kij sękaty. Był nader grzecznego ułożenia, a kłaniając się Bazylkowi wychodził z zasady:

Mit dem Hute in der Hand,
Kommt man durch das ganze Land.

Tak też i Bazylek sobie myślał, bo się mile do niego uśmiechał i ręką na prawo machnął. Ten gest atoli nie zadowolił podróżnego, który jak widać, nie pragnął informacyi, lecz rozmowy towarzyskiej. Ale trudna była z Bazylkiem rada. Podróżny mówił jakimsiś innym od niego akcentem, a gdyby Bazyl był uczonym, poznałby, że to była mowa słowiańska, pobratymcza. Wprawdzie idący od Krakowa wzdłuż podgórskiej ziemi podróżny (darujcie, że go powieściarz prowadzi przez Złoczowskie, wszak i Szekspir do Czech morzem płynął) — przełamał nieco rodowy swój akcent, mimo to poskrobał się nie raz Bazylek w głowę, nie mogąc go dostatecznie zrozumieć. Jednak zrozumiał zawsze tyle, ile mu potrzeba było, aby się dowiedzieć, że pieczony gołąbek w samo gardło mu leci! Dyalog ten atoli, przez wzgląd na ćmę naszych gramatykarzów, którzy się krzywią na to, gdy się język kaleczy, będziemy się starać oddać jaką taką polszczyzną.
— Jakże się zwiesz synu natury, i jakie wrażenie czyni na ciebie to wysuszone stawisko — zapytał się podróżny.
— Nazywają mnie durnym Bazylkiem.
— Społeczeństwo wyrządza ci krzywdę — ale nie trzeba się temu sprzeciwiać. Bazyl znaczy z grecka: króleski, a któż ci zaprzeczyć może, że nie dojdziesz do jakiego zaszczytu, co cię nad motłoch wyniesie. Papież Syxtus był także pastuchem.
— Ależ dobrodzieju, na to potrzeba mądrości, a nieboszczyk jegomość mówił mi zawsze, żem durny aż miło!
— Mądrości ci wielkiej nie potrzeba, ale pewnego przemysłu, aby się do tego zastosować, gdzie cię społeczność położy.
— Ach złoty panie, wszak ja w popiele leżał od dzieciaka, a jeźli dzisiaj za nieboszczykiem płaczę, to tylko dla tego, że już w popiele leżyć nie mogę.
— Cyt, widzę, że dojdziesz daleko, bo nie pragniesz na raz zbyt wiele, a kontentujesz się obecnością. — A ponieważ duch twój samodzielnie działać nie może, więc potrzebujesz przedewszystkiem postarać się o pana, od którego wszystko cierpliwie znosić musisz, złe i dobre.
— Ach dobrodzieju, wszak ja od dzieciaka brał u jegomości szturkańce i batogi, a jeśli dzisiaj za nieboszczykiem płaczę, to tylko dla tego, że szturkanców odbierać nie mogę.
— Zmysł mój psychologiczny nie zawiódł mnie rzekł do siebie podróżny, chłopca tego muszę wziąć do siebie i na ludzi go wyprowadzić.
— Słuchaj chłopcze — przemówił głośno, widzę w tobie zaród przyszłej potęgi społecznej, a jeśli rad moich usłuchasz, wprowadzę na drogę twego dobrego przeznaczenia. Pójdziesz do mnie w służbę, i będziesz odtąd do mnie należał.
Tu stanął mówiący, czekając wrażenia, jakie na chłopcu sprawić mogła jego propozycya; gdy jednakże ono w skutek ograniczonej głowy chłopięcia leniwo się rozwijało, podróżny wzniósł do góry swój kij sękaty i mistrzowską ręką wykonał kilka cięć zamaszystych. Zaświerzbiała długo nie bita skóra Bazylka, i z niewypowiedzianą rozkoszą przysłuchiwał się poświstowi tak mistrzowskiego zamachu. Obudziły się wszystkie jego, jakie tylko gdzie miał, władze umysłowe, a ideał jego marzeń stanął mu przed o czy.
— Ach będę służyć u dobrodzieja — zawołał pożerając oczami kij sękaty, który jeszcze był nie znalazł swojej równowagi, będę służyć, bo też rozkosznie bić musisz.
— Ale najprzód ci powiem, jakim być musisz. Wszystko masz czynić co ci rozkażę i tak jak ci rozkażę, chociażbyś nawet czasem myślał, że inaczej byłoby lepiej. Rozkazującemu nie idzie o to, aby w skutek jego rozkazu zrobiło się dobrze, ale o to, aby rozkaz jego był wypełniony. W obec pana nie możesz mieć własnego zdania, i nie śmiesz go wyjawić, chociażby w formie najdelikatniejszej. Na każde głupstwo moje musisz wykrzyknąć „co za rozum, co za myśl genialna!“ bo ja tak samo starszym odemnie mówię. A jeśli kto coś na mnie wypowie, chociażby to było najprawdziwsze i najdowcipniejsze, mówiąc ze mną o tem, nazwiesz je głupiem, niedorzecznem i kłamstwem wierutnem. Nie lękaj się, abym ci się w nos nie roześmiał za twoje podchlebstwo, bo co człowiek zazwyczaj od drugiego równego sobie słyszeć lubi, tego pan po słudze koniecznie wymaga. Gdy ja się upiję, powiesz żem trzeźwiuteńki jak ryba. Rozumiesz?
— Ach dobrodzieju, toć to nieboszczyk mój pan, nie był wcale tak bardzo dobrym panem, bo i ludzie tak coś sobie gadali, a ja przecież nazywałem go zawsze złotym dobrodziejem. A bywało, gdym zamiatał a on mnie się czasem zapytał, co tam w piekarni ludzie o nim mówią, tom zawsze nagadał mu tyle, że był i ze mnie i ze wszystkich kontent.
— Masz rozum praktyczny, chociaż jeszcze nie przyszedłeś do jego świadomości, a więcej kierujesz się instynktem. Ale instynkt jest to przecież najlepsze, co człowiekowi dostało się w udziale, bo skoro po grzechu pierworodnym nasz rozum pobladł i wola się zachwiała, to tylko on jedyny pozostał w naszej naturze, który nam, jak igła magnesowa oznacza kierunek, dokąd iść a czego się chronić mamy.
Bazylek wytrzeszczył swe kocie oczy na mówiącego, bo go teraz wiele nie rozumiał. Ale mówiącemu nie chodziło o to, aby go Bazylek rozumiał, ale czuł on potrzebę wygadania się i wypróbowania swoich systematów, dopiero co z zagranicznej wszechnicy wyniesionych. Więc rozumował i filozofował bez względu na słuchającego, a w tem naśladował tylko swoich profesorów, co nie raz z katedry mówili o rzeczach niestworzonych, chociaż logiką ściśle wyrozumowanych.
— Toć ja już sługa dobrodzieja, krzyknął pastuch, i w dowód swojej radości, tak po mistrzowsku trzasnął batogiem, że się aż podróżnemu coś po głowie dostało.
— W każdem szczęściu musisz być umiarkowanym, mówił dalej filozof, pocierając ucho, bo to tylko może ci zapewnić dobre powodzenie. Żaden pan nie lubi zbytniego zadowolenia swego sługi; gdy koń za nadto bryka, to mu ujmują obroku; miej zawsze głowę zwieszoną, skarż się czasem na ciężką służbę, ale rób swoje, rób dwa razy jak jest twoim obowiązkiem.
— Taż ja tak zawsze dotąd czynił, kochany dobrodzieju, a widać, że mnie za to Bóg wynagrodził.
— I jeszcze ci lepiej będzie między ludźmi, tylko przedewszystkiem strzeż się dumy, i nieżądaj nigdy od razu za wiele. Widziałeś zapewnie, jak w twojej wsi rodzinnej stawiali nowy komin w plebanii.
— O jakżem widzieć nie miał, kiedy trzy razy na dzień dostawałem batogi, raz od ekonoma, raz od organisty, a raz od mularza, któremu nie tak prędko cegły podawałem.
— Otóż widziałeś z jak małych cegiełek powstała ta budowa. Z początku nie było jej z ziemi widać, tak jak ciebie na powierzchni społeczeństwa jeszcze nie widać: — potem nie była większa jak piec w piekarni — tak jak ty niebędziesz większym na służbie u mnie — w końcu rosła i rosła, aż wreszcie przebiła dach i wystawiła głowę wyżej, niżeli lipa na dziedzińcu. Tak i ty wzniesiesz niegdyś twoję głowę po nad poziomość społeczeństwa ludzkiego, i wzbijesz się w krainę, w której tylko orzeł, ptak królewski, za swoim łupem się ugania. O że tam dolecisz, rękojmią jest ci twoje imię. Nie darmo nazwano cię w pieluchach owem znamieniem, którego dotąd odczytać nie mogła twoja społeczność, bo były dla niej hieroglifem na świątyniach Tentyry.
— Złoty dobrodzieju, tak pięknie mówicie, jak nigdy jegomość nie mówił.
— Ale powtarzam ci: wysoki komin plebanii składa się z cegiełek. Ot weź przykład ze mnie. Widzisz jestem biedny, idę piechotą, mam tylko dwa surduty i dwie pary butów, a gdy cię biorę na służbę, to ta służba będzie dosyć uboga. Obaczysz jak powoli będę róść, przyjdę do płaszcza i futra, zostanę przełożonym z razu nad kilkoma ludźmi, później na kilkadziesiąt, wkońcu na kilkaset i tak dalej. Dzisiaj idę z kijem w ręku, za rok twoja wieś musi mnie dać fury a za trzy lata przyjadę tutaj własną bryczką i trzema końmi, a gdy mnie się podoba, każę komukolwiek z gromady wygarbować skórę, bo będę jej sędzią.
— O złoty dobrodzieju, toć w tedy każesz najsamprzód odliczyć organiście dwadzieścia batogów za mnie, a ja będę sam go na ławie trzymał!
— Zemsta?... no, ona nieprzeszkodzi ci w twojej karyerze, tylko trzeba być nader ostrożnym. Pszczoła przez zemstę umiera. Możesz się mścić, ale w ten sposób, aby zemsta ukaranego ciebie na odwet dosięgnąć nie mogła, to jest mścić się tylko na daleko niższym od ciebie. Równemu i wyższemu wszystko daruj, chociażby cię bił po twarzy. —
Tutaj usiadł podróżny, rozpakował swój tłumoczek, a wziąwszy na siebie surdut lepszy, dał ten, co miał na sobie, Bazylkowi. To samo zrobił z butami, kapelusz jednak słomiany zostawił mu jako jedyną jego stanu pamiątkę.
Musiały wiele wycierpieć członki biednego Bazylka, zanim je wścisnął do tej darowizny swego pana. Mimo niewolniczo służebnej duszy, za wiele cenił Bazylek pzygrodzoną wolność członków swoich, aby im wzbronić właściwego rozwoju. To też żaden but nie postał na dziewiczej jego nodze, nie obrzucił jego palców bolesnemi nagniotkami, bo właściciel im pozwolił rozrosnąć się do należytej wielkości, jak niemniej też i barki jego nie wykrzywiły się żadną francuską modą.
Dla tego też była to najboleśniejsza dla niego chwila, w której musiał po raz pierwszy zastosować się do form społeczeństwa i je sobie przyswoić. Najtrudniej szło mu z butami, o dwa cale krótszemi od jego nogi; ale silny duch wszystko zmoży. A gdy raz przedsięwziął sobie zbliżyć się do form społeczeństwa, chociażby one często tak mu się niestosowne wydały, jak te buty do jego nogi, wytrwał pomimo boleści chwili przechodowej, i buty wciągnął na nogi.
O ileż to jest między nami, którzy podobnie do Bazylka, naciągamy z boleścią pierwsze formy społeczeństwa, nietylko z boleścią serca, ale nawet i sumienia.
Lecz pierwsza boleść przeminęła, a Bazylek poszedł z podróżnym do karczmy swojej rodzinnej, aby po raz ostatni łyknąć wódeczki lekowej. Stąpał on dumnie jak struś przed obliczem zagapionego ludu, który w swoim bezrozumie szturkał się łokciami, mówiąc: „biedny, biedny Bazylek, do tego przyszło, że został fagasem“.
I znowu nie zrozumiała go społeczność w jego szczęściu nieokreślonem, i bolała na widok jego, gdy on czuł się najszczęśliwszym. Jemu się już zdawało, że stósownie do obrazu wielkości społeczeńskiej, tak genialnie niedawno przed jego wzrokiem odsłoninego, jest już owem olbrzymiem ogniskiem piekarni, wystającej ponad poziom błota kuchennego, a za krótki czas przebije głową snopki plebanii i jak król spoglądnie dumnie na całą krainę. Z ust swoich szerokich wypuści dym na całą wieś, tak jak wielcy panowie, wypuszczają z ust swoich błękitny dymek cygarów.
Kiedy jednak to nastąpi, i w jakiej formie objawi się ta jego wielkość przyszła, o tem nie myślał jeszcze szczęśliwy Bazylek, bo za nadto powabu miała dla niego nowa obecność jego, aby po za jej kształty wynieść się duchem i marzyć o niebieskich migdałach, gdy tymczasem w jego ręku mógł spleśnieć, chleb powszedni.
Więc zakąsił w ten chleb całą gębą i odszedł z panem do Lwowa.



Od kilku wieków suszą sobie uczeni głowy, czyby to niemożna wynaleść dwóch sił, zależnych od siebie, któreby działały przeciw sobie z wzajemną korzyścią, to jest, żeby żadna z tych sił przez swoje działania niczego nie traciła. Wynalazek taki uczyniłby możliwem tak wielce upragnione „perpetuum mobile,“ ale że dotychczas w świecie fizycznym takich sił, siebie wiecznie uzupełniających niema, toć i „perpetuum mobile“ należy do dziś dnia w krainę marzeń.
Czego nie dokazano w nauce wyższej, tego dokonał nasz wędrowny w kompanii z Bazylkiem.
Przyszedłszy bowiem do Lwowa, i zjadłszy kilka obiadów „pod koroną,“ poznął przybysz że jego filantropia może się stać wprost niemożliwą, zważywszy jeszcze i to, że jego nowoczesny „Kaliban“ miał apetyt niepospolity. Owoż poszedł po rozum do głowy przemysłowiec, i wymyślił sposób, który domowe jego „minus“ miał przemienić w niewyczerpane „plus.“
Porozpowiadał między swymi kolegami w kancelaryi, że idąc przez podgórze karpackie, nadybał był w puszczy niedźwiedzia, którego wziąwszy ze sobą, do tyle go oswoił, że może mu bez obawy powierzyć drobne około swojej osoby usługi. Egzemplarz ten jest tem rzadszym, że ma na łbie włos czerwony, umie doskonale czyścić buty, wybornie nosi wodę, a najgenialszym z wszystkiego jest w obżarstwie, bo sam jeden jest w stanie zjeść za cztery osoby. To też z tego względu, chcąc dalsze filantropijne experymenta uczynić możliwemi, zamyśla go oddać opiece ogółu, któremu on, za małe, do rąk jego właściciela składane honorarium, wybornie służyć będzie.
Tak genialna myśl nie została bez echa. Ciekawość i potrzeba szły z sobą na wyścigi, aby choć na godzinę co dzień posiąść na własność owego Kalibana, jego anormalnym widokiem się napoić i się nim obsłużyć. Zbiegały się cwancygierki do kieszeni przemysłowca, a szczęśliwy Bazylek biegał za to w najodleglejsze kąty miasta, nosił wodę, wichsował buty, zamiatał, czasem dla rozrywki którego z panów produkował się w wygłaszaniu głosek pojedyńczych, gdyż aby mówił słowami i z rozumem, tego nikt po nim nie wymagał.
Otóż pan jego główny i on, były to owe dwie siły, które wzajem z korzyścią na siebie działały. Bazylek był szczęśliwy, że jadł i że go poszturkiwano, a jego pan miał daremną usługę, a nawet obliczywszy wikt została się z „honorariów“ nie szpetna przewyżka, którą do swojej kabzy chował przezorny filantrop, na wypadek nieprzewidziany. Więc obaj mieli z siebie korzyść, i obaj byli z siebie zadowoleni. Taki to stosunek musi zachodzić między tajnemi siłami natury, bo przez niego możemy tylko sobie wyobrazić wieczność istności. Gdyby takiego stosunku nie było, gdyby siły działające wzajem się zużywały, lub na korzyść innej działały, całe stworzenie byłoby rzeczą doczesną, lub przeszłoby z czasem w inny kształt, któryby także nie mógł pozostać wiecznym. Wspomniałem to dla tego, aby myślicieli ludzkości zwrócić na to odkrycie, że jak w dziejach i społeczeństwie, tak i w stosunkach narodowych są pojedyncze momenta, które wzajemnie się wspierają i uzupełniają. Bo dotychczas wszędzie widziano tylko zasadę dwoistości, to jest: „principium negans et affirmans,“ mówiono, że w całej ludzkości niema tej uzupełniającej się wzajemności, tylko tworzenie i negacya tego, „plus i minus,“ i że interesa narodów wzajem się krzyżują i nieustannie sprzeciwiają.
Otóż wyjaśniony między Bazylkiem a jego panem stosunek, chociaż w zmniejszonym obrazie, okazuje nam jednak dowodnie, że rozum ludzki może wynaleść punkta, w których interes dwóch potęg może się wzajemnie wspierać a nawet uzupełniać.
Szczęśliwy Bazylek latał z jednej ulicy na drugą, roznosił wodę, buty i drwa do pieca, dmuchał w ręce i chuchał, a gdy się go spytano, czy jest zadowolony, Bazylek podskoczył do góry, gwizdnął w palce i dalej pobiegł.
A musiał też biegać nieszpetnie, od jednych rogatek do drugich, a wszędzie musiał być na czas, przynieść kawy, tytoniu, chleba i bryndzy; tej ostatniej nie tak często, bo ta była u jego panów rodzimą. Był to żyjący lokomotyw, buchający parę, a czerwona jego grzywa rozwiewała się w wietrze, jak ogniste płomyki nocnego pociągu, ostrzegąjące wędrownego, aby się z drogi ustępywał. A było się także komu ustąpić, bo Bazylek nie szedł nigdy z gołemi rękami, jak chodzą próżniacy lwowscy, ale był zawsze obciążony jak koń juczny, stękał i sapał, fukał i roztrącał, a przecież nikt mu tego nie wziął za złe, bo każdy szanował w nim ferwor dobrego sługi, i każdy chętnie przyjął od niego szturkańca.
To też sławny był na cały Lwów Bazylek czerwono-włosy; każdy go znał, widział i podziwiał. Przy tak powszechnej estymie zdawało się Bazylkowi, że już wyżej się podniósł, niżeli ognisko piekarni, a gdy w nieobecności którego z Panów swoich w zwierciadło się popatrzył i czerwone włosy swoje obaczył, przekonał się, że tak wysoko stoi już w społeczeństwie, jak tylko najwyżej dosiągnąć mogą płomienie z grubej bukowej kłody, położonej na ognisku w piekarni.
Z tego powodu począł już trochę Bazylek zbaczać od danej mu informacyi, a pojąwszy swe stanowisko, stawał się z niego nieco dumnym. A jakże nie miał być dumnym, jeźli wszystkie chłopcy z ulicy lecieli za nim, jak za rarogiem i wołali: „pali się, pali!“ jeźli go każda przekupa znała z jego głowy czerwonej i z jego zadowolenia, malującego się wybitnie na twarzy jego pocułowatej. Baylek. Bazylek, wołano zewsząd, gdzie się tylko okazał, on śmiał się do wszystkich, bo oczywiście wolał, że się z niego żartowano, niżeli żeby okładano szturkańcami.
Owoż tym sposobem stał się, jeżeli nie sławnym, to słynnym a jak każda, najmniejsza słynność szkodliwie działa na ludzi, o tem najłatwiej można przekonać się na młodych, wierszujących chłopcach, którzy w nadziei dostania się na Parnas, niejedną noc bezsenną przetrawią, nie jeden rok nauki rzeczywistej zaniedbają, a w końcu się ockną z swego szału wtedy, gdy już najczęściej jest za późno. Jakże za złe możemy mieć Bazylkowi, że śród służby swojej zapragnął do czegoś wyższego, do czegoś wznioślejszego. Był to wprawdzie błąd, a błąd sowicie później ukarany, lecz sam jego mentor mówił mu, że z małych cegiełek składa się komin plebanii. Wszak on nie zażądał żadnych rzeczy niepodobnych, jak to czynią zagorzalcy, chociaż najwięcej miałby do tego powodu, bo głowa jego, literalnie gorzała.
Otóż ów grzech pychy, ów wymarzony ideał szczęścia na ziemi, ów nieokreślony pociąg żądnej jego duszy, nie było to nic innego, jak stałe i nieprzeparte przedsiewzięcie, dostania się na służbę do księcia, jak go nazywało pospólstwo, za podpalacza pieców.
Tylko tak rzutna fantazya jaką miał Bazylek, mogła coś podobnego urodzić, a przecież to była myśl nader praktyczna, a mając ograniczenie Bazylka na względzie, nie możemy wiedzieć z pewnością, czy na tę myśl przyszedł zwierzęcym instynktem, czyli porodził ją w natchnieniu, czyli przyszedł do niej przez intuicyą.
Bądź co bądź, w czerwonej pałce raz zagnieżdżona myśl, tlała i paliła go, piekła i mordowała, nie dała spać w nocy, ani jeść we dnie; aż nareszcie obliczywszy się z sumieniem, stanął jednego rana przed panem swoim i rzeki:
— Mówiłeś dobrodzieju, że mam róść w górę, jak komin w plebanii, a ja dotąd jestem tylko piecem w piekarni, w którym smażą się wprawdzie różne smaczne pieczenie, gęś i baranina, pieką się bułki i pirogi, ale ja z tego nic nie mam. Wącham tylko i kwita na tem. Ja chcę leźć dalej, przynajmniej pod snopki, tam gdzie gołębie mają swoje gniazda. Chcę dobrodzieja opuścić, bo dobrodziej także jeszcze wysoko nie wylazłeś, a pójdę do takiego co już od razu wysoko się urodził.
— Malkontent, mruknął pod nosem pan jego, i nic więcej do niego nie mówił.
Zebrawszy się atoli kazał z sobą pójść Bazylkowi. Wyszli obaj na ulicę.
— Poczciwe panisko, myślał sobie Bazylek, zapewne idzie ze mną do samego księcia, aby mnie zarekomendować, i o łaskę dla mnie poprosić. Dobre panisko, szkoda że nie książę, bobym nigdy niebył odszedł od niego.
Śród takiego monologu zbliżył się Bazylek do magistratu, a choć widocznie się przekonał, że to nie będzie sprawa z księciem, jednak przeczucie kazało mu się spodziewać czegoś bardzo dobrego.
I nie zawiodło go. Zaledwie bowiem byli weszli do kancelaryi, pan jego szepnął coś urzędnikowi, a zanim Bazylek mógł tyle nowych wrażeń w swojej głowie uporządkować, już leżał na dębowej ławie, i począł liczyć bez liku.
Były to mospanie plagi, o jakich Bazylek nie miał dotąd wyobrażenia, bo niemogły iść w porównanie ani z kańczukiem ekonoma, ani z szturkańcem organisty. Było to coś tak nowego dla niego, tak się to jakoś odbywało w porządku i systematycznie, tak przechodziło jego dotychczasowe pojęcia, że od wielkiego podziwienia aż zmysły utracił.
Przyszedłszy wreszcie po niejakiej chwili do zmysłów, pierwsza myśl jego była, upaść do nóg swemu dobrodziejowi, a poczuwszy się o winę dumy i niezadowolenia, prosić go o przebaczenie, i o dalsze jak dotąd względy. Gdy się atoli na wszystkie strony rozglądnął i nigdzie dobrodzieja nie znalazł, rzucił się ku drzwiom, aby pobiedz do jego domu. W tej jednak chwili uczuł się za kołnierz pochwyconym, a gdy się obejrzał, obaczył parę sążnistych wąsów, pałasz na czarnym rzemieniu i ogromny kij przyboczny. Przed każdą bronią miał Bazylek wstręt wrodzony, więc zakrywszy oczy, dał się prowadzić napastnikowi jak owca, idąca bez skargi pod nóż rzeźniczy.
Nie byłto wszakże nóż rzeźniczy, który zagrażał Bazylkowi, ale nudny, poniewolny odpoczynek. Zaprowadzono go bowiem do ciemnej turmy, włożono nań ciężkie kajdany i zamknięto drzwi aż na dwa zamki. Biedny, biedny Bazylek!
O głodzie i w ciemnościach począł Bazylek czuć skruchę za swoją niewdzięczność, czuł bolesne wyrzuty sumienia, płakał i tłukł głową o ścianę, chciał umrzeć lub usnąć, ale ani śmierć ani sen nie przyszły do niego. W końcu uspokoił się nieco, a przypomniawszy sobie, że organiście nieraz w godzinkach wtórować musiał, zebrał ile mógł przypomnianych melodyj, i począł śpiewać pieśń: „w utrapieniu.“
Uspokoiły go i uśpiły podobne medytacye bogobojne, a gdy się przebudził, ujrzał przed sobą profosa, który mu powiedział, że pójdzie do swojej wsi rodzinnej — szupasem! —
— Szupasem! krzyknął i umilknął nagle, bo jakaś genialna myśl przeszła mu w tej chwili przez głowę. Wstał z rezygnacyą i poddał się swemu losowi.
Na pierwszej jednak stacyi swojej wędrówki przymusowej rozstał się w sposób angielski z swoim przewodnikiem, a sumienie swoje uspokoił tem, że większą zasługą jest naprawienie popełnionego błędu, niżeli przekroczenie tak ohydnego wyroku.
Uciekał więc biedny jak mógł napowrót do Lwowa, o pół nocy przelazł przez zamkniętą rogatkę, niechcąc nigdy z prawej drogi zboczyć, i stanął pod drzwiami dawnego swego pana. Usłyszawszy pierwsze jego krząknienie wpadł do pokoju, klęknął przy łóżku i począł go z łzami przepraszać za swoją czarną niewdzięczność, i ofiarował mu napowrót swoją posługę.
Z rozczuleniem słuchał go filantrop, podniósł klęczącego przed łóżkiem, a uspokoiwszy go nieco, rzekł głosem uroczystym:
— Nie zawiodłeś moich nadziei, oczekiwałem tego. Owe plagi był to kamień probierczy twojej cnoty nieporównanej, byłto chrzest wzmacniający cię do nowego twego zawodu, namaszczenie na wyższy szczebel spółeczeństwa. A więc pójdź, niech cię uczynię rycerzem nowego wyznania, które w tem zależy, abyś cierpliwie znosił wyrządzone ci obelgi, całował rękę, która cię bić będzie, ściskał nogę, która cię kopnie, błogosławił kułak, który ci da szturkańca.
Bazylek nie mógł się od łez powstrzymać, i gdyby nie imię jego, tyle obiecujące, za ciężki pieniądz nie byłby się oddalił od swego dobrodzieja.
Toż wkrótce zebrał się pan jego, wziął paletot i parasol i wyszedł znowu z ukochanym swoim elewem. Tym razem rzeczywiście obaj poszli do księcia.
Dobrodziej Bazylka, aczkolwiek był już niejaką znakomitością, miał jednak zawsze na tyle skromności dla wyższych, że się w obec nich niżej stawiał, niżeli był w istocie. Więc nie poszedł do samego księcia, ale do jego kamerdynera, wstawiając się o przyjęcie rekruta. Wszystko, co na jego korzyść mógł powiedzieć, było to, że jest nader ograniczonego rozumu, a prawie pozbawiony wszelkich władz umysłowych, i przeto zdolnym jest i wybornym do wszelkiej posługi, która nie cierpi rozbioru krytycznego i uwag osobistych. Bezprzykładna wierność i przywiązanie cechują jego charakter, a ślepe bezwzględne posłuszeństwo wyszczególnia go nawet z pomiędzy tych, co umią słuchać i milczeć. Przy tak wybornych przymiotach nie posiada on ich świadomości, bo to co czyni, czyni z instynktu a nie z namysłu, a więc nie ma też i dumy ani zarozumiałości, która najwięcej nie przystoi tym, co służyć muszą.
Taki klejnot przyjął kamerdyner otwartemi rękami, i naznaczył mu miejsce w grubie od pieca, który ogrzewał pokój samego księcia.
Tym sposobem ujrzał się Bazylek znowu w popiele, a gdyby miał jakie wiadomości z literatury starożytnej i wspomnianej w niej „metampsychosis“, czyli wędrówki duszy, która co 4,000 lat skończywszy swój cyklus, napowrót w dawne życie powracała, — myślałby, że już przeminęły owe 4,000 lat, i on napowrót do popiołu powrócił.
Tak jednak nie było. Wlazł on wprawdzie znowu w popiół, śmiecie i sadzę, ale były to już śmiecie książęce, które nie kalały, sadza, co nie smoliła, popiół co nie brudził, a chociaż twarz i ręce jego przeciwnie go przekonać mogły, wyobraźnia jego była jednak silniejszą niżeli najoczywistsza rzeczywistość.
To też marzył biedny Bazylek o podwojach książęcych, łapczywem okiem wglądał przez szpary drzwi i pieca, podsłuchiwał w kominie niezrozumianej mowy czarodziejskiej, a chociaż czasem jakiego szturkańca oberwał, to jakoś to sobie wyperswadował. A co to za roskosz była dla niego wyjść z cyfrą księcia na ulicę, i w dziwacznym swoim stroju służyć za widowisko zagapionych uliczników!
Wszakże duch jego, pod ognistą ukryty czaszką, nie zasypiał teraz na laurach, jak niejeden wódz po bitwie wygranej; był on nieustannie czynnym i ruchliwym, jak zwinny piskorz w błotnistym przekopie.
Niemiecka filozofia uczy nas, że w wszystkiem, co żyje, niemoże być nigdy stagnacyi a nawet śmierć sama jest tylko pozornym momentem stagnacyi, to jest chwilą, której potrzeba, aby koło, toczące się wprzód, obróciło się wtył, i rozpoczęło ruch wsteczny. Bo jak w każdem życiu jest nieustanna czynność, tak też zaraz po śmierci następuje znowu działanie wstecz, to jest rozkład byłego życia. Różnica między tem nieustannem działaniem jest w tem, że jedno działanie jest dodatnie, a drugie ujemne. A że Bazylek jeszcze nie był odumarł, więc działanie jego ducha musiało być dodatniem, czyli musiało naprzód postępować. To też postępował on w istocie naprzód, bo po kilkoletnim pobycie w grubie pieca książęcego, począł marzyć o wyższem stanowisku społeczeńskiem, o godności pokojowca.
Skromność każdemu się podoba, więc skromne nadzieje Bazylka zostały uwieńczone. Pewnego poranka tańcował on już po podłodze książęcej w najrozmaitsze zygzaki, szurując i woskując posadzkę, trzepiąc perskie dywany.
Ale raz wdrożony umysł w zapęd postępu, postępował szybko, jak koło, puszczone z góry przez rospustne dziecko.
Zaledwie bowiem kilka lat był pokojowcem, już zamarzył o białych kamaszach lokajskich, i przedsięwziął sobie, że to będzie ostatni szczebel owej drabiny Jakóbowej, z którego dostanie się wprost do nieba. Ale gwiazda jego szczęścia miała więcej w sobie oleju, jak myślał szczęśliwy Bazylek, i mimo jego chęci zaświeciła jaśniej. Zaledwo bowiem z niewypowiedzianą roskoszą naciągnął był białe kamasze, zaledwo upleciono mu z włosów czerwonych, teraz poczernionych, sążnisty harcap, już go czekały nowe awanse, nowe nadzieje.
Najwięcej do tego posłużyła mu jego brzydota i jego fenomenalna głupota. Był on tak estetycznie brzydkim, że z uplecionym harcapem, z twarzą gładko obgoloną, z óczami chińskiemi, nosem murzyńskim, z ustami małpy, mógł służyć za typ ukończony bezładnych kształtów. A że niektórzy z wielkich panów odznaczali się tem, iż w swojej służbie umieszczali potwory ludzkie, karły, olbrzymy, a nawet i niedźwiedzie, to oryginalność Bazylka była właśnie tego rodzaju, że go czyniła do podobnych kaprysów egzemplarzem zbyt poszukiwanym.
Pokazał się Bazylek w kamaszach i z harcapem na ulicy, już ćma chłopców biegła za nim, w nadziei, że przybyły akrobata pocznie wywracać koziołki, skakać po linie, błaznować — a to tem pewniej, iżby to było: „na usilne życzenie publiczności.“
Książę tak go był sobie polubił z jego błazeństwa przyrodzonego, niewymuszonego idiotyzmu, tak się był przywiązał do jego manier małpich, tak odznaczająym się widział go zawsze w zgrai swoich darmoidów, że razu jednego, będąc po obiedzie w dobrym humorze, uczynił go swoim najulubieńszym kamerdynerem. Bazylek padł plackiem do nóg książęcych, rozbeczał się na głos, a gdy pociągnięty harapem po plecach, na nogi się zerwał, zdawało mu się, że go pasowano na rycerza, że trzy łokcie w górę podrósł, że jak ów komin plebanii przebił wiązanie dachu i snopki, i dumnie głowę ukazał. Aby obraz komina uzupełnić, ukradł zaraz z książęcej szkatułki cygaro, a zapaliwszy je, chodził dumnie po ulicy, buchając dymem w prawo i w lewo, jak komin plebanii podczas niepogody!
O szczęście śmiertelnych! jak względna i niepewna jest twoja istota! Ileż to pysznych duchów zrzuca z siebie twoje złote jarzmo, aby pójść tam, „gdzie wieczny płacz i zgrzytanie zębów!“
Tymczasem księciu znudziła się stolica. Nowe władze nie uwzględniały go należycie, jakto dawniej bywało, nie pozwalały mu czynić wybryków, a gdy co wypłatał, to nie pozwano go do sądów królewskich lub sejmowych, ale do pospolitego magistratu, gdzie pierwszemu lepszemu urzędnikowi musiał odpowiadać na zapytania, niezawsze uniżone. W końcu zaprzeczono mu nawet tytułu książęcego, a blask jego magnacki pobladł, i tylko się świecił na guzikach liberyi. Złorzeczył stary książę nowemu porządkowi rzeczy, i wyjechał do swoich dóbr, aby tam być królikiem, jeżli mu w stolicy zabroniono być księciem.
Ale i na wsi sprzykrzyło się kasztelanowi, chciwemu burd i awantur; nie było bezkrólewia, ani elekcyi, ani sejmów inkwizycyjnych, ale były za to dziki i niedźwiedzie, sarny i kozły, lisy i jelenie. Wypowiedział więc wszystkiej grubej i cienkiej zwierzynie wojnę w lasach swoich, bił, strzelał, rąbał, że aż miło było, a z każdym tygodniem mnożyła się na jego dworze królewskim i tak liczna już psiarnia.
Owoż stało się jednego razu, że wyjeżdżając na polowanie ujrzał kasztelan w jednym domie swojego miasteczka, nader śliczną, powabną główkę. Przyszedł pod okno, i donośnym krzyknął głosem na spłoszoną sarneczkę: „Hej dzieweczko, pokaż twoje liczko! Kasztelan chce cię widzieć! Masz łaskę podobać się jemu!“ Ale dzieweczka uciekła aż do komory, i niechciała o niczem słyszeć. Daremnie krzyczał i hałasował kasztelan, daremnie zaklinali ją rodzice, — dzieweczka siedzi w komorze i ich nie słucha.
Wreszcie nie zna hamulca rozgniewany kasztelan, wpada z psami do izby, chce otworzyć komorę, ale z komory słyszy stanowczą replikę, że jak się poważy drzwi odchylić, to o jego głowę stłucze się garnek osmolony. Uczyniono uważnym kasztelana na takie niebespieczeństwa, i wyciągniono go z izby na łowy.
Ale gdy iskra w stare pruchno padnie, toć jej nie ugasić. Tli ona i tli, póki płomień nie wybuchnie a wtedy niema ratunku. To też i w spruchniałem sercu kasztelana poczęło się coś kurzyć, a wkrótce okazał się płomień uieugaszony. Na łowach spudłował, nic nie ubił, wszystkich wyłajał, Bazylka nahajką skrobnął, a cała psiarnia opuściła uszy, bo jej pan był coś w złym humorze.
A zkądże się prostej dziewczynie zebrało na tyle odwagi, że dała odkosza kasztelanowi? — Ach, była ona w pierwszym śnie swojej miłości, a jak zazwyczaj pierwszy sen jest najtwardszym, tak też i serce w pierwszym śnie miłości na wszystkie uboczne względy staje się najtwardszem. Potem jakoś się odmieni to serduszko, zmiękczeje znacznie, gdy pierwszy sen przeminie, osobliwie tak po północy, lub nad rankiem. Ale fatalnie jakoś stało się kasztelanowi, że to właśnie był pierwszy sen, w którym słodko marzyła dziewczynka o pisarzu prowentowym, przynoszącym jej codziennie placki żydowskie.
I cóż z tego wszystkiego, kiedy kasztelan niemógł się z jej grotów uleczyć, ani łowami, ani pijatyką, ani żadnym innym surogatem! Chodził jak cień po nocach, schudł i zbladł, stracił krasę policzków i postać jego wyprostowana, ugięła się ku ziemi.
Widział Bazylek cierpienie swego dobrodzieja, rzucił się mu do nóg, i zaklinał go, aby otworzył serce swoje przed wiernym sługą, aby się wyspowiadał z boleści.
— Bazylku, sługo mój najwierniejszy, połowę bogactw moich złożyłbym pod twoje nogi, wyniósłbym cię do niesłychanych godności, w maśle kąpałbyś nogi, mlekiem myłbyś twarz twoją, gdybyś mnie mógł w mojej boleści ukoić. Ale chmury niefortuny zawisły nademną, na grobie moim skruszą miecz i kopią, bom ostatni mego rodu potomek. Na schyłku życia mego rozigrało się moje serce, krew gorąca poczęła palić żyły moje, a w piersi brak mi tchu, aby ugasić mojej krwi płomienie. Nadaremnie wołam w mękach moich piekielnych jak ów bogacz do Łazarza na łonie Abrahama: „Umaczaj w morzu koniec palca twego, a ochłódź język mój!“ Niebyłem ja wprawdzie owym bogaczem bez serca, nikt w czasie uczty nie leżał pod wrotami memi, ale dobrodziejstwa moje rozsypały się między niewdzięcznych, jak ziarno zboża między wróbli żarłocznych. Już mnie nie znaleść przyjaciela, ani brata, ani siostry, bo czego mi krew wzbroniła, tego nie dadzą mi ludzie!
I uderzył się ręką po biodrach, stary kasztelan i począł gorzko wyrzekać:
— Tysiące szlachty żywiłem moim chlebem, odziewałem je w zielone kontusze i złotolite pasy, gdzież są ich szable i karabele, aby pomścić uczynioną mi zniewagę. Głos mojej skargi ginie bez echa, jak głos pieśni beduina w skalistej Arabii. Jak sklep grobowca otaczają mnie złocone komnaty, jak szmaty podarte wydaje mnie się ten przepych turecki, najwyszukańsze bakalia są gliną w ustach moich.
To mówiąc rozdarł szaty swoje kasztelan i począł głośno płakać.
Przeląkł się biedny Bazylek tak czarnej melancholii swojego dobrodzieja, rozpłakał się w głos i począł niemiłosiernie wyć wraz z Dunajem, olbrzymim kundlem, leżącym na perskim dywanie.
Skończywszy pierwszy swój duet, obaj wierni słudzy uciszyli się nieco, a pan ich tak dalej mówi!:
— Ty jeden Bazylku mógłbyś mi ująć mojej boleści, a wiesz, żem cię wyciągnął z popiołu i sadzy, i żeś z mojej łaski na ludzi wyszedł.
Bazylek rzucił się znowu do nóg swego dobrodzieja, który go wyciągnął z popiołu i sadzy, i na ludzi wykierował, i przysiągł solennie, że wszystko dla swego dobrodzieja uczyni.
— Otoż słuchaj mój sługo najwierniejszy, a słuchaj uważnie, co ci opowiem. Ostatnią razą gdym wyjeżdżał na łowy, ujrzałem córkę czapkarza, stojącą w oknie. Spoglądała ona na mnie jak sarneczka z poza urwiska w kniei a moje serce zapukało do niej. Bazylku, gdybyś widział co to za krasota na jej liczku, a co za ogień w jej czarnem oku, Bazylku tybyś sam przepadł, gdybyś nie był tak durny.
— Ja też, dobrodzieju, codziennie dziękuję Bogu, żem durny, bo gdybym nim nie był, któż wie, czybym wyszedł tak wysoko!
I dziękuj Bogu Stokrotnie, bo inaczej byłbyś nieszczęśliwy, tak jak ja, co teraz znoszę bolesne poniżenie zewsząd a nawet od tych, których żywiłem! Ale słuchaj dalej. — Oko jej, to jak najczarniejsza sadza, jakąś tylko mógł ujrzeć w twoim kominie, a liczko to kraśniejsze jak ta chmurka, co ją słoneczko okrasi zorzą poranną. I cóż mnie z tego, żem ją ujrzał, tę gwiazdę zaranną, tę sarneczkę kniei niedostępnej, kiedy ona mną wzgardziła, a nawet się uląkła, jak się lęka biała gołębica drapieżnego sokoła.
— Toć było jej dobrodzieju powiedzieć, że dobrodziej to nie sokół drapieżny, tylko kasztelan, a ona to nie biała gołębica, ale córka prostego czapkarza.
— Bazylku głupi, sługo mój wierny, wierność twa większa niżeli twój rozum, toć słuchaj mnie dalej. Gdym ją ujrzał, już odtąd nie dla mnie knieje pełne niedźwiedzi sarn i wilków, nie dla mnie dzban miodu i złotego węgrzyna, a w utrapieniu mojem pochudłem i pobladłem, jak chwast polany wodą gorącą.
— To krótka rada na to dobrodzieju, pójść do czapkarza i powiedzieć mu: masz zaszczyt czapkarzu, bo upodobała mi się córka twoja.
— Bazylku, sługo przywiązany, ty nie wiesz, co to dzisiaj za czasy. Czapkarz gotów mnie za próg wypchnąć, bo dzisiaj każdy pan na swojem śmieciu!
— O srogi Boże, toż by to była prawdziwa herezya!
— Herezya, mówię, herezya — ale cóż robić?...
— Owoż wiem co robić. Wezmę Danielka, Horaja i Pryskibę, pójdę do czapkarza, a gdy on będzie głupi, każe go związać i dziewkę jego tutaj przyniosę.
— Większa wierność niż rozum; Bazylku, głupio mówisz. Dzisiaj potrzeba i na to uważać, co ludzie między sobą mówią, — a wtedy mówiliby źle o mnie i o tobie!
— Prawda dobrodzieju — ach jaki książę masz rozum!
— Więc nie znasz innej rady?
— Toż kiedy ta dziewka dobrodziejowi tak w oko padła, to zrobić jak Bóg przykazał. Dobrodziej jesteś wdowcem, a panem całą gębą. Wziąć dzban lipowca i pójść do czapkarza i mówić: Czapkarzu, daj mi dziewkę twoją za żonę, ty przestaniesz szyć czapki z futra, a ona będzie chodzić w jedwabiu.
— Czyś oszalał Bazylku, sługo mój durny, ja pan z panów, którego przodkom na sejmie inkwizycyjnym pokornie odpowiadał król Zygmunt — ja mam wziąć córkę czapkarza za żonę, dla tego że ma oczy czarniejsze niźli sadza, a liczko kraśniejsze niżeli zorza poranna? Tyś oszalał prawdziwie!
— Ach prawda dobrodzieju, żem bardzo głupio powiedział!
— Więc słuchaj teraz, co ja ci powiem, może to będzie mędrszem. Aby ludzie nic nie mieli do mówienia żeby to jakoś w tem nic dziwnego nie było, więc pójdziesz ty do czapkarza, i rzeczesz mu: czapkarzu dasz mi twą dziewkę za żonę.
— Jak to dobrodzieju... — ja mam tak mówić?... ja mam ją pojąć za żonę?... a cóżby dobrodziejowi potem z tego przyszło?... wzdy tu nie o mnie chodzi!
— Durny sługo, wszakże nie o to tu idzie, aby ona była twoją żoną, ale żeby była w pałacu, a ludzie żeby nie mieli o czem rozpowiadać.
— Toż dobrodziej chcesz ją posiąść, a ja żebym przed ludźmi gadał, żem mężem jej?
— Aha!
— Ba, gdyby to tylko przed ludźmi, ale to trzeba będzie przed księdzem tak powiedzieć, a mówią, że co się gada przed księdzem, to Bóg zapisuje do książki — a potem z tej książki będzie czytał na sądzie ostatecznym!
— Głupi jesteś, ty lepszym nie będziesz jak wszyscy!
— Toż mówią także, że ożenienie to jakiś sakrament, dobrodzieju! i że się przysięga Bogu, przy świecach zapalonych!
— Alboż to sługa chce być lepszym od pana swego, alboż to my tak nie czynimy, alboż niejesteśmy często tylko dla ludzi mężami, a ślub to tylko na to, aby rejent sporządził kontrakt ugody a palestrant aby przy tem co zarobił? A ty sługa podły chcesz być lepszym od nas? Czyż może na to sam Bóg zezwolić?
— Prawda dobrodzieju, bo cóż jest nieprawdą, co z ust twoich wyjdzie! Ale przecież to jakoś dziwno, aby tak zrobić, jak to mówią dobrodziej!
— I tak mówi ten, com go wydobył z popiołów i z śmieci, i zrobiłem człowiekiem, toż i ty należysz do owych trędowatych, którzy oczyściwszy się z swego trędu, zostali niewdzięczni swemu dobrodziejowi!
— Ach prawda panie! Tyś mnie wydobył z popiołu i zrobiłeś mnie człowiekiem, toż muszę ci być wdzięcznym. Pójdę zaraz do czapkarza, i rzekę mu: chęć mi twojej dziewki za żonę.
Ucieszył się kasztelan wdzięcznością swego sługi, a postawiwszy czuprynę do góry, czekał Bazylka.
Ale Bazylek wpadł blady jak trup.
— Dobrodzieju, wszystko na darmo! Czapkarz zamknął drzwi przedemną i rzekł mi przez szparę: „nie mam dziewki dla ciebie.“ A dziewka otworzyła okno, i zaczęła się śmiać na głos, mówiąc: „Ty małpo obrzydła, co ci wpadło do głowy, abyś w zaloty do mnie przychodził. Jeśli niemasz doma zwierciadła, to wlej na miskę wody i popatrz się, jak jesteś brzydkim i potwornym! Ty poczwaro ludzka, ty śmiesz tu przychodzić, jak byś nie wiedział, że mój narzeczony, Michał Krupski, najpiękniejszy w mieście chłopiec i strzeż się go, aby ci twych suchych nóg nie połamał!“
— A ty co na to?
— Stanąłem pod oknem, a dobywszy chustkę jedwabną rozdarłem ją mówiąc: jak ta szmata jest rozdarta, tak rozdarte jest serce moje, — a ona się śmiała i śmiała a zawoławszy sąsiadki rzekła: patrzcie, oto komedyant przyszedł i każe małpie koziołki wywracać.
— Masz klucze i idź do komnaty nieboszczki żony mojej. Wydobądź ze skrzyni dwie chustki bagdackie w szerokie liliowe palmy, — weź robroń z jedwabiu japońskiego, trzy sznury korali weź z srebrnemi obrączkami, dwa rańtuchy tkaniny lugduńskiej, i szubę gronostajami podbitą, z jedwabnemi pętlicami i złotą na przodzie klamrą — weź to wszystko i mów czapkarzowi: Oto pan mój udarował mnie za usługę moją, dał mi skarby nieocenione, a to wszystko złożę u nóg twojej dziewki, jeźli zechce pozostać moją żonką.
Wyjął wierny sługa ze skrzyni dwie chustki bagdackie, w szerokie liliowe palmy, wziął robron z jedwabiu japońskiego, trzy sznury korali wziął, a każdy był z srebrną obrączką — dwa rańtuchy tkaniny lugduńskiej, i szubę gronostajami podbitą ze złotą na przodzie klamrą. I zamósł to wszystko do czapkarza i rzekł mu: Oto pan mój udarował mnie za usługę moją, dał mi skarby nieocenione, a to wszystko złożę u nóg twojej dziewki, jeźli zechce zostać moją żonką.
Czapkarz obaczywszy złożone na ławie rzeczy, zapiął igłę w zanadrze, poprawił na nosie okulary i rzekł przewracając jednę sztukę po drugiej:
— Nieocenione skarby mówisz, durny Bazylku, daj niech ci je ocenię, tak jakby moje własne były. Te dwie chustki bagdackie w duże liliowe palmy, nie są prawdziwe, ale przyniesione przez węgrzyna z fabryki niemieckiej. Są już dosyć znoszone i pomięte; moja nieboszczka Eudoksia miała taką chustkę gdy szła za mnie. Robrony z jedwabiu japońskiego są wprawdzie jeszcze dobre, ale na plecach sztukowane, bo nieboszczka się roztyła. Widzisz ten bryt idzie na poprzek. Moja Eudoksia miała lepszy robron kiedy szła za mnie. Rańtuchy z tkaniny lugduńskiej są zbyt ciężkie a teraz wcale ich nie noszą; ale na firanki do kościoła byłyby wyborne. Korale są piękne i prawdziwie francuskie, ale moja Eudoksia takie same miała, idąc za mnie. A ta szuba — to gronostaje...
I zaświeciły się oczy czapkarza, wybornego znawcy futer, postawił włosem do światła, musnął ręką raz, drugi, i mlasnął językiem. Przyłożył futro do twarzy, i pieścił się jego miękkością stary czapkarz, jak kochanek puchowem łonem swojej kochanki. I tulił i przyciskał do piersi wykrzykując: prawdziwe gronostaje! Co za włos, co za miękkość! Promienie słońca nie są jaśniejsze, gdy się przebijają przez końce chmury gradowej, a te czarne pręgi to jak by najpiękniejsza barwa czarnoksięskiego słonecznika. I pieścił się dalej kosztownem futrem biedny czapkarz a oczy jego zaćmiły się łzami, gdy ujrzał stojącego koło siebie Bazylka.
— Piękne rzeczy przyniosłeś, kochany sąsiedzie a choć futra tego nie mogłaby nosić moja córka, boć to futro królewskie, ale byłoby z niego najmniej szesnaście czapek, i drogo by się je sprzedało na jarmarku w Międzyborzu! Piękne rzeczy, mówię, przyniosłeś sąsiedzie, coż z tego, kiedy ty jesteś bardzo brzydki! Moja córka nie chce cię widzieć na oczy! Ale jakoś to będzie, zostaw te rzeczy u mnie, niby do sprzedania, a za trzy dni przyjdź znowu.
Gdy Bazylek wyszedł od czapkarza, przyszła jego córka, a dowiedziawszy się, że doma był Bazylek, poczęła na ojca wyrzekać: że daje przystęp tej małpie obrzydłej, że jeźli na zawsze mu nie odpowie, to ona pójdzie z swoim Michasiem do stawu pobliskiej dąbrowy i tam się oboje utopią na samym nowiu księżyca.
Zląkł się czapkarz tak wielkiego smutku swojej jedynaczki, a głaszcząc ją po liczku zawołał:
— Niech mnie św. Wawrzyniec, patron mego cechu, skarze na mojem dobru, jeźli co złego myślę z tobą uczynić. Bazylek był tutaj i tylko przyniósł rzeczy do sprzedania, co mu darował jego pan bogaty. Są to piękne rzeczy, warte przeszło tysiąc złotych, możesz je obaczyć, — ot leżą tam na ławie.
— Niechcę ja widzieć Bazylka, ani rzeczy, które są jego, niech przepadną wraz z nim i jego panem bogatym.
Poszła piękna Paraskiewia do swojej komory i płakała tam aż do rana, jak by jej rzeczywiste groziło niebezpieczeństwo. Z pierwszą zorzą poranku zapukało coś do jej okienka i zawołało ją po imieniu. Nie było to coś, ale był to Michaś Krupski, pisarz prowentowy, śliczny jak róża młodzieniaszek. Przyniósł pęk jak najpiękniejszych hyacyntów, które wykradł był z pańskiego ogrodu. W drapał się na pogródkę domostwa i zawołał głosem miłym, jak flet pastuszy:
— Kukułko moja Parasiu, strzelec straszny dybie na ciebie, rozwiń twe skrzydła i wzleć tam, kędy wiatr nie dowieje, a słońce nie dojdzie a ptak nie doleci!
— A gdybym ja tam poszła — odpowiedziała Paraskiewia — kędy wiatr nie dowieje, ptak nie doleci, a słońce nie dojdzie, tobyś mi uwił wieniec cyprysowy i mirt byś położył na bladych moich skroniach i nakazałbyś za mnie — podzwonne! W tedy włożyliby mnie w niebieską trumienkę z białym krzyżem, spuściliby do dołu, i zaśpiewaliby „wieczne odpoczywanie“. Tego mi życzysz, ty, którego serce moje wybrało, za którym oczy moje na kiermaszu szukają, jak się szuka karbowańca pomiędzy miedzią czerwoną.
A Michaś na to:
— Niech mnie święty Onufry wypuści z swojej opieki, niechaj wart nie będę jednego siwego włosa długiej jego brody, niechaj połamie o moje czoło koronę która leży u stóp jego wzgardzona, jeżeli tak myślałem, jak ty to mówiłaś! Jak narcyz po zachodzie słońca swój kielich zamyka, tak życie moje zamknęłoby się kamieniem grobowym gdybyś ty dla mnie żyć przestała.
— Ja dla ciebie nigdy żyć nie przestanę, tylko mi tak nigdy nie gadaj!
— Chciałem ci tylko to powiedzieć, że wczoraj po całem mieście mówiono, że do ciebie przyszła w zaloty ta małpa czerwona z zamku, i przyniosła ci wielkie skarby.
— Wszystkie skarby całego świata nie zastąpią mi ciebie, mój ty drogi Michasiu Krapski, synu Marcina, tyś jeden zawładał mem sercem i tyś go posiadł. Niczem mi bisior i karmazyn nad twoje liczko rumiane, niczem jedwab turecki nad twój włos konopiasty.
I przystąpiła do okna biedna dziewczyna, i zarzuciła na młodziana swoje białe rączęta i tuliła się do jego łona jak synogarlica, zagrożona polotem krogulca. A młodzieniec odgarnął czarne włosy z jej czoła, musnął dłonią po jej krasnych policzkach a na jej usta różane złożył gorący pocałunek.
Przysięgli sobie wierność aż do grobu i wezwali słońce poranne na świadka swojej przysięgi.
Tymczasem po mieście zrobił się rumor niesłychany, wszystkie mieszczanki zeszły się do szynków i rozpowiadały dziwne rzeczy, o przyniesionych staremu czapkarzowi skarbach. Mieszczanie posuwali czapki na głowie z niecierpliwości i mówili jeden do drugiego:
— Gdzież to dzisiaj przebywa nasz kum i sąsiad Damian, zapewne kończy czapki na jarmak.
— Nie robi ci on już więcej czapek baranich; bo Bazylek z zamku przeniósł doń wczoraj naręcz bisioru i bławatu i rzekł mu: sąsiedzie, wszystko to w domu twym zostanie, jeźli Paraskiewia będzie moją.
— Co za szczęście na starość! opatrzność Boga!
— Wielkie szczęście, niesłychane szczęście!
— Najpierwszy sługa kasztelana, najulubieńszy jego sługa!
Tak rozmawiali po mieście mieszczanie, tak rozmawiały po szynkach mieszczanki, i wszyscy patrzali w okna kuma Damiana, iżali nie zaspał, że według swego zwyczaju do nich na ranną pogadankę nie wychodzi; patrzą i patrzą a kuma Damiana jak niema tak niema!
I mówili znowu między sobą mieszczanie:
— Musiał zhardzieć nasz brat Damian, bo ma w domu bisior i bławaty, bo jego dziewka już z pańska będzie się ubierać.
— Zapewne i na wesele nikogo z miasta nie zaprosi, bo tam będą sami zamkowi.
— Brat nasz Damian nie jest takim człowiekiem; nie jeden kieliszek wódki wypije on jeszcze z nami, — on nie jest taki.
— Zapewne, zapewne; ogląda on teraz bisior i bławaty, i dla tego nie wychodzi do nas.
— Prawda, prawda; chodźmy do niego, i powiedzmy mu, że się cieszymy z jego szczęścia, z szczęścia jego córki.
Tłumem weszli mieszczanie do izby czapkarza.
Zastali go chodzącego po izbie, muskającego łysinę z wielkiem zadowolnieniem. Przyniesione przez Bazylka skarby porozwieszał na żerdzi, poukładał w jak najlepsze fałdy, gronostaje przeczesał, i złotą klamrą spiął na przodzie. Zachwycili się mieszczanie takim blaskiem jedwabiu i tkaniny tureckiej, krzyczeli jednogłośnie: „co za materya, co za smak, co za kwiaty cudowne na chustkach bagdackich!“ — A zwróciwszy się do Damiana rzekli razem: szczęśliwy brat Damian, syn Fabiana, córkę wydaje do zamku za najpierwszego sługę kasztelana, a Paraskiewia będzie odtąd chodzić w bisiorze i bławatach, boć kasztelan wielce miłuje sługę swego.
A rzeźnicy z pomiędzy nich zawołali:
— Odtąd przemawiać będzie Damian za nami, a najsmaczniejsze i najdroższe mięso będziemy dawać na kuchnię zamkową. —
A kowale i ślusarze wołali:
— Z najlepszego żelaza będziemy robić zawiasy i skuble, haki i obręcze, a brat nasz Damian powie w zamku, nie ma to, jak robota z Wyrowa! żelazo z tamtąd nigdy nierdzewieje.
A stolarze i kołodzieje rzekli!
— Ławy naszej i zydla, stołu i skrzyni żaden robak i za sto lat nie przewierci, a wozy z Wyrowa mogą jeździć po jamach i rowach, a nigdy się nie wywrócą!
Szewcy i rymarze mówili:
— But z Wyrowa w dziegciu moczony, a skóra palona to żelazo prawdziwe; nie przegryzą jej kły dzika ani ostry krzemień nie przebije, a uprząż nasza to słynie na jarmarku w Międzyborzu.
A piekarze i powroźnicy wołali:
— Bułki nasze to z mąki marymonckiej, jasne jak słońce, a kukiełki i obwarzanki zaplatane jak liny promowe, a liny nasze i postronki takie białe jak kukiełki plecione i obwarzanki z mąki marymonckiej.
Inni inaczej mówili, a czapkarz Damian, syn Fabiana, chodził dumnie po izbie, głaskał po łysinie, i przyrzekał wszystkim swoje względy.
Wszystko to słyszała Paraskiewia w komorze, czesząc swoje czarne włosy i przeglądając się w kawałku stłuczonego zwierciadła. I myślała w duchu: Niechci mówią głupi mieszczanie, bo oni nie wiedzą że Michaś Krupski, syn Marcina, rozlubował się we mnie. — Wprawdzie byłby mi bisior do twarzy, a nawet chustka bagdacka nie szpeciła by mojej głowy... ale Michaś Krupski to przecież piękniejszy chłopiec niż malowanie.
I machnęła ręką na lewą stronę, snać chciała czarta od siebie odpędzić, który zwykłe do lewego podszeptuje ucha, a jej nawet zdawało się, że słyszała: „bisior i bławaty.“ —
Gdy odeszli mieszczanie przyszły ich żony, a obaczywszy misternie rozwieszone skarby, rzekły razem:
— Szczęśliwa Paraskiewia, córka Eudoksyi i Damiana, już jej odtąd nie trzepać futra z prochu, nie chodzić z konewką do studni, ani z pralnikiem do rzeki. Liczko jej wybieleje, jak najbielsze króliki, a ręce jej staną się pulchne i miękkie jak futro gronostajowe. Nie będzie warzyć jagły ani kisić pęcaku, ale będzie smażyć bakalia i wisznie z miodem, cykaty i ziele tatarskie.
Nie mogła z gniewu wytrzymać w komorze Paraskiewia, otworzyła drzwi i zawołała:
— Czyście oszalały, niewiasty Wyrowa, czy do was zły duch przystąpił, czy nie wiecie że mnie ulubował sobie Michał Krupski, syn Marcina, najpiękniejszy w mieście chłopiec, i wiedzcie, żem jemu przysięgła wierność do grobu!
— Głupia Paraskiewio, córko Damiana i Eudoksyi, — twój Michał Krupski jest goły chłystek, szkoda za niego twojej urody. Będziesz w kurnej chacie jeść warzyła, pójdziesz w zadymkę do przerębli z pralnikem, ubierzesz się w cyc i w siwe barany — a twoje liczko zblednie przy pracy, twoje czarne oko zasępi się nieraz śród biedy, a hebanowe twe włosy zbieleją jak len moczony, A tak będziesz żoną najulubieńszego sługi kasztelana, będziesz panią całą gębą, a w kościele będą co niedzielę szturkać się łokciami ludzie, i mówić: Któż to jest ta pani w szubie podbitej gronostajami, w chustce bagdackiej w duże liliowe palmy, w robronie z jedwabiu japońskiego, w tym rańtuchu tkaniny lugduńskiej? Nie jestże to Paraskiewia, córka Damiana i Eudoksyi?
Paraskiewia spuściła główkę i słuchała, bo jej coś w lewem uszku szeptało, słuchała, ale już ręką nie machnęła, ani nie zrobiła krzyża świętego.
Tymczasem niewiasty Wyrowa zbliżyły się do niej, i włożyły na nią robron jedwabny, i obwinęły ją w szubę podbitą gronostajami, i zapięły złotą klamrą na przodzie. Paraskiewia stała i nie wzbraniała się, a gdy jej przyniosły zwierciadło, liczko jej zarumieniło się, a oko tak się rozjaśniło że aż piękniejsza się stała, choć była zawsze bardzo piękną. Z upodobaniem głaskała po gronostajach i po palmach liliowych; a klamrę złotą na przodzie kilka razy rozpięła i zapięła.
Stary czapkarz gładził sobie łysinę, obchodził ją w koło, ale nic nie mówił.
Za trzy dni przyszedł Bazylek i siadł sobie na zydlu u czapkarza. Czapkarz uśmiechnął się do niego, i łypnął oczami na znak swojej serdecznej radości.
Utrefiwszy sobie włosy Paraskiewia i wetknąwszy w warkocz przyniesiony przez Michasia hyacynt, wyszła z komory, siadła na zydlu koło Bazylka, i założyła ręce. Czapkarz widząc to wyszedł z izby i zostawił kochanków sam na sam.
Gdy już ojca nie było, przybliżyła się Paraskiewia do Bazylka a wziąwszy go za rękę rzekła do niego głosem słodkim:
— Śniło mnie się, żem mędliła konopie. Paździerze odlatywały od białej łodygi, a w ręku moim pozostał len złoty, jak promienie wschodzącego słońca. Ale piękniejsze niżeli len złoty, niżeli promienie wschodzącego słońca są twoje włosy, kochany Bazyli! Twoje oko, to jak dno leśnego jeziora, w którem pomiędzy liściem zielonym przebija się światło nieba. Lica twoje są białe jak pierś gęsi najbielszej, gdy wychodzi ze stawu i skrzydłami trzepoce. Jak płot z kości słoniowej u Cara niewiernych, świecą się twoje zęby, a głos twój miłej o serce uderza, jak rzewny głos teorbanu. Postać twoja smukła i wiotka, jak kołyszący się na wietrze słonecznik, a Paraskiewia będzie szczęśliwą, jeśli oblicze twoje zwracać będziesz za jej oczami, jak się za obliczem słońca obraca smukły i wiotki słonecznik. Odtąd będzie twoją Paraskiewia, jej czarne oczy jak noc ciemna, jej czarna brew, jak las na owidowej górze, jej liczko czerwone i jej uśmiech radosny — to wszystko będzie twoje, twoje na zawsze! Za trzy tygodnie zwiąże nam ksiądz stułą ręce, a ludzie będą się szturkać i mówić do siebie: Któż to jest ta szczęśliwa, co ma takiego ładnego męża, zapewnie go będzie miłować nad życie! A ci co nas znają, powiedzą: To Paraskiewia, córka Eudoksyi i Damiana, a żona Bazylego, szatnego kasztelana, najulubieńszego jego sługi!
Skrzywił się trochę na to Bazylko i rzekł w duchu do siebie:
— Wzdy ja ten sam jestem, com był przed trzema dniami, włosy moje nie stały się złotem, ani uroda moja nie odmieniła się, ale snać odmieniło się oczko Paraskiewii, bo je olśniły bisior i bławaty.
I uspokoił się szatny kasztelana, i pogłaskał gładkie liczko Paraskiewii i mówił jej, gdy pójdzie za niego, to jej jeszcze więcej da bisioru i bławatów.
Za trzy tygodnie sprawiał kasztelan swemu szatnemu huczne wesele. Wystrojony Bazylek błyszczał od jedwabiu, a ludzie szturkali się łokciami w kościele i mówili między sobą: Jakby stworzona na wielką panią!
Wszelako smutno zrobiło się Bazylkowi, gdy ujrzał przed sobą świece zapalone, zdawało mu się, że go coś koło serca zabolało, że to przecież tak być nie powinno. Ale pomyślał sobie w duchu: Wszakże postanowiłem sobie raz, że nie będę lepszym od innych, a mogłem na moje nogi wdziać bóty o dwa cale krótsze, dla czegóż nie mogę związać się związkiem, który mnie tylko trochę serce naciska! Wzdy nie jestem sługą, czy mam być jednym z oczyszczonych trędowatych?
I klęknął Bazylek na stopniach ołtarza.
A Paraskiewia mówiła do siebie:
— Michaś Krupski stoi za ołtarzem i spogląda na mnie. Michaś jest najpiękniejszy chłopiec w całem mieście, ale jest goły chłystyk, a mnie bardzo do twarzy w jedwabiu i w szubie podbitej gronostajami. Szatny kasztelana nie jest tak ładny, ale ma łaskę u pana swego, a kasztelan także na mnie oczkiem strzela.
I uklęknęła Paraskiewia na stopniu ołtarza i krzywoprzysięgła.
A wszyscy ludzie mówili: Szczęśliwy Damian syn Fabiana, już mu nie szyć czapek baranich, nie chodzić po jarmarkach, nie poniewierać kości starych. Na starość będzie siedział w izbie z rękami założonemi, pogłaskiwać łysinę i zajadać najtłuściejsze mięso. Roztyje się stary czapkarz i będzie gruby jak wójt miasta, a może po nim urząd odbierze.
I zazdrościli wszyscy Damianowi, niewiasty zazdrościły Paraskiewii, a Bazylek zazdrościł czasami swemu panu i Michasiowi Krupskiemu, najpiękniejszemu chłopcu całego miasta.
Ale to były małe tylko chmurki na niebie szczęścia wdzięcznego sługi, a za nie był on hojnie wynadgrodzony.
Kasztelan odmłodniał przy młodem małżeństwie, a Michaś Krupski nie utopił się w jeziorze dąbrowy.
Paraskiewia była wszechwładną panią zamku, i wszyscy jej się kłaniali.
Dziesięć lat potem umarł stary kasztelan, zapisawszy swemu szatnemu dwa folwarki w dożywocie. Ale oszczędna i gospodarna Paraskiewia postarała się o to, że za parę lat zamieniono dożywocie na wieczne dziedzictwo.
Bazylek został dziedzicem, a nawet podszył się pod jakiegoś szlachcica. Z dobrami przybyło mu rozumu, a za to ubyło mu włosów czerwonych, które zastąpiła czarna peruka. Na pięć mil w okręgu dawał ton i rozprawiał z nadzwyczajnym rozsądkiem.
Paraskiewia roztyła się szeroko, i rozmawiała odtąd o samych panach i tytułach, a na odpust do Międzyborza jeździła karetą czterokonną.
Dla syna swego, jedynaka, sprowadzili państwo Bazylowie z zagranicy Francuza, który go douczył manierów pańskich.
Po kilkonasto-letniem gospodarowaniu przymnożyło się jeszcze mienia i dostatków szczęśliwemu stadłu. Zdawało się, że przekleństwo, rzucone w raju na wspólną nam prozarpią: że odtąd ziemia będzie tylko ciernie i osty wydawać, nie spłynęło wcale w dziedzictwie, ani po mieczu ani po kądzieli, na szczęśliwszych od niej protoplastów; bo ziemia, dla całego rodu ludzkiego przeklęta, wyjątkowym sposobem była dla nich hojną i urodzajną, wydawała plony stokrotne, przy których ani kropla potu z ich czoła nie spadła, jak to wygnańcom raju przepowiedział ich stwórca obrażony.
Różnie mówili o tem złośliwi sąsiedzi, a chociaż pozaocznie tu i owdzie jakie słówko padło, wchodzącego jednak we drzwi pana Bazyla przywitano serdecznie i znależytem uszanowaniem, a pani Bazylowa rozparła się szeroko na adamaszkowej kanapie, a nikogo nic było w zgromadzeniu, ktoby jej mógł tego miejsca chociażby w myśli, nie przyznać. A jeźli biedniejsze sąsiadki poważyły się zarzucić jej zbytnią rozrzutność i bogactwo strojów, czyniły to więcej z zazdrości, niżeli z cnoty chrześciańskiej. Kiedyż bowiem biedniejszy uznał skarby bogatszego za przyzwoite?
Bądź co bądź, państwo Bazylowie stali się ogromną potęgą spółeczeństwa, w okręgu mil trzydziestu, a wpływ dobrego ich mienia do tego wyprężył się stopnia, że nawet potomkowie dwunastu bajecznych wojewodów, niegdyś społecznością naszą rządzących, brali dzisiaj wzory z szczęśliwych naszych małżonków, tak co do sposobów rozmnażania fortuny, jako też i użycia tejże z wszelką przyzwoitością i nieoddzielną korzyścią.
Przy takich faworach losu i opinii publicznej zdarzyło się jeszcze, że w dramat dzisiejszego ich życia weszła jedna postać, znajoma nam z przeszłości jak najodleglejszej.
I znowu musimy tutaj wykrzyknąć, tak samo, jak to uczyniliśmy w medytacyi nad szczęściem ludzkiem. O ludzie, jakże nie pewna jest wasza istota! Jakże bezwzględnym dla was jest twórca losów waszych! Miasto brać postać waszą, ten „odwzór siebie“ za główny przedmiot dramatyzujących się obrazów, przylepia was jak nikczemne figurki na tle społeczeńskiego malowidła. Pyszne bo też jest to malowidło! Szeroko rozpościerają się konary wspomnień dziejowych — strumień czasu tryska z wiecznej otchłani i zmywa powoli skamieniałe przywary, lecz porywa z sobą i młode pełne życia latorośle! Na tle tego olbrzymiego pejzażu czemże jest człowiek, rzucony dowolnie kaprysem artysty, nie większy jak listek, pod cieniem pysznego konaru! O ludzie, jakże względna jest wasza istota! jak rola aktora zmienia się stosownie do malowanego płótna, co go otacza, tak wasze role zmieniają się na widok zmienionej dekoracyi społecznej!
Owoż i na pięcio-milowym krajobrazie naszego bohatera, na tle pysznej, podkarpackiej krainy, zbiegło się mnóstwo figur i figurek, aby obok pewnej uroczystości, między sobą pogwarzyć, dowiedzieć się o cenach kukurydzy i siana, to puścić w świat stado ploteczek, wypróżnić kilka koszów „lafitta“ i tym podobnym sposobem uświetnić kordyalny zjazd obywatelski.
Rozumie się, że pan Bazyli był pierwszą tego zjazdu matedorą, a jeźli kto o tem nie wiedział, mógł się łatwo tego domyśleć po zadowoleniu i pewnej bucie, która się malowała na jego twarzy, starannie zaokrąglonej i gładko obgolonej — po uniżoności współobywateli, i po nieustannem drobniejszej braci czapkowaniu. Uśmiechając się na ten zabobonny kultus mienia i pieniędzy, muskał się po gładkiem licu marszałek zgromadzenia, gdy we drzwiach salonu okazała się niecierpliwie oczekiwana figura.
Nie był to nikt inny, jak dawny pan Bazylka, który go z towarzystwa gęsi wprowadził w towarzystwo ludzkie, a który w przeciągu tego czasu stał się niemniej pewną znakomitością społeczną. Rzeczewista jednak wartość jego osoby, nie musiała o wiele przewyższać istotnej dawnego sługi wartości, bo zbliżywszy się do grona, przystąpił z uszanowaniem do pana Bazylego, a z jeszcze większem począł mu składać swoje czołobitne uniżenia. Ale pan Bazyli nie znał grzechu pychy, to też pamiętny na odebrane w służbie nauki, otworzył z wdzięcznością dawnemu panu ramiona swoje, i chudą jego postać do tłustej przycisnął piersi. Był wprawdzie moment, gdzie wzrok ściskających się serdecznie, skrzyżował się na chwilę, jak dwa pałasze z Baru i Targowicy — ale to był tylko moment i nic więcej.
Po tym uścisku za ciasno się zrobiło w podkarpackiej krainie państwu Bazylowstwu. Nabywszy dobra za kordonem, przenieśli się do Warszawy, i dla wszelkiej znakomitości rodowej i okolicznościowej otworzyli bogate swoje salony. Stosując się nawet do ducha czasu, poczęli konwencyonalne granice takowych coraz więcej rozszerzać, a po niejakim czasie widziano na ich wieczorach zawsze wystawnych, nawet literatów i artystów.
Pani Bazylowa uchodziła zawsze za damę nader tkliwą dla wszystkiego, co jest piękne i wzniosłe, tak w poezyi, jak i w rzeczywistości. Została przełożoną wielu zakładów dobroczynnych, i kwestowała kilka razy do roku dla biednych.
Pan Bazyli otoczył się znakomitościami różnego rodzaju, i przy każdej sposobności okazywał się mecenasem literatury i sztuk pięknych. Nikt o jego rozumie ani nauce nie wątpił, a byli nawet tacy, którzy utrzymywali, że oba te przymioty posiada szanowny obywatel w tej samej, co jego mienie, potędze. Mówią nawet że bibliograf ś. p. Bętkowski, bywał u niego często na obiadach, a Ursyn Niemcewicz, wyszedłszy za granicę, pisywał do niego wierszem i prozą, jak to do dziś dnia w archiwum familijnem obaczyć można. Jeden autor „Listopada“ coś go w dziele swojem zadrasnął, stawiając axiomat, że wielcy potomkowie prawdziwej, dziejowej arystokracyi, muszą mieć małe ręce i nogi, czem się ani pan Bazyli ani jego małżonka poszczycić nie mogli: ale temu złośliwemu pisarzowi można bez nieporozumienia powiedzieć:
Blamez Basile...
Co jednak naszego mecenasa sztuk i nauk potajemnie dręczyło, to anachronizm jego urodzenia. Gdybym się był kilka dziesiątek lat prędzej urodził, mawiał do siebie w chwilach niezadowolenia, byłbym niezawodnie chodził na królewskie obiady czwartkowe, a możeby mnie nawet dzisiaj wybrano członkiem komisyi towarzystwa przyjaciół nauk, która orzekała zasadę ortografii polskiej.
Życzenie to atoli było jedynem, które mu się nie spełniło, i bolało go, jako jedyna jego szczęścia negacya.
Jedynak pana Bazylego jeździ dzisiaj wpysznym ekwipażu, i szczególniejsze upodobanie ma w kamaszach lokajskich, ktoremi co raz to inaczej odziewa nogi swoich służalców. Ludzie złośliwi w tem widzą przywiązanie do rodowej tradycyi.


∗             ∗

Otóż widzisz autorze Wielkich nadziei, że można być bohaterem nietylko w powieści, ale oraz w życiu rzeczywistem. Konający na słabości hypochondryczne bohater dla tego, że za nadto wiele przemyśliwał, za wiele się uczył, był nadto poczciwy i prawy, ubogą niezawisłość przenosił nad służbę zyskowną, jest to zbyt zwykła postać, niewyłącznie naszego, ale ogólnie ludzkiego społeczeństwa, powtarzająca się nieustannie i nieodmiennie pod wpływem wyżej określonych warunków. Warstwy atoli społeczeństwa ludzkiego nie są tak szczelnie zamknięte, aby się z jednej do drugiej przenieść nie można. Chodzi tylko o wybór środków. Najniestósowniejszym zaś środkiem jest, opchać się nauką, która rodzi pretensye, i urodzić się biednym a z talentami, które jak iskry Prometeusza, oczywiście muszą być wykradzione. Własności te, wraz z dumą, najniedogodniejszym pozostaną nabytkiem, jaki tylko z natury odziedziczyć, lub pracą nieustanną przyswoić sobie można! Daleko wdzięczniej byłoby więc dla twego pióra, obrabiać charaktery dodatnie, jakie to w przytoczonej na próbkę powiastce występują, niżeli kazać nam przeglądać się w zwierciedle Twardowskiego, i wykrzywione widzieć maszkary.
Czemże mógłby n. p. być Bazylek, bez tej swojej bezprzykładnej skromności i uległości!... a kochająca pierwszą miłością dziewczyna, czyż byłaby taką panią, gdyby wierna słowom wyrzeczonej przysięgi, była poszła za Michasia Krupskiego, najpiękniejszego w całem mieście chłopca?...
„Honni soit qui mal' y pense!!“


JEDNODNIÓWKI.




W całem uporządkowaniu tworów natury, rozglądając się z uwagą, widzimy jakiś dziwnie składny system, który założył sobie niewidzialny ich twórca, aby zamierzonego dostąpić celu, a jakim być się zdaje społeczeństwo ludzkie. Najmniejszy robaczek, najdziwaczniejszy listek wchodzi w skład tej ostatecznej idei, a ze względu na pojedynczość form swoich może słusznie uchodzić za pierwszy ołówkowy szkic wielkiego mistrza, który w drobnych obrazkach doświadczywszy swej potęgi, chwyta za pędzel, aby bogaty w studja ułamkowe, rzucił na płótno malowidło niedoścignionego gieniuszu.

Otóż takie znaczenie dla myśli dociekającej może mieć bogata w swoich utworach natura. Najpoufniejsi jej kapłani zeszli ją nieraz na tych szkicach przygotowawczych? albo biorąc wszystkie twory w ogromnej jednostce, widzieli w ich zogólnionem obliczu ideał całego stworzenia, oblicze człowieka.
I tak jeden z najznakomitszych jej badaczów widzi w całej bryle ziemskiej przymioty postaci człowieczej. Góry niebotyczne to zawój głowy, z pod którego wznoszą się gęste włosów warkocze, a temi są odwieczne lasy i bory, sięgające aż do linii śnieżnej, tej szklistej łysiny wieku powagi. Porost krzaczysty na stromościach gór, to brew ziemi, — a tryskający z tamtąd strumień perłowy i krynica, to oko i jej łzy, które poseła jak matka kochająca biednym, oddalonym dzieciom swoim. Zadługo musielibyśmy się zatrzymać przy tym obrazie, gdybyśmy chcieli dalej wyszukiwać kształty jej ramion macierzyńskich, któremi objęła całą przestrzeń bryły kulistej, — gdybyśmy chcieli przysłuchiwać się tętnom jej żył bijących, słyszeć jej oddech i westchnienia w chwilach burz morskich, podziwiać harmonią jej głosu w grzmotach i piorunach, — przy kataraktach Niagary,... śledzić na wulkanicznej jej piersi uderzeń serca, wpatrywać się w jej lica w chwilach namiętności, gdy gorejące ogniem światło zda się być zorzą owego ognia sądu, w którym ma roztopić się i zduchowieć całe grzechem upadku skalane stworzenie!...
Zostawiamy atoli na boku podobną całego stworzenia symbolikę; albowiem niechcemy bynajmniej czynić i tak pysznego człowieka tem dumniejszym, szukając w olbrzymiej i doskonałej naturze odwzoru jego liliputowej i nieudolnej postaci. Pycha bowiem jest tak wrodzoną duchom lepszym, że stała się pierwszym grzechem doskonalszych od człowieka istot, — aniołów. Godziż się więc wystawiać nieudolnego człowieka na taką pokusę do grzechu pychy, wmawiając w niego że w nim jest ideał stworzenia, że on jest koroną rzeczy widomych, że sam Bóg utworzył go na swoje podobieństwo, aby w nieobecności jego objął rządy na ziemi i był swego pana pełnomocnym namiestnikiem? Zaiste, niewiem, czyli ta w naturze ludzkiej wzbudzona duma znakomitości rodowej odpowiedziała swemu celowi, jakim oczywiście musiała być chęć podniesienia godności człowieczej. Zdaje się, że nie najlepszy wpływ na ród ludzki wywarła ta tradycya arystokratycznego jego pochodzenia, bo przez nią stał się tylko zarozumiałym, a w bezrozumie swoim częstokroć zbacza z tej drogi, jaką mu przy stworzeniu wytknęło mityczne jego pochodzenie.
Przyzwyczaiwszy się bowiem do pochwał i podchlebstwa, wzbił się w dumę ród człowieczy, i niechce dzisiaj odwrotnej swojej strony widzieć na oczy. Wydaje mu się, że będąc potomkiem bóstwa samego, musi być mało mniej, niżeli sam Bóg doskonały, a chociaż okazując mu jego wady, zaczniesz od sentencyi, że i słońce ma swoje plamy, zgromi cię jednak w zapalczywości gniewu swego, i nazwie cię duchem, który przecząc wszędzie i zawsze, obryzguje najświetniejsze charakteru jego przymioty.
Otoż to pierwszy skutek tej nieszczęsnej tradycyi pochodzenia, jaką nam dziejopis Mojżesz, ów praojciec następnych heraldyków, na nieszczęście nasze na piśmie zostawił. Pisemny ten atoli dokument musiał później uledz zmianie co do wykładu, jeźli zawłoka europejski, pod niebem amerykańskiem ów przywilej rodu ludzkiego tylko do białej skóry zastosował, kładąc jarzmo niewoli na barki czarnej, pod słońcem afrykańskiem ogorzałej braci swojej!
Ale nie naszym to celem przemawiać w krainie podkarpackiej za emancypacyą murzynów w plantacyach amerykańskich; zostawiamy to klubom przeciw dręczeniu źwierząt. Dosyć by było, abyśmy przemówili za emancypacyą rozumu między nami, chociaż i za taką propagandę można być wyśmienicie zakamienowanym.
Sądzimy bowiem w naszem zarozumieniu: krytyka to złość, a złość to owoc piekła, a wszakże wyraźnie stoi napisano: po owocach poznacie ich! Nieodzywa-ż tu się duma doskonałości ludzkiej? Nie jestże to głos faryzeusza ewanielicznego, który przystąpiwszy śmiało przed oblicze wyobrażenia samego Boga, woła pełen otuchy: Panie, wszakże nie jestem grzesznikiem jak ów celnik!... podczas gdy celnik w prochu leżał i z przedsionka świątyni w głos się oskarżał: Panie, niegodny grzesznik jestem!
Bądź co bądź, zawsze jest lepiej powiedzieć sobie: źli jesteśmy, a być dobrymi, niżeli samochwaląc się, być właściwie niczem. Lecz nie koniec na tem.
— „Łatwiej jest szkicować charaktery ujemne, niżeli ciosać z marmuru dodatnie,“ — mówią niektórzy, a krytykujący społeczność pisarz odpowiedziałby na to nieco złośliwie: „I słusznie, bo ujemne charaktery widzimy przed sobą, a dodatnie musimy fantazyą tworzyć, jak draperyą odzieży a nawet i kształty ciała tworzyli artyści starożytni.“ Udatność i zidealizowanie form pozostaną wprawdzie wielką dla mistrza zasługą a nawet dziełem nieśmiertelnem, ale czyż można dla tego od każdego artysty żądać tego samego kierunku, stylu i maniery? Czyż może kto w karykaturze widzieć ubliżenie form udatnych, estetycznych? A przecież są ludzie którzy pierwsi ciskają kamieniem na niewyznawców swego zakonu za to, że ci inną poszli drogą, chociaż do jednej i tej samej dążą mety.
Sam rozwój sztuki wyjaśnia nam ten spór o sposób zapatrywania się na społeczność. Z początku malowano ludzi, jakimi według udoskonalenia swego być powinni; później wyobrażano ich, jakimi są w istocie, a wkońcu, zarywając nieco ostateczności, poczęto podchwytywać ich uchybienia i takowe w teleskopowem przedstawiać świetle, Ztąd w literaturze wywiązał się ów krytyczny pogląd na społeczeństwo ludzkie, w umnictwie: niewinna karykatura. Przejście z granic idei do osoby tworzy paszkwil, rzucona bezwzględnie potwarz na część społeczeństwa jest bratobójstwem.
Ale nie o tem zamyślaliśmy pisać, a jeśli się nam coś z pod piorą wymknęło, to zapewne z trwogi przed tymi, co to zaraz mówią: Nieprzyjaciel ten, co przeciw swoim pisze. Ależ moi panowie, powiedzcież mi przeciw komu można pisać bespieczniej, jeźli nie przeciw swoim — jeźli już koniecznie pisać potrzeba.
A więc najprzód zaczynam od głównej zasady każdej dzisiejszej krytyki, która nie zapatruje się na dzieło według tego, czem ono z założenia jest, ale mu inne cele przysądza, a myśl autora za zwichnioną uznaje. Jest to najłatwiejszy sposób spotwarzenia każdego geniuszu, a usprawiedliwienia swojej już naprzód założonej nagany.
Otoż zapatrując się na świat nasz widomy i domyślny, zaprzeczam najprzód tej tradycyi, pisemnie przez Mojżesza podjętej, jakoby człowiek był ideałem stworzenia, odblaskiem wiecznego bóstwa na ziemi. Musiała już samemu szanownemu zakonodawcy przy bliższej kontemplacyi rodu ludzkiego za nadto wpaść w oczy nieudolność człowieka, jeśli wystrzelony na znakomitość rodu ludzkiego dytyramb, zmodyfikował następnym upadkiem grzechu i ztąd niedostatek rozumu i woli wytłumaczył. Bo też ten rozum nasz dzisiejszy i wola nasza grzeszna, to prawdziwe „malum adhaerens“ żywota ludzkiego, a mówią nawet ojcowie, że światłem tego rozumu ma kiedyś na ziemi długi czas panować i zwodzić — antychryst!
Widzimy ztąd, że podobna rodu ludzkiego tradycya nie może się ustać przy rzetelnym krytyzmie, który najprzód zasady wywraca, a polem do dzieła się bierze.
Owóż skłaniamy się w tym względzie do uznania za prawdę owego przypuszczenia fantazyi pogańskiej, że pierwsze rodu ludzkiego postacie wylągły się w namule błota ziemskiego, jak po dziś ogrzane słońcem lipcowem, wylęga się z ziemi roskisłej mnóstwo owadów i robactwa plugawego. Nie jest to wprawdzie dla nas zaszczytem, urodzić się w błocie lub kałuży jakiej, ale tem większą zasługą pozostanie dla nas błotniarzy, wydobyć się z pomiędzy żab i głowaczy, odziać sromotę swoją suknią paryską i na elastycznym ugrzęznąć fotelu! Czyż nie mało zaszczytu dla nieudolnych władz człowieka, aby zamienić błoto na parkiet, a gardząc żywą muzyką swych dawnych towarzyszy, przymusić martwy kruszec i spiż do tonów im niewłaściwych?
Podobna medytacya może atoli znowu owionąć dumą byłych błotniarzy, osobliwie gdy chodzą po parkietach, lub w elastycznych grzęzną fotelach, i znowu mogłaby się z tąd wyrobić rodu ludzkiego idea arystokratyczna.
A chociażby arystokracya taka nie była już niezasłużoną niczem arystokracyą rodu, ale arystokracyą powstałej o własnych silach tak zwanej inteligencyi, historya jednak nas uczy, że arystokracya podobna staje się częstokroć najniegodziwszą.
Należy więc jeszcze więcej ująć z dumy człowieka, i jego pochodzenie inaczej wytłumaczyć.
Zaprzeczamy najprzód solennie, jakoby człowiek był pierwotworem. Jest on najprawdziwszym parweniuszem, jaki kiedykolwiek per fas et nefas do znaczenia był przyszedł, a w dzierżeniu władzy nie niniejszym jest uzurpatorem, jakim był Kromwel, a jakim podziśdzień jest Cezar Soulouque. Jest on zlepkiem istniejących gdzieindziej udzielnych żywiołów, a jeźli się szczyci jakimsiś rozumem, toć i książka zszyta z rozwałkowanych gałganów tem samem poszczycić się może, wyjąwszy jeźli jej autorowi o to chodziło, aby właśnie swój bezrozum okazać.
Otóż teraz jest pytanie, z czego składa się człowiek?
Studjując rozliczne twory ziemi naszej, zdaje nam się że mądry twórca wszelkie właściwości i przymioty człowieka urobił najprzód w osobnych żyjących i nieżyjących postaciach, aby je później, mniej więcej szczęśliwie, w człowieku zjednoczyć, — et ecce, factus est homo!
Przymioty kruszców, roślin i źwierząt składają się na życie człowieka, który w bezrozumie swoim podniósł głowę do góry, i myśli że jest wyższym nad niedźwiedzia i orangutę! O dumo nieszczęsna, zaślepiona dogmatami niedołężnego rozumu! Któż nie zna przymiotów ciała, charakteru, serca i rozumu człowieka, a któż ich nie zna spotęgowanych i udzielnych w źwierzętach, roślinach i minerałach? Któż nie zna lisa, wilka, niedźwiedzia, raka, pasożyta, nie widział mchów i grzybów, magnesu i stali? Czyż przymioty, wyrażone temi postaciami nie zbiegają się w człowieku, jak rozrzucone promienie słońca w soczewce, chociaż w sposób nie tak doskonały? Nie jestże on mniejwięcej szczęśliwym zbiorem tych rzeczy, które już w naturze udzielnie istnieją? A człowiek chce uchodzić za niesfałszowany pierwotwór, gdy on tymczasem jest tylko zbiorowiskiem rozrzuconych potęg żywotnych... chce być oryginałem, a jest tylko kwodlibetem.
Owoż z tego stanowiska, czem jest świat ziemski w stosunku do człowieka, a człowiek w stosunku do świata?
Świat cały jestto starannie urządzona apteczka, na której pułkach w trzech rzędach królują minerały, rośliny i zwierzęta. Według pewnej, nie zawsze jednak szczęśliwie odczytanej recepty przysposabia się „mixtura spiritualis,“ znana w historyi naturalnej pod nazwą: człowiek, homo. W tę mixturę wchodzą żywioły lisie, niedźwiedzie, wilcze, często tchórza i zająca, a najczęściej trzody długouchiej, nadzwyczaj potulnej i użytecznej.
Niektórzy badacze natury dosyć jasno widzą w człoku ślady składowych jego części, któremi są przymioty roślin i zwierząt. Ale czyż uwierzyła ludzkość w tak niskie swoje pochodzenie? Nie jestże podobny głos, głosem wołającego na puszczy? Wprawdzie o wiele skromniejszemi od nas były starożytne narody, a niechełpiąc się bynajmniej znakomitością urodzenia, oddawały cześć wołom, rybom i capom. Jednakże i u nich wkradła się duma, a największy ich myśliciel Ezop, przyszedłszy na myśl prawdziwą, chciał sławę zapomnianych przodków tem rehabilitować, że wyuczywszy ich mowy konwencyonalnej, kazał im mądre rzeczy do zgłupiałych mówić potomków. Lecz jakaż była jego nagroda? Oto, ludzie krzyknęli; Ezob baje rzeczy niestworzone! a skorumpowana przez wotum powszechne historya zapisała: „Żył Ezop i pisał bajki!“ I tak bajką nazwano najoczywistszą prawdę!
A prawdą najoczywistszą jest, że człowiek mixtura viva et spiritualis - nie jest pierwotworem, tylko złożoną tynkturą z różnorakich roślin i zwierząt. Że zaś recepta nie zawsze jednako jest pojęta, to też smak i barwa tej żyjącej mixtury nie jest zawsze jednaka. Stósownie do ilości wchodzących w skład extraktów zwierzęcych, bywa ona czasem nudna jak lukrecya, szalona w skutek szaleńca (digitalis), drapieżna jak wilk, podstępna jak lis, trwożliwa jak tchórz, i czasami jest ta bestia spiritualis, łagodna jak baranek, czuła jak łabędź, tkliwa jak synogarlica, a czasami zabłyśnie nawet jak muszka świętojańska. Jest to ostateczny stopień jej doskonałości, a w takim razie przechodzi w poczet Bogów, a zwłoki swe śmiertelne chowa w Panteonie paryskim. Staje się nawet niekiedy członkiem akademii.
Ale o podobnych przeobrażeniach nie chcemy wspominać, bo to są dla nas motyle amerykańskie. Wolimy raczej z naszej, nadwiślańskiej ziemi wydobyć jedno żyjątko, i na niem nasze studja poczynić. I tak oglądając się w społeczeństwie naszem nadwiślańskiem i podkarpackiem, spostrzegamy w niem najliczniej pewne typy ludzi, których stosownie do składowych ich części — samowolnie jedno-dniówkami nazywamy. Genus tej chodzącej mixtury składa się przeważnie z właściwości drobnych żyjątek, które tylko jeden dzień żyją. Owady te jednodniowe są to małe, pojedynczo wcale niewinne zwierzątka skrzydlate, które jednak w masie stają się natrętnemi a czasem szkodliwemi. Naturaliści nie mają dla nich wspólnego imienia, a każdy nazywa je inaczej. Niemcy którzy to nad każdą najgłupszą drobnostką bardzo mądrze zwykli się zastanawiać, nazywają je: Eintagsfliegen, My w tym względzie pozwoliliśmy sobie utworzyć na nie nowy wyraz, a nieprzesądzając polskiej nomenklaturze, nazywamy go wyrazem okolicznościowym.
Owoż jednodniówki te są rodzajem muszek, wylęgających się pod promieniem słońca wschodzącego, a umierających z zachodem. Krótkie ich życie wystarcza im za rozkosze i bóle wieku matuzalowego, bo muszki te przechodząc w zmniejszonym rozmiarze koleje losów świata, siwieją z ostatnim słońca promieniem, a pierwsze światło gwiazdy wieczornej oświeca już trupy. Mimo tak krótkich chwil bólu i użycia, przecież nikt nie słyszał ich skargi i narzekania, i owszem używając w tak krótkim czasie pełną piersią rozkoszy im przyzwolonych, nie miały nawet czasu aby wykrzyknąć, jak człowiek niewdzięczny, długością życia znudzony: O vanitas vanitatum et omnia sunt vana! Jedyną ich życia negacyą jest natrętność i cichy brzęk chwilowego niezadowolenia.
Jednodniówka nigdy się nie nudzi, bo niezna jutra, ani wczoraj. Szczęście jest to chwila krótkotrwała, mówi filozof, to też jednodniówka jest w całem znaczeniu tego słowa szczęśliwą. Pierwszy jej brzęk jest pieśnią radości, a jeśli czasem dotknie ją jaka niemiła przygoda, to brzęknie tylko głośniej, bo za mało ma czasu, aby nad nieszczęściem swojem rozmyślać, jak to czynią hypochondrzyści i schorzałej fantazyi ludzie. Cała bowiem tajemnica szczęścia na ziemi zależy na tem, aby go długo nie używać, długo o niem nie myśleć i nigdy go krytycznym rozmysłem nie rozbierać. Nie tylko szczęście, ale i każda ziemska potęga, a nawet i sławiony ów rozum ludzki nie lubią dłuższego rozbioru. I najgenialniejsza myśl wyzionie ducha pod nożycami złośliwej i upornej krytyki, a cóż dopiero to nikczemne fata morgana, jakiem jest szczęście na ziemi! Otóż pod pewnym względem zazdrościćby należało owym muszkom jednodniowym, które nie znają ani przesytu, ani rozczarowania, ani zawodu, ani nawet owego cierpkiego owocu życia - myśli, któremi w swoim bezrozumie tak nieprzyzwoicie chełpi się homo mixtura! Żywot bezsilny, to roskosz rajska, a jeźli pierwszy człowiek względem swego stwórcy został malkontentem, to jużciż nie przez co innego, tylko przez tę głupią kombinacyą alfabetu i obrazków z natury zdjętych, co razem „myślami“ nazywamy.
Ale jeźli już koniecznie taki los wypadł na człowieka że myślić musi, a myślić na to, aby poznał swój bezrozum, nieudolność, biedę i nieszczęście swoje, to jużciż myślić potrzeba, gdyby nawet ta operacya tak samo boleśnie odbywać się miała, jakto nie jeden z nas przy początkowem udzielaniu tej sztuki myślenia w szkole był doświadczył. Bo odkąd sztuka myślenia konwencyonalną siała się potrzebą, to przecież nikt niezrazi się pierwszą boleścią zaszczepiania jej w umysły młodociane, jak również nie zraża nas krzyk dziecięcia przy szczepienia ospy.
Wprowadzona raz w społeczność ludzką potrzeba myślenia zrobiła z ludzi pewną olbrzymią machinę, której kółka poruszać się muszą według jednej i tej samej reguły. Jeźli jedno z kółek tej powszechnej reguły nie usłucha, sprawia w maszynie zamieszanie, która poczyna skrzypieć i psuć się, jak młockarnia, jeźli na bęben wpakuje się jaki kamień uporny. A ileż to kamieni takich bez ziarna i pożytku zawadza w maszynie naszego społeczeństwa! Ileż to między nami jest bezmyślnych jednodniówek.
Są to najczęściej ludzie dobrego serca i dobrej woli, ale do wykonania czegoś dobrego brak im zawsze czasu, a to z powodu, że myśli ich nie wiążą się nigdy w łańcuch pewnej dążności do wytkniętego celu, ale pokrajane i stargane na kawałki, stanowią kupę introligatorskich odcinków.
Pochodzi to ztąd, że żywot owych ludzi dzieli się na drobniutkie przedziałki, z których każda zamykając w sobie dzieje dnia jednego, jest oraz zupełną, zaokrągloną całością, nie mającą ogniwa do dnia wczorajszego, ani haczka do ujęcia przyszłości.
Zastanowiwszy się nad istotą podobnych ludzi, a wychodząc z założonej powyżej zasady, że w człowieku znachodzą się skupione właściwości innych żyjątek, mimowolnie uderza nas podobieństwo ich do muszek jednodniówek, których przeznaczeniem jest w przeciągu jednego dnia urodzić się, żyć i umierać.
Owoż zdaje się, że w organizm tych ludzi jednodniowych przeważnie weszła istota muszek jednodniowych, dla tego też ich jednodniówkami nazwiemy.
Bardzo wiele znajduje się takich jednodniówek w społeczenstwie naszem. Jest to rodzima nasza choroba, jak chorobą Azyi jest cholera. A jak niektórzy z lekarzy powstanie cholery przypisują niewidzialnym dla oka muszkom cholerycznym, tak samo i my będziemy się starać wytłumaczyć istotę ludzi jednodniówek z wpływu insektów jednodniowych.
Płaszczyzny nadwiślańskie wydawały od dawna, jeszcze od czasów bajecznych dwunastu wojewodów, mnóstwo robactwa i owadu, a niebyłoby to wcale dziwną, gdyby przyzwyczajona do podobnych tworów natura, zapragnęła swojej recepty i na ludziach doświadczać. Zkąd jednak w zdrową, podkarpacką krainę ta ingredyencya społeczeństwa naszego zawitała, na to odpowiedzieć jest tak trudno, jak trudno jest dowieść owym jednodniówkom, że są jednodniówkami. Zdaje się jednak, że już atmosfera nasza mieści w sobie te nasiona owadowe, które połykamy, osobliwie w chwili, gdy nie myśląc o niczem, z rozdziawioną chodzimy gębą.
Jestto szkaradna, brzydka choroba, a cały nasz żywot społeczny jest nią napiętnowany. Człowiek-jednodniówka nieumiera wprawdzie z zachodem słońca, jak muszką gdy jej zabraknie ożywiającego ją słonecznego atomu, ale zamyka oczy i spi smacznie, bez żadnej myśli na przyszłość, bez wspomnienia przeszłości. Spi on snem śmierci, a obudziwszy się rano zastaje swój umysł czysty, jak „tabula rasa,“ który zupełnie nowe przybiera wrażenia. Z końcem dnia kładzie punkt wielki całej swojej pracy duchowej, a w pierwszym śnie wieczora ulatują wszelkie te zapiski z odmłodniającej się codziennie tablicy ducha, jak kiepski karmin z twarzy malowanej na płótnie.
Życie takiego człowieka jest to wielka książka bez kompaturek i bez tytułu, możesz ją przewrócić jak chcesz, otworzyć gdzie chcesz i czytać jak chcesz, a zawsze trafisz dobrze, obaczysz małe przedziałki i rozdziałki; ale spojenia artystycznego, ale jednej konsekwentnie przeprowadzonej myśli, jednego stale przebijącego się uczucia nie znajdziesz nigdy! Będą to zapiski i konotatki, krótkie, lapidarne — będzie to kronika ułamkowa, gdzie niegdzie z kartą wydartą, w którym to czasie autor z wielkiego afektu w gościnie przy winie zmysły postradał, ale niedoczytasz się w niej ani najmniejszego zdarzenia, któreby mogło ci dać wątek do najlichszej powieści.
Człowiek-jednodniówka ma wprawdzie afekt do przeszłości, ale to uczucie jest więcej instynktem, czyli wibracyą, w jaką wprawia go ruch otaczającej go zewsząd machiny społeczeńskiej. Jeżeli są jakie nitki, wiążące go do wspomnień przeszłości, to na to tylko, aby zwróciwszy jego twarz ku pomnikom, niedały mu widzieć rysujących się w dali obrazów przyszłości. Nie wiele jednak chwil z dnia swego życia poświęca on podobnym medytacyom, bo jego przeznaczenie jest, żyć wrażeniem czasu jednodniowego, być odradzającą się codziennie — jednodniówką!
Człowiek-jednodniówka jest przyczyną wielkich nieszczęść w kole swojej rodziny. W życiu domowem podzieli on wszystko na te same drobne przedziałki, z jakich składa się cała jego istota. Nie myśląc o jutrze, nie wiążąc swego życia w pewne pasma dążności i celów, które jako ojciec rodziny zawsze mieć powinien, nie widzi on grożącego jego domowi niebezpieczeństwa, a w przededniu tegoż upadku, gra swobodnie preferansa z gośćmi, którzy właśnie przed godziną do niego byli zawitali. Zbudzony rano nieszczęściem domowem, płacze i rozpacza dzień cały, nie mając żadnego wspomnienia z minionej wczorajszej zabawy, ale i żadnej myśli na jutro, a z nią i żadnej nadziei. Trafi się jutro jakiś deus ex machina, i bankruta z upadku podźwignie, człowiek-jednodniówka zapala sobie i przybyłym preferansistom z taką swobodą cygaro lub lulkę, jakoby paroxyzm jego majątkowy był najprawdziwszą spasmą modną, a nawet jakoby wcale nie był się odbył! W braku zaś nadprzyrodzonego ratunku, zakłada on spokojnie ręce, i patrzy na trzeszczące i walące się gruzy swego mienia — przez dzień cały! A jeźli w całym tym dniu o czem myślał, to pewnie o tem, jakimby sposobem można z gruzów swego majątku tyle ocalić, aby przeżyć — dzień jeden!
Człowiek~jednodniówka zniesie z łatwością każde nieszczęście, bo jak dzień każdy stanowi u niego nowe tło życia, tak też i samo nieszczęście stanie się w krotce właściwym jemu żywiołem. Nie tęskniąc nigdy za dniem ubiegłym, nie wplatając go do wieńca swoich niezapominajek, nie ma on wspomnienia straconego szczęścia, a zatem niema i myśli porównawczej, która jedynie rodzi żal lub zachwycenie. Do wszystkiego się zastosować potrafi, bo nigdy nic nie porównywa, i nigdy nawet nie wie, czy mu jest gorzej, lub czy mu kiedy było lepiej.
W stosunkach atoli towarzyskich jest taki homo-muscula wyborną postacią. Przybiera on w okamgnieniu na siebie szatę towarzystwa, w którem się znajduje, a zaledwie ujrzano go wchodzącego niskiej kondycyi poczwarką, już mu w lot odrosły jasno-szkliste skrzydełka, któremi podlatując do góry, urąga się pełzącym mozolnie gąsienicom. Każde koło społeczeństwa ma w nim wybornego figuranta, a nawet go polubić może, jeżeli się go nie zapyta o jegowczoraj. W takim razie odpowiada on zazwyczaj, że przy wieczerzy zapomina co jadł na obiad.
Nie tak szczęśliwie jednak idzie mu w zawodzie publicznym. Sprawy publiczne są częstokroć tego rodzaju, że dokonane fakta lub zamierzone, potrzebują pewnej perspektywy miejsca i czasu, pewnej biegłości wzroku i wyższości umysłu, aby ich donośność ocenić, aby je dojrzeć w ich skutkach pomyślnych i uwieńczonych. Są to czasem operacye bolesne na chwilę, a przynoszące w przyszłości zdrowie i stokrotny pożytek. Częstokroć wymaga najwyższa i wszystkim droga idea państwa pewnego cząstkowego poświęcenia się, w interesie dalekich, okiem pospolitego wzroku niedojrzanych, narodowych korzyści. Jakimże sposobem podobne wymagania czasu i społeczeństwa pojmie człowiek jednodniówka, którego wzrok nie sięga za widnokrąg dnia jednego. Oczywiście że w tym jednym dniu nie ujrzy ani skutków tej lub owej przedsięwziętej reformy, nie potrafi zbadać przyczyny nowo wydanej ustawy, a co większa, że nie uzna nigdy słuszności w tem, co się nie w jednym dniu poczęło, i nie w jednym się zakończy.
Świeża, żadną dawniejszą ani nowszą myślą nie obciążona krew jego, czyni go drażliwym i niespokojnym a przy takiem jego usposobieniu nie będzie dziwną, jeżeli go ujrzemy w wiecznej istniejącego porządku opozycyi.
Światła, z otwartą źrenicą w dalsze czasy sięgająca opozycya narodowa, ograniczająca się na jasnem i wszechstronnem wyświeceniu kroków rządowych, może wprawdzie stać się samemu rządowi nader użyteczną, jeźli opiera się na wynikłościach historyi i rozsądku, na porównaniu tego co się stało, z tem co jest, lub co dopiero w odległej przyszłości wyniknąć może. Ale czyż może co z rozsądkiem porównywać człowiek-jednodniówka, który do porównywania ze swego „wczoraj“ żadnej miary nie wyniósł?
Rządy kraju, wykonywane z największą przezornością i rozmysłem, z wzrokiem wytężonym w przyszłość i tamże pomyślności narodów, lub grożącej im burzy dociekającym — trafne, na donośność stuletnią wyrachowane ustawy, lub ze zogólnienia interesów całego narodu pochodzące, ośmiela się spotwarzać człowiek-jednodniówka jako usiłowania nieprawe, niedorzeczne, bez celu i bez sumienia. Staje on się wówczas gorliwym, jednodniowym apostołem rewolucyi, demagogii, demokratyzmu na szerokim piedestału, ale nie zna biedny, że missya jego apostolstwa, gdyby go puszczono samopas, skończyłaby się na jednym dniu. Przebudził by się niezawodnie lojalnym poddanym, gdyby się przebudził we własnym swoim pokoju; ale człowiek-jednodniówka przebudza się najczęściej — w kozie.
Przebudziwszy się, podziwia dziwaczny wypadek losu, i niedowierza nawet własnym zmysłom. Pyta siebie na pół głośno, czy to sen czy to jawa, bo przeżywszy dzień wczorajszy, przeżył i siebie i wszystkie swoje dogmata reformatorskie. Zapomniawszy o wczorajszem apostolstwie swojem, nie wie, jakim sposobem mógł się dostać do kozy, lub jakim sposobem mógł podobne głupstwo popełnić. W końcu wzywa patronkę Jasnej góry na pomoc, i przyrzeka poprawę. Na pytania sędziego odpowiada szczerze i naiwnie, że nie może sobie zarzuconej mu zbrodni wytłumaczyć, a jeźli już coś zrobił, to zrobił pewnie bez świadomości siebie samego. Szczera i rzewna spowiedź niepomaga jednak jednodniówce do usprawiedliwienia się, bo systematyczny sędzia nie rozumiejąc efemerycznej jego istoty, sądzi go jako człowieka zasady, a niewinne żyjątko odzyskuje wolność — podciętem skrzydełkiem.
Później poznano lepiej istotę ludzi-jednodniówek, przyzwyczajono się do chwilowych ich brzęków, i policzono ich między trutniów, tych brzęczących nieustannie leniwców i nierobów, bez których wszakże żaden rój pracowitych pszczółek obejść się nie może. Jak owe trutnie zjadają pracującym pszczołom zasoby miodu, tak samo zjadają jednodniówki swoje „wczoraj i przedwczoraj“, ta tylko między nimi zachodzi różnica, że pierwsze popełniają kradzież na cudzej własności, ci zaś — dzieciobójstwo. Jeźli bowiem poganie wyobrażali sobie czas w postaci Saturna, połykającego dzieci własne, więc tak samo wyobrazić sobie możemy człowieka-jednodniówkę, który najważniejszy dzień życia swego, lub jakiś epizod tegoż, w ostatnim akcie nieniemiłosiernie połyka, aby dniu jutrzejszemu zostawić — czyste nakrycie. W jednym dniu zbudował on węgły społeczności, zorganizował nowe potęgi, przemienił agrikulturę na przemysł i giełdę, zaproponował w dodatek rewizyą karty europejskiej, ale z obojętnością patrzał, jak rozwiniony karton najpracowitszych jego pomysłów, ze schyłkiem dnia począł się zwijać, nito obrazek z gumyelastyki, gdy mu ciepła zabraknie.
Człowiek-jednodniówka jest pod tym względem nader szkodliwym dla swego społeczeństwa, chociaż sam przez się jest człowiekiem najlepszego serca. Przyciska serdecznie cały świat do swojej piersi, oświadcza się i całuje, ale z końcem dnia ustają wszelkie jego zobowiązania. Jest on maszyną, którą co dnia nakręcać potrzeba, bo z każdą nocą ustaje jej ruch i życie. Potrzebny jego pomocy, jeźli tylko ta pomoc w jednym dniu uskutecznioną być może, znajdzie w nim najżyczliwszego i zapalonego dobrodzieja i protektora, a pomoc zażądana staje się wtedy wyłączną i ostateczną myślą całego — jednego dnia. Porzuci on najpilniejsze swoje interesa, będzie do wszystkich wówił że chodzi w cudzym interesie, że z duszy rad go dobrze ukończyć, układa zręcznie w tej sprawie kroki zaczepne i odporne, przemyśliwa nad rezerwą i wzmocnienieniem pozycyi w razie nieszczęścia; ale gdy się spóźnisz lub nazajutrz z grzeczności po biuletyn do niego się udasz, wypatrzy się na ciebie, jakby cię pierwszy raz w życiu obaczył, a gdy jest w kwaśnym humorze, zapyta nawet: czego pan żądasz?
Daremnie przypominasz mu się od wczoraj. Jednodniówka jest bez wczoraj. Daremnie z grzeczności odkładasz twą prośbę na jutro, — jednodniówka jest — bez jutra!
Ciekawym jest nader żywot człowieka-jednodniówki, bo w najgorszym razie, nie znudzi czytelnika ani systematyczną rozwlekłością, ani go utrudzi rozpamiętywaniem głębszej, jednostajnie i wytrwale przeprowadzonej myśli. Żywot takiego człowieka jest przecudowne, ruchome panorama, które rozmaitością widoków i obrazków ubawi każdą, byle nie wybredną źrenicę.
Otóż okaże wam jeden taki obrazek:
Pan Michał Junosza, jest wybornym typem owych ludzi-jednodniówek. Wywodzi on swój ród od Marcina Junoszy, który żył za Jana Olbrachta, a jako prawy sodalis brał udział we wszelkich swego czasu zdarzeniach. Nieobojętną więc będzie rzeczą, rzucić krótki szkic życia tego ojca rodu, co nam wyjaśnić może, że choroba efemeryzmu jest niezaprzeczenie dziedziczną.
Marcin Junosza, szlachcic na walnym futorze gdzieś w ziemi ruskiej, nad Sanem, orał w spokoju czarną glebę, czarne chodował krówki, na sejmik wyjeżdżał na karym rumaku, i w czarnym chodził żupanie. Nie dziw więc że pan Marcin często czarno widział, wyjąwszy jeźli miodek dziesięcioletni jego źrenicę rozjaśnił, a serce i kości rozradował. W tedy był on słodszym niżeli miodek, któremu z ochotą dawał gęby, a jeźli kto z sąsiadów miał z nim jaką sprawę graniczną, kończyła się ona w takim razie uściskiem serdecznym.
Wszakże nie tylko miodek rozweselał serce i kości jego; były chwile, gdzie gardło wyschnęło z pragnienia, gdzie trzeba było dać kilka czarnych krówek, i karego pod sobą zajeździć i własnej czupryny nadstawić, a przecież drżało i pukało wtedy jego serce z radości i mało z piersi nie wyskoczyło, gdy posłyszało chrzęst pancernych, gdy „pro rege et lege“ rozwinęły się sztandary bojowe. Ale za wstąpieniem na tron Olbrachta zmienił się jakoś ten porządek rzeczy. Miodek dziesięcioletni zachował był wprawdzie tę samą władzę nad sercem i kościami pana Marcina, ale wici i wiece straciły jakoś swój wpływ wypróbowany, i po szerokiej piersi pancernego zsunęły się bez skutku, jakby po zbroi żelaznej, nie zarwawszy serca. A wcale nie stare było to serce!
Gdy wspomniano de publicis, Junosza najeżył wąsa, musnął po nim szorstką dłonią i mruczał coś pod nosem, czego sąsiedzi nigdy wyraźnie usłyszeć nie mogli. Wszakże razu jednego mruknął coś głośniej, a gdy go na gorącem schwytano, wystąpił pan Marcin odważnie, i szczerze ze swego smutku się wyspowiadał.
— Wszak jestem sodalis, zawołał na zjeździe ziemi przemyskiej i wolno mi opinią moją defendować, jeźli chęć komu na ostre pogonić. Aliści tchórzem nie jestem, a towarzysz Maciej Ostoja Lisowski, co się tak do mnie zajędyczył, zna perfecte moją sztukę krzyżową, której ot dowód zaraz mu złożę.
Tutaj szasnął Junosza kilka razy szerpentyną, w lewo i w prawo — cofnął się krok — wyskoczył dwa, a Maciej Ostoja chwycił się za ucho, podczas gdy pan Szymon Tułowczyk, głowa malkontentów, za pajęczyną po izbie żydowskiej się oglądał, a wymięsiwszy ją z miękuszką chleba, przylepiał ucho ulubionemu swemu partyzantowi.
Oczywiście Junosza obcałował Ostoję, a Ostoja z przylepionem na pajęczynie uchem, słuchał dalej spokojnie dyskusyi przed-parlamentarnej.
— Mówicie, ciągnął dalej Junosza, obcierając połą krew z szerpentyny, że Olbracht podkopuje wolność szlachecką, sarkacie przeciw niemu, którego na króla wybrała wola całej rzeczypospolitej — czyż to nie czysta herezya? Toż każdy król ma być odtąd wrogiem ojczyzny? A pocóż więc króla, jeźli trzeba go się bać jak krzyżaka, chociaż i tego nigdy się szlachcic nie bał? Cartago deleta est, a my nie mając wroga, szukamy go między sobą i to w królu... wzdy to nie herezya sodales?... Żal mnie bierze na owe słowa królewskie, które nam poseła jak ojciec dziatkom swoim, a nam się zdaje, że to listy Uryasza!
— Waszmość pleciesz jak o żelaznym wilku, zawołał Ostoja, toż nie wiesz waszeć, że król chce szlachtę pognębić, chce zniweczyć statum privilegii, a nawet jus gladii na szlachcica sądom swoim nadać! Chce nami rządzić jak Knechtami, a to wszystko dzieje się za radą tego przeklętego Włocha, tego zbiega Kalimacha, którego teraz zaszczytami obsypuje.
Taka kontrowersya Ostoi była dla Junoszy zupełnie nową rzeczą, a patrząc na krew ciekącą z ucha przeciwnika, tak się rozczulił stronnik królewski, że za kilka chwil stał się najzapaleńszym rządów Olbrachta oponentem. Pan Marcin bowiem miał miękkie serce, a zadowoliwszy się odniesionem na przeciwniku zwycięztwem i okazawszy przytomnym, że zdanie swoje osobiste gotów był poprzeć szablą, odstąpił od niego, skoro nie widział tego koniecznej potrzeby. Zgoda taka wypadła zawsze z honorem, bo chociaż skrupiło się na uchu malkontenta — sprawa jednak jego oczywiście zyskała.
Wróciwszy do zagrody pan Marcin, począł w całym swoim zaścianku hałasować przeciw królowi, burzył szlachtę i demonstrował, że Jan Olbracht na zgubę szlachty się zaprzysiągł.
Śród tego nowego apostolstwa swego jechał razu jednego pan Marcin na karym ogierze w gościnę do pana podstolego, z którym skoligacony był po kądzieli, mając za żonę Elżbietę z Odrowążów Drohojowską, siostrzenicę stryjecznego brata jejmości podstoliny, Kunegundy z Odrowążów Szałackiej. U podstolego miały się odbyć chrzciny nielada. Z okręgu dwudziestu mil zjechała się bracia, aby godnie uczcić przyrostka i tak licznej konsolacyi szanownego sąsiada. Cóż to za pole było dla nowego apostoła, aby nienawistnego Olbrachta zdyskredytować!
Ale „homo proponit, a Deus disponit“ szepnął do siebie szczęśliwy pan Marcin, któremu rola malkontenta już się była sprzykrzyła. Bo trzeba wiedzieć, że Marcin przybywszy do podstolego, zastał był huk braci bliskiej i nie bliskiej, ale zastał ją na koniach, lepiej niżeli do przejazdki okulbaczonych, w pełnej zbroi i z marsem niezwykłym na twarzach, i odgadł od razu, że się tu coś innego święci.
I odgadł dobrze, bo mu przeczytano rozkaz królewski pospolitego ruszenia w celu wyprawy na Wołoszczyznę. Tysiąc szlachty siedziało na koniach i brzękało szablą, mógłże pan Marcin znieść bez grzechu taką uczciwą pokusę, gdzie szło o dobro ojczyzny? Zapłakał ze skruchy stary pancerny, posłał do żonki po zbroję i pachołka, i ucałowawszy pieczęć królewską, ruszył pod Lwów, i tem swe sumienie uspokoił, że podobnych sobie zastał pod Lwowem zebranych 80 tysięcy.
Pan Marcin był to człowiek obyczajowy i wierzył uporczywie w inspiracyą z góry, która po każdym odśpiewaniu antyfony nieszpornej w jego serce wstępywała. Odśpiewawszy więc nabożnie: „gwiazdo morska“ uczuł stary pancerny wielkie ukojenie, i ruszył wzdłuż karpackiej krainy w tem przekonaniu, że na Wołoszy czeka go nieochybne zwycięztwo.
Inspiracya była wprawdzie dobra, bo uczyniła malkontenta posłusznym woli królewskiej, jak to z porządku rzeczy zawsze być powinno. Skutek wszakże nie był wcale dla Junoszy fortunny.
Zaledwo bowiem zdołały polskie chorągwie wejść w rozległe lasy bukowe, ciągnące się wzdłuż granicy Wołoszy, już spotkała je klęska niespodziewana, zdradliwie przeciw przebywającym las, przez Wołochów przygotowana. Klęska była tem fatalniejszą, że trzeba było walczyć z bukami stuletniemi, które Wołosi popodcinali i na ściśnione rycerstwa szeregi walili. Przy tak nierównej walce musiał nasz stary pancerny myśleć o własnej skórze, a zapomniawszy o inspiracyi pobożnej, klął na całe gardło i blazfemował, gdy z pod niego karosz wybiegł, zostawiwszy go powieszonego za włosy na gałęzi bukowej. Do tego nadbiegł jeszcze jakiś Wołoch osmolony i z uda Junoszy wykroił spory kawał mięsa. Byłby może i głowy towarzysza zapragnął, gdyby się buk nie był powalił, a stanąwszy na nogach Junosza, nie obciął Wołochowi bezbożnej ręki.
Z obdartą czupryną, osmoliwszy sobie wąsy, brnąc przez zapalone suche chwasty, zdążył pan Michał do swojej żonki, i nieukazując się przez dwa tygodnie na zborach szlacheckich, śpiewał „de profundis“ i dwa razy z herezyi swojej się spowiadał. Była już podówczas „opinio publica“, że Jan Olbracht szlachtę zdradził, że chcąc ją wytępić, zmówił się z Wołochami i w tym celu w bukowe zapędził ją lasy. Mówiono szeroko o owej „abukowinie“, i tak często, że nawet i kraj ten fatalny Bukowiną przezwano. Zdrada króla była już tak jasna jak słońce, chociaż w głowach malkontentów nie było wcale zbyt jasno. Ale jasne miał pan Marcin przekonanie, że popełnił niesłychaną herezyą, odstąpiwszy od swego zdania i dawszy się uczciwym przykładem i inspiracyą skonwinkować. Uczyniwszy dostateczną pokutę i ogoliwszy do reszty czuprynę, który to zwyczaj miało przyjąć rycerstwo w skutek doznanej w lasach bukowych przygody, pokazał się znowu na sejmikach pan Marcin, a w pierwszej swojej perorze odsądził Olbrachta publicznie od tronu, czci, wiary i życia, i poprzysiągł solennie działać ku jego detronizowaniu.
W takim ferworze zawałęsał się stary Junosza aż do Krakowa, propagując przeciw królowi, który podówczas także w Krakowie przesiadywał.
Otóż stało się pewnego razu, że stary malkontent wychodząc późną nocą z grona podobnych sobie detronizatorów, zdybał się na Piaskach z jakimsiś nie znanym mu szlachcicem. Wiedziony jakąś dziwną inspiracyą, o której niewiedzieć, czyli z antyfony, czy z antału pochodziła, rozpoczął z nim kłótnię o to, który z nich miał być pijany. Trudny był spór, bo też w samej rzeczy trudno było orzeknąć, czy jeden tylko, czyli obaj byli pijani. Przyszło do rozprawy, a pan Marcin nabiwszy szlachcicowi guza, odszedł w tem przekonaniu, że miał do czynienia z jakimsiś pijanicą.
Horrendum mospanie było przebudzić się rano panu Marcinowi! Rumor bowiem rozszedł się po całem mieście, że jakiś pijanica nabił powracającemu w nocy królowi potężnego guza, a przezco stało się to zgorszenie, że sacrosancta jego persona, okazała się wrażliwą na podobny pięści szlacheckiej traktament. Rozwiał się urok królewski, a malkontenci podnieśli głowę, aby upadającemu w opinii publicznej Olbrachtowi zadać cios śmiertelny.[2]
Dobra więc była to pora, w której stary Junosza mógł o detronizacyi króla przemyśliwać. Zewsząd dały się słyszeć głosy nieukontentowania. Ale Junosza właśnie w tej chwili zawrócił na inną drogę.
Odbyty po pijanemu kasus, i to na osobie królewskiej aczkolwiek tylko per errorem dokonany, pogrążył starego malkontenta w czarną melancholią, śród której to tylko miał ukojenie, że szedł za inspiracyą wewnętrzną, która go do wybicia guza na ciele królewskiem niesłychanie zagrzewała.
Nie musiało być dostatecznem to ukojenie sumienia, jeźli skruchą swoją następną, która go od tej chwili uczyniła najzapaleńszym Olbrachta obrońcą, starał się uspokoić gorzkie serca wyrzuty. Wszakże i skrucha ta nie wystarczyła mu do zmazania popełnionej herezyi. Ranku jednego, odprawiwszy świętą spowiedź i oczyściwszy się z wszelkich swoich grzechów, które każdego dnia inaczej się jakoś wydawały, powziął był stałe postanowienie rozstać się z grzesznym światem, i w habicie bernardyńskim życie swoje zakończyć.
Zawołał więc syna, a całując go dał mu tę naukę, aby nie dbając wiele o rozum książkowy, szedł za inspiracyą pobożną, za natchnieniem chwili i sztuką krzyżową, a pewnie pójdzie dobrze i uczciwie.
— Tak szedł twój ojciec chłopcze, zakończył perorę, a szedł dobrze i uczciwie, a jeźli zbłądził, to jużciż lepiej zbłądzić przez uczciwość i dobre serce, niżeli iść dobrze za jakimsiś tam uczonym rozumem!
Schyliwszy z pokorą głowę szedł dawny pancerny drogą ku Częstochowie, aby tamże ojców Paulinów odwiedzić i z niemi o wybór konwentu się naradzić, gdy spostrzegł tłum pancernych, którzy do Piotrkowa spiesznie dążyli. Dowiedział się stary towarzysz, że brat Olbrachta, Alexander, z Litwy do Piotrkowa w półtora tysiąca koni nadciąga, by pretendować o koronę po bracie. Olbracht bowiem już umarł, a w Polsce gotowała się nowa elekcya.
Zadrgnęły stare żyły pancernego, a słuchając zawsze inspiracyi, przestał myśleć o habicie bernardyńskim i w czwał do Piotrkowa pogonił.
W zwadzie jednak o elekcyą, rąbnął pana Marcina jakiś szlachcic z Pokucia tak mocno, że inspiracyą swą na zawsze wyzionął!
Na grobie położono mu napis:

Gdy za króla Olbrachla
Wyginęła szlachta,
Jeden tylko Junosza
Powrócił z Wołosza.


Półczwarta wieku rozdziela nas od owych wydarzeń, a czas i ludzie nie zmienili się wcale. Jak dzisiaj wyrzekają jedni na oświatę swego czasu, że zacierając dawny obyczaj, jest przyczyną wszystkiego złego, tak samo i wtedy były wyobrażenia, utyskujące na nowe, rozszerzające się światło. Dowodem takiej, ludzkiej naturze wrodzonej opozycyi przeciw temu, co istnieje, lub istnieć usiłuje, jest sam szanowny śpiewak Iliady, który mówiąc o przodkach Eneasza, mówi z westchnieniem, że w lepszych rodzili się czasach!
Owoż kiedy akademia krakowska w owych czasach jasnem światłem świeciła, znaleźli się i tacy, co potrząsając głową, krzywo na to światło patrzali, i bardzo słusznie, bo właśnie z podobnego światła wywiązała się następnie bezbożna herezya. Nie dziw więc, jeźli pan Marcin, żegnając doczesne, syna swego upominał, aby w podobne światło niebardzo patrzył, a więcej kierował się inspiracyą, do której wzbudzenia udzielił mu rad sekretnych.
To też posłusznym był Kazimierz Junosza radom swego ojca. Wszakże inspiracya jego nie wychodziła mu z wewnątrz, jak to sobie był z początku wyobrażał, ale jakoś wpływała przez skórę z okoliczności, które go w drodze żywota nadybały. I tak, będąc dworzaninem wojewody Otwinowskiego i pojechawszy z nim na sejm do Kadodomia, bił się przez dwie nocy na podsieniu ratuszowem z pachołkami Zabrzezińskiego, krewniaka wojewody trockiego, który za tem przemawiał, aby królowi władzę ukrócić. Na trzeci dzień rąbnął bułatem siostrzeńca Łaskiego za to, że kanclerz koronny miał za królem obstawać, jak mu to wczoraj pachołkowie Zabrzezińskiego byli powiedzieli.
Odtąd był wszedł Kazimierz Junosza w szeregi opozycyi przeciw królowi, i w tem się tylko nieco wyrodził, że w tej opozycyi, której wszakże donośności nigdy nie umiał ocenić, wytrwał przez lat trzy. Było to bowiem nader popularnem w Polsce, opierać się, gdzie tylko można było, władzy królewskiej, chociaż moralna niemoc króla zgubnie na stosunki kraju wpłynąć musiała. Pojmując ojczyznę w swobodach szlacheckich, żaden z Junoszów nie pomknął myślą do jej wyższego znaczenia nad to, jakie nadawał jej każdy szlachcic zagrodowy, a które wielce podobne było do późniejszego francuskiego: „l’état c’est moi.“
Sprzyjał więc Kazimierz Junosza z najczystszej inspŁiracyi rokoszowi Glińskiego na Litwie, a dowiedziawszy się o porażce jego pod Orszą, zapłakał z radości nad tryumfem oręża królewskiego i na całe gardło zaintonował z tysiącami: Te Deum laudamus.
Wyszedłszy z kościoła poczubił się z dworzaninem wojewody krakowskiego który Maksymiliana Austryackiego pod niebo wynosił, bo przymierze z Niemcem nazwał zdradą ojczyzny. Mimo tak stanowczej argumentacyi tego zdania, stało się jakoś, że Kazimierz Junosza, wraz z wojewodą, będącym w świcie Zygmunta, za kilka miesięcy wjazd do Wiednia odbywał, i tak się serdecznie z „knechtami“ całował, jakoby był rodzonym ich bratem. Żałował niezmiernie, że nie umiał ich sposobem szwargotać, a nie mogąc ich zabawić rozmową, zabawiał ich potrosze swoją sztuką krzyżową, za pomocą której kilkom helebardnikom łby aż po gardziel rozpłatał.
Wszystko to kwadrowało jakoś wybornie do efemerycznych jego inspiracyi, a uczyniwszy rachunek z sumieniem, umiał je zawsze jakoś pokwitować.
Wyjechawszy z Wiednia tak się był rozmiłował w królu Zygmuncie, że odtąd nietylko zdanie swe o nim zmienił i opozycyą szlachecką jak najwyraźniej porzucił, ale oraz z całą tradycyą swego imienia do sprawy królewskiej przystąpił i cały na jego usługi się stawił.
Wywdzięczył się hojnie Zygmunt za tak oczywiste przywiązanie dzielnego Junoszy, a wzywając go do różnych posług krajowych, udarował nieszpetną wiosczyną w Kaliskiem, gdzie też, postradawszy pół nogi, usiadł na swojej emeryturze ostatni Junoszów potomek.
Tu w zaciszu ustronnem poczęły biednego inwalida nagabywać różne myśli. Najsmutniejsze z nich było, że ostatni z Junoszów umiera bez potomstwa, bez syna, któryby mógł dalej poprowadzić tak świetnie rozpoczęty ród efemerydów politycznych.
Owoż tak rozmyślając przypomniał sobie Junosza Nr, II., że w sąsiedztwie dawnego ojcowskiego futoru, tam gdzieś nad Sanem, była hoża szlachcianka, z którą nawet zkoligacony był przez ciotkę stryjeczną, będącą na respekcie u Strzemboszowej, rodzonej siostry wojewodziny sandomirskiej.
Wziąwszy pachołka, i trzymając się jak mógł na siodle, wyruszył Kazimierz do ziemi przemyskiej, i już do Jarosławia docierał, gdy się od przechodzących o pospolitem ruszeniu przeciw Wołoszy dowiedział, a nawet już zbrojne hufce w pochodzie nadybał.
Zawrzała krew w sercu ostatniego z Junoszów, i gdyby nie myśl potomstwa, albo co większa, gdyby nie brak większej połowy nogi jednej, Kazimierz poszedł by był teraz chętnie za uczciwą swoją inspiracyą, która sromotę ojca krwawo pomścić kazała. Ale to były już rzeczy nie podobne. Pozostało tylko Junoszy, modlić się o zwycięztwo broni polskiej, i oddać wszelką cześć mądrym zamiarom ukochanego swego króla.
Po wziąwszy taką determinacyą przybliżył się Junosza do hufca pancernych, a kłusując obok jakiegoś towarzysza, opowiadał mu o helebardnikach niemieckich i o pachołkach Zabrzezińskiego, krewniaka byłego wojewody trockiego, któremu już teraz przy sprawie Glińskiego odebrał był Zygmunt województwo jego.
I tak sobie gadu gadu, jechał Junosza przy boku pancernego, popijał razem z nim gorzałki, jak się trafiło, to i miodku, a że do swego towarzysza począł był taki afekt kordyalny, to ztąd poszło, że pancerny był właśnie niegdyś dworzaninem na dworze wojewody trockiego, i tych pachołków jego krewniaka znał doskonale.
Junoszy tak jakoś chciało się do dna wygadać, tak mało w swojem ustroniu z kim miał rozmawiać, a przecież tyle było w sercu i w głowie, że i kilka nocek z pancernym się przespało i jeszcze nie wyczerpało się miłego rozhoworku.
Owoż stało się, że trzeciego dnia zawołał pachołek Junoszy:
— Panie, wszakże my już pode Lwowem, a nasza droga na boku została!
A Junosza mu na to:
— Jużciż to prawda święta, że my pode Lwowem, a nasza droga na boku została, ale musi to być w tem palec boży, co nas tu doprowadził. Jest to inspiracya dobrego sumienia, które nie każe myśleć wtedy o żonie, gdy kraj we zbroi a król pospolite nakazuje ruszenie. Nie sądziłem ci ja z razu, że ten rozkaz królewski tyczy się i mnie biednego bez nogi, ale widać że tak być musi, kiedym mimo woli aż tu zaszedł. Niech się dzieje wola święta — może się na co przydamy, w rzetelnej sprawie: pro rege et patria.
Zrezygnowawszy tym sposobem z żonki i potomstwa, wjechał Kazimierz Junosza do obozu, a dopytując się o regimentarza, mówił każdemu o przywiązaniu swojem do sprawy królewskiej.
Nie dobra to wszakże była inspiracya, która go do obozu zaprowadziła. Miasto bowiem zapału wojennego, zastał Junosza w obozie zbuntowaną przeciw królowi szlachtę, która przyszła z papierami i skargami to na króla, to na królowe, na senat i magnatów. Radośnie się atoli zrobiło Junoszy, gdy ujrzał przeszło sto tysięcy szlachty, na króla powstającej, a przypomniawszy sobie że ojcowiznę jego jakiś magnat zagarnął, uspokoił potrzebą zemsty odzywające się sumienie, i idąc za zupełnie nową inspiracyą, przystąpił do konfederacyi przeciw królowi.
Ulewny deszcz rozpędził rozdąsaną szlachtę, a pozbywszy się tym sposobem inspiracyi swojej Junosza, krzyknął z przerażenia, że mógł podobne głupstwo popełnić, naprzeciw swego dobrodzieja pałasz wyciągnąć, a co najgorzej, stać się uczestnikiem — wojny kokoszej!
Zapłakał gorzko skruszony malefikant, a potrzebując nadprzyrodzonej pociechy, znalazł ją na łonie czarnookiej Basi, która mu w przyjaźń dozgonną ofiarowała rękę i spory kawał czarnej gleby przemyskiej.
Wszelako ani czarnooka małżonka, ani czarna chlebodajna gleba przemyska, ani czarna czupryna piecio-letniego imienia Junoszów potomka, nie mogły zrównoważyć fałszywej jego inspiracyi, która uczyniwszy go przeciwnikiem Zygmunta, uczyniła go oraz niewdzięcznikiem, splamiła jego famę, uczestnictwem w wojnie kokoszej![3]
Żadna już odtąd w jego sercu nie powstała inspiracya, a wlokąc żywot nudny i jednostajny, zapadał powoli na zdrowiu, zchudł i posiwiał przed czasem, a dowiedziawszy się o śmierci starego króla, przypisał ją swojej niewdzięczności i wojnie kokoszej. Odczytawszy więc akty konających — ducha Bogu oddał.
Nawet pamięć potomna niesprzyjała mu, mówiąc o nim:

Nie umarłby Junosza
Gdyby nie wojna kokoszą!

Dzięki wojnie kokoszej, a bardziej dzięki przemyślance czarnookiej, ród Junoszów rozrósł się w trzy potężne konary. Jednonogi ich rodzic, który dla tego umarł, że król jego umarł, zostawił im w puściźnie tradycyjnie słynną inspiracyą rodową, która cały ród prowadziła dotąd przez piaski żywota politycznego, jak ów słup ognisty, unoszący się nad arką ludu wybranego, gdy po arabskiej pustyni szukał swojej ziemi obiecanej.
Światłość ta atoli dziedziczna rodu Junoszów była nadto efemeryczną, aby mu oświecić drogę najbliższej przyszłości; nietylko bowiem, że w pochodzie swoim owej wymarzonej ziemi obiecanej nie znalazł, ale i tę, którą miał, przez swoje zdrożności utracił.
Jakaś fatalna konstelacya ciężyła na rodzie Junoszów, i zdaje się, że powodu tego upadku moralnego szukać należy w owej fałszywej inspiracyi ojca rodu, Marcina Junoszy, którego bezbożna ręka targnęła się na nietykalne ciało królewskie. Odtąd kara boża zdaje się ciężyć na Junoszach, i okazuje się jasno w fałszywych ich inspiracyach, których atoli ściśle trzymają się wszyscy Junosze.
Przeszłoby zakres założonej naszej pracy, gdybyśmy chcieli wszystkich Junoszów z kolei wyliczyć i ich w toku życia publicznego i społecznego aż do czasu naszego poprowadzić. Pasmo tych zajść i wydarzeń jest tak zmotane, w tylu miejscach przerwane, w innych niezgrabnie nasztukowane, że uważamy za rzecz sumienia, nie wdawać się wcale w szczegóły ówczesnego żywota narodowego, które za nadto są od nas odległe, abyśmy w ich zestawieniu mogli wybitnie typ naszych jednodniówek wykazać. Perspektywa czasu odsunęła się za daleko od naszego oka, aby w drobnych jej rysach, szukać precyzyi i jasnego odznaczenia. Kilka nieznacznych kresek tworzy nieraz ważny fragment dziejowy, a chociażbyśmy na takowe uwagę widzów zwrócić usiłowali, usłyszelibyśmy z niejednych ust: non sum dignus miraculum videre, chociaż przecież ludzie cuda widzieli i widzą.
Zresztą nawet w archiwum Junoszów nie mogliśmy nigdy zupełnego wątku do historyi ich rodu zaczerpnąć. Albowiem jak w życiu pojedynczych ludzi, tak i w rodach dawnych znajdują się luki, o których niewiedzieć, czyli je wydarły kule nieprzyjacielskie, czyli wypruchniały i wypadły, jak wypadają zęby przy życiu miękkiem i rozkosznem. A niechcemy się targnąć na świętość pisma i tradycyi, jak to niektórzy historycy czynić zwykli, i przypuszczeniami i różnemi konjekturami dzieje rodu pomotać, a co najgorsza zfałszować. Wyznajemy więc naszą nieudolność w systematycznem opowiedzeniu dziejów Junoszów, a żeby przerwę aż do lepszych źródeł jakoś wypełnić, podajemy tutaj małe zapiski i konotatki, tak, jakeśmy je bądź w papierach Junoszów znaleźli, bądź z ust wiarygodnych zasłyszeli.
Kazimierz Junosza zostawił trzech synów, a zwali się Jacenty, Wicenty i Inocenty. Najmłodszy jakoś najmniej do szabli wprawny, blady i przychudły pozostał przy sosze i glebie, gdy tymczasem dwaj jego bracia, posiadający w całym splendorze butną rodzica swego minę, posiedli byli najczyściejszą rodu inspiracyą i nieocenioną sztukę krzyżową.
Sztuka krzyżowa i inspiracya były to wprawdzie wyborne rodu tego przymioty, ta jednak między niemi zachodziła dywersia, że pierwsza była straszną nosom przeciwników, druga zaś najczęściej własnych głów ich pozbawiała.
Wszędzie bowiem byli czynni Junosze, a gdzie tylko w sprawie publicznej czyli towarzyskiej dwa pałasze zabłysły, można było z pewnością sądzić, że jeden do Junoszy należał. A że istotę tego rodu stanowił najczyściejszy efemeryzm, toć i wiedzieć nie można, jakiej sprawie kiedy który z Junoszów służył. W każdym gwałtowniejszym wytrysku żywota narodowego miał udział jakiś Junosza, a nawet bierze nas pokusa wierzyć w sobowtóry, jeźli w jednym i tym samym czasie, jednego i tego samego Junoszę, w dwóch przeciwnych spostrzegamy obozach, a w każdym za jego sprawę walczącego. Przechód z jednego zdania w drugie jest często tak subtelny, tak nagły, jakimsiś dziwnym spowodowany wypadkiem, że patrząc na niego bez mikroskopu, nie bylibyśmy go nigdy dostrzegli.
Owoż by wglądnąć w żywot podobnej efemerycznej istoty i w nim pojedyncze zbadać epoki, potrzeba szkieł milion razy powiększających, aby te wszystkie drobne przedziałki rozpoznać i przeczytać, z jakich składa się człowiek-jednodniówka. Są to obrazki dagerotypu, odbite w chwilach natchnienia czyli inspiracyi, które razem zebrane tworzą dziwaczne album życia ludzkiego, pełne poezyi wzniosłej i szlachetnej, graniczącej oraz z potworami zdrożności ludzkich, nigdy atoli w chwili czynu siebie nieświadomych. Na tem też opiera człowiek-jednodniówka swoje usprawiedliwienie, i tem najczęściej sumienie uspokaja.
Obok inspiracyi i sztuki krzyżowej znaną była w rodzie Junoszów pobożność i bezwzględna uległość kościołowi rzymskiemu. Zkąd się jednak to wzięło, że po śmierci Zygmunta Augusta w szeregach konfederacyi różnowierców, zawiązanej przez Firleja, nagle jednego z Junoszów widzimy? Wprawdzie widzimy w tej konfederacyi nawet kilku biskupów, a chociaż takowych Prymas Uchański jeszcze zawczasu od tej herezyi oderwał, było to jednak dostatecznym dla Junoszy powodem, zaciągnąć się pod sztandar opozycyi.
Wszelako konfederacya owa groźna skończyła się na uchwaleniu paktów konwentów. A Jacenty Junosza całą gorycz swej opozycyi tem wyraził, że wotował na Francuza którym atoli nie zbyt długo się cieszył.
Ród Junoszów był w ówczas w pełni swejej potęgi. Wtedy bowiem wniósł był Zamojski, że każdy szlachcic może na króla wotować. Było to z zasady, wielka i szczytna myśl. Rozszerzyła ona swobody społeczne, a wielka część narodu wzięła odtąd udział w rządach kraju. Piękna i szczytna, powtarzam, była to myśl, gdyby w społeczeństwie naszem nie było tyle-jednodniówek!
Wolność opinii i jej starcie się wykształca rozsądnych a upartych przywiedzie — do bójki. Najupartszym jednak jest człowiek jednodniówka, i tem zuchwalej przy swojem zdaniu obstaje, im więcej efemerycznej jest ono istoty. Taki oponent obawia się każdej zwłoki, która by mu rzecz wyjaśniła, a zaledwo w głowie zrodziła mu się jaka myśl przecząca, już zastanie jego rękę na szabli. Przyjdzie on wprawdzie do upamiętania i szczerze swoją porywczość żałuje, a nawet się sam winnym uzna, ale donośności czynu, w którym wziął udział, nigdy nie zdoła ocenić. Wrażliwy na lada jaki wpływ, służy on częstokroć obcym interesom, a będąc w ręku innych najzupełniejszą maszyną, mieni się być sam autorem własnych swych postępków i z góry swego wymarzonego stanowiska na sprawy kraju pogląda. Jest to chwilowa extaza obłąkanych jego zmysłów, a gdy równowagę moralną odzyska, zawstydzi się sam przed sobą, że w zarozumiałości swojej nieba sięgać się zdawał, podczas gdy on na poziomie społecznym nie był znacznym!
W różnoraki sposób ścierały się opinie w dawniejszem naszem społeczeństwie. Jakkolwiek spór taki prawie zawsze z osobistych powstał uczuć, wcale ogółowi nie wspólnych, znalazły się jednak tysiące szabel ludzi-jednodniówek, którzy ten spór podjęli, krwawo się ścierali, na to, by w końcu okazać jak największą skruchę i prosić serdecznie przebaczenia.
To też nie inaczej powodziło się Junoszom. Z szczególnego afektu do Zborowskiego popierał jeden z Junoszów elekcyą Maksymiliana, a gdy takowy z orężem do Polski wkroczył i zbrojno tronu się dopominał, Junosza czwałem do Zamojskiego pobiegł, i z nim przeciw wojsku cesarza dzielnie walczył. Do tego wziął jeszcze czynny udział w sejmie inkwizycyjnym, który ożenienie się Zygmunta z Austryaczką niemal za zdradę kraju poczytywał.
Tenże sam Junosza poszedł wraz z Mniszkiem do Moskwy, osadzając na tronie Hryćka Otrepiewa, kuchtę księcia Wiśniowieckiego, który utrzymywał, że jest Dymitrem Iwanowiczem, prawowitym tronu carskiego następcą. Długa i uporna była wojna, wiele kosztowała krwi i pieniędzy, a gdy pokonana Moskwa miasto fałszywych Dymitrów, którzy jak grzyby z ziemi wyłazili, synowi króla polskiego koronę ofiarowała, Junosza był jeden z tych, którzy herezyi takiej królowi dopuścić nie dali, i odrzucono owoc zwycięstwa, na które sobie tak krwawo zarobiono.
Pozostanie to zawsze cechą ludzi-efemereidów, że w ciągu jednej i tej samej czynności siebie nieustannie negują, a żyjąc i działając pod wrażeniem chwil przelotnych, przy końcu każdego czynu zapominają o tem, co było pierwszą jego pobudką. Dotąd działali jakoś zgodnie, inspirowani dwaj Junoszowie, podczas gdy trzeci, vocatus sed non electus, zdała od gwaru wojennego swój zagon uprawiał. Był to jednak tylko stratagemat natury. Nieudolny bowiem do inspiracyi i sztuki krzyżowej Innocenty, dojrzał nagle w pięćdziesiątym roku życia na godnego Junoszów potomka, a zaopatrzywszy na wiek cały społeczeństwo swoje dostatecznem potomstwem, okazał się i to nie ostatni, na polu bojowem.
Było to jakoś jeszcze przed ukończeniem wojny moskiewskiej, gdy Wincenty Junosza, drugi z kolei brat, wielki admirator pobożnego Zygmunta Wazy, do ojcowizny swojej w Kaliskim dążąc, nadybał niedaleko Radomia hufiec zbrojny, któremu z wielką ciekawością począł się przypatrywać.
Hufiec rozłożył się obozem, do którego z pod Sandomierza nadciągnęło kilkadziesiąt tysięcy szlachty zbrojnej. Wspaniały był to widok tak licznego obozu. Wincenty nie mógł oczu oderwać i z zadowoleniem muskał po sumiastych wąsach, widząc tyle butnego rycerza. Najmocniej zajęły go trzy postacie. Pierwsza z nich słusznego wzrostu i w pełnej zbroi, szeroki miecz przy boku i pióra czerwone na szyszaku, zdawała się rozkazywać i szykować szeregi. Wszędzie witano ją z zapałem i okrzykiem. Obok niej na białym rumaku jechał mąż średniego wzrostu, z czarnym na twarzy zarostem, a zarzuciwszy płaszcz na lewe ramię, poglądał niecierpliwie na drogę od Guzowa. Najciekawsza jednak wydała mu się postać trzecia. Był to niski, szeroko-barczysty mężczyzna, ruszał nieustannie to głową, to nogami, które się wyginały krzywo jak dwa pałasze, to podrzucał żelazny naramiennik, aż rzemienie pękały. Cały był w zbroi, a patrząc naniego, zdawało się, że jak innym skóra, tak jemu żelazo już od urodzenia, na pokrycie kości było danem. Twarz jego krzywiła się nieustannie, jakby był na torturach, a z ust szeroko rozciętych wychodził od czasu do czasu jakiś mruk niezrozumiały. Co zaś tej nisko-grubej postaci najwięcej uroku nadawało, to była niestosownie do jego wzrostu długa kopia, która w jego ręku pionowo podniesiona, wyglądała jak maszt, wznoszący się wysoko z tułowu okrętu.
W rozmiarach i wyrazie postaci było tyle kontrastu, tyle spotęgowanego życia i ruchu, buty i niepokoju, że mimowolnie musiały na niej spocząć oczy patrzącego tak jak się chętnie patrzymy na pożar wzniecony, szumiący spad wody, lub obracające się z łoskotem koła młyńskie.
Otóż patrzał i patrzał Junosza, i nie mógł źrenicy swojej nasycić tak przecudownym widokiem uosobionej opozycyi, zostającej nieustannie pod inspiracyą wewnętrznej i zewnętrznej swojej dysharmonii. Żywiołem rodu Junoszów była negacya, nie dziw więc, że patrząc na to wcielenie ideału opozycyi, przygotowywał się Wincenty do powzięcia wcale nowej inspiracyi.
Za nim atoli ta nastąpiła, zbliżył się Junosza do roty po lewem skrzydle i rozpoczął z jednym z towarzyszów krótki rozhoworek.
— Zapewnie na Moskwę uderzymy, przemówił Wincenty, pociągając ramiona do góry, i podkręcając wąsa.
— Alboż to waszeć z lasa, że nie wiecie co się święci, odparł towarzysz.
— Wszak król wojuje z Moskwą!
— My niemamy króla — toż waść nie znasz żeśmy w bezkrólewiu?
— Ależbo Zygmunt Waza żyje — zdrowiuteńki jak ryba — widziałem go przed trzema tygodniami na własne oczy — jakem Junosza — wzdy nie umarł?
— Wszak do stotysięcy szlachty obwołało bezkrólewie, a waść o niczem nie wiesz?
— Sancta Maria, Mater Dei — krzyknął Junosza i przeżegnał się wielkim krzyżem — toż wy rokoszanie?...
— Strzeż głowy, póki ci się karku trzyma, zawołał towarzysz i dobył bułata.
Junosza ze swoim także nie czekał, a za chwilę krzyżowały się już cięcia zamaszyste.
Obaj dzielni byli w sztuce krzyżowej, a widząc to towarzysze, żal im było jednej tak dzielnej szabli, którą oczywiście postradaćby miano dla sprawy rozpoczętej.
Nastąpił wiec rozejm honorowy, a spór sprowadzono znowu na pole spokojnej dyskusyi.
— Któż stoi na czele waszem?... zapytał się Junosza.
— Alboż go waść nie znasz?... Mikołaj Zebrzydowski, wojewoda krakowski — ot ten słuszny, z czerwonem piórem na szyszaku, co tam przejeżdża.
— A ten obok niego, w płaszczu na ramieniu?
— Janusz Radziwiłł!
— Sami panowie!... a cóż im biedny król złego uczynił?
— Ot, musiał coś wiele złego uczynić, jeźli nas tyle przeciw niemu tu widzisz.
— Ale rokosz, toż przecież rokosz!
— Zapewnie byłeś waszeć przytomnym, jak Piotr Skarga do nas przyjechał i nam porządną exortę prawił. Wielu nawet z nas płakało, bo też ślicznie mówił kaznodziej królewski, ale przecież szabli nikt nie odpiął! Mówił on, że naród to jak zwierzę dzikie, a oswojone. Strzeż się dać mu na karm mięso świeże, bo jak raz zasmakuje, to się i na ciebie rzuci. A rokosz, mówił, to karm mięsa świeżego — bo gdy naród raz w krwi bratniej pragnienie ugasi, toć często do niej zatęskni. Mówił także, że Zebrzydowski i Radziwiłł mają osobiste urazy do króla, a my szlachta służymy tylko ich celom.
Ależ tak przecież nie jest — żaden szlachcic nie dobywa szabli, tylko pro rege, a jeźli ten zdrajca, to contra regem — pro lege!
Kręcił długo wąsa Wincenty, a żadnej jeszcze dotąd nie poczuł był inspiracyi. Splunął więc z indignacyą na ziemię, a uderzywszy po zbroi, zawołał:
— Toż jaka zdrada — mospanie — kiedy król jest zdrajca?
— Jest Szwed — i kwita!
— Sancta virgo! prawda! rzeknął Junosza i uderzył się pięścią w czoło, toć o tem nie myślałem!
— I ożenił się z austryacką księżniczką!
— Benignissime omnipotens Deus! wszystko prawda!
— A gdzie pacta conventa?
— Sancta trinitas! oczywista zdrada!
Tutaj spojrzał Junosza na trzecią z tych postaci, które go były tak mocno zajęły. Niski ten i wiecznie ruchliwy towarzysz, zdawał się kiwać do niego długą swoją kopią, marszczyć brwi i wykrzywiać usta, a Wincentemu poczęło się jakoś dziwno robić. Wyobrażał on sobie nieraz w chwilach niezadowolenia ideał negacyi opozycyjnej, ale widziana teraz postać przewyższała wszelkie jego marżenia. Czuł, że jakaś „vis diabolica“ przyciągała go do tego męża, a widząc w tem rodową swoją inspiracyą, począł się już do rokoszan przychylać.
— Któż to, zapytał jeszcze, ta niska figura, z długą kopiją?
— Stadnicki — vulgo diabolus — odparł ktoś z towarzyszów.
— Diabolus, krzyknął Junosza, a oczy jego błysnęły ogniem piorunu — toż ja z wami!
Koniec było tej rozmowie, bo już Chodkiewicz na czele piechoty królewskiej na rokoszan uderzył.
Junoszą bił się jak za najlepszą sprawę, i sztuką krzyżową dotarł aż do samego króla.
Zygmunt siedział na jabłkowatym rumaku, w złotej zbroi z białemi na szyszaku piórami. Głęboki spokój i rezygnacya prawego chrześcianina malowały się na jego łagodnej twarzy. Junoszę wstrząsło jakieś dziwne uczucie. Widział on przed sobą majestat osoby królewskiej, na którą targnął się zuchwale.
Ze skruchą zbliżył się do króla, a chcąc swój oręż pod nogi mu złożyć, ugodzony został kopią w samo serce przez jednego towarzysza z orszaku króla, który zbliżenie się to do osoby królewskiej, za atentat był poczytał.
Towarzysz ten zwał się — Innocenty Junosza.
Co się Wicentemu Junoszę nie udało — udało się hersztom rokoszu. Zebrzydowski i Radziwiłł przeprosili króla, który im szczerze przebaczył.
I znowu żałowali przeciwnicy królewscy, że dobrego króla rozgniewali, który chociaż błądził, to błądził nie przez złe chęci swoje, ale przez gorliwość prawego katolika, przez zbyteczną powolność dla rad tych, których wysoce czcił i poważał.
Ród atoli Junoszów poszedł przez ten wypedek krok dalej na drodze rozwoju swego efemeryzmu. Dotąd zapierał się w życiu każdy Junosza swego charakteru, a idąc za chwilową inspiracyą zabijał każdym czynem następnym, najbliższą swoją przeszłość. Odtąd zaś weszło to nieustanne przeczenie siebie w sam organizm rodu, a Junoszowie poczynają się wzajem ścierać i zabijać.
Podając pamięci potomnej ten czyn bratobójstwa, jako najpierwszą wojny domowej wynikłość, śpiewano o tej bitwie:

Hej tam na polu, pod Guzowem,
Zmieszała się krew z ołowiem;
Hej na tem polu, posłuchajcie proszę,
Zabił Junosza Junoszę!


Któż z nas nie marzył o brzegach Wisły? Któż nie widział w jasnych jej wodach rozpuszczonych warkoczy młodej dziewicy, płaczącej tyle marzeń poległych, tyle snów zawiedzionych.
Mówią że sentymentalność w pojmowaniu natury zawitała do nas dopiero z klasycyzmem francuzkim. Nie zdaje się nam to być słusznem. W sercu każdego człowieka jest zasób uczucia, które rozwija się w miarę wpływających na nie okoliczności. To samo i o narodzie powiedzieć można. Nieszczęścia, cierpienia oblekają źrenicę łzawą powłoką, a na jej sklistej tarczy łamie się światło gasnące w tysiączne, tęczowe połyski.
Byłto dzień późnej jesieni, a mgliste niebo roztoczyło się jak sklepienie grobu nad piękną, nadwiślańską doliną. Szary, przyćmiony jego koloryt podwyższył wprawdzie wdzięki ziemi, ale szaty jej przedgrobowe jaśniały tak jaskrawo, jak szaty podstarzałej zalotnicy, która jasnością barwy chce zastąpić ubytek wdzięków przyrodzonych. Tylko wody Wisły odbijały tem jaśniej od wierzb pożółkłych, im więcej mgły i chmur zasłaniało jej oblicze słońca. Tak łagodnem i miłem światłem jaśnieje obraz kochanki, gdy chmury nieszczęść zakryją nam słońce naszej przyszłości.
Na lekkiem ponad brzegiem wzniesieniu stał dwór zamożnego szlachcica. Otaczało go jakieś światło jaśniejsze i przeźroczystsze, bo mgła jesienna rozłożyła się tylko po wklęsłych dolinach. Był on czemsiś więcej niżeli dworkiem szlacheckim, a mniej niżeli pałacem magnata. W całem zabudowaniu widać było dostatek i zamożność, a pomimo że tu i owdzie spostrzegać się dawał brak gustu wytworniejszego, widać jednak było, że mieszkaniec nie był wolen próżności ludzkiej, tylko ją w nieudolnych wyraził formach.
W całym bowiem rozkładzie i rysunku przebijała się jakaś zacięta walka tradycyjnych zwyczajów znowożytnem wyobrażeniem, a chcąc obok dawnego pomieścić i nowe, uczynił był architekt jakąś dziwną gmatwaninę staroświecczyzny i nowszego smaku. Że zaś ten dwór w obszarze mili kwadratowej nie miał do porównania żadnego innego budynku, jak nędzne chałupy, ze strzechą obdartą lub połataną, to też i fason jego imponował wyśmienicie w takiej samej przestrzeni, począwszy od kościółka i plebanii aż do zajezdnej karczmy na rozstajnej drodze. Jedna tylko dzwonnica mogła wejść w szranki o pierwszeństwo, co do dziwaczności rozmiarów swoich, ale przezorny architekt dworu, przewidując to współzawodnictwo, podciął jej sporo czupryny, jak służącemu hajdukowi, przez co stosunek, tych dwojga architektury krajowej dziatek, jak najwybitniej się wyraził.
Ale dzwonnica z podciętą czupryną i dwór z nasadzoną po same węgły rogatą czapką niedałyby nam wątku do dalszej naszej powieści, gdybyśmy z ich fundatorem niechcieli się zaznajomić.
Patrzał i on przez okno na rozległą nadwiślańską dolinę, puszczał wzrok po jasnych Wisły warkoczach, ale myśl jego snowała na tem tle obrazy żyjących postaci i dramatyzowała je według przelotu uczuć różnorakich, które za każdą nową falą rwały się i wiązały w jego sercu, pamięcią tylu dobrych i złych chwil obciążonem.
Byłto starzec ośmdziesiąt-letni, czerstwego oblicza i olbrzymiej postaci. Czoło miał wysokie i gęsto zmarszczkami pomięte, a nad siwą brwią świeciła się szeroka blizna. Wąs biały jeżył się jeszcze do góry, i usta zacinały się jeszcze z marsem, i oko łyskało ognistem światłem, ale prawica jego już nie była do kordu. Oparta o grubą kulę wisiała bezwładnie, jak trofea zawieszona w świątyni pamiątek!
Bo też prawdziwą pamiątką swego czasu był starzec ośmdziesiąt-letni, i snadź nie być mu już między żyjącymi, jeźli samotny przechadza się po komnacie, na której ścianach zawieszone są jego antenaty.
Ciekawe studium byłoby dla archeologa, obejrzeć w porządku obrazy tych antenatów. Zdaje się, że artyści ówcześni, tak samo jak malarze przedmiotów religijnych, a budownicy dawnych kościołów, wydoskonalili byli pewien typ prozarpii rodowej, i takowy tradycyą potomnym malarzom przekazali. Wpatrując się w takie obrazy, mimowolnie nasuwa się nam typ widzianej jakiejś postaci, który z małą odmianą akcesoryów, powtarza się tysiąckrotnie, a tem samem utwierdza w nas wiarę tradycyi, jakoby wszyscy ludzie jednego wspólnego mieli praojca. Do takiego typu należy niezbędnie kolosalność rozmiarów, niepoprawność rysunku i koloryt jaskrawy, co razem wziąwszy wyrażać ma sztukę w najpierwszym jej rozwoju. Wszelako znane nam są podobne produkta przemysłu ludzkiego, a jaki taki znawca sztuki, rozpozna z łatwością, jacy to mężowie składali się na członków takiego rodowodu. Uboga podrabiacza fantazya szukała wzorów z ludzi sławnych całej Europy, którym niemiłosiernie goliła czupryny, przyprawiała brody szwedzkie, lub ich stroiła w ubiór hiszpański.
To też nie dziw, że staruszek ośmdziesiąt-letni chodząc sam jeden po komnacie, i rozmawiając z swymi przodkami, rozmawiał właśnie z Henrykiem czwartym, królem francuskim, któremu artysta pół głowy ogolił — lub z Karolem XII. szwedzkim, przed którym tylko miasto insygniów królewskich, herb rodu polskiego położono. Tuż znowu przez dziwaczny zbieg okoliczności jeden z przodków, będący z sumienia i życia Socyaninem, był jak dwie krople wody podobny do papieża Grzegorza III., tylko zamiast tyary, założył mu jakąś czapkę luterską na głowę. Figurował też także zięć naszego Leszczyńskiego, Ludwik XV. z całą wykwintnością francuzką, i przedstawiać miał zaciętego praw Leszczyńskiego obrońcę.
Jakkolwiek towarzystwo to, złożone z ludzi różnych narodów i języków, nie rozumiało poufnej, polskiej starca rozmowy, zdawało się jednak uśmiechać dobrodusznie na dowody tak dobrej wiary mniemanego potomka. Bo też uczciwą była wiara staruszka. Ród jego stary i zamożny, wplatał się znacznie jak nić czerwona, w pasmo dziejów ojczystych, ale przodkom jego chodziło może więcej o to, aby czyny swoje zostawić w pamięci potomków, i je tam ostrzem miecza swego nakreślić, ale nie myślano wcale, zostawiać im miasto sławy i czynów, płótno malowane. Tym wszakże niedogodnościom poradziła fantazya malarza, a uszczęśliwiony potomek wpatrywał się przez całe dnie marsowym twarzom swoich antenatów, i z najuczciwszą wiarą wyczytywał w ich licach dzieje ubiegłego ich żywota.
Już po raz dziesiąty obchodził staruszek szereg obrazów na ścianie wiszących, a jeszcze z tym samym płomieniem w oku zaczynał przegląd jedynasty. Stanął przed ojcem rodu, olbrzymem od stóp do głowy uzbrojonym, a twarzą zarośniętą. Zacisnął pięść i chciał coś mówić do niego, jakby do współczesnego sobie, gdy się drzwi od pobocznej komnaty otworzyły a z nich wyszedł chłopczyna cudnego oblicza. Miał może lat szesnaście, i był ubrany z francuska. Ucałowawszy rękę starca, rzekł do niego poufale:
— Dzień dobry dziadziu, cieszyłem się już naprzód, że mnie te obrazy pokazywać będziesz.
— Obrazy — odparł starzec marszcząc brwi — w kościele są obrazy, a te tu, to przodkowie twoi, chłopcze, którzy żyli z chwałą, a których imię nosisz — to Junosze!
I jeszcze więcej zabłysło oko starca; porwał chłopię i przycisnął je do swych piersi.
— Tak jest, ty jesteś potomkiem Junoszów — ale ród ich, dodał smutno, już się wyradza! Pożal się Boże, tę waszą naukę dzisiejszą, którą Pijarzy obałamucają wam rozsądek zdrowy, a rękę, która ma być do korda, nadwątlają niepotrzebną pisaniną i elaboratami, co ich do wroga nigdy nie zaaplikujesz! Oto patrz chłopcze, czem jesteś w obec twych antenatów?
— Wszak urosnę jeszcze.
— Nigdy! karłem będziesz, tak jak świat cały karleje!
— A przecież ukazał mi raz ksiądz Pijar w Warszawie Andrzeja Zamojskiego i mówił: patrz, oto wielki człowiek! — chociaż nie miał takiego wzrostu, jak ten w żelaznej zbroi.
— Dobreć to jest chłopcze, jurare in verba mugistri, ale nie zawsze. I ksiądz pijar nie zjadł wszystkich rozumów a w całym Alwarze także nie ma go wiele. Jeźli Zamojski jest tak wielkim człowiekiem, czemu nie odżegna tej burzy, co naszej ojczyźnie zagraża? Oto Stanisław August usiadł jak malowany na tronie, kraj rozszarpany na liczne konfederacye, nie ma uszanowania dla siwej głowy — młokosy górą — a zewsząd hostilitates! Nie było to, kiedy król, zamiast sprowadzać włoskich bazgraczy i z nimi przy farbach siedzieć, miał bułat w ręku i nim swoje zwycięztwa na żelaznych bramach zapisywał! Inaczej wysługiwali się krajowi Junosze!
— Mówił mi ksiądz Pijar, że jak teraz tak i dawniej trzymali jedni z królem, a drudzy nań nastawali.
— Trzymali, jeźli król i naród byli jedno.
— Junosze zapewne zawsze z królem trzymali, bo on ich za to nagradzał.
— Nie zawsze.
— To poważyli się stanąć na przeciw króla, i jak ksiądz Pijar mówi, podnieść rokosz?
— Musieli mieć do tego ważne powody.
— Komu służył ten — co z tą bródką wygląda jak Szwed lub Hiszpan?
— To Bogumił Junosza — mąż wielkiej zasługi, a pradziad rodzony, po mieczu. Był on w bitwie pod Kliszowem i walczył po stronie Augusta II. prawowitego króla Polaków.
— A te tureckie meczety przy jego nogach cóż to znaczą?
— Bo zginął w Benderze, zasłaniając piersią króla Karola XII. przeciw gwałtom tureckim.
— A jakże to się stać mogło?
Alterae circumstantiae, altera opinio.
— A ten z francuska ubrany, obok niego?
— To brat Bogumiła — Stanisław. Zginął pod Kliszowem, walcząc po stronie Leszczyńskiego.
— To z Szwedem trzymał i stał przeciw bratu?
— Zdarzało to się w rodzie Junoszów, jednak zawsze salva conscientia.
— A przecież ksiądz Pijar mówił nam nieraz, że to były klęski narodowe, gdy bracia stała przeciw braci.
— Toż dzisiaj jajo mędrsze od kury — a Stanisław Konarski na to ojców Jezuitów z edukacyi wyrugował, aby lada młokos zdaniu staremu przesądzał i ut vir oponował? Niegdyś uczył inaczej ojciec Jezuita historyi narodowej. Ja sam musiałem aż trzy ody in hexametro cum pentametro na cześć Zygmunta starego jako pensum, elaborandum napisać, i jego gorliwość katolicką wychwalić. A była Fons inspirationis, bo Zygmunt był wielce kuszony, nie mniej jak ś. Augustyn przez sny swoje. Korona ościennego państwa, to mi pokusa nie lada. Waść byś dzisiaj sto razy gotów zostać heretykiem, by ci kto choć jeden dyament z tej korony był obiecał. Et Roma vicit — król odepchnął pokusę szatana et conscientiam salvavit. Dzisiaj, w bezbożnym wieku, inaczej to widzą, bo nie widzą tego, co nam niegdyś drogę całego żywota oświecało! Dzisiaj każdy w swej kieszeni nosi latarkę, a wedle tego, jak mu potrzeba, stawia ją i oświeca sobie drogę, jaką nasi przodkowie nigdy nie chodzili. Dzisiejsza wasza edukacya, to jak mur pruski, zewnątrz niby mur i kamień, a wewnątrz pruchno, słoma i glina! Bezkształtne wprawdzie były dawne nasze roboty, ale był to kamień ciosowy.
Młody Junoszów potomek patrzał dziwnem okiem na rozognione lica staruszka, którego mowa tą samą odznaczała się sprzecznością, jaka wyrażała się w dziejach rodu jego, a nawet w ubiorach i postaciach zawieszonych na ścianie antenatów.
— Dziwi cię to, ciągnął dalej staruszek, że Junoszowie w różnych bywali obozach a nawet przeciw sobie walczyli. Toż przecież żaden z naszego zasłużonego rodu Junoszów nie służył prywacie możnego, tylko wedle najlepszego swego przekonania, stawał w obronie ojczyzny, i jej praw zagrożonych. Wprawdzie niepotrzebnie sprowadził Radziejowski na Polskę Szweda, bo działał z urazy osobistej, to też Bogumił Junosza staje po stronie króla prawowitego. Później gdy trzeba było bronić prerogatyw naszych, stanął po stronie Szweda. Chmielnicki był prostym buntownikiem i do tego obstawał za heretykami (tu spojrzał staruszek z widocznem nieukontentowaniem na szeroką twarz przodka socyanina) a chociaż jeden z Junoszów pod Zborowem, (i tu rzucił starzec wzrok wedle pieca, gdzie w pół-cieniu zawieszona była figura jakaś w stroju kozackim) z Chmielnickim trzymał i contra patres societatis Jesu, w traktacie wiele oponował, a nawet następnie do Cara wraz z swoim hersztem się przeniósł, wszakże był to mąż prawy i dzielnej duszy. Służył wprawdzie nie najlepszej sprawie, ale w przekonaniu swojem był niewinnym. Nie każdemu bowiem dano jest, dojrzeć skrytych celów jakiego stronnictwa, to też nie trzeba sądzić ludzi według złych naczelnika zamiarów, ale według tego, czem każdy był w obec własnego swego sumienia... A każdy z Junoszów był prawym kraju obywatelem.
I zadumał się paralityczny staruszek nad lepszą przeszłością rodu swego, a patrząc w obecność, zdawało mu się, że jest uschłym konarem potężnego drzewa, któremu do życia rodzimego zabrakło powietrza.
Duszno bo było w ówczas w ziemi polskiej. Była to jesień roku 1767.
Młody zaś Junoszów potomek przemyśliwał nad tem, co mu dziadek jego na usprawiedliwienie niektórych rodu swego członków był powiedział.
Zdawało mu się atoli, że dogmat dziadka więcej miałby znaczenia na dolinie Józefata, niżeli na scenie żywota politycznego.
Śród tego dał się słyszeć tętent koni na podwórzu, a dziad i wnuk pospieszyli do okna, przed którym zatrzymało się kilku jeźdźców zbrojnych.
Wów czas niebyło to nic dziwnego, widzieć wchodzących w dom gości w zupełnym moderunku. Prędzej zdziwiono-by się, gdyby weszli bez broni. Były to smutne czasy konfederacyj, a lada zdanie, lada jakibądź odrębny pogląd na sprawy kraju, starał się mieć swoje własne organa i przez nie do odrodzenia swego społeczeństwa dążył. Takich to organów opinii i czynności publicznej nawiązało się w kraju co niemiara, a sąsiad nie wiedział o sąsiedzie, iżali mu nie jest przeciwnikiem. Wprawdzie zgadzali się wszyscy w tem przekonaniu, że śmierć już blisko, że naród ginie, lecz nie wszyscy jedne i te same radzili środki. Jedni byli to lekarze uczciwi, pełni poświęcenia, lecz w bezrozumie swoim podawali do ust chorego truciznę, miasto lekarstwa skutecznego. Mało było takich, co wiedzieli o truciznie, a większość, pełna uczuć szlachetnych, za nadto w cnotę ufała, aby podejrzywać, a za mało widziała, aby obaczyć.
Życie narodu skupione dotąd w koronie, rozstrzeliło się po całym kraju i podzieliło go na niezliczone, udzielnie żyjące cząstki. Zdawało się dotąd, że naród, to pojedyncze członki korony, zkąd udziela się mu ruch i życie. Dzisiaj zaś stał się ten naród pociętą na sztuki gadziną która żyjąc w każdej cząstce udzielnie, rzucała się w konwulsyach bez myśli i bez celu, bo jej od głowy i serca zabrakło przyrodzonego ruchu i ciepła.
Taki to obraz przedstawiało ówczesne społeczeństwo polskie, Stanisław August siedział na tronie, od którego odcięto wiążące go z narodem pasmo uczuć, a widząc krwawe znaki na ziemi i na niebie, bolał w swej duszy i nad przepaścią oczy zakrył.
Bez władzy, bez wpływu, niemając żadnego z tych przymiotów, jakich wymaga historya po ludziach, którzy w czasach przeobrażenia na przód się wysuną, czepiał się król wszystkiego, co mu tylko na prędce doradzono, a czepiał się jak tonący brzytwy. Przechodził on raz po raz najdziwaczniejsze wyobrażenia, i niebył nigdy pewnym iżali tego co dziś potępił, nie uzna jutro za słuszne, a nawet może sam na czoło się nie postawi.
To też nie mając ufności w zasady i dążenia króla, podzielił się kraj na liczne konfederacye, a chociaż wszystkie jeden i ten sam cel mieć by powinny, były jednak i takie, co stały przeciwko sobie. A przecież nie można na nie rzucić kamieniem, bo krom kilku przewodzców, wszyscy działali wedle swego serca, a to było zawsze czyste i szlachetne. Jeżeli jakie złe skutki ztąd wypadły, to pochodziły z nieświadomości rzeczy, z płytkiego poglądu na czas swój, a mianowicie, głównym tego powodem był ów wrodzony efemeryzm charakteru naszego, który przy najspokojniejszem sumieniu, pozwalał nam z jednej zasady, w drugą, z jednego zdania w inne, z jednego stronnictwa w drugie się przerzucać.
Programat każdej konfederacyi miał zawsze tyle ponętnych ogólników, tyle złotych ziarn, rzuconych jak wędka ludziom, za natchnieniem chwili idących, a mało w przyszłość patrzących, że stronnictwo rosło więcej przez przypadki, niżeli z zasady. Toż nie trudno było widzieć czasem braci przeciw braciom, a to dla tego, że ich rozdzielała większa przestrzeń, że zachwyciwszy pierwszej inspiracyi, uczynili z niej natychmiast akt wiary.
I naczelnikom nawet samym często się to przytrafiało. Nieraz dążyli oni, zdawało się, samoistnie, a w końcu spostrzegli się, że byli narzędziem w obcym ręku i w obcych działali celach. Ztąd powstało jeszcze większe rozdrażnienie umysłów, rzucano potwarze, uderzano wzajem na siebie, i rozrywano się na coraz mniejsze związki.
W takim to czasie niezadziwiał gospodarza gość zbrojny.
Wnuk odemknął szybko drzwi, podczas gdy staruszek kilka kroków przed progiem stanął, by z godnością wieku swego przybywających powitać.
Weszło ich pięciu. Trzech z nich zbliżyło się do staruszka, a całując mu rękę, ujęli go za kolano. Dwaj inni: „laudatur Jesus Christus“ powiedziawszy, przy drzwiach się zatrzymali.
Po przywitaniu które z kolei i na wnuka przyszło, usiadł starzec w dużem, poręczowem krześle, a konfederaci otoczyli go w koło. Mieli oni na sobie żupany czarne, krótkie, na wierzchu kontusze słomianego koloru, i czarną czapkę z siwym barankiem na głowie. Jeden tylko z nich miał na sobie barwy czerwone, przy których wybornie odbijały rude jego włosy. Twarz jego była podłużna, blada, czoło wysokie i pomięte. Otaczający go byli wszyscy rumiani, czarnych włosów i wesołego oka.
— „Et verbum caro factum est,“ przemówił staruszek, wpatrując się z rozrzewnieniem w swoich Machabeuszów, z których każdy na to zaszczytne imię sobie zasłużył: — nunc volo mori, powiem z Symeonem, bo oczy moje was ujrzały, i do tego w zgodzie — jak Bóg przykazał.
— Zgoda u nas — odparł najstarszy — to gwóźdź zadrzewiały, gdy chcesz nim co spoić, to się zegnie jak słoma.
— Wszakże hostilitaies między naszymi ustały, odkąd w Radomiu in armis stała się concordia. Wiele bowiem już się dobrego uczyniło, gdy taki mąż zacny, jak Karol Radziwił laskę marszałkowską dzierży. Alboż mu tam miło, że z Czartoryskim być musi, co to o takim królu dla Polski marzy, którego jak we Francyi, otaczaliby same duki i grafowie. A biedna szlachta byłaby wtedy plebs, a jej veto złożonoby w jakim lamusie, jak się dzisiaj składają kontusze i pasy złotolite. Tego jeszcze potrzeba, aby człowiek dożył! Ale tak nie będzie, co mówicie? Jakie tam aspecta — quid dicit augur?
Malum omen, odrzekł najstarszy z nich, a jeźli dzisiaj wszyscy razem tu jesteśmy, to wypełniamy wolę naszego rodzica; hodie enim flat Boreas.
— Dawno ci to mówiłem, że tak będzie, przerwał mu młodszy, ale u nas dzisiaj, jak i zawsze quot cnpita, tot sensus.
Ante omnia, ozwał się rudowłosy, trzeba każdemu libertatem conscientiae, na tem funduje się złota wolność rzeczypospolitej.
— Ależbo tu nie chodzi o libertatem conscientiae, odrzekł mu brat starszy — ale o wigor rzeczypospolitej, bez którego żadnej prawdziwej wolności być nie może!
— Discordia, zawołał staruszek — discordia!
I złożył kościste ręce i na intencyą pogodzenia braci powaśnionej odmówił po cichu modlitwę. Wszyscy pochylili głowę w pokorze i zdawali się modlić ze starcem, tylko po bladych licach rudowłosego przebiegł jakiś uśmiech ironii.
— Toż konfederacya w Radomiu na niczem się skończyła? zapytał po chwili starzec.
— Konfederacya w Radomiu miała tylko przeszkodzić królowi otrząść się z wpływów niecnych, i tylko tak krótkiego wzroku ludzie, jak książę Karol, a tak złej wiary jak referendarz, ksiądz Gabryel Podoski, mogli się dać użyć do dzieła, którego nie pojmowali lub pojąć nie chcieli.
— Wszak sam król przystąpił do konfederacyi.
— Prawda, przystąpił! Cóż innego pozostaje biednemu podróżnemu, gdy wpadnie pomiędzy zbójców, jak udać się pod ich opiekę!
— Sancte Augustine! Co się tu dzieje! Rozum nasz stary nie wystarcza już, aby to wszystko pojąć. Na to potrzeba więcej, niżeli nauki pijarskiej... Bo jakże to teraz pogodzić, na którąż stronę przychylić się można konwinkcyą? Nie ma to jak to dawniej bywało, unus rex, unus hostis!
I spojrzał staruszek koleją po antenatach, a wyraz niezadowolenia rozstroił sędziwe jego lica.
— Unus Deus et una ecclesia, dodał najstarszy, spoglądając na rudowłosego.
— Et unum jus pro omnes — zakończył tenże.
— Każdy działa według swego sumienia, i Bogu tylko winien jest zdać z tego sprawę.
— Ja mówię, że tylko w królu zbawienie nasze. On płacze i modli się za tymi, co jego dobrych chęci nie rozumią!
— Nie zawsze płacze — odparł drugi; — deputacya, wysłana od sejmu, aby mu donieść o wypadku nocy 13. października, zastała go obłożonego muszelkami, i malującego ubiór strojny, w którym miała wystąpić jego służba w rocznicę jego koronacyi!
— W dniu świętej Katarzyny!
— Ależbo biskup krakowski tak na sejmie przemawiał, zawołał rudowłosy Toruńczyk, jakoby nuncyusz papiezki był królem w Polsce. I biskup kijowski nie wart był lepszego losu. Nie ma to jak król Fryderyk pruski, on to pisuje do Woltera, który nie bardzo wielkim jest katolikiem, a za jego radą wspiera wszędzie uciśnionych, którym nie wolno wedle swego przekonania wyznawać.
— O wy z waszym Frycem zajdziecie daleko!
— Nie zyskacie więcej z waszym królem!
— Idźcie, sprzedajcie liberum veto, ten klejnot dziadów naszych!
— Lepiej niżeli słuchać rozkazów Repnina.
— A przecież ten Repnin rozkazuje nam konserwować dawne nasze swobody!
— Zapewne, zapewne!
— Sanctissima virgo — zawołał starzec — maxima opinionum discordia!... A cóż sejm na to?
— Sejm? może być sejm po nocy 13. października?[4]
— I cóż to było tak strasznego?
Tutaj przystąpił jeden z braci bliżej staruszka i począł ciszej coś opowiadać. Ruchy jego były żywe, oko błyskało ogniem piorunowym, a często brzękła szabla, uderzona silną dłonią. Widać było w nim przyszłego Barkiego. Toruńczyk słuchał opowiadania z ironicznym uśmiechem, nawet z politowaniem. Najstarszy stał z pokojnie, z twarzą zimną i trzeźwem okiem, jako przyszły dygnitarz koronny.
Z natężoną uwagą słuchał starzec opowiadania, a usta jego drgały konwulsyjnie. Kilka razy ruszył ramieniem, jakby rwał się do korda, ale prawica jego była bez władzy, i nieusłuchała wyzywającej myśli. Z połysku oczu jego widać było okropną walkę która odbywała się między silnym, wiecznie młodym duchem, a ciałem starem i starganem.
Zdawało się, że sędziwy starzec już był przeżył swoją epokę, i strawił się, dźwigając na silnych barkach nie jedno pasmo zdarzeń swojego czasu. Gdy atoli ciężar nowego wieku nie na barkach ani na zbroi, ale w myśli i w sercu narodu oparcia szukał, starzec stanął samotnie śród gruzów dawnej budowy, jak filar olbrzymi, któremu odjęto ciężar, co na nim przez tyle spoczywał wieków!
Powoli gasnął blask jego oka, lica odziały się bladością przezroczystą, a pod ciężarem bolu chyliła się głowa i barki, które niegdyś urągały ciężkiej broni przeciwnika.
Wszystkich serca opanowało jakieś wielkie, tragiczne uczucie.
Po chwili milczenia ozwał się staruszek:
— Kiedy kraj miał do zwalczenia wroga znanego mu ze zbroi i języka, to szedł śmiało przeciw niemu i go zwyciężał. Lecz gdy trzeba walczyć z tem, co się w drugiego mózgu wylęgło, na to nie znam rady ni ratunku. Może za nadto żyję na ziemi i nie widzę tego, co wam jest jasne jak słońce. Przedemną zamierzch i noc, oby wasze oczy lepiej widziały!
— Jasne jak słońce jest prawda, ozwał się Toruńczyk, która kraj nasz zbawić może. Bez niej nie może istnieć żadna swoboda społeczna.
— Jakaż to jest to prawda? zapytał się drugi.
— Nieograniczona wolność sumienia. Stała się ona dzisiaj już prawem narodów ucywlizowanych, a, Polska w tyle nie może pozostać. Do tej wolności musi dążyć, chociażby pod wpływem obcym!
— Tylko z wiarą w sercu, ozwał się najmłodszy, możemy chwycić za ten oręż który nam obiecuje, że „in hoc signo vincemus.“ Tylko godło: krzyż a miecz, wróci nam naszą dawną wielkość i niepodległość.
— Te wszystkie nowacye wasze, rzekł inny, te zachcenia reformatorskie tylko do zguby prowadzą. Naszą rzeczą jest, konserwać to cośmy w ciągu historyi naszej zdobyli, a tem jest: wolność nasza złota, równość szlachecka, veto i całe pacta conventa. Kto te kardynalne zasady rzeczypospolitej podkopuje, ten kopie grób ojczyźnie.
Umilkli bracia i spojrzeli po sobie. Zdawało im się że w kraju już trzy wytyczono obozy i że każdy do innego należał.
Ale staruszek nie wiedział o takiem rozdwojeniu synów swoich. Z przygasłą źrenicą, głowę na piersi schyloną, spał on już snem odpoczynku, jak spracowany robotnik. On swego czasu już nie pojmował, i usunął się z kolei żyjących, których krzywd nie mógł znieść ani pomścić.
Synowie jego rozdzielili między siebie trzy wielkie swego czasu dogmata i każdy z nich poszedł walczyć pod znakiem swego wyznania.
Były to atoli dogmata bezwzględne, każdy w swym sposobie słuszny, a żaden z nich do dziejowego narodu rozwoju nie przydatny.
Na takich bezwzględnych dogmatach opierają swoje działania ludzie, którzy z przeszłości żadnej nie wynoszą nauki, a w przyszłość patrzeć nie umieją. Żyją oni, jak ich zasady bezwzględne, bez dzisiaj i bez jutra, z tą atoli różnicą, że ich zasady nie mając czasu, są wieczne, a oni jednodniówkami.
Najmłodszy Junoszów potomek patrzał dziwnem okiem na scenę, której był świadkiem, a której właściwego wyrazu, mimo całej pijarskiej nauki, odczytać nie mógł.
Nie upłynęło roku od owego dla rodu Junoszów bolesnego zdarzenia, a nieszczęścia kraju wzmogły się do krwawych rozpraw.
W Barze wywieszono chorągiew nowego stronnictwa, a cały kraj, od brzegów Bałtyku aż po stepy czarnomorskie wyglądał jak jeden wielki obóz, jedno olbrzymie bojowisko. Płynące na cztery części świata rzeki roznosiły krew bratnią morzom odległym, a z każdą falą uchodziły mnogie powieści bohaterów bez imienia, w krainę wiecznej niepamięci.
Pod niebo Ukrainy wzbiły się dymy z tysiąca wsi spalonych, i miast pięćdziesięciu, sto tysięcy dusz uleciało zawcześnie z ciał ziemskich, a złożywszy przed tronem sędziego skargę krzywd swoich, odziało się w białe męczeństwa szaty! Wreszcie ostygły noże hajdamackie, ale krew Abla lała się jeszcze długo po ziemi znękanej. Rozmnożył się ród Kaima i był liczny jak piasek w morzu, a źrenica obcych omgliła się łzą nieszczerą, jak oko płaczki na cudzym pogrzebie!...
Nie widziano jednak w Warszawie tych krwawych znaków na niebie, a jeźli coś z opowiadania zasłyszano, tłumaczono sobie to w sposób jak najdogodniejszy. Wystąpił nawet uśmiech radości na lica mieszkańców, gdy ujrzano Franc. Ksaw. Branickiego, wyruszającego na czele tatarskiej brygady ułanów, w celu powstrzymania buntów Ukraińskich. Szczerze błogosławili rodacy ochronnej broni walecznego zastępu, nie wiedząc, że ta broń uderzy w pierś bratnią!
Dzień czerwcowy, piękny i pogodny, miał się ku wieczorowi, gdy jeździec samotny, na karym rumaku wjechał w zacień lasów janowskich. Miał on na sobie płaszcz z szarego sukna, czapkę głęboko na oczy wciśnioną, i w olstrze widać było okucie pistoletów. Zapuszczając się coraz dalej w las gęsty, oglądał się bacznie na wszystkie strony, stając czasami i słuchając pilnie, iżali nie nadniesie mu co w ucho wietrzyk wieczorny. Ale głucho było w lesie, i coraz ciemniej, a drzewa i gałęzie wiązały się co raz gęściej i tamowały mu drogę. Nie wiedzieć, czy las był tak wielki, czy błądził podróżny, ale już daleko po północy być musiało, a las coraz gęściejszy, noc coraz ciemniejsza była, a nawet cisza wydała mu się co raz cichszą.
W tem zdala zawiał z wiatrem jakiś głos ludzki — jakieś błysło światełko. Jeździec zwrócił tam konia. Po chwili ściągnął wodze, spiął się w strzemionach i słuchał. Był to śpiew i znana mu nuta:

Dawid niedźwiedzia, lwa potem zwycięża,
Olbrzyma mocą Twoją bez oręża,
Zwierz, olbrzym, luter, kalwin z szyzmatykiem
Niech giną z procy, Dawida kamykiem!

Moc Twoja hardych niech potłumia wstydem,
Daj nam pokorny psalm śpiewać z Dawidem:


Pan siłą moją, ucieczką, obroną”
Ufaj i śpiewaj w głos polska korono![5]

— To barski — mruknął jeździec i stał przez chwilę. Potem spiął się na siodle jeszcze wyżej, zajrzał, i z wolna znowu ruszył.
Śród kniei, pod sosną tlało nie wielkie ognisko, a przy niem siedział w rogatej czapce mężczyzna i nabożnie z książki śpiewał. Szelest przerwał mu śpiew pobożny, a ręka jego spoczęła na szabli.
— To on, rzekł z cicha jeździec, i wyjechał z krzaku.
— Hasło! krzyknął konfederat.
— Stanisław August, mój pan — odparł zimno jeździec, nie dobywając ani szabli, ani pistoletów.
— Wróg, zawołał konfederat — poddaj się!
— Porucznik ułanów Byszewskiego nie poddaje, ale bierze jeńca! Broń się!
Konfederat ścisnął rękojeść szabli, aż stal się ugięła ale lica jego zbladły, a usta zadrgnęły.
— O czemuż nie mam broni na wroga!
— Masz szablę — a gdy ci będzie dogodniej, to zlezę z konia! Znasz sztukę krzyżową? W Barze doskonale ją praktykują!
— Daj mnie szablę, a rozpłatam wam obom głowy! Moja, dodał z uśmiechem bólu, złamała się na łbie podobnego tobie, przed chwilą!
— Musiała być z blachy, jak wasze armaty!... Ale żebyś wiedział, że król lepsze demeszki rozdaje niżeli Puławski, to weź moją szablę, idź z panem Bogiem, i bij się dobrze.
— Aeterne Deus! żaden Junosza nie brał broni z rąk żyjącego przeciwnika!
Tymczasem odpiął jeździec z pod płaszcza szablę i rzucił ją do nóg konfederata.
Na szabli błysnął jakiś herb złocony. Konfederat podjął ją, spojrzał i krzyknął:
— Szczęsny!
— Marcinie!
I otworzyły się ramiona dwóch braci Junoszów, bo w tej chwili przemawiała krew ich, i pociągała ku sobie. Ale wnet upadły wyciągnione ręce, brew się najeżyła, bo nieprzyjaciele stali przeciw sobie.
— Szedłbym za konwinkcyą serca, ale przysięga konfederacyi nie pozwala mi mego charakteru zkorumpować. Szczęsny, tyś wrogiem moim.
— A tyś moim jeńcem. Lecz najprzód pozwól, abym zsiadł z konia i trochę odpoczął. Pogadamy nieco.
Konfederat pomógł ułanowi królewskiemu uwiązać konia i gurtu popuścić, a czynił to w przekonaniu, że sumienia swego bynajmniej nie zmaże. Odnośnie do przysięgi konfederacyi wytłumaczył sobie, że hostilitas między nimi przeminęła, a nastąpiło: armistilitum. Ręki jednak bratu nie uściskał.
— Nie będę cię się pytał, co tu w lesie porabiasz, bo rzecz prosta, że podczaszy litewski musiał was tu mnogo nagubić, gdy ze Lwowa uciekał. Ale czas by już był, abyście się zebrali, jak rozsypane owieczki, w jednę trzodę, i waszego prawowitego pasterza, którym jest miłościwie nam panujący Stanisław August, przebłagali i mu submisyę waszą jawnie okazali.
— Najmiłościwiej panujący nam Stanisław August odparł konfederat, jest zdrajcą na własnej ojczyźnie, bo z wolnego katolickiego narodu, uczynił służebny i heretycki. Dobrze mu też raz Dzierżanowski powiedział.
— Dzierżanowski, szambelan? ten awanturnik, cóż mu mógł powiedzieć?
— Opowiadał on dnia jednego królowi, jak go dzicy Afrykanie tam gdzieś królem obrali.
„Jakżeś stracił swoją koronę? zapytał się Stanisław. A Dzierżanowski na to: Oto najjaśniejszy panie obrany byłem królem przez naród wolny, który spostrzegłszy, że go chcą ujarzmić, wygnał mnie.“ I nie bardzo dobrze miał tę aluzyą wziąć król Stanisław.
— Rozsądny nie powtarza słów awanturnika, i nie da niemi się skonwinkować. Wy to, wy czynicie bunt i sprzeciwiacie się zbrojno najlepszym króla zamiarom. Oto teraz on nas wyseła naprzeciw hajdamackiej tłuszczy, a zamiast animować nasz ferwor do tak pięknego celu, wy rzucacie kalumnią na nas, i nazywacie nas Kaimami.
— Bracie, carissime, już to konfederat barski wie lepiej o planach waszego jenerała artyleryi, niżeli porucznik ułanów brygady tatarskiej. Waszą Ukrainą i waszym celem jest — Bar.
— A gdyby nawet i tak było, to wierz mnie, że Branicki nie chce rozlewu krwi bratniej, idzie tylko, aby tę katastrofę uprzedzić, aby perswazyą nieposłusznych skonwinkowawszy, przywieść ich do opamiętania, mając moc pardonowania i konserwowania każdego przy jego randze i traktamencie. Branicki dostał rozkaz od króla, dążyć do tego, nawet z największym azardem wojsk swoich. Król bo chce perswadować konwinkcyą, a nie żadną forsą, chce zhukanych, częścią ułudzonych przygarnąć do siebie i zasłonić od zguby i straty. Mówił nam jenerał, że odchodząc z Warszawy odezwał się król do niego w te słowa: Wysełam cię jak ową gołębicę z arki na wody potopu — przynieś mi zieloną gałązkę. Powiedz złudzonemu narodowi, że go kocham, że wolałbym sam na swojej osobie ponosić azardy i przeciwności, niż choć najmniejszą cząstkę kraju mego widzieć ginącą. A wy nazywacie tego dobrego króla zdrajcą...
— Nie będę konwinkował opinii twojej, bo sam się we Lwowie przekonasz, jak twój król najmiłościwszy i jego przyjaciele obłąkanych do siebie przygarniają. Zapewne ty jesteś kuryerem Branickiego, bo takiego języka dostaliśmy — i wieziesz list do komendanta Lwowa, jenerała Korytowskiego. Właściwie powinienem ci głowę zdjąć z karku lub powrozami związać, a list do komendanta lwowskiego i 200 dukatów, które mu od Branickiego na jakieś tam furaże wieziesz, przejąć, a konia i moderunek pro bono publico zarekwirować. Ale żeś, jak widzę, z wszystkiego tego się wyspowiadał, co tylko Branicki do komendantów pisze i co wam gada, a wy wszyscy powtarzacie, toż nie chcę już twego listu, chociaż w nim wyraźnie stoi, że jenerał artyleryi stoi obozem w Rohatynie, a z tamtąd wprost na Bar idzie. Że ta konwinkcya i perswazya na sucho nie pójdzie, o tem wiedział najmiłościwszy król Stanisław, dodając tej gołębicy pokoju w pomoc felczera Lazyniego. Widzisz, że wiem o wszystkiem i że w waszych znakach są ludzie, co z konfederacyą trzymają. Powiedz Byszewskiemu, że jego ułani wiedzą lepiej, co się w Barze dzieje, niżeli ich jenerał artyleryi w ks. litewskiego. I dwieście dukatów zostawiam przy tobie bo komendant Lwowa potrzebuje ich na furaże, jak mu to już jenerał Grabowski dawniej był napisał. Oddawszy list atoli, wyszukaj księdza Janiszewskiego a on ci opowie niektóre ciekawe rzeczy, o których się dowiaduje w kordygardzie, towarzysząc delinkwentom do szubienicy!
Vale dwa dni czekam na ciebie w tej kniei... Ale, gdyby cię aliquid humani spotkało, a jabym cię nie miał po czem poznać — to weź ten pierścionek żelazny z ukrzyżowanym Chrystusem.
To wymówiwszy wstał z ziemi konfederat, a spojrzawszy jeszcze raz na brata, znikł w zaroślach kniei.
Długo za nim patrzał porucznik ułanów — wydobył z zanadrza list Branickiego pisany do komendanta Lwowa — wyjął i dwieście dukatów i odliczył, a znalazłszy wszystko w porządku, schował napowrót i w dalszą puścił się drogę.
Nie w dobrym był już humorze ułan brygady tatarskej, gdy ujrzał kopułę św. Jura. Dziwne myśli skakały mu po głowie, które aż krzyżem świętym odganiać musiał.
Wreszcie stanął przed mieszkaniem jenerała Korytowskiego, komendanta Lwowa. Była tam i druga komenda, wojsk sprzymierzonych, ale ta miała do czynienia z szubienicą i batożkami.
Oddawszy jenerałowi listy i pieniądze, wyszedł na rynek, dopytując się wszędzie o księdza Janiszewskiego. Wreszcie znalazłszy go, wlazł z nim do celi i przez dwie godzin z wielkim rozmawiał zapałem.
Po tej rozmowie wybiegł porucznik z klasztoru i wprost do jenerała pospieszył.
— Co żądasz waść — zapytał jenerał — respons dostanie Branicki przez Warszawę osobnym kuryerem pod adresą Ogrodzkiego, jak to sam w liście sobie życzy. A waść udasz się za nim pod Bar. Przywieziesz mi wiadomość o wzięciu Baru.
— Nie po tom tu jenerale przyszedł, abym dalszych twoich słuchał rozkazów, ale chcę ci powiedzieć, że jako szlachcic przeciw wszelkim waszym machinacyom protestuję, i was o zdradę rzeczypospolitej publicznie oskarżam! Inaczej wystawiono nam rzeczy w Warszawie, konfederatów nazywano buntownikami i hałastrą, a oni są prawdziwymi synami ojczyzny!
Jenerał wypatrzył się na porucznika, ścisnął pięści i wyprostował się z dumą.
— Komu waść służysz?... — krzyknął po chwili.
— Służyłem królowi, póki mi oczu nie otworzono — a teraz idę do Baru.
— Chcesz być buntownikiem! Szkoda cię, walny z waści ułan!...
— Toż taki sam będzie i konfederat!
— Wątpię, odparł jenerał — a znasz ty ordynans komisyi wojskowej? Ot, tu leży słuchaj: „Odnośnie do konstytucyi anni 1609 stanowi się: że ktoby bez dozwolenia i wiedzy hetmańskiej czynił bunty i sedycye, albo konsilia i schadzki, a tem więcej konfederacye jakie: ma być gardłem bez łaski karany, a gdzie ujachał, infamis ipso facto ma być.“ Widzisz waść, co cię spotkać powinno. Wszelako żeś mnie przyniósł listy pożądane, nie chcę waści karać za ten nierozsądek, którego spodziewam się, żałować będziesz. A jeźli waść byłeś na jakim traktamencie, to idź i wyśpij się.
Zawrzała krew w sercu Junoszy, wybiegł na ulicę, a znalazłszy tam wojskowych drugiej, czynnej komendy, powtórzył w głos, i z wielkiem zgorszeniem całej publiki swój protest prawomocny.
We Lwowie tracono podówczas buntowników hajdamackich. Komenda wojsk sprzymierzonych prowadziła inkwizycye i wydawała wyroki. Trzydziestu zwykle na dzień wieszano. Stało się atoli jednego dnia, że miasto trzydziestu powieszono jednego więcej. Lud mówił cały dzień o tem, że przekroczono liczbę, w zwyczaj codzienny weszłą, nikt atoli nie wiedział prócz księdza Janiszewskiego, że ten trzydziesty pierwszy nie był hajdamaka, ale porucznik Junosza.
Konfederat w kniei czekał nadaremno!
............
Rok później, w pierwszych dniach czerwca, przybył Kazimierz Puławski z bratem Franciszkiem do Przemyśla i tamże solennie akt konfederacyi odnowili. W kilka set ludzi postąpili z tamtąd pod Lwów, chcąc go szturmem opanować.
Załogą we Lwowie dowodził jenerał Korytowski, adherent królewski, a dowiedziawszy się o zamysłach Puławskich, odpór stawić przedsięwziął.
Konfederaci uderzyli na miasto od przedmieścia halickiego, a opanowawszy stojący śród domów kościół karmelitów, z wielką zaciętością walczyli.
Pożar kościoła i przedmieścia halickiego zmusił ich do odwrotu.
Na przeciwnej stronie miasta, na górze oświetlonej łuną dogorywającego kościoła, rozkopywał konfederat kupę kości, z szubienicy zrzuconych, a znalazłszy na palcu jednego szkieletu żelazną obrączkę z krzyżem, przyklęknął i kości do piersi przycisnął.
— Obiecałem cię uścisnąć, — przymówił do kości — gdy tego godny będziesz — przychodzę dotrzymać słowa!
Krwawo buchła łuna z gruzów kościoła, a przedmieście rozsypywało się w kupę węgli i popiołu!


Pogodne słońce września oświeciło niziny Wielkopolski. Po obu brzegach niewielkiej rzeki ciągnęły się pola bez końca, ziemia czarna i żyzna, na lewym tylko nieco szara, bez żadnego porostu. Wszelako i tam, gdzie zdawała się gleba być urodzajna, widać było w uprawie jakieś zaniedbanie, jakiś nieład, jakoby się z pracą spieszono, lub ją wcale zaniedbano. Bo też spieszono się w istocie, aby gdzie można było zebrać, a często gęsto i rąk do pracy zabrakło. Po pięknej ziemi snuły się wojska swoje i nieswoje, a biedny rolnik załamał nieraz ręce widząc zniszczone swojej pracy nadzieje.
Na lewym brzegu rzeki stali dwaj mężowie, a kilkadziesiąt kroków za nimi, biwakowało na pięknej łące kilka grup jeźdźców.
Jeden z nich był wzrostu średniego, pochylonej postaci, w przetartym, szaraczkowym surducie, i miał na głowie kapelusz trójgraniasty, z pod którego wymykał się długi, okrągło spleciony harcap. Ruchy jego były żywe, a często nawet dziwaczne. Na czole zarysowały się liczne zmarszczki, i widać było, że za tą obsłoną wylęgało się wiele myśli, i że źródło ich było nieustanne. Miał on w ręku szkło, i często kierował przez nie wzrok na drugi brzeg rzeki.
Drugi był prawie równego z nim wzrostu, tylko twarz miał więcej okrągłą i włos bielszy. Postać tę, w ruchach jakoś nieudolną odziewał surdut granatowego koloru, z pod którego wyglądały duże, palone buty. W ręku trzymał ogromną tabakierkę, z której nieustannie jego towarzysz zażywał.
— Przyznam ci się — mówił pierwszy — że człowiek to dziwne zwierzę. Zdaje się, że ma jakiś rozum, i tem się szczyci, a przecież nie lepszy rozum jest od instynktu innych bezrozumnych zwierząt. Instynkt bowiem jest konsekwencyą, a nasz rozum, nasze zdania, to pożal się boże! Jak wiatr wioną i wracają znowu, a wróciwszy same siebie zabijają.
— I sam Wolter to przyznaje, a wasza królewska mość zgadza się we wszystkiem z Wolterem.
— Co też to człowiekowi roi się po głowie, gdy jest młody! A gdy się wyszumi to aż wstyd bierze, co się to nieraz nie napletło, a co gorzej — napisało!
— Alboż to Wolter nie jedno napisał, co się tak sobie sprzeciwia, jak rasa baranów hiszpańskich z kozłami angielskiemi. A przecież nikt nie powie, że Wolter nie ma rozumu.
— Słuchaj Brenkenhof: — napisałem w Anti-Machiawelu: „Wszelki dumny zamiar podbicia narodu obcego wbrew jego woli, lub wyzucia własnego z praw mu służących, jest największem głupstwem, nigdy bezkarnie nieuchodzącem.“[6] Widzisz teraz, jaka konsekwencya jest każdej teoryi uczonych, do czego prowadzi bezwzględne rozumowanie!
— Fryderyk, król pruski, odpowiada przed historyą za czyny swoje, a nie za pisma. Z resztą, ileż to myśli bez celu i zastosowania napadają nas w latach młodości! Jak błahe i nikczemne są one w obec światła dojrzałego wieku!
— Mrzonki, mrzonki i nic więcej! Ty w młodości swojej byłeś bliższym rzeczywistości!
Minister spojrzał na króla, aby mu z twarzy wyczytać co za cel mogły mieć wyrzeczone doń słowa. Przeszłość bowiem jego niedawna mogła stać się powodem jakiego królewskiego dowcipu, którym tak chętnie strzelał król Fryderyk. Znajomość jego z królem datowała się od czasu wojny siedmioletniej, podczas której był liwerantem zboża, siana i wódki. Szczególne atoli miał upodobanie w karmieniu wieprzy, któremi nieszpetny prowadził handelek. Ale Fryderyk zanadto jakoś był roztargniony w tej chwili, aby swemu przyjacielowi chciał ubliżyć niezręcznym dowcipem. To też uspokoił się Brenkenhof, a zażywszy tabaki, począł dalej:
— Wasza królewska mość mówisz, że człowiek może się w czynach sprzeciwiać, ale ja wcale tego tu nie widzę. Arondujemy wprawdzie nasze państwo krajem obcym, ale nie czynimy tego przemocą ani podbojem. Mieszkańce proszą mnie na kolanach, aby ich wziąć w okrąg państwa waszej królewskiej mości.
— Sądzisz?
— Dopiero wczoraj było u mnie kilku właścicieli, i zaklinało mnie, abym ich dobra wciągnął w nasze terytoryum.
— Czy są nam tak przychylni?
— Trzeba znać Polaków, mości królu. Jest to naród szlachetny, odważny, i kocha swój kraj aż do fanatyzmu. Lecz jak rumak spłoszony, który w swym pędzie zdaje się że przeskoczy skały i przepaście, nagle przed uschłym liściem się zatrzyma, i z tym samym ogniem, w przeciwną zwróci się stronę, tak samo i Polak, znękany tyloletniem niepowodzeniem, szuka jakiej takiej dla siebie przystani. Do tego bezrząd w kraju dał się już mieszkańcom we znaki. Wojska obce, wojska narodowe, konfederackie, niszczą kraj i pustoszą, a tu trudno o patryotyzm, gdy koszulę zdzierają. Pod maską konfederatów snują się bandy złoczyńców po dworach, łupią i kradną, a to wszystko idzie na karb reakcyi narodowej. Kogóż więc zadziwi, że ludzie chcą spokoju, i że do tego się udają, kto im go użyczyć może.
— Trzeba im dla tego okazać, że jesteśmy godni ich zaufania.
Gdy tak król i minister nad brzegiem Noteci z sobą rozmawiali, zbliżyło się do nich kilka powozów i jeźdźców konnych. W oddaleniu wysiadło kilku mężczyzn ubranych po polsku i przystąpiło do króla.
— Chciej królu od nas przyjąć hołd naszej admiracyi, przemówił jeden, z pokorną prośbą, abyśmy pod opieką twych najsprawiedliwszych rządów zostawać mogli. Pozwól złożyć u stóp twoich przysięgę poddaństwa od tych, których antenatom przodkowie twoi, królu, hołdy składali.
Zmarszczył brwi Fryderyk, gdy mu tę harangę wytłumaczono, mówiącego jednak spiesznie o imię zapytał.
— Jestem Junosza, byłem niegdyś członkiem konfederacyi toruńskiej, która szczyciła się opieką waszej królewskiej mości.
— Aha, odparł król śmiejąc się, ta sama, co to kolumnę Matki Boskiej w Toruniu rozwaliła?... Ja u siebie nie zezwalam na taki wandalizm. Władze moje przestrzegają porządku i spokoju... A gdzież wasze majątki leżą?
— Po drugiej stronie Noteci.
— Brenkenhof, rzekł król do ministra — to być nie może, abyśmy dobra tych panów pod naszą opiekę wnieśli. Wszak tylko po rzekę Noteć nam się należy.
— Miłościwy król raczy zważyć, odparł minister, że w traktacie wyrażono: „po wody Noteci,“ a nie po koryto rzeki. A znaną jest w okolicy rzeczą, że wody Noteci, przy peryodyczych wezbraniach kilka mil po prawej stronie nizinę kraju zalewają. Więc weźmiemy jaki rok wylewu za normę, zrobimy protokół z mieszkańcami, i skonstatujemy, dokąd to wody Noteci sięgają!
— Wybornie, Brenkenhof, — zawołał król, któremu więcej podobał się dowcip ministra, niżeli nowa akwizycya. Ale cóż będziemy z tem bagnem robić, dodał po chwili.
— Wykopiemy kanał i połączymy dwie rzeki — odpowiedział Brenkenhof.
— Wykopać! a zkąd drzewo? Zechciej się zapytać tych panów, czy tu w okolicy nie dostanie drzewa, czy nie wiedzą do tego jakiego sposobu?.
Minister umiejąc język szląski, objawił przybyłej deputacyi zamysł króla.
— Co to za dobry król, będzie nam biota osuszał, szeptała między sobą deputacya — nie ma to jak kultura niemiecka! Gospodarstwo, przemysł, handel się podniosą!
— O drzewo zapytuje się jegomość pan Landrat — odezwał się Junosza — ot jest drzewo.
I wskazał na rzekę.
W rzeczy samej wody rzeki okryły się w tej chwili nieprzejrzanym łańcuchem tratew, a samsonowej postaci Kujawiak, wybijając w takt drgawką, przyhukiwał rozkosznie ku płaskim brzegom rzeki.
— Cóż to za drzewo? zapytał król.
— To drzewo, najmiłościwszy królu — odrzekł Junosza — pochodzi ze starostw i z dóbr koronnych, z których tymczasowi posiadacze chcą jeszcze korzystać.
— Każ ministrze — żwawo zawołał król — położyć areszt na to drzewo, — będzie materyał na kanał! A temu panu, co tak wybornie radzić umie, oświadcz nasze wielkie zadowolenie i naszą łaskę królewską!
— Oświadcz szanowny ministrze wielkiego króla — rzekł Junosza, dowiedziawszy się o tym splendorze, — że najuniżeńszy jego sługa i poddany, poczytuje sobie ten fawor łaski królewskiej za wielkie szczęście. W nieprzebranem atoli bogactwie względów swoich, niech raczy jego królewska mość wspomnąć sobie wiernego swego sługę, ilekroć z rogu obfitości rozleją się łaski na wiernych jego poddanych!
— Zapiszesz mi to imię — rzekł król do ministra, wyrozumiawszy harangę Junoszy — trzeba je będzie czem ozdobić.
Usłyszawszy taki fawor z ust królewskich, chciał się Junosza nisko pokłonić, czemu wszakże przeszkodziła długa, niżej pasa zawieszona szablica.
Postrzegłszy to król, roześmiał się z ironią, a zwracając uwagę swoją na rękojeść bogatej szabli, rzekł do ministra:
— Piękna szabla, zapewne spadek po antenatach, ale do dzisiejszych okoliczności nie stosowna. Jest ona za długą do dzisiejszych postaci mianowicie gdy się hołdu nie odbiera, tylko się go składa.
Objechawszy województwa Malborskie, Chełmińskie i Pomorskie, wrócił król do stolicy, a rozmawiając z ulubionym swoim ministrem o ziemiach nabytych, rzekł do niego:
— Wiesz co, Brenkenhof, inaczej myślałem o mieszkańcach tego kraju. Zdawało mi się, że hołd będzie więcej biernym, będzie uczuciem pewnej rezygnacyi, z jaką rozbrojony przeciwnik oddaje broń swoją zwycięzcy. Mnie tymczasem powitał zapał, i zdawało mi się, że odbywam tryumf. Gdy zarzucono Wolterowi, że wbrew swym dawnym zdaniom, Rossyi schlebia, odpowiedział: Jestem zimolągiem a z Rossyi przysełają mi wyborne futra. Ja bym zaś nazwał Polaków efemerydami. Mają oni wielkie cnoty, i zapał szlachetny, dzieje ich są pełne scen podniosłych i prawdziwie wielkich, idea ojczyzny przechodzi często u nich w fanatyzm islamizmu, ale brak im owej wytrwałości i zasady, z jaką w chwilach natchnienia pochwycona myśl przeprowadza się aż do ostatecznej swojej konsekwencyi. Muszę przyznać słuszność biskupowi Krasickiemu, który mnie upewnił, że dobrze przyjętym będę. Napiszę i do Woltera, z jakim zapałem witano mnie wszędzie.
I zadumał się król-filozof nad nieudolnością naszego charakteru, sądząc z tego co widział, a nie wiedząc o tem czego nie widział, podczas gdy minister jego przemyśliwał nad środkami najlepszego utuczenia wołów paszą niziny wielkopolskiej.



Z dobrych dobrzy się rodzą, wnuk przodków nie wydał,
Lecz do sławy dziedzicznej i swą własną przydał.
Jan Kochanowski
Na uboczu tych prądów społecznych, które po kraju w rożnych szumiały kierunkach, z dala od owych w odmęt porywających wirów, stał młodzieniec z twarzą wybladłą, i swobodnym wzrokiem śledził pasmo wiążących się wypadków. Nie mając w żadnem ówczesnych wydarzeń osobistego udziału, poglądał na czas swój bez uprzedzenia i bez owej mgły fałszywej, w jaką odziewa się źrenica zranionej dumy, lub zagrożonej namiętności osobistej. Na takiem stanowisku miał on serce spokojne, a jeźli kiedy żywiej uderzyło, to tylko z bolu, lub roskoszy złotych nadziei! Z bolu, gdy w swobodnie odbitej perspektywie swego sądu, widział koniec tych rzeczy, których początek dopiero na ziemi się odbywał; z rozkoszy nadziei, gdy uniósłszy się duchem w krainę marzeń, ujrzał tam żywe postacie tych wszystkich myśli i snów, które wypieściła młoda, ognista jego wyobraźnia.
Przeszłość młodzieńca nie była jeszcze zbyt odległa, bo zaledwo od dziesiątka lat mogła się liczyć, pominąwszy lata dziecinne, a przecież stanowiła w jego umyśle pierwszy akt rozpoczętego dramatu życia, który sobie założył jako cel ostateczny. A przecież przy zamknięciu tego jednego aktu, zdawała się opuszczać go odwaga, a ręce wzniesione do pracy, opadły bezwładnie, jak by im siły zabrakło.
Zabrakło też siły młodemu marzycielowi, gdy ujrzał z bliska społeczeństwo swoje, gdy poznał jego wady, choroby i zdrożnośći. Zabolał w sercu, które omdlało, i zachwiał się na chwilę w jedynem, a wyłącznem przedsięwzięciu swego żywota.
Bez znakomitości rodu i pozycyi społecznej, tułał się biedny młodzieniec pomiędzy możnymi i znakomitymi, szukając tamże zasobu do dalszych prac swoich. Wiele dla tego mógł widzieć zbliska, mógł w cząstkach pojedynczych studyować to, co zebrane razem tworzy dla gawiedzi oddalonej, fantastycznie światłem tęczowem obrzucone postacie. Jakiż skutek miało to doświadczenie? Oto z życia miękkiego i pełnego roskosz i uciech światowych, z pałaców możnych i znakomitych, ucieka młodzieniec, jak niegdyś uciekał asceta-wyznawca, aby daleki od oblicza gorszącego świata, w swobodnem rozmyślaniu przepędzić ten krótki czas pielgrzymki ziemskiej.
Lecz taki ustęp życia wydawał się młodzieńcowi egoizmem ducha, a on chciał żyć i pracować dla swego społeczeństwa, chciał się modlić za nie nawet wtedy, gdy go ono na krzyż wbić miało, gdy chciało krew jego serca wytoczyć!
Toż zebrał młodzieniec grosz, pracą zarobiony, dla ojczyzny porzucił ojczyznę, aby w dali, w zaciszu gdzieś, pracować dla niej, o niej marzyć, i zidealizowanym jej obrazem pieścić swą duszę, tak gorącą, tak namiętną! I jaśniej odbiły się w oddali wdzięki jego kochanki, tem goręcej przyciskał ją myślą, tem więcej pracował nad sobą, aby się niegdyś stać godnym jej oblubieńcem.
Nieszczęsny! on nie wiedział, że serce jego bije dla niewdzięcznicy, że odwróciwszy oczy od niego, pójdzie za blaskiem rzeczy znikomych, jak niewiasta zalotnica, a pójdzie na zgubę swoją!
A gdyby nawet i tak się stać miało, on poprzysiągł tej kochance miłość dozgonną, płakał nad jej zdrożnościami, lecz ją kochał sercem i duszą, bo ta kochanka była — ojczyzna jego.
Lecz jakaż miłość nie ma chwil zwątpienia, któryż umysł wyniosły był wolen takowych, czyjeż serce nie zabrzmiało nigdy rozstrojem? Otóż i młodzieniec miał chwile zwątpienia.
Przebiegłszy myślą krainę ducha i wszelkich jego tworów, przeszedłszy ziemię i wszelkie jej światła ogniska a wypróbowawszy w nich swoje złoto rodzime, wracał do ojczyzny ze skarbami, które jej chciał złożyć nie jako lichwiarz, ale jak o syn wdzięczny i dla niej wylany.
Atoli uczuciu temu nie stało się zadość. Na czele społeczeństwa stanęli ludzie krótkiego wzroku, bo nad swoją osobistość dalej nie widzący; ludzie żywota jednodniowego, którzy niepojmując jutra, używali chwili obecnej, a w szale użycia zamknęli oczy, aby nie widzieć walącego się nad ich głowami stropu budowy ojczystej. Zajęci korzyściami rodu swego, nie spostrzegli, że do ogółu społeczeństwa swego stanęli w stosunku odwrotnym, że porównywając swoje osobistości z całym narodu organizmem, niebyli niczem innem w obec tego olbrzyma, jak muszką efemerydą! A przecież owe muszki-efemerydy roztaczały ciało olbrzyma!
Zapłakał gorzko młodzieniec i podupadł na duchu. Na poddaszu najbiedniejszej Warszawy ulicy, schował siebie i swój smutek przed światem. Tam chory na sercu i duszy przepędzał dnie swoje w gorączce, to się zrywając jakąś siłą nadnaturalną do pracy, to upadając znów w niemocy i bolejąc nad zwichnionem życiem swojem.
— Gdybym był został rzemieślnikiem, rzeki razu jednego do siebie, gdy w okno jego poddasza, wcisnął się pierwszy promień jesiennego słońca — wstałbym dzisiaj z trzeźwym umysłem do pracy, a wychwalając Boga, pracowałbym dla mojej rodziny, czterma ścianami objętej. Ale ja zapragnąłem wyższego rzemiosła, duch mój objął warstwy całego społeczeństwa, i aż po krańce ojczyzny mojej rozparł ściany rodzinne. Ognista myśl rozszerzyła moje ramiona do uścisku ojczyzny, a mnie zdawało się, że jestem kolosem rodyjskim, że w dłoni mojej zapalę światło żeglarzom zbłądzonym — a ja tymczasem umieściłem całą ową wymarzoną wielkość na poddaszu ulicy najbiedniejszej! Urojona moja rodzina nie zna mnie, a serce moje chciwe uścisku, trętwieje i ścina się jak woda, gdy jej ciepła zabraknie! Ojczyzno biedna! czyż wiecznie będziesz owym potworem, połykającym własne swe dzieci, a nigdy nie nasyconym! Tyle cnót, tyle ofiar, tyle bohaterów, a wszystko bez jasno wytkniętej myśli, bez obliczenia na przyszłość, bez owego wzroku, który umie czytać w piśmie siedmiu pieczęci bożych! I cóż to widać w tej przyszłości?... Oto wyleją aniołowie czarę gniewu bożego na ziemię, a nieba zwiną się jak księgi zapisane — i zawieją wiatry, a węgły ziemi zadrżą, a anioł sądu w trąbę uderzy. I płakać będą swoi na swoich i narzekać na żywot matek, że ich zrodziły, na Boga, że ich stworzył...
I stanął w oknie młodzieniec, ze wzrokiem w przyszłość widzącym, i cudnie wyglądał w swem przemienieniu, jak smutnej lutni, wieszczący Jeremiasz. Wszakże szybko ocknął się z tego wrażenia bólów chwilowych, i jakby się wstydził swojej poufnej spowiedzi, chwycił czem prędzej za leżące na skromnym stoliku książki.
Wszelako nic z nich nie odczytał, bo właśnie w tej chwili otworzyły się drzwi izdebki, i gość jakiś wszedł do niego.
Był to mąż średniego wzrostu, mocno przygarbiony, rysów wydatnych, i ostro ciętych. Nad jasnem jego okiem zbiegały się w dwa grube pasma, liczne zmarszczki myślącego czoła, a na licach nieco przybladłych widać było słodycz połączoną z powagą i pewną dumą wyższego społeczeńskiego stanowiska.
Zatrwożyły młodzieńca myśli, przed chwilą na pół głośno wypowiedziane, a wstydząc się swego zwątpienia, obejrzał się w koło, iżali które ze słów jego na świadectwo słabości ludzkiej nie pozostało. Zatrwożył się jeszcze bardziej, gdy w niespodzianym gościu swoim poznał kanclerza Andrzeja Zamojskiego.
— Jeźli się nie mylę, przemówił z ujmującą słodyczą kanclerz — mam szczęście widzieć przed sobą pana Stanisława S...
— Czy mogę oczom wierzyć — zawołał młody pustelnik — wszak to najgodniejszy nasz kanclerz, jedyny mąż naszego kraju, do którego w samotności mojej zwróciło się tyle myśli, tyle marzeń?...
— Tak jest, oko twoje widzi prawdę — a że nietylko umiesz okiem ciała patrzeń, ale co większa, i okiem ducha władasz, toż jest przyczyną, że mnie dzisiaj u siebie widzisz, a widzisz przychodzącego z proźbą!
— Z proźbą? cóż to się dzieje ze mną? Kanclerz, pierwszy mąż kraju a jedyny naszych nadziei, przychodzi na poddasze starej Warszawy, aby biednemu wygnańcowi świata, prośby przedkładać?
I uderzył się młodzieniec po bladem czole, aby się prędzej z snu tak łudzącego obudzić — ale kanclerza słowa wróciły go do rzeczywistości.
— Znam twoje nauki Stanisławie, znam na jakiej drodze musiałeś je nabywać, znam co za cel szlachetny po łożyłeś twoim usiłowaniom. Oby cię Bóg prowadził szczęśliwie po tej drodze ciernistej, poza którą czekają cię róże nagrody!
— Więc nie marzyłem w gorączce — wykrzyknął w zachwyceniu młodzieniec — nie były to widma chorobliwe, co mnie wypłoszyły w pustynią życia, na jej piaski bezzielne, co od ust moich oderwały kielich uciech i roskoszy, a zaprawiły go octem i żółcią, aby tylko jednej myśli, jednemu uczuciu zadosyć uczynić — a jakiem jest miłość ludzkości, społeczeństwa swojego — ojczyzny! Więc nie była to myśl obłąkańca, ale myśl z natchnienia Boga, który przez ciernie i osty prowadzi człowieka do roskoszy niebieskiej!
Wpatrzył się kanclerz w roziskrzone oko marzyciela a wziąwszy go za rękę rzekł:
— Panie Stanisławie, jakkolwiek rozum twój jest stary nauką i wiedzą, serce jednak za młode, aby mogło znieść kolce rozczarowania, a w uczuciu swojem nieustać. Piękna i szlachetna myśl twoja kierowałe tobą, pókiś sam sobie był światem i aktorem, ale czyż nie zwichną się skrzydła tej myśli ognistej, gdy o zimne uderzą głazy samolubstwa, złości, upodlenia i przewrotności ludzkiej?... Trzeba hartu Stanisławie, wielkiego hartu aby wytrwać przy myśli rozpoczętej, aby wytrwać nawet wtedy, gdy cię świat nie pojmie, gdy cię kałem obrzuci, a sławę twoją na pręgierzu opinii publicznej wywiesi!...
— Gdy się zwichną skrzydła myśli młodzieńczej, czołgać się będę i krwią naznaczę ślady przechodu, a kresu życia mego nie upuszczę z oka, chociaż by mnie go omgliły chmury piorunne! — Wytrwam, bo widzę, że są ludzie wyższego poglądu, że życiem swem sięgają dalej, niżeli wieczór dnia jednego.
Vox er vox, kochany Stanisławie, trudna jest walka z rzeczywistością. Chcę abyś zbliska tej walce się przypatrzył i w obec niej tam młode serce ustalił! Panie Stanisławie nie odmów mi tej prośby? Pójdź w mój dom, i bądź moim dzieciom tem czem ja dla narodu być pragnę. Może będą chwile, gdzie wzajem siebie wesprzemy poradą i światłem wzajemnem! Mam ja przed sobą nie mniej wielki, trudny cel, lecz spodziewam się że osiągnąwszy go, spokojnie zamknę oczy, bo ojczyzna moja się odrodzi a ja odrodzę się w tych, których ty wychowasz i ukształcisz!
Myśl kanclerza padła w serce marzyciela jak ziarnko maku, i zapuściła korzeń, by wydać plon stokrotny. I nastąpiły długie lata pracy, i ciosu, a rzetelni robotnicy spokojnie patrzał i w przyszłość, która rzucone ziarno miała rozwinąć w owoc pokarmu i zasiłku.
Zamojski pracował wtedy nad księgą ustaw cywilnych, w których widziano jedyny społeczeństwa polskiego ratunek. Sam król tę myśl narodowi objawił, a mógł o jej potrzebie dobrze wiedzieć, widząc usuwającą się pod nogami podłogę tronu.
Przejął się prawdą tej myśli kanclerz, a skupiwszy w tej pracy całą potęgę swego umysłu, wyczekiwał od niej ocalenia swojej ojczyzny. Był atoli ktoś w pobliżu niego, co z nie mniejszą jak on wiarą, spoglądał na postępującą jego pracę, cieszył się jej wzrostem zachwycał dojrzałością, bo nie jeden jej listek zazielenił się jego pielegnowany dłonią. Był to nauczyciel dzieci, przyjaciel ojca, ksiądz Stanisław, a pomięte młode jego czoło rozjaśniało się na widok pracy kanclerza, do której i sam wiele ze swego doświadczenia dorzucił, a którą i on uważał za epokę odrodzenia się ojczyzny. Sam kanclerz zasięgał często światłej jego rady, wypytywał się o stosunki społeczne za granicą, a mianowicie Szwajcaryi, do której ksiądz Stanisław największą miał słabość.
Wreszcie urosła praca i dojrzała. Roku 1780 otworzył sejm wielki marszałek koronny, książę Stanisław Lubomirski, a Zamojski złożył na stole nową księgę ustaw cywilnych.
Była to ważna, uroczysta chwila w dziejach Polski. Styrane formy rzeczypospolitej potrzebywały nagłej naprawy, jak okręt tonący, aby się utrzymać na wodach zatopu. Potrzeba było do arki narodowej przyjąć zarówno wszelkich członków rodziny ludzkiej, jak Noe przyjął i ocalił rody plemienia zwierzęcego. A w takim razie przysporzyłoby się rąk ratunku i pracy, a burzą skołatana nawa ojczysta, mogłaby zawinąć do przystani pokoju i odrodzenia.
Owoż myśl tę, opracowaną i wcieloną, złożył Zamojski przed narodem, i zdawało mu się, że jest lekarzem, podającym choremu ostatnie lekarstwo, które go jeszcze do życia przywrócić mogło.
Zaiste była to wielka, uroczysta chwila.
Ale wkrótce zawyła burza, i młodą latorośl przyszłego plonu wydarła z korzeniem.
Był to pamiętny dzień 2. listopada.
— Panowie bracia — zawołał sędziwy marszałek koronny — przystąpimy z kolei do obrad nad projektem Zamojskiego nowych praw cywilnych.
— Nietrzeba nam żadnych nowacyj! Wolność złota i rzeczpospolita!
— Bracia posłowie — krzyknął Kamieński, poseł wołyński — przyjmijcie ten wniosek, a zbawicie ojczyznę!
— To jest pobuntowaniem wieśniactwa — druga hajdamaczyzna! wołali senatorowie, wojewody i jenerałowie.
— To jest zdrada i podstęp na czystość krwi szlacheckiej — wołali starostowie i marszałkowie.
— Zamojski jest zdrajcą! — krzyczała szlachta, obcym wpływem ku temu inspirowana.
— Wymysł na zgubę wolności!
— Kacerstwo! — odezwał się jakiś głos nie wcale butny. —
I rzucono obelgi i potwarze na wielkiego męża, jedni przez złość i przewrotność, drudzy przez swój wzrok jedno-dniowy, opozycyą chwili zagrzani. Wiele kosztowało marszałka sejmowego, że w uchyleniu tego prawodawczego projektu, wyjednał łagodniejsze wyrazy.
Oprócz sędziwego prawodawcy, z niemniej wytężoną uwagą, wyczekiwał końca obrad jego przyjaciel i wspólnik pracy i nadziei, młody ksiądz Stanisław.
Wziął on świąteczny na siebie ubiór, bo zdawało mu się, że dzień przyjęcia tego wniosku, powinien być uroczystością narodową. Czekając powrotu kanclerza, przechadzał się z niecierpliwością.
Ale Zamojski już dawno był w swojej komnacie, jednakże młodemu swemu spólnikowi nie chciał okazać łzy gorącej, która jego powiekę zwilżyła. Zamknął się na klucz i rzekł do siebie:
— Nie chcę, aby on mnie widział w chwili słabości — on, przed którym droga do posług ojczystych, nie powinien się zrazić nierozumem i niewdzięcznością ludzi, których myśl nad jeden dzień nie sięga, którzy nie widzą tego jutro, co się dzisiaj poczęło.
Niech im Bóg odpuści krzywdę, jaką mnie wyrządzili, bo krzywdy wyrządzonej ojczyźnie, historya nie odpuści!
Po chwili uspokoiwszy się, zawezwał do siebie księdza Stanisława.
Był on blady i przestraszony, bo już dowiedział się o wszystkiem. W oku jego błyszczał ogień gniewu i pogardy, a lica jego oblokły się wyrazem jakiegoś dziwnego ascetyzmu.
Nemo propheta domo sua — rzekł do kanclerza — pójdę i zagrzebię się w mury konwentu. Społeczność nasza nie rozumie dzisiaj głosu ratunku, więc na cóż ją ostrzegąć, na cóż na nią wołać, że tonie, kiedy jej ręki podać nie można!... O myśli lotna, jak daleko jest rzeczywistość za tobą!...
— Stanisławie odezwał się kanclerz — słuchaj co ci powiem. Pracowałem dla mego narodu, jak mi Bóg i sumienie przykazywało. Ustałem w pracy, gdy jej nad użyć chciano. Biskup poznański odebrał z rąk moich pieczęć koronną a ja cofnąłem się, aby z dala patrzeć na to, czego z bliska widzieć nie chciałem. Król i sejm poruczył mi sporządzić konającemu ostatnio lekarstwo, a konający nie przyjął go, i sumiennego lekarza nazwał zdrajcą i heretykiem! Przyjdzie czas, przed skonem, że zapragnie tego lekarstwa, ale wtedy będzie już za późno![7] Wszelako nie myśl, abym miał mojej pracy załować. Żałuję zaślepienia, przewrotności, boleje nad chorobą mojej ojczyzny — ale jej zawsze służyć będę, nawet wtedy, gdy mnie zdrajcą nazwie!... Stanisławie, niechże cię to nie zraża w pochodzie za twą myślą szlachetną, ojczyzna potrzebuje twych usług, nawet wtedy gdy cię wszyscy zapoznają, rzucą na ciebie potwarz i obelgę i nacechują cię owem piętnem, które krew z żył za życia wysusza. Będą to ludzie, nawet dobrego serca i szlachetnych uczuć, ale krótkiego wzroku, którzy twej myśli nie dosiągną i niepojmą, i twych czynów nie zrozumią, bo ich życie jest inspiracyą wpływów chwilowych, a co ich wzrok przeniesie, to będzie u nich nieudolnem, krzywem i nieuczciwem! Gawiedź uliczna wskazywać będzie na ciebie palcem i szydzić; pogardzaj opinią wielości, jeźli ta jest krótko widząca!...
Zgadł wieszczym duchem kanclerz przyszłość swego młodego przyjaciela. Poszedł on wskazaną koleją życia a przeciwności nie zraziły go. Ciernista była droga, którą chodził a krew serca znaczyła ślady jego. Społeczność go zapoznała, spotwarzała, wyśmiała; przyjaciele nie zrozumieli go, a przecież żadna opinia nie podołała powstrzymać go w dążeniu do założonego sobie celu.
Nareszcie i osiągnął go.
Ubogo urodzony, opuścił swój zawód na ziemi jako minister stanu, generalny dyrektor przemysłu i kunsztów, prezes towarzystwa król, warsz, przyjaciół nauk, etc.
Słowem, był to ksiądz Stanisław Staszyc.
Gawiedź warszawska nazywała go skąpcem, wyśmiewała jego dziwactwa, a oszczędzony jego grosz rozchodził się po żyłach społeczeństwa, tworzył lub wzmacniał zakłady, dobro publiczne na celu mające.
Żywot Staszyca i jego czyny, odrodzenie społeczeństwa swego na celu mające, za nadto już są znane, abyśmy je w naszym pobieżnym szkicu wyszczególniać mieli.
Mimo to, było jeszcze tajemnicą dla współczesnych Staszyca, dla kogo to taki ogromny majątek zbierał. A zbierał go niemniej jak biskup kijowski, z największą wygód swoich ofiarą. Tamten atoli udarował naród jedyną w swoim czasie biblioteką — Staszyc zakupywał ziemię.
Wszakże tutaj rozwiązał on ziomkom zagadkę swego życia, i zachęcił ich do naśladowania w życiu tego, co roku 1780 posłowie narodu byli odrzucili.
Testamentem udarową! cztery tysiące poddanych wolnością i własnością wieczystą. Przewidywał już wtedy, czego społeczeństwu naszemu potrzeba było!
A przecież i wtedy niezrozumiała jego myśli społeczność spółczesna, i widziała w tym czynie historycznym tylko dziwactwo jego.
Nawet mówca na pogrzebie prosił słuchaczy o przebaczenie mu jego słabości ludzkich, i błagał Boga, aby postąpił z nim nie według surowości sądu, ale według miłosierdzia swego!...


∗             ∗

Szkic tych dwóch postaci rzuciliśmy dla światła, aby nas o manierę czarnego kolorytu nie posądzono. Rzuciliśmy go pobieżnie, bez wyszukiwania, jako postacie, które nam w okresie naszego opowiadania pod rękę się nawinęły, nie przesądzając zasług wielu innych mężów, charakterów dodatnich i organizujących, w jakie zawsze obfitowało dawne nasze społeczeństwo polskie, którego tylko odwrotną stronę zamierzyliśmy przedstawić.


Umarł Stanisław August, nie zostawiwszy następcy dla tronu, ani tronu dla następcy. Wiek dziewiętnasty nie ujrzał już króla polskiego. Przed dwoma laty umarł w Petersburgu. Kilka dziesiątek lat później drgnął naród w letargu śmierci, ale drgnął tylko i nic więcej. W snach konwulsyi rozrzucił swoje ramiona, na wschód i zachód, a będąc znamieniem krzyża, sięgał jedną dłonią krainy Azyi, a drugą wyciągnął błagalnie ku brzegom Sekwany. Lecz tu i tam znalazł tylko lody; tam lód na ziemi, tu lód w sercu.
Wystraszona taką rzeczywistością iskra myśli zbiegła w głąb duszy, i zapaliła tam senne światło życia. W półcieniu, przy zmroku rozsnuwały się cudne obrazy. Były to urocze odbicia przeszłości, wspomnienia dni bezchmurnych i jasnych jak samo słońce na niebie. Powoli wiązały się do tych świateł ulotnych pasma przyszłości, a sny złote, cudne marzenia weszły na miejsce rzeczywistości, która była brzydka i chłodna. Zdawało się będącemu w letargu narodowi, że żyje życiem prawdziwem, że mu tylko form pewnych potrzeba, aby na powrót zajaśnieć blaskiem w gronie udzielnych rodzin europejskich.
Nieszczęsny! on się łudził!
Życie jego było snem fantazyi, owocem rozdrażnionego serca, a przy tem życiu fałszywem zostawiono rzeczywistość na boku. A jeźli ją kiedy dojrzano, jeźli mimowoli utknięto na jej formach chropowatych, usiłowano je poniżyć w ocenieniu, a nawet niżej zera położyć.
Nastąpiły czasy spisków.
Na drodze knowań i planów, na obcej teoryi opartych, chciano dostąpić tego, co w żywych formach rzeczywistości niegdyś tak uparcie odrzucono. Każda bowiem idea, za nim się odzieje w kształty cielesne, wywiera na duszę urok nieprzeparty, a ogarniając serce przychodzi do potęgi fanatyzmu. Straci atoli wiele na swym uroku, jeźli się w treści swojej okaże, jeźli się w kształty rzeczywiste odzieje. I tak konfederacya barska, natchniona czystą ideą bez krwi i ciała, ideą wiary i ojczyzny, wzbogaciła dzieje narodu tysiącem czynów bohaterskich i poświęcenia się bez granic, a gdy Andrzej Zamojski w celu ratowania tej samej ojczyzny, nowe ustawy narodowi przedłożył i idei konfederacyi barskiej krew i ciało nadał — bohaterowie Baru i Częstochowy odskoczyli od tego potworu, a jasnowidzącego męża zdrajcą przezwali.
Otóż ta jest różnica między ideą i jej wcieleniem się. Gdyby reformatorowie społeczeństwa i misyonarze nowej doktryny poczynali od ciała i rzeczywistości, mniejby po dziśdzieć było ofiar i krwi bez celu rozlanej, mniej owych wstząśnień gwałtownych, po których tem dłuższe następuje osłabienie. Najprostszy rozum poznałby wtedy niedorzeczność takiego usiłowania, bo miałby pod ręką miarę sił rzeczywistych. Wiedziałby również, że z żadną ideą nie można iść na przebój tam, gdzie najmniejsza rzeczywistość jest dla niej oporem nieprzepartym.
Taką to bezwzględną, bez krwi i ciała ideą lubią szermierzyć spiskowi.
Sama tajemniczość sprawy jest niezwalczoną ponętą. Programat działania, zawarty w ogólnikach, a więc dla każdego przystępny, pozwala najmierniejszym zdolnościom wziąć udział w ich zastosowaniach, a tem samem nadyma pychą tych, co przez tak łatwy proces swych myśli stali się koryfeuszami odradzającej się ludzkości.
Niema nic straszniejszego, jak chwilowe poczucie się w siłach, przetężonych chorobliwem wysileniem. Wtedy to bierzemy ów moment natchnienia za stan nasz normalny, i według niego nasze siły obliczamy. Kto raz zaroskoszował w podobnej myśli, że jest koryfeuszem, a przynajmniej kombatantem jakiej sprawy rozgłośnej, kto raz w życiu widział się w snach swoich na wyższem społeczeństwa stanowisku, już temu zblednie barwa rzeczywistości, a goniąc za każdą ostatecznością, nie oblicza sił swoich ani przeciwnika, tylko goni na ostro, nawet wtedy, gdyby go wszyscy o szaleństwo posądzić mieli. A taką chwilę poczucia się w siłach nadprzyrodzonych miał prawie każdy ze spiskowych. Każdy prawie czuł się geniuszem, a biorąc do rąk niewprawnych pochodnię, zamiast błogiego światła, rozniecał pożar...
............
Piękna to jest ta ziemia ruska. Zielone pola przerzynała bystra rzeka i biegła jak sarna spłoszona, gdzieś daleko, aż w lasy Bukowiny. Na prawym jej brzegu popiętrzyły się skały, zawisły rozsochate drzewin konary, a przyglądając się w ruchliwem jej oku, spuszczały ku niemu rospuszczone warkocze, ni to brew łzawej źrenicy. Skały te zabrzeżne wysnuły się z żeber karpackich i spadywały zwolna do rzeki, bo na grzbiet góry zacisnął ciężar niedoli wiekowych.
Niedaleko brzegów stał pałac okazały, z frontową kolumnadą jońskiego porządku. Późny już wieczór, ale na pokojach jasno jak we dnie, a gwarno jak na jarmarku. Nie znamy wprawdzie nikogo z licznie zgromadzonych gości, siedzących i chodzących, ale znamy zato nieme, na płótnie malowane grono przodków gospodarza, których twarze
Zdały się iskrzeć nieraz martwemi oczami,
I śmiać się do pijących, i ruszać wąsami.
Nie wiedzieć wszakże jakby mowa antenatów do zgromadzonych wypadła, a mianowicie, z jakiego klasyka wzięliby szanowni praojcowie cytaty do perory dla potomka. W licach ich wcale się nic nie zmieniło, tylko przybyło kilku nowych, a dwaj ostatni nieszpetną nawet mają postać. Jeden z nich ma kitę białą u czerwonej rogatywki, widać konfederat barski, a przy nim stoi napis: Jasna góra anno... Drugi, jak wnosić z munduru, jest ułan w kwiecie wieku. Nad nimi wisi starzec o siwych włosach, a po zmarszczonem jego czole widać, że żył i umarł w czasach niefortunnych. Wszyscy zdawali się być w głębokiem zamyśleniu, tylko ojciec rodu, olbrzym od stóp do głowy w żelazo zakuty, gryzł jakoś wargi, a patrząc zyzem w piec, zdawał się być mocno zniecierpliwionym. Wszelako nie wiedzieć, co go niecierpliwiło więcej, czyli małe kieliszki potomka któremi gości traktował, czyli olbrzymie jego myśli.
Pan Michał Junosza nie wyrodził się wprawdzie, bo również jak ojciec jego rodu, chciał komuś nabić guza, ale nie wiedział biedny, że właśnie tradycyjna cnota rodowa, przechodząc dziedzicznie nieuszanowaniem osoby królewskiej i praw koronnych z potomka na potomka, stała się powodem największych kraju nieszczęść. Ale pan Michał nie zapatrywał się z tego stanowiska na historyą, a biorąc jej wynikłości za przypadkowie przegraną, tak jak się przegrywa w kartach, siadł do zielonego stolika, aby się znowu odegrać.
Ależbo przegrało się nie lada co, a jakiejże gry potrzeba na to, aby się odegrać? Kupka złota padła w zachłanną kieszeń bankiera, który z zimną odwagą stał i nowej wyglądał stawki, na to tylko, aby ją znowu zagarnąć.
A bankierem tym był olbrzym, oparty na trzech węgłach ziemi — była Rossya. Jej to na laurach spoczywającemu samowładzcy, kusił się pan Michał nabić guza, a jeźli tego, jak jego pradziad, na ciele carskiem dokonać nie mógł, chciał to uczynić na najbliższych jego członkach, jakiemi atoli były kilka kroć sto tysięcy bitnego żołnierza.
Przeciw tej rzeczywistej potędze postawił pan Michał wzniosłą swoją ideę, serce czyste i szlachetne, i gotowość ofiar najdroższych, postawił krew swoją i braci swojej, nielicznej, a z dymu całopalenia widział spuszczającego się na stos ofiarny anioła z wieńcem męczeństwa i palmą wybranych! Wszakże tak piękne uczucie serca było tylko inspiracyą chwili, godną pieśni barda, treścią do rapsodu bohaterskiego, ale na szali losów narodowych było ono owym pyłkiem bez wagi, lub opadło ciężarem kamienia na stronę przeciwną.
Są jednak ludzie nie widzący jutra swoich własnych czynów, a zastawiając się szlachetnością uczuć i wzniosłością celów swoich, tentują Boga, występując do walki z kamykiem Dawida. Jednym z takich ludzi był pan Michał.
W obszernej sali jego pałacu było liczne zgromadzenie. Jedni siedzieli w milczeniu, drudzy żywemi ruchami popierali niedostateczność argumentów, a niektórzy z nich, oddaleni od grona, w półświetle tworzyli dla patrzących jakieś dziwaczne „rebus,“ do którego rozwiązania nikt z wielkiego szacunku przystąpić nie chciał. Byli to koryfeusze powstania narodowego — czyli tak zwanej „gerylasówki“ w roku 1833.
Związkowi w większej części, byli to ludzie pięknej postaci, a idea ofiary rycerskiej rozdęła ich pierś, a twarze ich oblekła urokiem przemienienia. Z myślą wytężoną ku jednemu celowi, przestali oni być jednostkami, a zlani w jedno serce bez egoizmu, i w jedną myśl bez przeczenia, wymawiali wspólny akt wiary, i przy wyznaniu tem wspólnie pozostać przysięgli. W takich to pięknych momentach przebija się obraz bóstwa na tle serca ludzkiego, bo tylko tak a bezwzględna ofiara czyni je w istocie wyższem nad samolubny pociąg zwierzęcia. Atoli światłe te momenta życia ludzkiego stają się podobne do świecącego pruchna, jeźli z nich myśl życia nie wystrzeli, ani promień ich nie ogrzeje. Jak światło pruchna jest owocem grobu i śmierci, to też podobny skutek odniesie każde usiłowanie, przy świetle tego pruchna poczęte, przy którem nie można dojrzeć najbliższego jutra. W najlepszym razie będzie to meteor, z wytkniętych zbłąkany kolei, który pękając oświeci na chwilę fosforem ciemności, by w tem czarniejszą przepaść wzrok patrzących pogrążyć. Tym bowiem momentom brak światła dalej sięgającego rozsądku, bo serce ludzkie jest najprawdziwszą — jednodniówką.
Związkowi jednak nie myśleli o jutrze, a z przepełnionem sercem uchwalili jednogłośnie wojnę przeciw sąsiedniemu mocarstwu.
— A więc bój rozpoczniemy, zawołał jeden z związkowych — bój na śmierć, póki naszej sprawy nie wywalczymy!
— Bój na śmierć, bój wszystkiemi siłami!
— Bój, unanimiter — krzyknął pan Michał — kto nie z nami jest przeciwko nam!
— Skruszymy potęgę kolosa, co na glinianych nogach stoi.
— Ugodzimy go w samo serce — w Petersburgu nasze sztandary powiewać będą.
— Wszak to był jedyny błąd, w roku trzydziestym że odrazu na Petersburg nie uderzono!
— Trzeba naprawić błędy przeszłości!
— Jakiż system kampanii, bracia, wybieracie, zawołał były porucznik artyleryi, z prawdziwie niemiecką systematycznością — o jakież fortece będziemy opierać nasze ruchy?
— Co fortece! co ruchy! — krzyknął pan Michał — Napoleon okazał że można fortecę omijać i bić wroga wyśmienicie, a dzisiaj mielibyśmy ojczyznę, gdyby Chłopicki nie był zawsze nad mapami siedział i batalionów rosyjskich nie liczył.
— Nie idzie nam w początku o to, przydał obrosłej twarzy mężczyzna — abyśmy Rossyą w walnej bitwie zwyciężyli, ale będziemy na jej rozległem ciele owym gadem wiecznie ją niepokojącym, odbierającym jej sen i spoczynek, póki z trudu tyle nie osłabnie, aby nasz cios wznowiony był dla niej ciosem śmiertelnym.
— Jakąż ewolucyą to zdziałamy? zapytał znowu artylerzysta.
— Będziemy się trzymać systemu gerylasówki.
— Gerylasówki — krzyknięto społem w zachwyceniu, bo to słowo i pojęcie tego, słowa było dla zgromadzonych czemsiś cale nowem!
— Co to znaczy, bracia, ta gerylasówka? zapytał się nieśmiały jakiś, ekonomski głos z szarego końca.
— Gerylasówka, bracia, zawołał przyszły dyktator, jest to hiszpański sposób prowadzenia wojny z małemi siłami. W górach i niedostępnych kniejach kryją się gerylasy i wypadają jak widma na nieprzyjaciela!
— Prawda, prawda! wyborny system!
— Dobry system dla Hiszpanii, ozwał się twardej głowy artylerzysta — kraju górzystego, ale w nizinach i płaszczyznach naszego kraju, trzeba się często odsłonić i nieprzyjacielowi w rzeczywistej liczbie okazać.
— Co tam bajesz bracie! — krzyknął pan Michał — gerylasówką pójdziemy aż do Litwy i kwita!
— Ale-bo gór nie mamy ni takich lasów!
— Będą góry i lasy dla waści, jeźli ich koniecznie dla pozycyi potrzebywać będziesz!
— A furaże — żołd — podwody?...
— Alboż to apostołom — tym wojownikom prawdy świętej — dawano furaże, żołd i podwody?
Zamilkło całe zgromadzenie związkowych na taki oczywisty argument, a kilkudziesięciu ludzi uczyniło wyrok prawomocny i Rossyi otwartą wydało wojnę. Pana Michała Junoszę w skutek okazanej energii kreowano jednogłośnie organizatorem armii wschodniej, a tymczasem kanclerzem wielkiej pieczęci. Z nie mniejszą łatwością wybrano jenerałów, pułkowników, komisarzy, a nawet w bladym zarysie postanowiono przyszły rząd kraju wyjarzmionego, i oznaczono nawet osoby tegoż rządu. Każdy z spiskowych przyjmował nowy urząd z pewną submisyą idei przewodniczącej, a rezygnacyą prawdziwej swojej osobistości, częstokroć sporo nieudolnej, bo roztopione w pojęciu ogólnem własności jednostek odziały się w jakąś naturę duchową, której nieudalność ciała nie stoi na przeszkodzie.
W chwili, gdy ten szkic kreślimy, zmienił się pogląd rzeczy, czyli właściwiej lepszy rozsądek wziął górę nad uczuciowym popędem. Dzisiaj widzimy kilka pierwszego rzędu państw i narodów, gotujących się z całym zasobem swoich bogactw moralnych i fizycznych, z całą potęgą swojej niezrównanej organizacyi, do olbrzymiej walki z mocarzem północy. Nadludzkie poczyniwszy wysilenia wiąże się cała Europa przeciw temu olbrzymowi, oceniając jego siłę i potęgę.
A przecież kilkudziesięciu, kilkuset ludzi rzuciło wówczas rękawicę temu mocarstwu i poszło z kamykiem Dawida na liczne nieprzyjaciela zastępy.
Z czystem, szlachetnem sercem, fanatycy w wierze, a grzesznicy w zbytniem miłosierdziu Boga, szło nieliczne grono Izaków na stos całopalenia, niosąc na własnych barkach drzewo i zażogę. Między ofiarą atoli ta była różnica, że ofiara na górze Mandebu odbywała się na rozkaz Boga, którego wyroki są niezgłębione a ofiara nad Wisłą dopełniała się w skutek efemerycznego natchnienia ludzi, których wzrok nie sięgał po za chwilę tego natchnienia. I ta jeszcze była różnica, że przy pierwszej ofierze zatrzymał anioł miecz wyniesiony i nie dopuścił dzieciobójstwa, przy drugiej atoli nie było anioła-opiekuna, a krew ofiary rozlała się po ziemi...
Pan Michał przyjął z pokorą włożoną nań godność organizatora armii i prowizorycznego kanclerza, spostrzegł atoli mimo całej swojej pokory, że pierś i widokręg jego umysłu nagle mu się rozszerzyły a będąc już myślą na tak wyniosłem stanowisku, spoglądał z góry na społeczeństwo jakby na ród Pigmejczyków.
Charakterystyką jest wszystkich spiskowców, a w ogóle naszego usposobienia, że stosownie do potrzeby, czują w sobie związkowi wszelakie talenta: dyplomacyi, organizacyi i taktyki wojennej, i to w takiej mierze i rozległości, jakiej tylko włożony na nich urząd wymaga. Mając na względzie drogi i naukę, jakiemi podobnego stanowiska ludzie do owych uzdolnień przychodzą, dziwić się potrzeba w jak krótkiej chwili podobne talenta w gronie spiskowych się rodzą i rozrastają. Często przychodzą one dopiero z mianowaniem, a w kilka chwil potem już są w pełnej potędze. Życie atoli takich talentów jest jednodniowem życiem efemerydów, które przy zamierzchu inspiracyi opada na siłach, a tracąc w siebie wiarę, ginie nikczemnie jak muszka-efemeryda.
Pierś pana Michała stała się szeroką jak pierś góry Karpackiej. W tę pierś bowiem wleciały wraz z mianowaniem talenta organizatorskie i kanclerskie, a gdyby który z spiskowców był dla obrony brzegów bałtyckich zaproponował flotę powstańczą, pan Michał objąłby z tem samem poczuciem sił własnych godność admirała, chociaż o nautyce najmniejszego niemiał wyobrażenia. To poczucie się w siłach wyższych jest niemniej rodzimą naszą chorobą, jak powodem tej choroby jest niezaprzeczenie owe życie jednodniowe, owe skupienie sił na dzisiaj, owe skoncentrowanie promieni życia w chwilach inspiracyi w jedno ognisko bez względu na jutro!
Chociaż pan Michał z góry Chłopickiego za to był zganił, że nad mapami siedział i bataliony nieprzyjacielskie liczył, uznał jednak za rzecz przyzwoitą, na wysokiem swoiem stanowisku zapoznać się z geografieznem położeniem Rossyi a może i własnego kraju. Rozłożył więc przed sobą kartę Europy, i patrzał i patrzał, nie wiem jakiem okiem, czy organizatora, czy strategika, ale dosyć że patrzał, i ciągle patrzał, począwszy od cieśniny Gibraltaru aż do Uralu. Wreszcie wziął dwie szpilki, jedną zatknął jak sztylet w samo serce carskie, w Petersburg — drugą w Moskwę. Niektórzy ze spiskowych widząc sterczące dwa sztylety w sercu nieprzyjaciela, krzyknęli z radości i uwielbiali talent, strategią przyszłego kanclerza i organizatora armii wschodniej, i oddali mu cześć bałwochwalczą.
Pan Michał namarszczył czoło, i chodził dumny i zamyślony, a w kilka dni nawet zupełnie mówić zaprzestał.
Był on już u kresu swojej inspiracyi.
Nadeszła chwila rozczarowania. Krew ofiary oblała ziemię a resztą ujrzała się w więzieniu. Między tymi był organizator armii wschodniej.
Przespawszy noc w kazamacie stanął nazajutrz przed sędzią i zdziwił się okropnie, gdy tenże systematycznie istotę zbrodni mu wyłożył, i jego udział ocenił. Pan Michał spojrzał po sobie, iżali go oczy nie łudzą, i poznał niestety, że był w samej rzeczy tym samym, którego organizatorem i kanclerzem obrano. I spojrzał jeszcze raz po sobie, a cała jego przed chwilą ogromna postać, zmalała dziwnie do rozmiarów najpospolitszych. Jakaś mgła spadła mu z oczu, a po godzinnej przemowie sędziego zdawało mu się, że go inna owiała atmosfera, że zmysły jego inaczej działać poczęły. Nie tyle lękał się wyroku jak się wstydził swojej roli komicznej, i przyznał się nawet w sposób samemu sobie ubliżający, do swego chwilowego obłąkania i głupstwa.
A niewiedział biedny, że on tylko chwilę inspiracyi zakończył, że tę chwilę najsumienniej przeżył, a z dniem dzisiejszym nowy rospoczął się żywot - człowieka jedno-dniówki!
I znowu ubolewał w duchu sędzia systematyczny nad nieudolnością naszego charakteru, a byli i tacy, co nad tem ubolewali, że wyszła z grona spiskowych myśl nie wszędzie trafiła na wegetacyą jednodniową, ale zapuściwszy korzeń w opokę serca i umysłu, wyrosła krzakiem ciernistym, z którego gałęzi różnemi czasy uplatano na skroń narodu cierniową koronę męczeństwa!...


∗             ∗

Stało się to jakoś, że pan Michał, podłysiawszy nieco, napowrót wolność odzyskał. Wraz z czupryną pozostały wprawdzie za nim niepowrotnie stracone złote marzenia i sny bohaterskie; z mniejszym atoli bólem ponosił stratę tych snów niżeli niepowetowanej niczem czupryny. Marzenia bowiem jego zwiędły i uschły, a co się zostało, zdmuchnęły wiatry nieprzyjazne. Stanął on znowu pośród swego społeczeństwa z umysłem świeżym i sercem wrażliwem, i czekał nowych wrażeń i pomysłów.
Otaczający go atoli byli innego o nim zdania. Czoło jego, sporo podłysiałe, nabrało u nich pewnego uroku, jaki zazwyczaj otacza skronie wielkich mężów, widziano na niem więcej rozumu i bystrości myśli, niżeli w dniu hetmaństwa i kanclerstwa jego. Nie tak wszakże widział te rzeczy sam pan Michał. Jak pierwej patrzał na własny swój obraz szkłem teleskopowem, tak teraz odwróciwszy je, widział siebie w tak niepociesznej miniaturze, że nie wiedział, czyli z niego los zażartował, czyli w istocie tak samo się zmienił, jak się po dziś dzień zmieniła „ziemia obiecana.“ Tego jednak odkrycia nikomu wręcz nie udzielił, a widząc rolę swą w społeczeństwie co raz trudniejszą, uchylił się w końcu od niego pod różnemi pozorami.
Nie przyjmując nikogo, żył samotnie, zapełniając czas gospodarstwem i czytaniem dzienników gospodarskich. Różni różnie o tej zmianie pana Michała sądzili.
— Z więzienia wynosi człowiek hipochondryą, mówili jedni.
— Nawet misantropią! dodawali drudzy.
— Wy nic nie wiecie, szepnął ktoś; on pracuje dalej nad planem zorganizowania armii wschodniej, gdy będzie czas potemu. To człowiek myślący, a taki nigdy nie próżnuje!
— Ba, nawet na jarmarku w Tarnopolu, wałęsał się z jakiemsiś „subjektum,“ co wcale nie miało „odorem sanctitatis!“
— Gdzież tam, odrzekł ktoś, to był komisarz rządowy!
— Walenrod, zawołano chórem — Konrad Walenrod, dodał powiatowy bibliograf.
Gdy więc podobna o panu Michale wyrabiała się opinia, chodził on milczący i niezadowolony, mruczał niezrozumiałe słowa i zawiłe zdania, a najmocniej nie lubił, gdy o jego najbliższej przeszłości wspomniano. Zdawało mu się, że uczynił coś nader niedorzecznego, a chociaż nawet wielu było, co na przeszłość patrząc okiem pobłażania i piękne tylko jej strony wydobywając, z pewnem uszanowaniem do pana Michała przystępywali, on jednak odpychał od siebie wszelką podobną ostentacyę, w której prócz ironii nic więcej nie widział.
I znowu poszedł tą samą drogą ostateczności, z której powrócić usiłował, a dręczony obrazami przeszłości, nie wiedział, że biegł kierunkiem, ubliżającym sercu i charakterowi.
Owoż zdarzyło się, że jadąc z Tarnopola ujrzał pan Michał na drodze jakiś wóz wywrócony, i siedzącego nad rowem brodacza. Brodacz wyglądał coś na szlachcica z Stryjskiego, miał minę butną i z pogardą spojrzał na lekki koczyk i cztery siwki pana Michała. A że pan Michał już dawno nie dziwaczył, a teraz chętka potemu była, więc kazał stanąć siwkom i do brodacza się odezwał:
— A zkąd to panie!
— Z daleka panie! odrzekł brodacz z najskromniejszą miną, do jakiej tylko ułożyć się mogła jego broda kędzierzawa i czoło dumne i butne.
— To jakiś niedźwiedź, co się składa do tańca — mruknął pan Michał pod nosem — ale i ja przecież jadał szpaki!... Trzeba go wziąć i poratować.
I w samej rzeczy za chwilę siedział brodacz w wygodnym koczyku, rozumie się po lewej stronie pana Michała, a rozmawiając z nim o gospodarstwie, burakach i gorzelni, rozwinął tyle chemicznych i agronomicznych wiadomości, że pan Michał widział już hojnie czyn miłosierdzia wynagrodzony i teraz błogie z niego pożywał owoce.
Zajechano przed kolumnę pałacu, a brodacz obejrzawszy się w koło westchnął, a niby łzę w oku rozdusił.
Gospodarz zapytał się grzecznie o przyczynę tego rozczulenia.
— Wspomnienia dawne, odparł zapytany.
— Wspomnienia! westchnął pan Michał, a pieczęć kanclerska stanęła mu żywo przed oczy.
Po obiedzie zaprosił gościnny gospodarz brodacza na fajki do wielkiej sali, w nadziei, że go może tam na jakie słówko wyciągnie, bo w czasie obiadu milczał brodacz upornie, jak najmędrszy rabin.
— Złe mamy czasy — zaczął pan Michał mierząc brodacza od stóp do głowy — nic możemy być pewni, czy przybywający w dom gość jest wilkiem czy baranem!
— Zapewne, zapewne — mruknął brodacz i osłonił się kłębem dymu przed okiem gospodarza.
— Słychać, że chodzą po kraju emisaryusze — dorzucił w złości gospodarz, bo przez dym nie mógł właśnie twarzy brodatej widzieć.
— A tak mówią, bąknął nieznajomy.
— Tożby znowu prawdziwa klęska na kraj spadła!
— Nie na wszystkich, odrzekł brodacz i spojrzał po obrazach antenatów. Jeźli się nie mylę to herb Junosza, byli to wielce zasłużeni mężowie!
— Jestem Junosza — rzekł pan Michał.
— Imię to wkłada wielkie obowiązki na tego, co je nosi.
— Dałem tego dowody, że poczuwam się do tych obowiązków, gdy tego żądano odemnie, chociaż byłem przekonany, że popełniam błąd...
— Błędy w życiu politycznem nazywają się zbrodnią...
— Prawda, prawda była to zbrodnia... przerwał w ferworze pan Michał — a gdyby kto dzisiaj poważył się przyjść do mnie z podobnym projektem, sam bym go związał i władzom oddał!
— I ja bym był podobnego zdania, odparł z flegmą brodacz.
Usłyszawszy tę odpowiedź, dziwno się jakoś zrobiło panu Michałowi, który w brodatej i butnej personie mówiącego, coś innego wietrzył. Wszystkie jego domnemywania upadły, bo widział przed sobą zwyczajną postać człowieka. Zwyczajna ta wszakże postać zaczęła nagle jakąś nadzwyczajną konwersacyą:
— Prawdę pan mówisz — rzekł brodaty z pewną poufałością, która już sama uwagę pana Michała zaostrzyła — że emisaryusze roznoszą klęski po kraju. Pobudzają oni naród do bezskutecznych wysileń, zagrzewają pojedynczych do kroków szalonych, które nigdy nic dobrego nie przyniosły. Wszakże należałoby się bliżej nad istotą owych podburzeń zastanowić. Usiłowania dotychczasowe, aby bronią odzyskać to, cośmy konsekwencyą dziejów naszych utracili, wyszły z jednej klasy narodu, która dotąd wyłącznie go reprezentowała, to jest, szlachty. Wszelkie dotąd powstania, były powstaniem szlachty, które, tem samem udać się nie mogły, że ich autorowie byli „corpus mortuum“ któremu w dziejach już dawno pomnik położono. My, nowej wiary apostołowie, za inną broń chwytamy, za broń archanioła! Ściśniętemu w szeregi nieprzyjacielowi poszlemy masy ludu niezliczone, jak gwiazdy na niebie, a na takim zastępie pękną żelazne zapory! Jestem apostołem tej idei! Wiąż mnie! albo weź z mych rąk mandat naczelnika trzech obwodów.
— Ani jedno, ani drugie — zawołał pan Michał, błądząc myślą w półcieniach, w jakie wprowadziły go słowa brodatego.
— Cały kraj musi się zdecydować jasno — i podzielić na dwa obozy, pro albo contra.
— A czyby nie można być neutralnym? zapytał nieśmiało były organizator armii wschodniej.
— Nie, odrzekł stanowczo brodacz.
Pan Michał gryzł cybuch w zębach, czuł, że przed jego wzrokiem wschodziła jakaś nowa jutrzenka, ale osłaniała ją jeszcze czarna chmura wspomnień nie miłych.
— Nie pojmuję jeszcze tej sprawy — odezwał się po chwili.
— Otóż słuchaj bracie, zaczął z poufałością przybyły. Dotąd w usiłowaniach naszych szliśmy drogą dziejową, czyli inaczej, tak zwaną, narodową. Był to ciąg dalszy naszego wątku dziejowego, kontynuacya owych konfederacyj szlacheckich. Odtwarzając atoli tym sposobem martwe dzieje przeszłości, wzięliśmy cienie umarłych za potęgę rzeczywistą i nie dziw, żeśmy się oszukali. Skarbiec bowiem przeszłości naszej dziejowej zamknięty i przywalony kamieniem grobowym, a sąd historyi wycisnął na nim pieczęć, aby ta przeszłość nie zmartwychwstała upiorem. Do tej przeszłości należy nowe włókno nawiązać, a tem samem wpleść ją w pasmo całej dzisiejszej ludzkości. Dostąpimy tego, przenosząc usiłowania na pole zasady bezwzględnej. Pod taki sztandar zasady zgromadzimy siły narodu, które dotąd na uboczu, bezczynnie stały, a działając w ich interesie, oprzemy się o egoizm ludzki ową silną dźwignią historyi i cywilizacyi, którą my atoli dotąd zapoznawali. Masy ludu rzucimy na scenę odmłodniających się dziejów, bo źródło naszej potęgi będzie w ówczas niewyczerpane! Dla ludu przez lud, to hasło nowej ery dziejowej, a społeczność nasza pójdzie przodem do tej ziemi obiecanej!...
Pan Michał usiadł w krześle poręczowem, i oparł głowę na dłoni. Miał-bo co oprzeć, bo w głowie jego osiadły nagle masy ludu nieprzeliczone jak piasek w morzu, i zahuczały jakąś mową niepojętą, nie zrozumianą, jak roje pszczół w dębie stuletnim. Była to jakaś dzika, okropna harmonia, i słychać było pękanie stron, i jęk i grzmoty, a jak błyskawica piorunu, przebiegała te obrazy, dawne, nieugaszone niczem pragnienie serca szlachetnego. I powoli szykowały się masy bezkształtne w zastęp walczących, tworzyły jakieś dziwne, olbrzymie postacie, niby postacie wyzywających Goliatów, mając przed sobą ludzi wzrostu Dawidowego. Była to zupełnie nowa myśl dla pana Michała, a było w niej tyle uroku i fantazyi rzutnej, tyle obrazów mglistych, tyle treści i postaci, ile tylko najdziwaczniejsze chmur marcowych kształty rozognionej chorego wyobraźni dostarczyć mogą.
Marzył i śnił pan Michał, oparty na poręczy krzesła, i wcale nie wzbraniał, że brodaty demon wcisnął mu do ręki patent naczelnika trzech obwodów, i pełnomoc rozrządzania masami tychże.
— Wszelako, dodał gość, do tak wielkiego celu nie przychodzi się bez ofiar. Uważając zasadę za punkt wyjścia, trzeba jej godnym się okazać. Trzeba zrzucić z siebie te szmaty historyzmu, które się dotąd wloką za nami i nas w pochodzie tamują, a zapłaciwszy dług przeszłości, wejdziemy w nową epokę żywota jak ludzie nowi bez przesądu, tradycyi i podobnych innych nabytków szlacheckich. Liczba antenatów nie będzie odtąd zasługą; zostawieni z swerni dziejami w przedsionku nowej ery, będą stanowić styrane, bezużyteczne sprzęty, porzucone bez porządku i systemu.
Po tej deklamacyi spojrzał brodacz po malowanych Junoszach, co snać gospodarz zrozumieć musiał, bo ścisnąwszy go za rękę, rzekł do niego:
— Nie, bracie, nie zawiesiłem ich tu dla tego, abym się nimi szczycił, ale... że to... był spadek po moim ojcu, który w testamencie dla nich uszanowanie mi przekazał. Lecz spodziewam się, że już dosyć je szanowałem — dodał dowcipnie — wiszą przeszło lat czterdzieści!
I tak jakoś sporo zwinął się p. Michał z historyą, z tradycyą rodową i testamentem przepisaną spuścizną ojców, że w tydzień po tem, przyszedłszy według swego zwyczaju ksiądz pleban na rozchoworek i szklankę herbaty, przeżegnał się wielkim krzyżem, widząc gołe ściany salonu!
Benignissime, a to co się stało?... zawołał przestraszony.
— To, co się już dawno stać było powinno, odrzekł z zadowoleniem pan Michał, ale my Polacy, zawsze ostatni za postępem zdążamy. Kiedy wszystkie narody odcięły faktycznie przesądy historyzmu, my się jeszcze walamy w tym kale, który nas brudzi i oszpeca.
Sędziwy staruszek stanął przed nosem ze szczyptą tabaki i nie wiedział, co z nią uczynić. Zdziwiły go nowe dogmata pana Michała, a nie mogąc znaleść klucza, gubił się w domysłach.
— Tak jest, antenaty nasze, ciągnął dalej pan Michał za długo już stały na pręgierzu przed okiem potomków swoich, aby im wreszcie nie dać spoczynku. Wywędrowały na strych, aby tamże spokojnie robak czasu zniszczenia swego dokonał.
Tu opowiedział bliżej pan Michał zaufanemu plebanowi całe zdarzenie.
Dawny Kościuszki towarzysz kręcił głową, krząkał, zażywał tabakę, a wreszcie odezwał się w te słowa:
— Dulcissime, jam ci nie człowiek od wczoraj. Widziałem ja różne sposoby, któremi chciano narody i państwa ratować. Ale tak bezbożnego nie widziałem jeszcze. Nie wiem jak tam świat teraz chodzi, bom wyleciał zkolei i stanął na ustroniu, jak krzew pieprzu, zaniesiony przez ptaka zamorskiego na gruzy zwalonej budowy. Ale wiem, czem karmi się serce i co je mężnem czyni śród nieszczęść świata. A wy to chcecie oderwać jak strzępki sukni schodzonej, to co jest szczerem złotem, wypróbowanem w ogniach tyłu wieków?... Zaiste przeszłość narodu jest to łza jego bólu i tryumfu, skamieniała w perłę drogocenną, której wy wszakże szacować nie umiecie! Nie myślę ja wprawdzie, abyście ufając w cenność tej perły, dawali ją w zastaw lichwiarzom, a jakiemi są namiętności samolubstwa, ale abyście w każdej uroczystości dziejowej czoło nią przyozdabiali, a wchodząc w nową żywota epokę, abyście z nią weszli, jak z najdroższą relikwią, jaką tylko kiedykolwiek naród posiąść może!...
— Daruj, reverendissime — rzekł na to z ironią pau Michał — jest to głos ludzi starych, w przesądach zastarzałych. Ty i tobie równi nigdy światła tej nowej jutrzenki nie dojrzą, która nam tak błogo prześwieca!...
— Oby nie przyświecała łuną pożogi!...
— Stajemy na czele mas ludowych!...
— Lud, to broń straszliwa, ale broń bez rękojeści, kto chce za nią pochwycić, chwyci za ostrze!
Pan Michał atoli nie dosłyszał ostatnich słów staruszka, bo z zasady już tak mało siwy włos cenił, że nie widział potrzeby wysłuchać go do końca. Był on bowiem w tej chwili już najczyściejszej krwi radykałem, demokratą czy demagogiem, a chociaż o żadnej z tych doktryn jasnego nie miał pojęcia, posiadał jednak zapas pewnych frazesów i ogólników, któremi wybornie strzelać umiał.
Chcąc swoją świeżą zasadę i w życiu zastosować, zaprosił kilku chłopów do salonu, postawił przed nimi filiżanki z kawą i utraktował cygarami. Ekonoma ścisnął za rękę gorzelnika w twarz pocałował, a przed arendarzem zdjął czapkę aż do ziemi. Dokonawszy tych wielkich rzeczy, poczuł się pan Michał w dumie demokratyzmu, a widząc się na czele ujętego tym sposobem ludu, uczynił przyszłej swojej władzy raport jak najpożądańszy i obiecał zastęp nieprzeliczony.
Dziwić się tylko należy, jak licznym musi być ród jednodniówek w naszem spółeczeństwie, jeśli podobna myśl istoty efemerycznej mogła tyle zająć umysłów i tyle nieszczęsnych uczynić wyznawców. Zdawało się tym duchom efemerydom, że w jednym dniu można ideę powziąć i w czyn wprowadzić, jakoby to nie uczyła nas historya, że między ideą a jej urzeczywiszczeniem wieki zalegają! O tem jednak nie wiedzieli oni, bo odcięli się zasadą od przeszłości, a jutra swych czynów dojrzeć nie byli wstanie. Mysi olbrzymia, dzisiaj poczęta, i dzisiaj wykonać się mająca, zabsorbowała potęgę ich wzroku w żywot jednodniowy, a zajmując wszelkie ich władze swoim ogromem, niedozwalała im sięgać do najbliższych wynikłości. Upadając pod ogromem tej myśli, za mali byli, aby jej ciężar unieść dalej, więc rzucili ją w pół drogi na pierś narodu, nie pomni, że w tej piersi nie było sił, ni zdrowia.
Nastąpiło wreszcie gwałtowne przesilenie i pamiętna katastrofa.
Było to w lutym r. 1846.
W dniu niedzielnym zgromadzała się zazwyczaj w przedpokoju gromada, a pan Michał, ułatwiając niektóre sprawy, miał sposobność okazania w życiu swojej nowej zasady.
Owoż w dniu tym niedzielnym, ubrał się pan Michał w ubiór kroju siermięgi, i wyszedł do zgromadzonych. Czy źle widział, czy też w istocie tak było, ale postawa chłopów była dzisiaj jakoś butna, i niezwykła; a zamiast zwyczajnej w ugrupowaniu symetryi, raziła oko jakaś dziwna dysharmonia. Jedni z nich oparli się o szafki kredensowe, których się wprzód nie dotykano, drudzy podniósłszy w górę na kijach czapki baranie, zdawali się dzierżyć w ręku jakieś sztandary złowrogie.
Przeczucie nie omyliło pana Michała. Wyciągnął do uścisku rękę, ale ta zawisła w powietrzu, nie podjęta przez nikogo. Trwoga ogarnęła go.
— Darujte pane — przemówił wójt zawsze jeszcze z ukłonem, ale z pewną butą — taki my tutkie uczynymo rewizyu, a może znajdema borodatych.
Straszno zrobiło się panu Michałowi, mróz zimny przebiegł mu po kościach. Wszelki opór uznał za rzecz bezskuteczną, i tylko w bierności szukał ratunku.
Pozwolił więc przewracać chłopstwu sprzęty swoje, odmykać drzwi i szuflady, zaglądać wszędzie, a z każdym odrzuconym sprzętem, z każdym odmykającym się zamkiem, upadała potęga jego zasady bezwzględnej, a jej urok rozwiewał się jak mgła jesienna. Zasada ta wydała mu się teraz odzianą w postać brudną i rozczochraną zabłoconego pijanicy, którego dłoń on ściskał, którego usta całował. Szał jego inspiracyi jednodniowej opadał powoli, wzdrygnął się na widok odraźnej rzeczywistości, a westchnął na wspomnienie krzywd, wyrządzonych historyi, a mianowicie antenatom swoim.
Lecz tutaj czekało nań jeszcze większe rozczarowanie.
Chłopstwo doszło na strych i znalazło pełną skrzynię Junoszów. Było to dla jego rozumu rzeczą niepojętą, dla czego to pan Michał tak piękne rzeczy na strychu umieścił, jakoby z niemi chciał się taić przed światem, lub ich nabycia się wstydził.
— Jakto — wszak to obrazy naszych dziedziców dawnych! A to nasz pan nieboszczyk! Ho! ho! coś to się w tem święci, kiedy ich aż tutaj schowano! odezwali się.
Rozum prosty widział w tem oczywisty powód związania pana Michała, i byłby to niezawodnie uczynił, gdyby i stary ekonom nie był stosownego na to znalazł wykrętu.
Było to straszne rozczarowanie.
— Więc i to — pomyślał sobie w duchu pan Michał, com z serca wyjął i ludowi w ofierze złożył, jest dziś powodem jego nieufności? Aby się z nim zrównać, aby znieść wszelką między nami różnicę, wyparłem się przodków moich, i skazałem ich na wygnanie, aby przed obliczem ludu nie stali skargą przeszłości! A on dzisiaj widzi w tej ofierze, której pojąć i zrozumieć nie zdoła, wymierzony przeciw sobie czyn zdradziecki.. wietrzy w nim zbrodnią... a może też wietrzy i dobrze...
W tem nadbiegł ksiądz pleban, a uspokoiwszy lud, począł panu Michałowi coś w sekrecie opowiadać. Podczas gdy lica opowiadającego głęboką boleść i rozrzewnienie wyrażały, śmiertelna bladość okryła twarz słuchającego, a łzy potoczyły mu się po licu.
Pan Michał już wiedział o wszystkiem; wiedział, że zasada jego odbyła krwawy chrzest samobójstwa.
— O czarne serce, niewdzięczne — wykrzyknął po chwili, zaciskając pięści — w tobie była trucizna, gad i plugastwo, a myśmy myśleli, żeś ty czyste jak serce Cherubina!... O myśli przeklęta...
— Każda myśl, mój synu — odparł staruszek ma dwa końce, jednym rodzi, a drugim zabija. Jeden tępy, drugi ostry, biada który ostry wybierze, w nadziei, że nim ugodzi. Zegnie się jak słoma i skaleczy rękę, która młot trzyma. Tępy koniec trzeba wybrać, synu mój, i trzeba cierpliwie czekać, póki pod razami pracy wiekowej nie przebije kory i sęku. A wówczas będzie on silny i dzwignie brzemię, które nań włożysz. Rozumny nie zniża się ale stara się podnieść to wyżej do siebie, co jest niższem od niego. Czyniąc tak, możesz liczyć na wdzięczność. Spadający z szumem potok o ziemię swoje wody rozbije, a spokojny i cichy w skale wymyje sobie koryto.
Nie słyszał atoli tych oryentalnych obrazowań pan Michał, bo myśl jego skierowała się w inną stronę, — myślał o własnem bezpieczeństwie.
Pożegnawszy więc staruszka, uczynił rachunek z swojem sumieniem. Musiał on wypaść niebardzo korzystnie, bo pan Michał zadumał się głęboko, i kilka razy z niepokojem w okno zaglądnął. Oznaki tego niepokoju powtarzały się coraz częściej, a z nowej jego niedawno z taką rozkoszą pieszczonej zasady, odlatywało zwolna ciało, w jednym dniu narosłe, póki sam szkielet nie zaświecił.
Tymto sposobem odbywał się zwolna proces rozkładowy olbrzymiej jego myśli, a wzniosłość jej pierwotna przetwarzała się w jakąś dziwną, niepoczesną karykaturę.
Żyjącemu z dnia na dzień w nieustannej trwodze, niewygodną wydała się nowa zasada, a za wiele szkodliwą aby się jak najprędzej jej nie pozbyć. Rzucał więc od siebie jeden argument po drugim, dowodził jak najwidoczniej wszelkiej jej niepraktyczności, dla tego, że się w jednodniowym nie udała esperymencie, a gdy tak częścią dla pozoru, częścią z popędu serca mówił i rozprawiał, stało się jakoś, że ranku jednego zatęsknił za najmłodszym swoim antenatem, i go w sali, z wielkiem zadowolniem plebana, napowrót powiesił.
W przekonaniu pana Michała nastąpiła wprawdzie tak zwana rehabilitacya, chodziło tylko o łagodną formę tego przechodu, aby opinii zadosyć uczynić. I tak, niby od przypadku schodził ze strychu jeden Junosza po drugim, i zajmował dawne swoje miejsce. To tylko było szczególnem, ze rehabilitacya szła od młodszych do starszych. Powoli wyrugowano z salonu nieznanego pochodzenia osoby, a gorzelnikowi zakazano, pod rygorem niełaski, wchodzić na pokoje z cygarem, jak to był zwykł od kilku miesięcy czynić.
Tym sposobem nastąpiła w głowie, w sercu i w domu pana Michała restytucya na podstawie jak najobszerniejszej. Zlatywały się z różnych kontynentów, wyemigrowane myśli i uczucia, tradycye i przesądy, jak je niegdyś sam nazwał, i osiadły znowu na tronie w królewskim dworze potomka Junoszów. Uśmiechali się dobrodusznie do nawróconego syna starzy ojcowie, i zdawali się przebaczać mu jego trzykrotne zaparcie się, skoro usłyszawszy pianie kura, przyszedł do siebie. I wszystko miał znowu w koło siebie pan Michał, co tylko z historyi mógł sobie przyswoić — wszystko, prócz tej „drogocennej perły“ o której ksiądz pleban wspominał.
Taki koniec miał demokratyzm pana Michała. Schwyciwszy myśl wielką i ogromną, z której jedynie czas i praca mogą dopiero wydobyć owoc pożywny, rzucił ją w ziemię niesprawioną, i w jednym dniu chciał ją ujrzeć wyrosłą w kwiat uroczy. Gdy to wszelako nie nastąpiło, a przeciwnie zamiast kwiatu, dobyła się z ziemi poczwara, i rzucone zdeptała ziarno, siewacz jednodniowy, cofnął się z przestrachu i własną pracę i nadzieję potępił.
I znowu z-żymał się pan Michał na swoje głupstwo i ślepotę i gniewał się na siebie, że przeżył zwykły epizod człowieka jednodniówki. Dziwił się jakim sposobem mógł się dać obcym doktrynom tak osidłać, że się aż do roli głupiego radykalizmu poniżył i nic przez to nie uzyskał, a obiecawszy poprawę i statek, postanowił w duchu: być w obec Boga, sumienia i ludzi tem, czem był z pradziada — Junoszą.
Wszakże powrót ten do tradycyi rodowej byłby najlepszą ze wszystkich pana Michała myśli, gdyby prawdziwą istotę owej „perły drogocennej“ był poznał i przy niej pozostał, nie odziewając poważnej swojej postaci w niezgrabne szaty radykalizmu, którego wcale nie pojmował.
Ale fatalizm jest niekiedy bez logiki i bez konsekwencyi.
Owoż fatalizm chciał, że w chwili, gdy się pan Michał zupełnie wytrzeźwił, gdy potępiwszy w myśli i w przekonaniu zasadę swoją bezwzględną, a co większa, gdy oczyściwszy się właśnie z chwilowej zarazy, przeciw wszelkim demagogicznym doktrynom zacięty bój wytoczył i właśnie jako wielkie a przeciw temu złemu nader skuteczne „antidotum“ w całej okolicy był zasłynął, właśnie w tej chwili skutkiem śledztw sądowych, ujrzał się pan Michał w więzieniu, pokutując za myśl, której już dawno w jego przekonaniu nie było!



Na niebie zachodu pękł meteor myśli olbrzymiej, a światłość jego zajaśniała na ziemi. Nie wszyscy atoli zdjęli z nóg swoich obuwie, nie zakryli dłonią słabej źrenicy swojej, a patrząc zuchwale w światło, ukarani zostali ślepotą ducha. Owoż jak ćmy wieczorne okrążyli zapalone ognisko, i ślepi, opalali skrzydła wyższego swego polotu. Z pięknych i lotnych postaci wyrodziły się pełzające poczwarki, bez wzroku i lotu, i okrążały ognisko, zakryte dymem pożogi i spalenizny.
Iskry tego meteoru rozleciały się na wschód, i roznieciły nieznane dotąd światło. I tutaj nie oddali mu wszyscy przynależnej czci boskiej, a niewestalskie dłonie chciały boski płomień jego tem podsycać, czem się podnieca ogień ziemi. I tutaj zleciały się w koło tego światła miryady duchów pół-światłych, a parte nowemi masami zagasiły nierozważnie dar boży. Iskra nieba uleciała, a ciemne masy zostały.
Straciwszy z oczu punkt światły, straciły skupione masy cel i kierunek, a ich ruchy podzieliły się na oddzielne prądy, siebie wzajem krzyżujące. Ogarnęły je jakieś żądze nieokreślone, nie zdecydowane, jakieś pragnienia bez nazwy i treści, a życie ich społeczne stało się negacyą wzajemną. Jak przy pierwszym wybłysku tej myśli ognistej, wszyscy ku wspólnemu zerwali się celowi, tak po jej odlocie rozdzielono te spuściznę niepodzielną na szmaty bez użytku, a kusząc się o posiadanie niebronionych skarbów, rzucano o nie kości ręką zaborczą.
I opuściła ludzi światłość, bo ciemności nieogarnęły jej i zdawało się, że uszła, niezostawiwszy pamiątki swego pobytu na ziemi, ani nie wznieciła w sercach nadziei, że kiedyś powróci! Stali z utkwionym w niebo wzrokiem mężowie, a widząc jej wniebowstąpienie, niewiedzieli, iżali kiedy przyjdzie w obłokach majestatu swego, bodajby myślą sądu!
Tak atoli nie było. Gdy iskra piorunu w budowę uderzy, szukamy ją w śladach przechodowych, zaczernionych sadzą i zniszczeniem, widzimy ją w popękanych murach i szybach stłuczonych, ale jej pocisku, jak wierzy prostota, nie ujrzy oko ludzkie aż po siedmiu latach. Gdzie ten pocisk trafił, w co ugodził, jaki duch piekielny padł ofiarą gniewu bożego, czy może złe zaszczepił, aby dobrym zasług pracy przysporzyć, o tem zawyrokuje historya, ów nieubłagany stenograf myśli ludzkiej.
Przed wzrokiem błąkających odsłoniły się piaski pustyni, czerwone morze krwi zostawiono za sobą, a chciwi nowego zakonu, nie znaleźli Synaju, ani prawodawcy. Błądząc po pustyniach idei, zapomnieli o chlebie, a manny nie było! Nie przewodniczył im słup ognisty, prowadzący lud wybrany do ziemi obiecanej, bo w ich obozach nie było arki przymierza, nad którą by się ów słup ognisty mógł unosić, — bo nie wszyscy uczynili przymierze z Bogiem.
Był to dzień ś. Józefa, r. 1848. W więzieniu Magdaleny otworzyło się małe okienko, a więzień przytknął do kraty twarz wybladłą, i otworzył usta, aby w pierś bolącą zaczerpnąć świeżego powietrza.
A wonne, przejrzyste było powietrze. Jasny błękit rozpiął się szeroko nad stolicą Lwa ruskiego, a pierwszy promień wiosennego słońca był ciągły i czysty, jakby śród lipca. Lekkie, białawe chmurki, żeglowały spiesznie gdzieś na wschód, niosąc z zachodu wieści tajemnicze. Nikt atoli nie odczytał ich pisma, a w stolicy Lwa było cicho i spokojnie.
Bolesnem okiem rzucił więzień na dalekie góry, migocące światłem rannego słońca, które uśmiechem oblubienicy jaśniało na tle purpurowem. Zamgliła się łzą źrenica więźnia a ciężkie westchnienie oderwało się od piersi zbolałych i zginęło jak brzęk komaru śród głośnej harmonii natury.
— Przyroda piękna — zadumał więzień — a życie moje jest jedynym ciemnym punktem na jej rozkosznych licach, który tylko nowego nadaje jej wdzięku! W całym jej obrazie jest niby harmonia a przecież tyle sprzeczności składa się na tę harmonią. Ileż sprzeczności jest we mnie samym! Postać moja wyraża karę myśli, której największym jestem przeciwnikiem! Co to za boleść cierpieć za to, czego się niema w przekonaniu!...
Więźniem tym był pan Michał, oskarżony i przekonany o udział w ruchach demagogicznych i powstańczych. Narzekanie jego było słuszne, bo gdyby prawo wzięło człowieka jako jednostkę bezwzględną, pan Michał byłby najniewinniejszym i najlojalniejszym człowiekiem. Takim bowiem był w gruncie serca. Atoli prawo wzięło go w stosunku do państwa, i żądało od niego zadość uczynienia naruszonej tegoż zasady. Tym sposobem padł na pana Michała cios bolesny, że w cierpieniu swojem nie miał pociechy sumienia, ani żadnej, choćby nawet urojonej zasady, na którejby mógł oprzeć brzemię swojej boleści. Była to męka straszna, podwójna, — był to gościec dokuczliwy, chodzący po wszyskich jego kościach i je łamiący, a chory trapił się tą chorobą, której miejsca nigdy odgadnąć nie mógł. Najwięcej dręczyła go myśl, że w obec świata uchodzi za człowieka którym być dawno przestał, a trudno było zaprzeczyć temu zdaniu, jeźli wszelkie ku temu były pozory. Biedny, w męczeństwie swem był on podwójną osobą, i cierpiał za dwóch!
Więc w odwet podobnym cierpieniom tem usilniej pracował pan Michał nad ustaleniem swego przekonania, a restaurując w gorących swych snach całą swojego rodu przeszłość, idealizował jej błędy i przesądy z tym samym ferworem, z jakim niegdyś odciął od siebie wszelkie nieprzebrane jej skarby. I tak z demagoga, z człowieka ludu, organizatora mas, stał się kapłanem dawnego tradycyjnego porządku, a będąc zaciętym nieprzyjacielem wszelkiej nowości, przestrzegał ściśle nawet jego form, mocno zastarzałych i sporo zużytych. Lud, demokracya, reforma, rewolucya, były u niego jedne i te same pojęcia, a potępiwszy je ryczałtem, potępiał wszystko, co w jakiejbądź było z niemi styczności. Wprawdzie z drogi jego żywota została mu gdzieś na dnie serca jedna myśl złota, ostatnie jego duszy pragnienie, ale myśl ta była więcej jakiemsiś uczuciem tęsknem, lirycznem, niżeli jasnem, świadomem siebie pojęciem.
Fatalna jednak była konstelacya, pod którą się pan Michał urodził. Nietylko że z powodu jednodniowego swego wzroku, własne swe czyny nieustannie zaprzeczał, potrzeba jeszcze było, aby każde zdarzenie jego chwilowej wierze przeczyło. I tak kiedy sam już swoją zasadę potępił, musiał stanąć przed sądem jako winowajca tejże i za nią karę ponosić. Teraz zaszła znowu ta sama negacya między nim a wypadkami czasu.
Właśnie gdy tak dumając, przy oknie siedział, posłyszał pan Michał jakiś głuchy szmer w powietrzu, jakby szum skrzydeł przelatujących ptaków. Wytężył ucho, a szmer wzrastał powoli do głosów co raz wyraźniejszych, aż wreszcie wzbił się w chaos nieodgadnionyoh okrzyków.
Szparką z okna ujrzał więzień ruszające się masy, jak roje pszczół, a dawne jego marzenia, jego masy ludowe, stanęły mu żywo przed oczy. Wstrząsł głową były organizator armii, jakby chciał od siebie podszeptującego złego ducha odegnać, — jednakże ucho i oko nie łudziły go. Poczęło się coś w jego głowie z porzuconej dawno myśli rozsnuwać, powoli wyskakiwały z pasm a wiążące się końce nici, gwałtownie przeciętych... poczęła się motać jakaś cudnej barwy tkanina, ale pan Michał wstrząsł znowu głową, a słaba sieć pajęcza rozwiała się jak mgła poranna. Aby się dłużej nie łudzić, zamknął okno i zakopał się cały w swoich myślach restytucyjnych.
Pod wieczór atoli otworzyły się drzwi kaźni, i wszedł poważnej postaci staruszek, w sukni długiej, staropolskiej. Lica jego przeobraziły się, a oko tonęło w łzach radości i rozczulenia. Za nim widać było liczniejsze grono.
— Spełniam dzisiaj najpiękniejszą chwilę żywota mego — przemówił śród łkania — bo pocieszony sam w strapieniu mojem, przynoszę strapionym pocieszenie. Więźniom wolność zwiastuję.
— Wolność? krzyknął pan Michał, i uderzył się ręką w czoło — wolność?... a to co za wolność?
— Co to się tam na świecie stało?
— Stały się wielkie rzeczy, odpowiedział ktoś, odbyły się wstrząśnienia.
— Co, wrzasnął więzień — rewolucye... I jaż mam zawdzięczać rewolucyom, owym nienaturalnym wstrząśnieniom organizmu społecznego, moją wolność... ja, największy przeciwnik rewolucyi, tak zwanej reformy, i wszelkich podobnych usiłowań?... ja mam dzisiaj korzystać ze złego, dla tego, że ono moje zdanie chce skorumpować, zdejmując ze mnie kajdany?...
Przybyli spojrzeli po sobie z zadziwieniem, a przypisując to rozdrażnieniu zbolałego umysłu, odeszli dalej z wieścią szczęśliwą, by ją innym, wdzięczniejszym udzielić.
Długo chodził po kaźni pan Michał, zaciskał pięści, mruczał niezrozumiałe słowa, a stając nagle bił się w czoło. W przekonaniu jego odbywała się straszna walka, egoizm natury ludzkiej walczył z przyjętą nową zasadą, która niepozwalała mu korzystać z tego, co przeklął i potępił. A przecież wolność, świat, rodzina, uśmiechały się koleją do jego serca, a to było tak miękkie i czułe, tak chciwe roskosz dawno nieużytych, tak się rwało w objęcie drogiej przyjaźni, że wreszcie zdecydował się pan Michał, zostawiając tymczasowie zasadę na boku, iść za popędem uczuć, które zawsze wyżej kładł nad wszelkie postanowienie, i nim poranek zawitał, zapragnął szczerze swego uwolnienia. Mimo to gniewał się przecież, że tym krokiem siebie zaprzeczył.
Ujrzawszy świat i ludzi wziął się za głowę pan Michał a przeżywszy już raz ułudę podobnych, wówczas silnie występujących mrzonek, stanął spokojnie na uboczu, i niewiedział, czy się ma śmiać z zapału bezrozumnych, czyli się nad nim litować. Chodził więc po ulicach stolicy, wstrząsał ramionami, a widząc bratające się stany, spluwał z najwyraźniejszą indygnacyą. Zdawało mu się że wszyscy rozum potracili, i byłby niezawodnie przy tem zdaniu pozostał, gdyby się nie był ujrzał osamotnionym. Już to tradycyjną słabością Junoszów było, że nieradzi występywali sami jedni z swojem zdaniem. Owoż i panu Michałowi nie dobrze jakoś zrobiło się na swojem odosobnionem stanowisku, i lżej byłoby mu już wraz z innymi stracić głowę, niżeli samemu jednemu mieć ją w miejscu przynależnem.
Teraz atoli niechciał jeszcze pan Michał głowy utracić, a jeźli szukał towarzyszy, to jużciż szukał z głowami. Wszedł nieco w towarzystwo wyższych stanów, które oddzielając się jeszcze od gminu, nie oddzielało się już z zasady rodu, ale z interesu większego posiadania ziemi, i tam horoskop swoich oczekiwań postawił. Spodziewał się pan Michał, że wchodząc w to towarzystwo nieochybnie swoją głowę ocali, lecz zastawszy wszystkich, jak się pan Michał wyrażał, bez głów, nie pozostało mu nic więcej, jak się czemprędzej swojej własnej pozbyć. Żaden dogmat nie działa tak skutecznie jak przykład.
Na ulicy widział pan Michał przeróżne rzeczy. Widział ludzi stanu i ludzi dziennego zarobku, ściskających się wzajem, ludzi różnej religii w jaknajwiększem równouprawnieniu, a że wszystko sobie zrównać chciano, toż i głupota występywała obok rozumu, w braterskiem zespoleniu, i to w tak prawdziwie braterskich rysach, że jedno od drugiego trudno było odróżnić. Słyszał ludzi głoszących przetężone zasady, widział starych i poważnych słuchających młokosów z największą wiarą, a byli zanadto uczciwi, aby tego, czego nie rozumieli, nie przypisać własnej swej nieudolności. To wszystko widział, słyszał, i tak to pojmował pan Michał, a jeźli ono do jego przekonania nie kwadrowało, tłumaczył to sobie ztąd, że to się odbywało na ulicy.
Wszakże i w towarzystwach, w które był wszedł, kubek w kubek to samo spostrzegł. A były to postacie poważne, znakomite rodem, tytułami i pozycyą społeczną, a przecież władał nimi ten sam szał, jakby przesadzony z ulicy, te same przetężone wyobrażenia równości człowieczej. Pan Michał widział na własne oczy, jak te znakomitości zniżały się do maluczkich, jak we wszystkiem powtarzały ruchy ulicy, jak im poklaskiwały, a czasem nawet szły przodem; widział ich uściski i pocałunki, a wierzył, że były szczere a niekłamane, bo pan Michał był szczerym i nie lubił obłudy. Cóż mu więc pozostało, jak rzucić się w odmęt owego wiru, w którym widział ruszających się tysiące?... Zakasał więc poły i pornął aż na dno głębi — za odradzającą się ludzkość.
Jednej atoli myśli nie mógł pan Michał szczerze do swego przekonania przyjąć, chociaż myśl ta najpierwej z owego grona wyszła, w którem pan Michał szukał wzorów dla siebie. Była to myśl usamowolnienia niewdzięcznego ludu, któremu pan Michał wieczną poprzysiągł nienawiść, a jeźli myśl ta w owem gronie jeszcze w czyn niedojrzała, powodem tego był spór o formę, w jakiej ta wielka myśl światu objawić się miała.
Wszakże z rozchmurzonem już obliczem wyszedł pan Michał na ulicę, uśmiechnął się twarzą i okiem do przechodzących, tu i owdzie nawet rękę podał, a podaną uścisnął, a gdy z ust mas nieprzeliczonych zasłyszał chorał najdroższej swej myśli, tak mu się rozszerzyło serce jego szlachetne, że nietylko w niem pomieścił wszystkie masy miejskie, ale nawet jeszcze i na kogoś więcej próżne miejsce zostało.
Owoż przechodząc Halickiem, ujrzał na rogu Kulczyckiego jakiegoś brodacza, którego postawa budziła w nim dalekie przypomnienie. Broda jego kędzierzawa rozrosła się wprawdzie w trzy potężne konary, wąsy skręciły się w potrójne pierścienie, jak wąż-grzechotnik, gdy się na łup rzucić zamierza, a włosy jego rozwiały się w powietrzu, jak strzępki chmury gradowej, wichrami w sztuki podartej. Wzrok jego błyszczał jak błysk zapalonych podsepek, poprzedzający strzał broni ognistej.
Pan Michał stanął jak wryty, nie wiedząc, czyli stoi przed złym czy dobrym demonem swojego żywota. Wiedział tylko, że jakaś siła przykuwała go do tej postaci, a gdy się bliżej przypatrzył, poznał brodacza, który go ongi kreował naczelnikiem trzech obwodów. Jak wtedy widział tego brodacza przy wywróconym wozie nad rowem, tak teraz zdawało mu się, że ta postać demoniczna stoi na gruzach wywróconego, dawnego porządku, z tryumfem w oku, z twarzą dziwnie wykrzywioną.
— Znamy się panie — przemówił nieśmiało pan Michał, niemogąc tej postaci mimochodem pominąć.
Brodacz spojrzał z swojej wysokości na małą figurę pana Michała, a pomyśliwszy nieco, serdecznie rękę mu uścisnął.
— Obywatelu — zawołał po chwili — wiem że cierpiałeś. Przez cierpienia i klęski atoli prowadzi Bóg ludzi, i narody do zbawienia. Nasze dzisiaj jest skutkiem naszego niefortunnego wczoraj, a serce wielkie przebacza, gdy się rozraduje.
— Gwoli jakiejś myśli odbywa się właściwie ten ruch — zapytał się pan Michał swego demona — ja jeszcze jasno nie widzę.
— Idea przewodnicząca dzisiejszym ruchom jest zbratanie się wszystkich narodów, a takiej to olbrzymiej, opiekuńczej potędze oddamy nasze najdroższe nadzieje. Wszystkie razem narody stanowić będą jeden wielki trybunał, w obec którego milczeć muszą najwyższe sądy państw pojedyńczych. Wyrok takiego trybunału będzie święty, bo potężny, a wszyscy muszą przed nim uklęknąć.
— A sądzisz bracie — zapytał się pan Michał — że ten trybunał wyda dla nas wyrok korzystny? czy będzie sprawiedliwy?
— Sprawiedliwy jak sam Bóg — odrzekł brodacz — vox populorum, vox dei.
Panu Michałowi pociemniało przed oczami, bo masy niezliczonych narodów, różnych wyznań i języków, stanęły przed nim zastępem nieprzejrzanym. Słyszał głos jakiegoś wyroku, który mile o serce uderzał, jak głos pieśni tryumfalnej. Na stopniach takiego wszechwładnego trybunału widział on złożone skargi i prośby narodów, a szlachetni i potężni sędziowie uśmiechali się łaskawie do żalących się i płaczących. I wymierzono każdemu sprawiedliwość, na jaką sobie zasłużył, i uczyniono zadość wszelkiemu szlachetnemu żądaniu. Jakkolwiek myśl ta wielce wydała mu się podobną do myśli niedawnej, dzisiaj tak odraźnej, widział atoli między nią a dzisiejszą ten postęp i tę różnicę, że miasto mas ludu, występywały masy narodów, przez co obraz niezrównanie zolbrzymiał. Takiej to wszechwładnej kurateli narodów powierzył pan Michał najdroższe serca swego uczucie, i był pewny, że je z lichwą odzyska.
— Należy się atoli tej idei zbratania narodów godnym okazać — ozwał się brodacz, widząc wzrastający zapał pana Michała.
— Jakże tego dostąpimy? spiesznie zapytał tenże.
— Bratając się między sobą w narodzie.
— Wszakże już się bratamy.
— Musimy usamowolnić lud.
Myśl bolesna przebiegła przez serce pana Michała, bo mu przypomniała jego ranę. Odsłoniona atoli z takim urokiem idea zbratania narodów, i nadzieja nieochybnych ztąd korzyści, większą była od bólu tej rany — a pan Michał, zagrzany do tego przykładem możniejszych, z szczerem i chętnem sercem podpisał adres o usamowolnienie włościan, czyniąc dla tak olbrzymiej myśli ofiarę z swego przekonania i majątku.
I zdawało się panu Michałowi, że rozsiewając olbrzymią myśl, pobratanie w jeden wielki trybunał wszystkich narodów ziemi, sieje ziarnem niezawodnem, a on tymczasem rzucał garścią piasku, i niewiedział wcale że z piaskiem tym rzucił ziarnko złota, ową zgubioną iskrę zgasłego meteoru...
Były to czasy królestwa jednodniówek na ziemi. Masy zazwyczaj są jednodniówkami, a na swojem czele nie lubią ludzi dalszego wzroku. To też pod wpływem mas zużywają się wielkie, żelazne charaktery, i w jednym dniu kończą swój żywot publiczny, stając się przeto faktycznie jednodniówkami. Przy takim efemeryzmie możeż się ustać jakaś myśl wielka, która czasu potrzebuje, aby rzucona w rolą, zeszła, urosła, zakwitła i owoc wydała? Nie były to zaiste fortunne czasy dla myśli pana Michała!
Ale pan Michał był jednodniówką, a więc podlegał tym samym wpływom, które inspirowały masy, i temi samemi, co one, chodził drogami. Apostołując słowem i czynem równość społeczeńską, chciał tą myślą przyjść do zbratania narodów, których trybunałowi miał swoje życzenia przedłożyć. Rzuciwszy więc taką myśl na tło wszelkich swoich usiłowań, podzielał i przebywał z masami wszelkie inspiracye, a często nawet szedł im przodem. Każdej postanowionej uroczystości pożyczał poważnej swojej postaci, ubranej w strój starodawny, widziano go w gronie każdej deputacyi, każde stronnictwo miało w nim wybornego pośrednika a pan Michał poczuł się znowu w dumie wielkiego człowieka, który wyższy nad wszelkie koterye, nosił w swej głowie ostateczną całego ruchu ideę i jej wynikłości już naprzód organizował. A szczerze pracował około tak wielkiego dzieła, pracował wskutek nowej swojej wiary i świętego przekonania.
Nie małe atoli czekało go rozczarowanie.
Nad Sekwaną wzburzyły się masy i zapragnęły wielkich czynów. Zapał ich uśmierzył mówca dowodząc, że dla geograficznej i moralnej równowagi potrzeba szczęścia narodów i nieszczęścia, potrzeba wolności i niewoli, potrzeb a wielkiej, wolnej Francyi, i potężnej, samowładczej Rossyi. Przyklasnęły masy ulubionemu swemu poecie, i rozeszły się, podziwiając jego rozum i fantazyą. Na takie samolubstwo westchnął pan Michał.
Myśl równości społeczeńskiej nie lepszy wydała owoc. Jednego poranku, gdy się pan Michał obudził, ujrzał przed łóżkiem służącego w nader butnej postawie. Zapytany o powód takiej zmiany, odrzekł, że na posiedzeniu wczorajszem zgromadzenia sług, uchwalono jednogłośnie między sługą a panem jak najobszerniejsze równouprawnienie. Westchnął drugi raz pan Michał, a jeden złoty liść jego marzeń szczerniał i opadł jak szych jednodniowy.
I za kilka dni przybyli do niego jego urzędnicy prywatni, i donieśli mu o swoim wniosku zbawiennym, aby się z nimi, jak Bóg przykazał, swoją ziemią podzielił, i własnością ich udarował. Zatrwożył się Junosza na widok tej hydry społeczeńskiej i zamyślił się głęboko.
Wolnomyślni posłowie parlamentu frankfurtskiego uchwalić raczyli wcielenie Poznańskiego w granice swego państwa, ze względu zaokrąglenia, strategii i ekonomiki narodowej. Uronił pan Michał kilka łez, bo zdawało mu się, że mu palce od prawej ręki odcięto.
Tymczasem co raz więcej mąciły się wyobrażenia, myśli dalekiej przyszłości domagały się doraźnego zrzeczywiszczenia i znalazły swoich inspirowanych apostołów. To też tworząc w przyszłości, poczęto ignorowań rzeczywistość, a nawet wtedy, gdy już na niej utknięto. Jedno z pism lwowskich zaprzeczyło w swoim programie nazwy państw rzeczywiście istniejących, dzieląc kartę Europy na szczepy i rasy.
Na horyzont poczęły się wysuwać chmury piorunne.
I uderzył grom.
Znękany, rozczarowany, w olbrzymiej swojej myśli zawiedziony, opuszczał pan Michał stolicę Lwa, gdy na podrzeźnienie „zbratania się narodów“ usłyszał za sobą śpiew wyszydzający imię jego narodu — śpiew znanej mu dobrze mowy, mowy ludu współplemiennego.
Zatkał uszy na to bluźnierstwo i pomyślał sobie:
— Wszystko straciłem, com najdroższego w duszy wykarmił. Narody zamiast dłoni braterskiej wyciągły rękę zaborczą, albo się zasnuły jak jedwabnik w kłębek egoizmu swego. Pójdę w zacisze, otoczę się rodziną i dla niej żyć, pracować będę.
Ale i tu czekało pana Michała wielkie rozczarowanie.
Z zasady jednodniowego żywota nie miał pan Michał zasobów gospodarstwa. Rąk do pracy zabrakło, a nie było czem ich nająć. Udał się do wdzięcznego serca byłych swoich poddanych pan Michał, ale miasto wdzięczności doznał wzgardy, pogróżek i najokropniejszej obojętności.
Nawet za pieniądz niechciano pracować, a jasne żytko ginęło na polu. Gromady powynajdywały sobie do jego własności różnorakie pretensye i wydały mu procesa.
Musiał się pieniaczyć pan Michał, podczas gdy gospodarstwo jego upadało. A wraz z gospodarstwem upadał urok jego niedawno przebytej inspiracyi, i zostawiał po sobie jakiś smak cierpki i nieznośny. Powoli zamieniała się myśl jego pieszczona na wstrętną truciznę, którą wskroś przesiąkał umysł jego. I znowu złorzeczył w duchu zaślepieniu swemu, dziwił się że mógł takie głupstwa wyprawiać, a najbardziej gniewało go darowanie pańszczyzny, przez co i ludu sobie nie ujął, i siebie zrujnował.
Z ostatnią atoli skargą nie odzywał się jeszcze publicznie, bo się wstydził opinii. Słysząc jednak tu i owdzie śmiało występujące krzyki że szewcy i krawcy pańszczyznę darowali a szlachta za to pokutuje — zapomniawszy, że to sam z szczerem uczynił sercem, począł pan Michał powoli temu zdaniu wtórować, później sam krzyczyć, a nakoniec nawet innych do tego zdania nawracać.
Znowu poczęła się dawna rehabilitacya w sercu i w głowie pana Michała, najpierwej, że przez jednodniowy swój wzrok w nadziejach się pomylił, powtóre, że ofiara jego szlachetna w jednym dniu pożądanego nie odniosła skutku. Nawet wtedy jeszcze żałował tej ofiary, gdy po wyklarowaniu się stosunków ujrzał, że na niej nic nie stracił, i gdy już po pieniężne wynagrodzenie rękę wyciągnął.
I jak wielkim pierwej był pan Michał w poczuciu swoich myśli olbrzymich, jak śmiały był w przypuszczeniach i konjunkturach możliwych, tak małym ujrzał się teraz w zwierciedle nowego rozsądku, który zupełnie inaczej dzisiaj te rzeczy widział.
Panu Michałowi zdawało się, że przeżył sen gorączkowy, i że z ciężkiej choroby do zdrowia powrócił. Śmiał się ze swoich chorowitych widzeń, wstydził się przetężonych swych nadziei, a skoro jeszcze do tego wszelkie w swym czasie najrozsądniejsze obliczenia go zawiodły, zwątpił o sobie, o swoich zdolnościach, o swem sercu, któremu najwięcej miał do wyrzucenia, a tem samem i o jedynej życia swego myśli, dla której był zawsze wylany.
Gdyby go był w takim stanie widział stary ksiądz pleban, rzekłby do niego:
Dulcissime! Wieleś dotąd myślał, czuł i cierpiał, ale w tem wszystkiem nie ująłeś prawdy i błądziłeś. Dzieje twoje są to ułamki pięknej, bohaterskiej powieści, ale nie wysnuły się one z potrzeby organicznej żyjącego ciała. Poczęte i utworzone po za historyą, podobne są do małych dzieci, zaglądających przez okna do komnaty, w której odbywają się rzeczy poważne. Widać w twarzy tych dzieci-sierot szlachetny zapał, serce wzniosłe, widać gotowość do ofiar najdroższych, a nawet najwyższą człowieka cnotę, zaparcie się egoizmu — ale brak wzroku najbliższej przyszłości, nie zezwoli im nigdy zasiąść wewnątrz tej poważnej świątyni. Przepełnione serce twoje, pragnienie i tęsknota wyrabiały w twej fantazyi najdziwaczniejsze wyobrażenia, a złożywszy je raz w system, brałeś takowy za miarę rzeczywistości. Piękne i szlachetne były twoje myśli, siejąc atoli, pragnąłeś natychmiast czystego plonu, nie pomny ile chwastu pierwej wyplenić, ilekroć tę pracę powtórzyć potrzeba!... Myślałeś, że narody w swojem zbrataniu, będą szlachetne i wspaniałomyślne, a niewiedziałeś, że narody w zbiorowych swych reprezentacyach największymi są samolubami!... Szlachetność, wspaniałomyslność i poświęcenie się jest tylko udziałem jednostek! Jak każde pasmo z pojedyńczych składa się nici, tak każda wyższa myśl składa się z pojedynczych czynników. Jeżeli myśli całkowicie posiąść nie możesz, nie gardź najdrobniejszą jej cząstką, i najsubtelniejszym jej czynnikiem. Nie urywaj tych nici słabych, które się z przeciętego pasma wystrzępiły, ale chwytaj je z wolna, pojedyńczo, i wplataj uczciwie w posuwającą się tkaninę. Zamiast patrzeć tam, zkąd słońce wschodzi, lub gdzie ono zachodzi, zwróć twoje oczy na szczupłą przestrzeń w koło siebie, i pracuj na niej póty, póki ci sił i życia wystarczy. A bądź pewny owocu, bo to co wyrośnie, nie będzie wiotką trzciną ani badylem rośliny bagnistej, ale będzie drzewem, które pod niebo swoje konary rozeprze, a liczne ptastwo przemieszkiwać będzie pod bujnem liściem jego. Mówię ci to w przededniu nowych konstelacyj, i nowych pokus, do których rwać się będzie twoje serce szlachetne. Zbawienia nie wyczekuj ani od wschodu ani od zachodu, ale własną pracą i na własnym zagonie dobijaj się mety. Taka uczciwa praca czyni pojedyńczych ludzi i narody, wielkimi! Mówisz, mój synu, że niewdzięczny ludnie wart był łaski, która nań spłynęła, i że nie widzisz owocu tej łaski! Dulcissime, a przecież w całej garści piasku, którym niedawno zamiast ziarna hojnie rzucałeś, było to jedyne ziarnko złote, i toż jedyny tylko niegdyś plon przyniesie. Wszystko reszta było chwastem! Wszak od pół wieku przeszło zrywał się naród do tej wielkiej myśli, a gdyby głos Zamojskiego nie był stał się głosem wołającym na puszczy, nie mielibyśmy dzisiaj tych brzydkich kart historyi naszej, które wiecznie o samolubstwo i nierozsądny upor oskarżać będą. Owocu wszakże nie żądaj zaraz po tak późnej siejbie. Zakwitnie on ci w swoim czasie, ale ciebie już wtedy nie będzie. Twój potomek jednak nie wiedząc o twych uczuciach z dumą wspomni o tobie, któryś to ziarno rzucił, a może i pomnik zapragnie ci postawić... wtedy pamiętaj, aby ci sumienie nie zaprzeczyło tej zasługi, jeźli szczerość twoja i tam cię nie opuści!...
Takby to do pana Michała przemawiał ksiądz pleban. Ale staruszek ten już nie żył.
Umarł, usłyszawszy śpiew legionów, przedrzeźniony mową ludu jednoplemiennego...

Koniec.
Sprostowania



Str. 119. w. 6. od góry zamiast nudzić czytaj widzieć.
„ 219. „ 9. od dołu „ regimentarza „ hetmana.
„ 271. „ ostatni „ ciosu „ siewu.
„ 272. „ 9. od dołu „ 1870. „ 1780.
„ 306. „ 15. od dołu „ ciągły „ ciepły.




  1. Piśmiennictwo polskie przez E. D.
  2. Historyczne.
  3. Liczny musiał być ród jednodniówek za czasów Kazimierza Junoszy, jeźli zebrany pode Lwowem obóz, przeszło sto tysięcy szabel wynoszący, przeważnie z podobnych efemerydów się składał. Zastęp ten bowiem opozycyi straszliwej, zagrażający wywróceniem tronu i porządku społeczeńskiego, «rozpędził — mówi Lelewel wicher i deszcz ulewny, a panowie, sługi i szlachta, co żyło, uciekało do miasta...» W kilka dni potem «wracali żałością przyjęci, że dobrego króla zmartwili, że sami nic nie wskórali, i bardzo się tego wstudzili; bo tumult ten nazwano na śmiech wojną kokoszą!» (Dzieje Polski Joachima Lelewela str, 116.)
  4. W nocy z 13. na 14. października, porwani zostali posłowie sejmu i w głąb Rossyi wywiezieni! Kajetan Sołtyk, biskup krak. Józef Załuski biskup kijowski, Wacław Rzewuski, hetman polny koronny i syn jego Seweryn, starosta doliński. Książę Repnin wydał potem deklaracyą: „że wielki poseł imperatorowej chciał tym czynem okazać, jak daleko rozciąga się jego pełnomocnictwo.“
  5. Pieśń konfederatów barskich, śpiewana na nutę: „Kto się w opiekę“.
  6. Dohms Denkwürdigkeiten tom IV. str. 78, (pisma Fryderyka Wielkiego).
  7. Roku 1792 uchwalił sejm tak zwaną konstytucyę 3 maja, wypracowaną na podstawie myśli i zasad z projektowanych ustaw cywilnych Zamojskiego. Wszakże to już było za późno.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.