Porwany za młodu/Rozdział XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział XXIV. Ucieczka przez wrzosiste rozłogi. Zwada
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XXIV.
UCIECZKA PRZEZ WRZOSISTE ROZŁOGI.
ZWADA.

Pod osłoną nocy przeprawiono Alana i mnie poprzez Loch Errocht, poczem idąc wzdłuż wschodniego wybrzeża tej odnogi doszliśmy do drugiej kryjówki koło wylotu Loch Rannoch, dokąd nas zaprowadził jeden z pacholików, posługujących w Klatce. Ów wyrostek niósł wszystkie nasze tobołki oraz płaszcz Alana; niósł je lekko, jak piórko, i stąpał raźnie, jak wytrzymały kuc górski, mimo że niespełna połowa owego brzemienia zwykła była przytłaczać mnie do do ziemi. Z postawy jednak wyglądał niepozornie — jak patyk, który potrafiłbym złamać na kolanie.
Było to dla nas wielką ulgą, iżeśmy szli nieobjuczeni; być może, że bez owej ulgi i, co za tem idzie, poczucia swobody i lekkości, ja nie mógłbym wcale iść. Wszak dopieroco wstałem z łoża boleści, a w obecnych naszych warunkach doprawdy nic nie mogło mnie zachęcić do tak wielkiego wysiłku, by przeprawiać się (jakeśmy to czynili) przez najprzykrzejsze pustosze Szkocji, pod zachmurzonem niebiem, pośród rozłamu w sercach naszych.
Przez długi czas nie mówiliśmy nic, tylko szliśmy koło siebie, lub jeden za drugim, obaj z marsem na czole: ja uniesiony gniewem i butą, rysowałem sobie w wyobraźni, jaką to siłę pozyskałem dzięki tym dwom gwałtownym i grzesznym uczuciom; Alan zaś był jednocześnie gniewny i zawstydzony — wstydził się, że stracił moje pieniądze, a dąsał się, iżem tak wziął mu za to złe.
Myśl o rozłączeniu coraz to silniej nawiedzała mą duszę, a im bardziej zgadzałem się z tą myślą, tem bardziej mi było wstyd mej zgody. Byłby to zaiste czyn piękny, chlubny i szlachetny, gdyby Alan obrócił się i rzekł do mnie:
— Żegnaj mi. Sam znajduję się w największem bezpieczeństwie, a moje towarzystwo jeno ciebie naraża.
Ale jakoż to mnie przystało zwrócić się do przyjaciela, który z pewnością mnie miłował, i powiedzieć mu:
— Tobie grozi większe, mnie mniejsze niebezpieczeństwo; przyjaźń twoja jest mi ciężarem, idź sobie i sam na własną rękę narażaj się na szwank lub uciążliwości...
Nie, niepodobna! na samą już głęboko utajoną myśl o tem wstyd palił mi lica.
A przecie Alan postąpił był jak dziecko, a co gorsza, jak niewdzięczne dziecko. Wyłudzenie ode mnie pieniędzy w ową chwilę, gdym leżał nieprzytomny, było mało co lepsze od kradzieży; a oto teraz wlókł się obok mnie, nie mając grosza przy duszy, mimo to jednak, ilem mógł zmiarkować, z całą niefrasobliwością zamierzał utrzymywać się z tych pieniędzy, które ja zmuszony byłem wyżebrać. Prawda, iż gotów byłem z nim się podzielić, ale właśnie to mnie złościło, żem widział, jak on liczy na mą gotowość.
Te dwie sprawy wciąż opanowywały mój umysł, a nie mogłem z żadną się odezwać, by nie dopuścić się czarnej nikczemności. Tak wpadałem w drugie zło, bom się wcale nie odzywał i ani razu nie spojrzałem na mego przyjaciela, conajwyżej kącikiem mego oka.
Nakoniec na drugim brzegu Loch Errocht, w przechodzie przez miejsce równe i sitowiem porosłe, gdzie kroczyć można było wygodnie, Alan nie mógł już wytrzymać i przybliżył się do mnie.
— Dawidzie, — ozwał się, — dwaj przyjaciele nie powinni się tak przejmować małą przygodą. Winienem rzec, że mi bardzo przykro, więc oto ci to wyznaję. Jeżeli zaś masz jeszcze teraz coś do powiedzenia, najlepiej będzie, gdy mi się z tem zwierzysz.
— Ee! — rzekłem, — cobym znów miał do powiedzenia?
Wydawał mi się zbity z tropu, co budziło we mnie brutalną radość.
— Nie, nie! — rzekł on nieco drżącym głosem, — ale skoro powiadam, iż zasłużyłem na naganę?
— Juści, zasłużyłeś na naganę — rzekłem chłodno, — a przyznasz mi chyba, żem cię nigdy nie ganił.
— Nigdy — odpowiedział Alan, — ale wiesz doskonale, żeś uczynił rzecz gorszą. Czy mamy się rozłączyć? Jużeś raz tak powiedział. Czy chcesz znowu to powiedzieć? Z tego miejsca, gdzie stoimy, aż po jedno i drugie morze, jest niemało gór i rozłogów, mój Dawidzie, a powiem ci, że niebardzo się napieram pozostawać tam, gdzie nie życzą sobie mej obecności.
Słowa te przeszyły mnie jak ostre szpady i zdawały się obnażać moją utajoną niewierność.
— Alanie Breck! — zawołałem. — Czy sądzisz, żem taki, iż odwrócę się tyłem do ciebie w największej twej niedoli? Nie wolno ci mówić mi tego w oczy! Całe moje postępowanie zadaje kłam tym słowom! Prawda, żem usnął tam na ugorzyskach, ale wynikło to ze zmęczenia, a ty czynisz źle, że mi to wypominasz...
— Nigdym tego nie czynił — odrzekł Alan.
— Ale pominąwszy owo — mówiłem dalej, — cóżem ja uczynił, iż czynisz mnie psubratem, podsuwając mi takie myśli? Nigdym ci ja jeszcze nie opuścił przyjaciela, a nie zanosi się na to, bym od ciebie miał zaczynać. Łączą nas węzły, których ja nigdy nie zdołam zapomnieć, nawet gdybyś ty zdołał o nich zapomnieć.
— Jedną ci tylko rzecz powiem, Dawidzie, — rzekł Alan z całym spokojem, — iż przez czas długi winienem ci był życie, a teraz winien ci jestem pieniądze. Powinieneś starać się ulżyć mi tego ciężaru.
To powinno było mnie wzruszyć, i w pewnej mierze mnie wzruszyło, ale w sposób zgoła niewłaściwy. Czułem, że postępowałem źle, i byłem już teraz zły nietylko na Alana, ale w dodatku i na samego siebie, co czyniło mnie tem bardziej zaciętym.
— Prosiłeś, bym ci wszystko powiedział — ozwałem się. — Dobrze, więc powiem. Sam wyznajesz, iżeś wyrządził mi złą przysługę; zmuszony byłem przełknąć obelgę; wszakoż nigdy nie czyniłem ci wyrzutów, ani o tem nie wspominałem, pókiś ty tego nie uczynił. Teraz zaś ty mnie łajesz za to, że nie mogę śmiać się i śpiewać, jak gdybym rad był temu, że mnie obrażono. Za chwilę dojdzie do tego, że będę musiał uklęknąć przed tobą i dziękować ci za to wszystko! Winieneś więcej zważać na innych, Alanie Breck! Gdybyś więcej myślał o drugich, pewno mniej byś mówił o własnej osobie, a skoro przyjaciel, który miłuje cię bardzo, zniósł obrazę nie mówiąc ni słowa, wolałbyś dać temu spokój, zamiast kręcić z tego bicz na smaganie jego pleców. Własne to było twoje zdanie, iż to ty sam zasłużyłeś na naganę, w obec tego nie tobie przystoi wszczynać zwadę.
— No, no, no, — rzekł Alan, — nie mów już nic więcej.
I popadliśmy znowu w dawne milczenie, gdyśmy doszli do kresu podróży, zjedliśmy wieczerzę i pokładliśmy się spać, nie mówiąc do siebie ni słowa.
Z brzaskiem dnia następnego pachoł przewiódł nas przez Loch Rannoch i udzielił nam rad co do najwłaściwszego kierunku drogi. Ta miała nas wprowadzić odrazu pomiędzy wierchy: należało iść półkolem, mijając głowice Glen Lyon, Glen Lochay i Glen Dochart, następnie zejść na niziny koło Kippen i górnego biegu rzeki Forth. Alan niezbyt był zadowolony tą marszrutą, która wiodła przez kraj jego dziedzicznych wrogów, Campbellów z Glenorch. Upierał się, iż kierując się na wschód, zajdziemy wnet pomiędzy Stuartów z Athole, szczep tegoż, co on, nazwiska i pochodzenia, choć podlegający innemu naczelnikowi, a ponadto dojdziemy o wiele łatwiejszą i krótszą drogą na miejsce przeznaczenia. Atoli pachołek, który w rzeczywistości był przywódcą wywiadowców Clunyego, zdołał go wreszcie przekonać do swoich rad, wymieniając siły wojska w każdym okręgu i kończąc uwagą (o ile ją dobrze zrozumiałem), że nigdzie nie będą nam czynili mniej wstrętów, jak w dzielnicy Campbellów.
Alan uległ wkońcu, acz niebardzo chętnie.
— Jest to jedna z najpodlej szych okolic Szkocji — powiadał. — Ile mi wiadomo, nic tam niema, oprócz wrzosów, wron i Campbellów. Ale widzę, że aspan jesteś człekiem rozgarniętym; niechże więc stanie się zadość twej doli!
Wyruszyliśmy więc po tej wytycznej i prawie przez całe trzy noce przedzieraliśmy się przez poczwarne góry, pomiędzy źródliskami rozhukanych strumieni; często spowijała nas mgła, prawie ustawicznie siekły nas wichry i deszcze, natomiast ni razu nie rozweselił nas promyk światłości słonecznej. W dzień leżeliśmy i spali w zamokłych wrzosowiskach, nocą zaś wspinaliśmy się bez ustanku po karkołomnych wierchach i pośród urwistych turni. Często błądziliśmy, i nadkładaliśmy drogi; często tak uwikłaliśmy się w mglice, że trzeba było leżąc wyczekiwać aż się rozwidni. O rozpaleniu ogniska nawet nie było co myśleć. Jedyną naszą strawą była zacierka oraz kawał zimnego mięsiwa, któreśmy wynieśli z Klatki; co się zaś tyczy napoju, to niebu wiadomo, że wody nam nie brakło.
Był to czas okropny, — a okropności przydawała mu posępna pogoda i smętny krajobraz. Nigdy nie mogłem się rozgrzać; zęby szczękały mi głośno, a nękał mnie nader dokuczliwy ból gardła, taki jakiego doświadczałem na wysepce; w boku uczuwałem bolesne kłucie, które mię nie opuszczało ani na chwilę; kiedy zaś spałem w wilgotnem łożu, gdzie z góry tłukł mnie deszcz, a od dołu chlupało pode mną błoto, wówczas w rojeniach przeżywałem na nowo conajgorsze moje przygody — widziałem to wieżę dworu w Shaws, oświeconą błyskawicami, to Ransome’a, niesionego na plecach marynarzy pod pokład okrętu, to Shuana konającego na podłodze czatowni, to znów Colina Campbella starającego się rozpiąć guziki surduta. Z takich to poszarpanych snów budzono mię o zmierzchu, bym usiadłszy w tejże kałuży, gdziem spał, mógł się nieco pożywić zimną zacierką; deszcz ciął mnie wówczas ostro po twarzy lub zimnemi, jak lód, strugami spływał mi po grzbiecie; mgła otulała nas jakby pomrocznym namiotem — albo też, bywało, gdy powiał wiatr, rozdzierała się nagle w dwie strony i odsłaniała przed nami wnękę jakowej czarnej doliny, gdzie rozgłośnie huczały potoki.
Zewsząd dochodził nas gwar mnóstwa strumieni. Z powodu ciągłej ulewy wezbrały źródliska górskie; każdy źleb rozlewał wodę jak żóraw studzienny, każdy z poników wypełnił, ba przepełnił, swoje łożyska i bryzgał pianą. W czasie naszych nocnych wędrówek uroczystym nastrojem przejmował mnie odgłos tych zdrojów, słyszany kędyś nisko w dolinie — jużto huczący jak grom, jużto niejako rozkrzyczany gniewem. Teraz stało mi się zrozumiałem podanie o Wodniku, owym biesie rzecznym, który, jak prawią baśnie, jęczy i wrzeszczy nad brodem, póki nie nadejdzie potępiony podróżnik. Zauważyłem, iż Alan temu wierzył lub napoły dowierzał, a kiedy rzeczna wrzawa rozpętała się huczniej, niż zwykle, byłem nieco zdziwiony, widząc jak on się żegnał obyczajem katolickim.
Wśród całej tej okropnej włóczęgi nie było pomiędzy nam i żadnej zażyłości, a rzadko nawet gawędziliśmy z sobą. Prawda, żem był śmiertelnie zmęczony, co może najlepiej mnie usprawiedliwić; pozatem jednak już od urodzenia miałem naturę nieprzejednaną, co nieprędko znosiła obrazę i nieprędko ją zapominała, teraz zaś byłem rozjątrzony zarówno na mego druha jak i na siebie. Przez dwa dni był on niemal wciąż nieznośnie uprzejmy; wprawdzie milczał, ale zawsze był skory do pomocy i zawsze się spodziewał (jakem to mógł doskonale zauważyć), że moje niezadowolenie przeminie. Przez cały ten czas ja byłem w sobie zawzięty, podsycając swój gniew, opryskliwie odrzucając przysługi Alana i omijając go wzrokiem, jak gdyby to był krzak lub kamień.
Druga noc, a raczej jutrznia trzeciego dnia, zastała nas na górze całkowicie odsłoniętej tak, iż nie mogliśmy postąpić według zwykłego trybu, to jest rozłożyć się natychmiast do śniadania i drzemki. Zanim dotarliśmy do miejsca osłoniętego, poszarzało już na dobre, bo choć jeszcze mżyło, przecież chmury podniosły się wyżej; gdy Alan spojrzał mi w oblicze, obaczyłem w nim oznaki jakiegoś niepokoju.
— Lepiej by było, gdybyś mi pozwolił ponieść twój tłomok, — ozwał się po raz może już dziewiąty od czasu, gdyśmy rozstali się z wywiadowcą koło Loch Rannoch.
— Dobrze się czuję, dziękuję ci — odrzekłem głosem jak lód chłodnym.
Alan sponsowiał.
— Nigdy ci już się z tem nie zaofiaruję — powiedział. — Nie jestem-ci ja człowiekiem cierpliwym, Dawidzie.
— Nigdy nie mówiłem, że nim jesteś, — odciąłem się gburowato i niedorzecznie, jak gdybym był chłopakiem dziesięcioletnim.
Alan nie dał mi wówczas odpowiedzi, ale jego zachowanie starczyło za odpowiedź. Odtąd, rzecby można, przestał się zgoła troszczyć o zajście u Cluny’ego; znów założył kapelusz na bakier, szedł raźno, wygwizdywał najrozmaitsze melodje i spoglądał na mnie zukosa, uśmiechając się wyzywająco.
Trzeciej nocy wypadło nam przechodzić przez zachodnią rubież kraiku Balquyhidder. Noc była jasna i chłodna, w powietrzu dawał się odczuć lekki przymrozek; północny wiatr rozgonił chmury i niebo wyiskrzyło się gwiazdami. Strumienie były jeszcze wezbrane i budziły wielki hałas wśród gór; atoli zauważyłem, iż Alan nie myślał już o wodniku i był w przepysznem usposobieniu. Dla mnie owa zmiana pogody przyszła nazbyt późno; przeleżałem się był w błocie tak długo, że (jak powiada Pismo święte) sama odzież moja „wstręt mi czyniła;“ byłem śmiertelnie znużony, ciężko chory, pełen dreszczów i dolegliwości; zimny dech wiatru nawskroś mię przenikał, a jego szum ogłuszał moje uszy. W tej niedoli musiałem jeszcze znosić pewnego rodzaju prześladowanie ze strony mego towarzysza. Gadał on teraz bez ustanku, a nigdy bez jakiejś uszczypliwości. „Whig“ — było to jeszcze najlepsze miano jakiem mnie obdarzał.
— Hejże, mój Whigusiu, — powiadał, — przeskoczno ten rowek! Wiem, że z ciebie skoczek nielada!
I tak wciąż na różne sposoby, zawsze przedrzeźniając mi się przytem głosem i twarzą.
Wiedziałem, żem ja sam, a nie kto inny, był temu przyczyną; jednakże zanadto byłem sterany, bym zdobył się na skruchę. Czułem, że już niedaleko mogę się zawlec, lada dzień niechybnie padnę i skonam, jak owca lub lis, na tych oślizgłych od wilgoci górach, a kości moje tu zbieleją, jak kości dzikiego zwierza. Miałem głowę wichrowatą, to być może, — bądź co bądź, zacząłem się lubować tem wyobrażeniem, zacząłem znajdować upodobanie w myśli o takiej śmierci samotnej w pustkowiu, gdy mnie obsiędą srogie orły, czyhając na ostatnie moje chwile. Wówczas (myślałem sobie) Alan będzie żałował; gdy mnie już nie będzie na tym świecie, przypomni sobie, ile mi zawdzięczał, a to wspomnienie będzie dlań udręką. Takom więc szedł, niby żak schorzały, głupiuśki a złośliwy, żywiąc w sobie gniew przeciwko bliźniemu, zamiast upaść na kolana i błagać Boga o zmiłowanie. Zasię przy każdym docinku Alana ażem się skręcał we dwoje.
— Ach! — myślałem sobie; — mam-ci ja w zapasie lepszą dokuczliwość; gdy padnę i wyzionę ducha, będzie to dla ciebie prawdziwym policzkiem. Ach, jakiż odwet!... och, jak będziesz żałował swej niewdzięczności i okrucieństwa!...
Ale tymczasem robiło mi się gorzej z każdą chwilą. Raz upadłem, gdyż noga mi się powinęła z osłabienia. Wzruszyło to Alana na chwilę, ale zerwałem się tak żwawo na nogi i tak spokojnie ruszyłem w dalszą drogę, iż on niebawem zapomniał o tem zdarzeniu. Biły na mnie udary gorąca, to znów chwytały mnie targające dreszcze. Kłucie w boku stało się wprost nieznośne. Wkońcu zacząłem odczuwać, że już dalej wlec się nie mogę; jednocześnie ni stąd ni z owąd owładnęło mną pragnienie, by rozprawić się z Alanem, dać folgę wzburzeniu i rychlejszym sposobem dokonać żywota. Właśnie on przezwał mnie „whigiem.“ Jam się zatrzymał.
— Mości Stuart! — ozwałem się głosem, który drżał jak struna na gęślikach, — waćpan jesteś ode mnie starszy i winieneś znać swe obyczaje. Zali poczytujesz za rzecz wielce mądrą lub dowcipną wytykać mi moje przekonania polityczne? Mniemałem, że gdzie doszło do niesnasków, tam szlachcicom nawet zwadzonym przystoi zachować miarę wzajemnej grzeczności; w razie przeciwnym, mogę aści zapewnić, zdobyłbym się na docinek lepszy od wielu twoich uszczypliwości.
Alan stanął naprzeciwko mnie, mając kapelusz na bakier, ręce osadziwszy w kieszeniach spodni i pochyliwszy głowę zlekka w bok. Słuchał mych słów, uśmiechając się złośliwie, o ile zdołałem dostrzec przy świetle gwiazd; kiedy skończyłem, zaczął pogwizdywać melodję jakobicką. Była to nuta piosenki, wydrwiwającej obronę jenerała Cope’a w twierdzy Presta.

Hej, Janie Cope, czyś jeszcze żyw?
Czy twoje bębny jeszcze werbel grają?

Przyszło mi na myśl, że w dniu onej bitwy Alan walczył po stronie króla.
— Czemuż to wybrałeś tę melodję, mości Stuart? — zagadnąłem. — Czy chcesz mi przypomnieć, że pobito cię i po tej i po tamtej stronie?
Nuta śpiewki zamarła na wargach Alana.
— Dawidzie! — odezwał się.
— Ale w obecnych czasach już przeszły te obyczaje — ciągnąłem dalej, — i sądzę, że odtąd winieneś odzywać się uprzyjmie o moim królu i o moich przyjaciołach Campbellach.
— Jestem Stuart... — zaczął Alan.
— O-o! — powiadam mu na to, — wiem, że waćpan nosisz nazwisko królewskie. Ale winienem ci przypomnieć, że odkąd bawię na Pogórzu, widziałem wielu takich, którzy noszą to miano, a najlepsza rzecz, jaką o nich mogę powiedzieć, jest to, że nie zaszkodziłoby im czasem porządnie się umyć.
— Czy wiesz, że mnie znieważasz? — rzekł Alan głosem bardzo ściszonym.
— Dalibóg! Bardzo mi przykro, — odrzekłem, — gdyż jeszcze nie skończyłem tego, com miał powiedzieć; jeżeli waćpanu nie podoba się ta rozmowa, wątpię, czy i dalsza gawęda będzie się podobała. Zostałeś zmuszony do ucieczki z pola walki przez dorosłych ludzi z mego stronnictwa; licha to przyjemność w żywe oczy kłamać przed chłopięciem. Pobili cię whigowie i Campbelle; uciekałeś przed nimi jak szarak. Wypada ci mówić o nich, jako o lepszych od siebie.
Alan stał całkiem spokojnie, a poły jego płaszcza łopotały poza nim na wietrze.
— Biadaż! — ozwał się nakoniec. — Są rzeczy, których niepodobna puścić płazem.
— Nigdym o to waćpana nie prosił — odrzekłem. — Jestem tak gotów jak waszeć.
— Gotów? — zapytał.
— Gotów — powtórzyłem. — Nie jestem pyszałkiem i samochwałem, jak ktoś, kogo potrafię nazwać po imieniu. Wystąp aść!
I dobywszy pałasza, złożyłem się tak jak uczył mnie sam Alan.
— Dawidzie! — ów zawołał. — Czyś oszalał? Nie mogę potykać się z tobą, Dawidzie! Toć byłoby jawne morderstwo!
— Miałeś to na celu, gdyś się ze mnie naigrawał — odparłem.
— To prawda! — krzyknął Alan i stał przez chwilę, ściskając sobie dłonią usta, jak człek boleśnie rażony.
— To szczera prawda — powtórzył i dobył pałasza. Lecz zanim zdołałem tknąć jego brzeszczotu swą bronią, on odrzucił od siebie swój oręż i rzucił się na ziemię.
— Nie, nie, — powtarzał raz wraz, — nie, nie... nie mogę... nie mogę... nie mogę...
Na to spłynęły ze mnie ostatki mego gniewu — i stałem nieruchomo w miejscu, słaby, strapiony i blady, dziwując się sam sobie. Pół świata oddałbym za to, bym mógł cofnąć to, com powiedział; ale gdy już słowo z ust wyleciało, któż zdoła je cofnąć? Przypomniałem sobie całą dawną uprzejmość i waleczność Alana, przypomniałem sobie, jak on mi pomagał, jak cieszył się i smucił wespół ze mną w dniach naszej niedoli; następnie uprzytomniłem sobie własne moje zniewagi — i obaczyłem, iżem na zawsze stracił tego dzielnego przyjaciela. Jednocześnie choroba, która wisiała nade mną, zaczęła niejako się zdwajać, a ból w mym boku przenikał mnie nawskroś jak ostrze miecza. Myślałem, iż padnę bez zmysłów na miejscu, gdziem stał.
To natchnęło mię pewną myślą. Żadne tłumaczenia się nie mogły zatrzeć tego, com powiedział; nie było co o nich myśleć, gdyż żadne z nich nie zdołałoby przesłonić zniewagi. Atoli tam, gdzie wszelkie usprawiedliwianie się było bezskuteczne, jedno wołanie o ratunek mogło przeciągnąć Alana z powrotem na moją stronę. Przeto zrzuciłem z serca pychę i odezwałem się.
— Alanie, jeżeli nie zdołasz mnie poratować, będę musiał tu wnet zemrzeć.
On zerwał się, usiadł i spojrzał na mnie.
— To prawda — odezwałem się. — Już ze mną krucho!... O, żebym się tylko dostał do jakiego domostwa... tamby mi było lżej umierać.
Nie miałem potrzeby udawać; czym chciał, czy nie chciał, przemawiałem głosem płaczliwym, który zdołałby wzruszyć i kamienne serce.
— Czy możesz iść? — zapytał Alan.
— Nie, odparłem, — nie potrafię bez pomocy. Od godziny już słaniam się na nogach, w boku mnie kłuje, jakby ktoś mnie przypalał żelazem rozgrzanem do czerwoności; tchu nie mogę złapać. Jeżeli umrę, czy przebaczysz mi, Alanie? W głębi serca zawszem miał miłość dla ciebie... nawet, gdym unosił się największym gniewem.
— Cichocie! cicho! zawołał Alan. — Nie mów tego! Dawidzie, mój drogi, ty wiesz...
I zacisnął usta, by stłumić łkanie.
Pozwól, że cię obejmę ramieniem — mówił dałej; — o tak! A teraz oprzyj się na mnie mocno. Bogu wiadomo, gdzie tu znajdziemy jaką chałupę! Ale dyć jesteśmy w Balwhidder; chyba nie brak tu domów, ba, domów przyjacielskich. Czy ci tak lepiej iść, Dawidzie?
— Tak, — odpowiedziałem, — może jakoś ulezę.
To mówiąc, uścisnąłem dłonią jego ramię; on znowu o mało co się nie rozpłakał.
— Dawidzie, — przemówił, — nie jestem-ci ja całkiem w porządku... zły człek ze mnie! Nie posiadam ani oleju w głowie, ani uprzejmości. Nie pamiętałem o tem, iż jesteś jeszcze nieletni, nie dostrzegałem tego, że ledwie się trzymasz na nogach. Dawidzie, daruj mi to wszystko!
— Mój drogi, nie mów już o tem! — rzekłem. — Żaden z nas nie ma zaiste prawa karcić drugiego. Winniśmy znosić wszystko i przetrwać, mój Alanie! Och, ale mi dolega to kłucie w boku! Czy niema tu domu?
— Znajdę ci dom, Dawidzie, — odrzekł Alan hardo. — Pójdziemy z biegiem strumienia, tam z pewnością będą domostwa. Mój biedaku, nie lepiejże ci będzie, gdy cię wezmę na plecy?
— Och, Alanie! — mówię na to, — przecież jestem o jakie dwanaście cali wyższy!
— Co ci się znów wydaje? — zawołał Alan, obruszywszy się mocno. — Między nami może być conajwyżej dwa cale różnicy; bądź co bądź nie roszczę pretensji sobie, bym był z tych ludzi, których ty nazywasz wysokimi; a gdy o tem mowa, — dodał, zmieniając pociesznie głos, — gdy o tem mowa, wyznam ci szczerze, że ty masz w sam raz wzrost odpowiedni.
Miło i pociesznie zarazem było słyszeć, jak Alan połykał swe słowa w obawie jakiej nowej kłótni. Pewnobym się roześmiał, gdyby kłucie w boku nie dawało mi się tak we znaki; atoli gdybym się roześmiał, z pewnością oczy zaszłyby mi łzami.
— Alanie! — zawołałem, — czemu jesteś dla mnie tak dobry? I cóż cię skłania, byś się opiekował tak niewdzięcznym drabem jakim ja jestem?
— Doprawdy i ja sam nie wiem, — odrzekł Alan. — Albowiem właśnie myślałem sobie, że wolałbym, byś nigdy nie wiódł ze mną sporu... a teraz kocham cię jeszcze bardziej.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.