Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i słodkiej śmietanki, zlekka ubitej — wszystko w odpowiedniej mierze i porządku. Dwaj przeciwnicy jeszcze byli roznamiętnieni sprzeczką, mimoto usiedli po obu stronach zasmolonego kominka, okazując po sobie wielką ogładę towarzyską. Maclaren jął ich zapraszać do skosztowania baraniny i „żoninej polewki,“ przypominając im, że żona jego była rodem z Athole, a słynęła daleko, i szeroko z doskonałości tego wyrobu. Atoli Robin nie przyjął poczęstunku, jako iż mu to rzekomo na dech szkodziło.
— Winienem oznajmić waszmości — rzecze Alan, — że ja od dziesięciu godzin nie miałem kawałka chleba w ustach, a to chyba dla tchu bardziej szkodliwe, niż jakakolwiek polewka w całej Szkocji.
— Nie chcę-ć ja przodku brać przed tobą, panie Stuart! — odparł Robin. — Jedz i pij, a ja pójdę za twym przykładem.
Każdy z nich zjadł mały kęs baraniny i wypił szklankę krupniku w ręce pani Maclarenowej; następnie po wielu ceregielach Robin wziął kobzę i zagrał niedługiego wyrwasa o nader szumnej, zawadjackiej nucie.
— No, no, umiesz asan dąć w kobzę! — rzekł Alan biorąc instrument z rąk sąpierza, zagrał najpierw, tego samego wyrwasa tym samym sposobem co Robin, następnie jął przechodzić w coraz to nowe odmianki, które raz wraz upiększał całym szeregiem akordów, w jakich lubują się kobeźnicy, nazywając je „świegotaniem.“
Podobała mi się gędźba Robina, ale grą Alana byłem oczarowany.
— Nieźle, panie Stuart, — rzekł jego współzawodnik, — ale okazujesz mało pomysłowości w świergoleniu.

261