Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nieznośnie uprzejmy; wprawdzie milczał, ale zawsze był skory do pomocy i zawsze się spodziewał (jakem to mógł doskonale zauważyć), że moje niezadowolenie przeminie. Przez cały ten czas ja byłem w sobie zawzięty, podsycając swój gniew, opryskliwie odrzucając przysługi Alana i omijając go wzrokiem, jak gdyby to był krzak lub kamień.
Druga noc, a raczej jutrznia trzeciego dnia, zastała nas na górze całkowicie odsłoniętej tak, iż nie mogliśmy postąpić według zwykłego trybu, to jest rozłożyć się natychmiast do śniadania i drzemki. Zanim dotarliśmy do miejsca osłoniętego, poszarzało już na dobre, bo choć jeszcze mżyło, przecież chmury podniosły się wyżej; gdy Alan spojrzał mi w oblicze, obaczyłem w nim oznaki jakiegoś niepokoju.
— Lepiej by było, gdybyś mi pozwolił ponieść twój tłomok, — ozwał się po raz może już dziewiąty od czasu, gdyśmy rozstali się z wywiadowcą koło Loch Rannoch.
— Dobrze się czuję, dziękuję ci — odrzekłem głosem jak lód chłodnym.
Alan sponsowiał.
— Nigdy ci już się z tem nie zaofiaruję — powiedział. — Nie jestem-ci ja człowiekiem cierpliwym, Dawidzie.
— Nigdy nie mówiłem, że nim jesteś, — odciąłem się gburowato i niedorzecznie, jak gdybym był chłopakiem dziesięcioletnim.
Alan nie dał mi wówczas odpowiedzi, ale jego zachowanie starczyło za odpowiedź. Odtąd, rzecby można, przestał się zgoła troszczyć o zajście u Clunyego; znów założył kapelusz na bakier, szedł raźno,

246