Porwany za młodu/Rozdział XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział XXV. W Balquhidder
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XXV.
W BALQUHIDDER.

Gdyśmy doszli do pierwszego domu, jaki był po drodze, Alan zastukał w dźwierze — co nie było nazbyt bezpiecznem przedsięwzięciem w takiej części Pogórza, jak urwiska Balquhidderu. Żaden wielki klan nie sprawował tu rządów; cała kraina dzieliła się na rozliczne a drobne zaścianki, na poszarpane działki różnych niedobitków, tudzież pomiędzy tak zwanych „ludzi bezpańskich,“ którzy, ustępując przed zaborczością Campbellów, zostali zagnani w te dzikie okolice dokoła źródeł Forth i Teith. Byli tu Stuartowie i Maclarenowie, którzy łączyli się w jedno, gdyż Maclarenowie szli w wojnie za naczelnikiem Alana i tworzyli jeden klan z Appinem. Było tu również wielu z onego starego klanu Macgregorów, który nieraz ręce we krwi umaczał, teraz zaś chronił się przed sprawiedliwością. Tych zawdy źle uważano, a teraz jeszcze gorzej niż przódy, bo nie cieszyli się zaufaniem żadnego stronnictwa w całej Szkocji. Ich naczelnik, Macgregor z Macgregor, był na wygnaniu; bezpośredni zwierzchnik tutejszej ich gromady, Jakób More, najstarszy syn Rob Roya, siedział w twierdzy edynburskiej, oczekując sądu. Byli w złych stosunkach z góralami i doliniakami, z Grahamami, Maclarenami i Stuartami, więc Alan, który podzielał rankor każdego ze swych pobratymców, choćby dalekich, pragnął z całej duszy unikać Macgregorów.
Szczęście nam posłużyło, gdyż zagroda, którą napotkaliśmy, należała do Maclarenów, gdzie Alana nietylko przywitano serdecznie ze względu na jego nazwisko, ale i znano ze względu na rozgłos jego czynów. Tam więc położono mnie niezwłocznie do łóżka i sprowadzono doktora, który stan mego zdrowia uznał za groźny. Ale czy to doktór był tęgi w swym zawodzie, czy też jam był krzepki i młody — dość, że zaledwie tydzień przeleżałem się w łóżku, a przed upływem miesiąca mogłem znów puścić się raźno w drogę.
Przez cały czas Alan mnie nie opuszczał, chociaż nieraz nalegałem na niego, boć doprawdy jego upór co do pozostania w tym domu był częstym przedmiotem kłótni z kilkoma przyjaciółmi, dopuszczonemi do tajemnicy. W dzień krył się on w skalnej pieczarze pod małym laskiem; nocą zaś, gdy wybrzeże było puste, zachodził do domu, by mnie odwiedzić. Nie potrzebuję mówić, czym był zadowolony z jego widoku; pani Maclarenowa, nasza gospodyni, rada była nieba przychylić takiemu gościowi, ponieważ zaś Dunkan Dhu (takie było miano naszego gospodarza) miał w domu dwie kobzy i był wielkim miłośnikiem muzyki, przeto czas, gdym przychodził do zdrowia, był mi prawdziwem weselem, a zamienianie nocy w dzień weszło u nas w obyczaj.
Żołnierze zostawiali nas w spokoju, choć raz oddział złożony z dwóch kompanij i garstka dragonów przechodził nieopodal w zagłębiu doliny; mogłem ich widzieć przez okno, leżąc w łóżku. Co dziwniejsza, nie pojawił się w pobliżu żaden urzędnik i nikt nie zadawał mi pytań, skąd przybywam lub dokąd idę, tak iż w owym czasie byłem wolny od wszelkich śledztw i badań, jak gdybym znajdował się w pustkowiu. Jednakże, zanim pożegnałem te strony, obecność moja była już wiadoma wszystkim mieszkańcom Balquhidderu i przyległych włości, jako że wielu ludzi przychodziło w odwiedziny na przyzbę domu, ci zaś (wedle tamecznego obyczaju) rozgłaszali wieść wśród sąsiadów. W sam raz i tutaj wydrukowano właśnie wyroki. Jeden z nich był przybity prawie że w nogach mego łóżka, tak iż mogłem odczytać mój niezbyt pochlebny rysopis oraz — uwydatnioną większemi literami — wysokość nagrody pieniężnej, wyznaczonej na mą głowę. Dunkan Dhu i inni, którzy wiedzieli, żem tu przybył w towarzystwie Alana, pewno nieraz pomiędzy sobą rozmawiali o tem, ktom ja zacz, a wielu innych też pewnie snuło jakie takie domysły. Chociaż bowiem zmieniłem odzież, nie potrafiłem jednak odmienić wieku, ani też rysów, a chłopcy z Nizin nie tak znów często zaglądali w te okolice, zwłaszcza w owym czasie, — tak iż łatwo było im skojarzyć jedną rzecz z drugą i utożsamić mnie z onym wywołańcem. Inni ludzie zwierzają się z tajemnicy zaledwie dwom lub trzem bliskim przyjaciołom, a i tak ona, tak czy owak na jaw wyjdzie; natomiast u tych współplemieńców można tajemnicę opowiedzieć całej okolicy, a ona dotrzyma jej przez wiek cały.
Zdarzyła się tu jedyna rzecz godna opowieści; była to wizyta, jaką mi złożył Robin Oig, jeden z synów słynnego Rob Roya. Szukano go na wszystkie strony pod zarzutem, iż porwał młodą kobietę z Balfron i, jak utrzymywano, przemocą wziął ją za żonę; i mimoto chadzał on wokoło Balquhidderu, jak pan jaki możny, ufając swej przebiegłości. On to zastrzelił Jakóba Maclarena, chodzącego za pługiem — skąd wyrosła waśń nigdy nieukojona; mimo to wchodził do domu swych śmiertelnych wrogów, tak jak wędrowny przekupień wchodzi do publicznej gospody.
Dunkan zdążył szepnąć mi, kto to zacz, i spojrzeliśmy z zakłopotaniem po sobie. Trzeba wiedzieć, iż było to już przed godziną, o której spodziewaliśmy się nadejścia Alana; nie zanosiło się na to, by ci dwaj mieli dojść ze sobą do zgody, jeżelibyśmy zaś posłali Alanowi zawiadomienie lub starali się dać mu jakiś znak, niewątpliwie wzbudziłoby to podejrzenie w człowieku tak tajemniczym jak Macgregor.
Wchodząc, okazywał po sobie wielką uprzejmość, ale przypominającą człowieka z gminu; zdjął magierkę i przed panią Maclarenową, ale nakrył znów głowę, przemawiając do Dunkana; przedstawiwszy się tym sposobem (jak mu się pewnie zdawało) we właściwem świetle, podszedł do mego łoża i oddał mi ukłon.
— Uwiadomiono mnie, mości panie — ozwał się, — że nazwisko wasze jest Balfour.
— Nazywam się Dawid Balfour — odrzekłem, — jestem do usług waćpana.
— Powiedziałbym waszmości moje miano — mówił przybysz, — ale ostatniem i czasy zostało ono nieco zszargane; może wystarczy, gdy powiem waćpanu, że jestem rodzonym bratem Jakóba More Drummond’a lub Macgregora, którego imię pewno nie jest nieznane uszom waćpana.
— Nie, panie łaskawy, — rzekłem nieco zaniepokojony, — tak samo i miano pańskiego ojca, Macgregora Campbella.
To mówiąc, siadłem na łóżku i ukłoniłem mu się, bom myślał, że najlepiej postępować z nim grzecznie w razie, gdyby zechciał się szczycić, że za ojca miał banitę. On odwzajemnił mi się ukłonem i prawił dalej.
— Ale posłuchaj no waszmość, co przybyłem ci powiedzieć. W roku 1745-ym brat mój poruszył część klanu „Gregora“ i powiódł sześć kompanij do boju za świętą sprawę; otóż chirurg, który poszedł z naszym klanem i leczył nogę mojego brata, zgruchotaną w starciu pod Preston, był szlachcicem tego samego nazwiska, co waćpan. Był on bratem Balfoura z Baith; jeżeli więc waćpan jesteś w jakowymś stopniu spokrewniony z rodziną owego szlachcica, gotów jestem oddać siebie i moich ludzi na pańskie usługi.
Trzeba sobie przypomnieć, żem o mojem pochodzeniu wiedział nie więcej, niż pierwszy lepszy pies dziadowski; wprawdzie stryj chlubił się kilkoma dostojnemi koligacjami naszej rodziny, ale w chwili obecnej były one bez znaczenia, wobec czego nic mi nie pozostało ponad gorzkie wyznanie, iż nie umiem dać wyjaśnień.
Robin odpowiedział krótko, iż szkoda, że zadawał sobie tyle trudu, poczem odwrócił się do mnie plecami, nie skinąwszy mi nawet na pożegnanie, a gdy podchodził ku drzwiom, słyszałem jak mówił do Dunkana, nazywając mnie „ot sobie jakimś chłystkiem bez koligacyj, który nie zna nawet własnego ojca.“ Mimo, że słowa te przejęły mnie gniewem, a moja nieświadomość wstyd we mnie obudzała, to przecież nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu na myśl, że człowiek, który znajdował się niemal w sidłach sprawiedliwości (istotnie powieszono go w trzy lata później) był tak skrupulatny co do rodowodu swych znajomych.
W sam raz gdy był w drzwiach, spotkał wchodzącego Alana. Obaj cofnęli się i spoglądali jeden na drugiego jak dwa psy, co widzą się poraz pierwszy. Obaj byli niewielkiego wzrostu, lecz wyglądali na wielce nadętych dumą. Każdy z nich miał u boku szablę, zaś w chwili obecnej jeden i drugi poruszeniem uda potrącił jej rękojeść, żeby łatwiej było ją pochwycić i obnażyć brzeszczot.
— Pan Stuart, jak sądzę — rzecze Robin.
— Juści, panie Macgregor, jest to nazwisko, którego nie trzeba się wstydzić, — odparł Alan.
— Nie wiedziałem, że waszmość przebywasz w mem opolu, — powiada Robin.
— Pomnę, że znajduję się w opolu mych druhów Maclarenów, — rzekł Alan.
— W tem cała trudność — odciął się tamten. — Różnieby można o tem mówić.
— Ale zdaje mi się, żem słyszał, iż waćpan tęgo władasz szablą?
— O ile nie jesteś głuchy od urodzenia, panie Macgregor, tedy posłyszysz jeszcze o wiele więcej — rzecze Alan. — Nie jestem w Appinie jedynym człowiekiem, który umie obchodzić się ze stalą, a kiedy mój krewniak, kapitan Ardshiel, przed niedawnym czasem przemówił się ostro z pewnym szlachcicem twego nazwiska, nie słyszałem jakoby Macgregor lepiej się spisał.
— Czy waszmość masz na myśli mego ojca? — zapytał Robin.
— No, nicby w tem nie było dziwnego — odrzekł Alan. — Schlachcic, o którym myślę, miał zły gust, iż doczepił miano Campbell do swego nazwiska.
— Mój ojciec był już w wieku podeszłym — odparł Robin, — więc pojedynek był nierówny. Waszmość tworzyłbyś ze mną lepszą parę.
— Właśnie o tem myślałem — rzekł Alan.
Powstałem napoły z łóżka, a Dunkan stał już u boku tych dwu czupurnych kogutów, gotów użyć swego pośrednictwa przy lada sposobności. Atoli kiedy doszło do owej wymiany słów, sprawa już stała na ostrzu noża, wobec czego Dunkan, choć mu trochę twarz pobladła, rzucił się w środek.
— Mości panowie, — odezwał się, — mnie zgoła co innego przychodzi do głowy. Mam-ci ja dwie kobzy, a oto u mnie bawią dwaj zacni panowie, którzy obaj są zawołanymi kobziarzami. Zdawna już o to spór idzie, kto z was lepiej gra na kobzie, więc oto nadarza się doskonała sposobność, by spór ten rozstrzygnąć.
— No, mościpanie, — rzekł Alan, wciąż zwracając swą mowę do Robina, od którego zresztą nie odrywał oczu, tak samo jak i Robin od niego, — no, mościpanie, myślę, że waćpana doszła jakowaś wieść o tem. Więc waćpan parasz się muzyką, jak ludzie powiadają? Jesteś potrosze i kobziarzem?
— Umiem grać na kobzie jak sam Macrimmon! — zawołał Robin.
— Bardzo to śmiałe powiedzenie! — prawi Alan.
— Zdarzało mi się przódy iścić śmielsze słowa — odciął się Robin — i to wobec lepszych przeciwników.
— Snadnie to można wypróbować — rzecze Alan.
Dunkan Dhu wydobył czemprędzej dwie kobzy, które stanowiły najcenniejszą jego majętność, poczem zastawił przed swymi gośćmi udziec baraniny oraz butelkę napitku, który zwie się polewką atholską, a przyrządza się ze starej gorzałki, wycedzonego miodu i słodkiej śmietanki, zlekka ubitej — wszystko w odpowiedniej mierze i porządku. Dwaj przeciwnicy jeszcze byli roznamiętnieni sprzeczką, mimoto usiedli po obu stronach zasmolonego kominka, okazując po sobie wielką ogładę towarzyską. Maclaren jął ich zapraszać do skosztowania baraniny i „żoninej polewki,“ przypominając im, że żona jego była rodem z Athole, a słynęła daleko, i szeroko z doskonałości tego wyrobu. Atoli Robin nie przyjął poczęstunku, jako iż mu to rzekomo na dech szkodziło.
— Winienem oznajmić waszmości — rzecze Alan, — że ja od dziesięciu godzin nie miałem kawałka chleba w ustach, a to chyba dla tchu bardziej szkodliwe, niż jakakolwiek polewka w całej Szkocji.
— Nie chcę-ć ja przodku brać przed tobą, panie Stuart! — odparł Robin. — Jedz i pij, a ja pójdę za twym przykładem.
Każdy z nich zjadł mały kęs baraniny i wypił szklankę krupniku w ręce pani Maclarenowej; następnie po wielu ceregielach Robin wziął kobzę i zagrał niedługiego wyrwasa o nader szumnej, zawadjackiej nucie.
— No, no, umiesz asan dąć w kobzę! — rzekł Alan biorąc instrument z rąk sąpierza, zagrał najpierw, tego samego wyrwasa tym samym sposobem co Robin, następnie jął przechodzić w coraz to nowe odmianki, które raz wraz upiększał całym szeregiem akordów, w jakich lubują się kobeźnicy, nazywając je „świegotaniem.“
Podobała mi się gędźba Robina, ale grą Alana byłem oczarowany.
— Nieźle, panie Stuart, — rzekł jego współzawodnik, — ale okazujesz mało pomysłowości w świergoleniu.
— Ja! — krzyknął Alan, a krew uderzyła mu do policzków. — Zadaję lża waszmości!
— Widocznie przyznajesz się asan, że doznałeś porażki, — rzekł Robin, — jeżeli starasz się zmienić kobzę na pałasz!
— Trafnie rzekłeś, panie Macgregor — odpowiedział Alan, — przeto narazie — (to słowo silnie zaakcentował) — cofam zarzut kłamstwa i odwołuję się do sądu Dunkana.
— Zaprawdę, waćpan nie masz potrzeby na nikogo się powoływać — rzekł Robin. — Sam jesteś o wiele lepszym sędzią niż którykolwiek Maclaren w Balquhidder, bo, jak mi Bóg miły, na Stuarta jesteś tęgim kobziarzem. Daj mi kobzę.
Alan spełnił jego prośbę, a Robin zaczął naśladować i poprawiać którąś z przegrawek Alanowych, którą snadź pamiętał doskonale.
— No, no, znasz się asan na muzyce, — ozwał się Alan posępnie.
— A teraz zechciej sam być sędzią, panie Stuart — rzekł Robin i podjąwszy przegrawki od samego początku, przerobił je całkowicie w tak nowym duchu, z takiem natchnieniem i uczuciem, z tak niebywałą fantazją i taką zwinnością we wtórze, żem był wprawiony w podziw jego graniem.
Co się tyczy Alana, temu twarz sposępniała i zapałała gniewem — usiadł i gryzł palce, jak człek głęboko czemś dotknięty.
— Dość tego! — zawołał. — Waćpan umiesz grać na kobzie... dajmy już temu spokój!
I zabierał się do wstawania. Atoli Robin jedynie wyciągnął dłoń przed siebie, jak gdyby prosząc o ciszę, i uderzył w wolny takt piosenki wojskowej. Była to już sama przez się piękna melodja, a odegrana została doskonale; zdaje się jednak, że piosnka ta wiązała się ze Stuartami z Appinu, zaś Alanowi szczególniej była ulubioną. Ledwie rozbrzmiały pierwsze jej dźwięki, alić w jego twarzy zaszła jakaś zmiana; gdy takty jęły iść raźniej, zda się, nie mógł już usiedzieć w miejscu, a zanim piosenka dobiegła do końca, z czoła znikły mu jego ostatnie ślady zawziętości, a on sam nie myślał już o niczem jak tylko o muzyce.
— Robinie Oig, — przemówił, gdy przebrzmiały ostatnie nuty, — znakomity z ciebie kobziarz. Jam nie godzien grywać pospołu z tobą. Jako mię tu widzisz! więcej posiadasz znajomości muzyki w swym małym palcu, niż ja w swej głowie! A choć pamiętam jeszcze o tem, iż pokazałbym waćpanu większe dziwa gdyby przyszło rozprawiać się zimnem ostrzem ze stali, wolę jednak zawczasu go ostrzec... byłoby to niepięknie! Przykroby mi było porąbać człeka, który umie grać na kobzach tak jak waćpan!
Na tem zakończyła się zwada; przez całą noc krążyła polewka, a kobza przechodziła z rąk do rąk. Dzień już się rozjaśnił, a trzej biesiadnicy zabawiali się wciąż w najlepsze, aż nakoniec Robin ledwo że sobie przypomniał, iż komu w drogę, temu czas.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.