Przejdź do zawartości

Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bazylek nie mógł się od łez powstrzymać, i gdyby nie imię jego, tyle obiecujące, za ciężki pieniądz nie byłby się oddalił od swego dobrodzieja.
Toż wkrótce zebrał się pan jego, wziął paletot i parasol i wyszedł znowu z ukochanym swoim elewem. Tym razem rzeczywiście obaj poszli do księcia.
Dobrodziej Bazylka, aczkolwiek był już niejaką znakomitością, miał jednak zawsze na tyle skromności dla wyższych, że się w obec nich niżej stawiał, niżeli był w istocie. Więc nie poszedł do samego księcia, ale do jego kamerdynera, wstawiając się o przyjęcie rekruta. Wszystko, co na jego korzyść mógł powiedzieć, było to, że jest nader ograniczonego rozumu, a prawie pozbawiony wszelkich władz umysłowych, i przeto zdolnym jest i wybornym do wszelkiej posługi, która nie cierpi rozbioru krytycznego i uwag osobistych. Bezprzykładna wierność i przywiązanie cechują jego charakter, a ślepe bezwzględne posłuszeństwo wyszczególnia go nawet z pomiędzy tych, co umią słuchać i milczeć. Przy tak wybornych przymiotach nie posiada on ich świadomości, bo to co czyni, czyni z instynktu a nie z namysłu, a więc nie ma też i dumy ani zarozumiałości, która najwięcej nie przystoi tym, co służyć muszą.
Taki klejnot przyjął kamerdyner otwartemi rękami, i naznaczył mu miejsce w grubie od pieca, który ogrzewał pokój samego księcia.
Tym sposobem ujrzał się Bazylek znowu w popiele, a gdyby miał jakie wiadomości z literatury starożytnej i wspomnianej w niej „metampsychosis“, czyli wędrówki duszy, która co 4,000 lat skończywszy swój cyklus, napowrót