Przejdź do zawartości

Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

za żonę, ty przestaniesz szyć czapki z futra, a ona będzie chodzić w jedwabiu.
— Czyś oszalał Bazylku, sługo mój durny, ja pan z panów, którego przodkom na sejmie inkwizycyjnym pokornie odpowiadał król Zygmunt — ja mam wziąć córkę czapkarza za żonę, dla tego że ma oczy czarniejsze niźli sadza, a liczko kraśniejsze niżeli zorza poranna? Tyś oszalał prawdziwie!
— Ach prawda dobrodzieju, żem bardzo głupio powiedział!
— Więc słuchaj teraz, co ja ci powiem, może to będzie mędrszem. Aby ludzie nic nie mieli do mówienia żeby to jakoś w tem nic dziwnego nie było, więc pójdziesz ty do czapkarza, i rzeczesz mu: czapkarzu dasz mi twą dziewkę za żonę.
— Jak to dobrodzieju... — ja mam tak mówić?... ja mam ją pojąć za żonę?... a cóżby dobrodziejowi potem z tego przyszło?... wzdy tu nie o mnie chodzi!
— Durny sługo, wszakże nie o to tu idzie, aby ona była twoją żoną, ale żeby była w pałacu, a ludzie żeby nie mieli o czem rozpowiadać.
— Toż dobrodziej chcesz ją posiąść, a ja żebym przed ludźmi gadał, żem mężem jej?
— Aha!
— Ba, gdyby to tylko przed ludźmi, ale to trzeba będzie przed księdzem tak powiedzieć, a mówią, że co się gada przed księdzem, to Bóg zapisuje do książki — a potem z tej książki będzie czytał na sądzie ostatecznym!
— Głupi jesteś, ty lepszym nie będziesz jak wszyscy!
— Toż mówią także, że ożenienie to jakiś sakrament,