Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie, nie, — powtarzał raz wraz, — nie, nie... nie mogę... nie mogę... nie mogę...
Na to spłynęły ze mnie ostatki mego gniewu — i stałem nieruchomo w miejscu, słaby, strapiony i blady, dziwując się sam sobie. Pół świata oddałbym za to, bym mógł cofnąć to, com powiedział; ale gdy już słowo z ust wyleciało, któż zdoła je cofnąć? Przypomniałem sobie całą dawną uprzejmość i waleczność Alana, przypomniałem sobie, jak on mi pomagał, jak cieszył się i smucił wespół ze mną w dniach naszej niedoli; następnie uprzytomniłem sobie własne moje zniewagi — i obaczyłem, iżem na zawsze stracił tego dzielnego przyjaciela. Jednocześnie choroba, która wisiała nade mną, zaczęła niejako się zdwajać, a ból w mym boku przenikał mnie nawskroś jak ostrze miecza. Myślałem, iż padnę bez zmysłów na miejscu, gdziem stał.
To natchnęło mię pewną myślą. Żadne tłumaczenia się nie mogły zatrzeć tego, com powiedział; nie było co o nich myśleć, gdyż żadne z nich nie zdołałoby przesłonić zniewagi. Atoli tam, gdzie wszelkie usprawiedliwianie się było bezskuteczne, jedno wołanie o ratunek mogło przeciągnąć Alana z powrotem na moją stronę. Przeto zrzuciłem z serca pychę i odezwałem się.
— Alanie, jeżeli nie zdołasz mnie poratować, będę musiał tu wnet zemrzeć.
On zerwał się, usiadł i spojrzał na mnie.
— To prawda — odezwałem się. — Już ze mną krucho!... O, żebym się tylko dostał do jakiego domostwa... tamby mi było lżej umierać.
Nie miałem potrzeby udawać; czym chciał, czy nie chciał, przemawiałem głosem płaczliwym, który zdołałby wzruszyć i kamienne serce.
— Czy możesz iść? — zapytał Alan.

251