Przejdź do zawartości

Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swerni dziejami w przedsionku nowej ery, będą stanowić styrane, bezużyteczne sprzęty, porzucone bez porządku i systemu.
Po tej deklamacyi spojrzał brodacz po malowanych Junoszach, co snać gospodarz zrozumieć musiał, bo ścisnąwszy go za rękę, rzekł do niego:
— Nie, bracie, nie zawiesiłem ich tu dla tego, abym się nimi szczycił, ale... że to... był spadek po moim ojcu, który w testamencie dla nich uszanowanie mi przekazał. Lecz spodziewam się, że już dosyć je szanowałem — dodał dowcipnie — wiszą przeszło lat czterdzieści!
I tak jakoś sporo zwinął się p. Michał z historyą, z tradycyą rodową i testamentem przepisaną spuścizną ojców, że w tydzień po tem, przyszedłszy według swego zwyczaju ksiądz pleban na rozchoworek i szklankę herbaty, przeżegnał się wielkim krzyżem, widząc gołe ściany salonu!
Benignissime, a to co się stało?... zawołał przestraszony.
— To, co się już dawno stać było powinno, odrzekł z zadowoleniem pan Michał, ale my Polacy, zawsze ostatni za postępem zdążamy. Kiedy wszystkie narody odcięły faktycznie przesądy historyzmu, my się jeszcze walamy w tym kale, który nas brudzi i oszpeca.
Sędziwy staruszek stanął przed nosem ze szczyptą tabaki i nie wiedział, co z nią uczynić. Zdziwiły go nowe dogmata pana Michała, a nie mogąc znaleść klucza, gubił się w domysłach.
— Tak jest, antenaty nasze, ciągnął dalej pan Michał za długo już stały na pręgierzu przed okiem potomków