Zbliżyliśmy się do siebie. Zadrżałem jakby od prądu elektrycznego. I dziwna, z pomiędzy dwojga, poznałem ją od razu. Podając ramię, wziąłem ją za rękę, która drżała nadzwyczajnie... zapewnie z przestrachu.
Nigdy nie byłem zwolennikiem kraniologii ani chiromamcyi. Jednak, dotykając się miękkiej, drobnej rączki, i czując w niej pulsacyą każdej, choćby najskrytszej arteryi, zdawało się mnie, że w sposób nieodgadniony odbywa się między nami jakieś wyższe, duchowe porozumienie. Rozdrażniony cierpieniem mojem, mogłem się łatwo łudzić; lecz niewiem, czy to w skutek złego stąpienia, czy mimowolnego kurczu muszkułów, zdawało się mnie, że ta drobna rączka niewidzianej odemnie osoby kilkakrotnie lekko mnie ścisnęła!
W milczeniu postępowaliśmy dalej. Marzyłem słodko, ale sam niewiem o czem. Nie obieraliśmy drogi, a przecież szliśmy dobrze. Nie mogłem się odważyć, rozpocząć rozmowę, bom się lękał tego głosu, który mnie zmysły odbierał. A zresztą, i o cóż mogłem nieznanej mnie osoby pytać? Na pospolitą jakąś rozmówkę nie mogłem się zdobyć; wolałem więc milczeć czy słuchać raczej monologu, który podczas tego odbywał się w duszy mojej.
Towarzyszka moja zatrzymała się nagle. Szybko, idąc za jakąś myślą dziwną, przypadkową, szepnęła, zawsze tym samym cichym głosem:
— Nie masz pan przy sobie ognia?
— Rozkażesz pani zaświecić?...
— Tak... zdaje mnie się, żeby lepiej może było, iść z latarką.
Niepomny na skutki naszej nowej strategii, chwyciłem
Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/77
Wygląd
Ta strona została przepisana.