Przejdź do zawartości

Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sło począłem porządkować wrażenia nocy dzisiejszej, a najbardziej zastanawiała mnie myśl, z ostatnich jej słów wypływająca, że mnie znać musi.
Lecz niedługo trwały moje bezskuteczne medytacye. Około pierwszej z północy, usłyszałem pode drzwiami brzęk broni. Z łoskotem otworzono drzwi. Kapitan dyżurny, z adjutantem wystąpili na przód tego dziwacznego nocnego zjawiska, którego tłem były wąsate twarze i błyszczące bagnety.
— Jeden dowód zbrodni więcej — ozwał się auditor uroczystym głosem do kapitana, że jest nierozebrany.
Wzięto się do przetrząsania rzeczy i papierów moich. Patrzałem na to, jakby na scenę jaką z teatru, odegraną po mistrzowsku. Lecz wkrótce przebudzono mnie, i dano do zrozumienia, że wąsy te na tle obrazu, nie były przy prawione, ale samorodne, że bagnety me obklejonem drzewem, ale wybornem żelazem.
Kazano mnie pójść za sobą. Za chwil kilka siedziałem sobie swobodnie, z całym komfortem do medytacyj i marzeń — w ciemnej kazamacie.
Ponieważ w mojej kazamacie nic widzieć nie mogłem, nie opisuję wam zatem wrażenia, jakiego na jej widok doznałem. Musiałem cierpliwie czekać, póki ciemna kortyna niebios nie spuści się na dół, a żyjącym na ziemi nie odsłoni sceny tego olbrzymiego, bezpłatnego widowiska. W moim dramacie było to krótkie intermezzo, w którym, zbierając wrażenia przeszłe, mogłem się sposobić do nowych, które nadejść miały. I w opowiadaniu mojem korzystam z tej chwili wytchnienia i wracam znowu do głównego mego tematu. Założyłem bowiem sobie, skreślić wam obraz