Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

już sama przez się piękna melodja, a odegrana została doskonale; zdaje się jednak, że piosnka ta wiązała się ze Stuartami z Appinu, zaś Alanowi szczególniej była ulubioną. Ledwie rozbrzmiały pierwsze jej dźwięki, alić w jego twarzy zaszła jakaś zmiana; gdy takty jęły iść raźniej, zda się, nie mógł już usiedzieć w miejscu, a zanim piosenka dobiegła do końca, z czoła znikły mu jego ostatnie ślady zawziętości, a on sam nie myślał już o niczem jak tylko o muzyce.
— Robinie Oig, — przemówił, gdy przebrzmiały ostatnie nuty, — znakomity z ciebie kobziarz. Jam nie godzien grywać pospołu z tobą. Jako mię tu widzisz! więcej posiadasz znajomości muzyki w swym małym palcu, niż ja w swej głowie! A choć pamiętam jeszcze o tem, iż pokazałbym waćpanu większe dziwa gdyby przyszło rozprawiać się zimnem ostrzem ze stali, wolę jednak zawczasu go ostrzec... byłoby to niepięknie! Przykroby mi było porąbać człeka, który umie grać na kobzach tak jak waćpan!
Na tem zakończyła się zwada; przez całą noc krążyła polewka, a kobza przechodziła z rąk do rąk. Dzień już się rozjaśnił, a trzej biesiadnicy zabawiali się wciąż w najlepsze, aż nakoniec Robin ledwo że sobie przypomniał, iż komu w drogę, temu czas.



263