Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja! — krzyknął Alan, a krew uderzyła mu do policzków. — Zadaję lża waszmości!
— Widocznie przyznajesz się asan, że doznałeś porażki, — rzekł Robin, — jeżeli starasz się zmienić kobzę na pałasz!
— Trafnie rzekłeś, panie Macgregor — odpowiedział Alan, — przeto narazie — (to słowo silnie zaakcentował) — cofam zarzut kłamstwa i odwołuję się do sądu Dunkana.
— Zaprawdę, waćpan nie masz potrzeby na nikogo się powoływać — rzekł Robin. — Sam jesteś o wiele lepszym sędzią niż którykolwiek Maclaren w Balquhidder, bo, jak mi Bóg miły, na Stuarta jesteś tęgim kobziarzem. Daj mi kobzę.
Alan spełnił jego prośbę, a Robin zaczął naśladować i poprawiać którąś z przegrawek Alanowych, którą snadź pamiętał doskonale.
— No, no, znasz się asan na muzyce, — ozwał się Alan posępnie.
— A teraz zechciej sam być sędzią, panie Stuart — rzekł Robin i podjąwszy przegrawki od samego początku, przerobił je całkowicie w tak nowym duchu, z takiem natchnieniem i uczuciem, z tak niebywałą fantazją i taką zwinnością we wtórze, żem był wprawiony w podziw jego graniem.
Co się tyczy Alana, temu twarz sposępniała i zapałała gniewem — usiadł i gryzł palce, jak człek głęboko czemś dotknięty.
— Dość tego! — zawołał. — Waćpan umiesz grać na kobzie... dajmy już temu spokój!
I zabierał się do wstawania. Atoli Robin jedynie wyciągnął dłoń przed siebie, jak gdyby prosząc o ciszę, i uderzył w wolny takt piosenki wojskowej. Była to

262