Przejdź do zawartości

Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przejrzystość lekkiej, różowej mgły na tle nieba, nadały tej postaci dziwne, magiczne światło. Po długim czasie uczułem teraz mocniejsze serca uderzenie, i zdało mi się że promień życia wypłynął z omdlałej duszy mojej. Ale byłoto tylko krótkie, optyczne złudzenie. Kilka kroków dalej, a urok rozchwiał się. Ujrzałem zwykły koszyk z wiszniami i zwykłą wiejską dziewczynę.
— Cóż ty na to? — zapytał się porucznik, gdyśmy już byli blisko.
— Widzę dziewczynę — rzekłem obojętnie, która sprzedaje wisznie.
— I nic więcej?
— Widzę dwóch żołnierzy, którzy kupują...
— Co mi po nich... do st.. ale na dziewczynę się popatrz!

O gdybym ja był pasterzem,
Najpiękniejszy kwiatek z łąki,
Niósłbym jej w dziennej ofierze,
Śpiewałbym jak te skowronki...

— Kiepskie rymy, poruczniku! — zawołałem ze śmiechem przy tej komiczno-tkliwej roli mego towarzysza, a wchodząc w jego usposobienie, zacząłem:

Gdy Luna w Febowej krainie,
Zaświeci srebnym wieczorem,
Daphna cię czeka w dolinie,
Pod umówionym jaworem!

— Brawo — krzyknął porucznik, widzę, i z ciebie romantyk nielada. Tylko daj sobie powiedzieć, że tchniesz klasycyzmem.
— Właśnie ten zarzut trafia ciebie, mój poruczniku: bo któż z dzisiejszej szkoły wyprowadza pasterkę idyliczną jako bohaterkę serca?