Portrety literackie (Siemieński)/Tom II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Siemieński
Tytuł Franciszek Morawski
Pochodzenie Portrety literackie
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1867
Druk N. Kamieński i Spółka
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


XI.

Nieumiem powiedzieć z jakich powodów, lecz w zbiorze listów służących mi do niniejszéj monografii, znalazłem tylko kilka i to niewiele znaczących listów od r. 1839 do 1845. Niedostatek ten, lubo pozbawia nas wielu rysów charakteru, i umysłowych wyznań, człowieka pracującego myślą — jednakże o ile wiem, w ciągu tym zaszedł jeden tylko ważniejszy wypadek w jego świecie domowym: córkę wydał za mąż — dobrze dla ludzi — szczęśliwie dla ojcowskiego serca. Marya została żoną hr. Karola Jezierskiego i zamieszkała w Królestwie, w Mińsku. Zresztą życie szło zwykłą koleją: skończył edukacyę syna, gospodarował, odwiedzał przyjaciół, jeździł do córki i zięcia, ci odwiedzali go nawzajem, a kiedy wena przyszła, w długich zimowych wieczorach złożył się jaki poemacik lub bajeczka... Dopiéro styczeń 1845 r. przyniósł zdarzenie sąsiedzkie, które miało rozgłos w kraju, a Morawskiego tak z prywatnych jak obywatelskich obchodziło względów. Tém zdarzeniem był zgon Edwarda hr. Raczyńskiego, męża wysokiéj zasługi, i wielkiego miłośnika rzeczy ojczystych.
W kilku listach do Jędrzeja Koźmiana tak opowiada Morawski szczegóły tego zgonu, nie obojętnego, choćby tylko pod względem psychologicznym:
„W téj chwili wróciwszy z Rogalina, piszę natychmiast do ciebie, aby ci opisać ten zgon straszliwy, którym najzacniejszy z ludzi umarł. Pokazało się teraz że już od dwóch lat miewał Raczyński napady czarnéj melancholii, które przecież krótkie i przelotne bywały. Żonie tylko i niektórym domownikom stan ten był znany, lecz go tajono ile możności. W ostatnich ośmiu miesiącach przyłączyło się jeszcze i najboleśniejsze ściśnięcie serca, a w ostatnich dwóch miesiącach zaród choroby, która go zgładziła, tak się rozwinął, że już i doktor wahał się czyby go nie zostawić pod strażą. Przeniesiono podróż do Włoch, jako mniéj gwałtowny środek. Przystał na to lecz śmierć prędzéj nastąpiła, nim przygotować zdołano wszystkie paszporty. Od roku przyznawał się spowiednikowi, żonie, że myśli samobójstwa odeprzeć nie może; codziennie pacierz oddzielny mówili razem ku odwróceniu téj myśli; pilnowano go i w domu i w drodze; goręcéj niż zwykle modlił się i wszelkich przepisów kościoła się trzymał — nic nie pomogło; moralna choroba, i boleści serca tak gwałtownie się wzniosły, że nakoniec obłąkaniu uledz musiał. Obłąkanie to i śmierć z obłąkania, tak były pewne, że nie tylko lekarze zaświadczyli to najsumienniejsi, ale nawet władza kościelna kazała go na świętéj ziemi pochować. Gdzie czyn ostatni w tak nadnaturalnéj jest sprzeczności z całém życiem człowieka — tam niezawodnie było obłąkanie umysłu. Widziałem go u siebie w lecie, przed miesiącem byłem u niego, i choć nikomu tego nie mówiłem zauważałem obłąkanie oczywiste, i przewidywałem coś okropnego.
Cóż to za dramat straszliwy odgrywał się w jego duszy, jaka walka! pasował się bowiem z obowiązkami względem kraju, z tak silnie ugruntowaną w sobie religią, i z tém przywiązaniem do żony i syna, które tak gorącemi teraz się okazały. Wiedział że czyn haniebny spełnia — spełnił go przecie! Aby pojąć czyn podobny w takim człowieku, trzebaby pojąć wprzódy ten stan duszy nadnaturalny, gdzie samo życie jest chorobą; istnienie ciężarem nieznośnym; śmierć potrzebą. Choroba tak moralna jak fizyczna, gdy do najwyższego dojdą stopnia, zarówno śmiercią kończyć się muszą obiedwie, i żadna nie jest samowolności skutkiem. Ludzie potępiają podobne zgony, i słusznie czynią; ale Bóg lepszy i litościwszy od nich, częściéj niż myślą, przebaczy.
Z największym namysłem przygotowywał wszystko do téj śmierci. Dziwna rzecz, że zawsze podobne przygotowywania noszą cechę nieszczęsną najzimniejszego rozsądku i rzadkiéj przezorności i oględności na wszystko. Urządził majątek, porobił legaty znaczne dla dobra prowincyi naszéj; żonę, syna, o stanie wszystkiego zawiadomił. Zakończył sprawę Pomników[1] przez wymazanie napisu. Mówią bowiem iż późniéj oświadczył, że się przekonał o swoim błędzie, nie dobrze wszystkie dokumenty odczytawszy wprzódy. W wilię śmierci był na wielkiém nabożeństwie w tumie poznańskim; zrobił testamentowe ostateczne odmiany i wrócił 20 stycznia do Rogalina z synem, z którym był jak najlepiéj. 21 rano wyjechał wpół do 8méj na wyspę Zaniemyśla, gdzie to kiedyś tak uroczyście mnie przyjmował i illuminacyą i wodną walką i wyborem licznych gości. Wstąpił do Mechlina, wsi swojéj, dla zakończenia rachunków, co najprzytomniéj odprawił. Prosił tylko komisarzowéj o świécę woskową, i z przyniesionych najdłuższą wybrał i pojechał do Zaniemyśla. Tam przybywszy i obejrzawszy kościół świéżo przez siebie zrestaurowany i upiękniony, wszedł do proboszcza, zamknął rachunki tyczące się rzeczonéj restauracyi; zjadł doskonale obiad, wypił kawę i wezwał kapłana aby z nim szedł na wyspę. Przed odejściem jednakże oddał mu do przechowania szkatułeczkę z kluczykami. Poszli wreszcie, lecz gdy przybyli na jezioro, zatrzymał się, mówiąc że po śliskim lodzie mógłby się proboszcz obalić, i kazał wprzódy ściészkę wysypać piaskiem. Przyszedłszy na wyspę prawdziwie uroczą, zaczął opowiadać o przyjemności tego miejsca. Nakoniec pyta się proboszcza czy prochu dostanie w mieście a dowiedziawszy się że dostanie, posłał kupić — gdy go przyniesiono, zaczął (jak to zwykle czynił) z będącéj tam armatki strzelać. Pożegnał nakoniec księdza który odszedł, niechcąc panu hrabiemu, zapewne mającemu jakie zatrudnienie przeszkadzać. Został stróż i dziewczynka. Stróża wyprawił do rąbania lodu; mała tylko dziecina została. Dał jéj tę świecę do zapalenia w kuchence; a tymczasem nabił kulą 22 funtową dość długą armatę. Dziewczynka przynosi świécę — gaśnie; przynosi powtóre gaśnie; po trzecie — gaśnie. Wówczas niecierpliwi się i każe jéj otulone przyniéść światło; co téż uczyniła. Odebrawszy je, posłał dziewczynkę z listem do proboszcza, przepraszając go za bezecny postępek, którym plami ziemię jego parafii. Ostatnie wyrazy listu były „Przepuść mi Boże!“
Dziewczynka poszła, a on do długiéj laski przywiązał świecę zapaloną; klęknął przed działem, twarz do wylotu kuli obróciwszy, proch zapalił przedłużoną święcą — działo strzeliło — i roztrzaskało mu zupełnię głowę, tak że i śladu jéj nie zostało. — Ksiądz słyszy strzał — leci z ludźmi... już po wszystkiemu!
Chciał z nim Rogier (syn) koniecznie i koniecznie jechać na wyspę; ale że wtenczas miał katar, więc mu i ustnie i karteczką zostawioną zakazał. Dodano mu raz na zawsze sekretarza który go nigdy nie odstępował; lecz i tego zmusił do pozostania we wsi, gdzie wziął świécę, i dał mu do kopiowania papiery. Mimo surowego zakazu przyjechał za nim sekretarz na wyspę, lecz oddalony został; a gdy trzeci raz wrócił, już było zapóźno.
Dano znać do Rogalina — czego ci już opisywać nie trzeba, i nie umiałbym.
W szkatułce złożonéj u proboszcza, były listy zostawione do żony, do syna.... Żonie dziękuje za dwudziestokilkoletnie szczęście, i dodaje że nie chcąc jéj unieprzyjemnić żadnego zakąta ulubionego, wybrał o dwie mile wyspę, do któréj, choć tak pięknéj, zawsze jakiś wstręt czuła.
Synowi pisze, że nic tak nie ukochał, jak jego, religię i ojczyznę — lecz widać (mówi), że źle kochał, kiedy tak haniebnego dopuszcza się czynu. O drogi synu! nie bierz ze mnie przykładu; mnie coś zadławia, dusi, zmusza... Nie mam prawa dawać ci teraz rady; nie mam prawa błogosławić ci! Czytaj Bossueta, Atanazego, Augustyna — oni powiedzą ci wszystko lepiéj, oświecą dokładnie. Przepraszam, żem cię ostro trochę chował i zmuszał do przeciwnéj ci nauki prawa. Moje wychowanie skłaniało mię do tego. O wierz! proś! ja koniecznie potrzebuję do ekspiacyi modlitwy wierzącego!...
Miał on wprawdzie nieprzyjemności różne, do których lub sam przez dziwactwo dawał powody, lub téż zwykła zazdrość ludzka były przyczyną. Nie te przecież nieprzyjemności były powodem obłąkania, choć czasem cierpiał, był przecież zawsze wyższy nad nie. Obłąkanie jego pochodziło z organizacyi wewnętrznéj.
....Przy końcu mawiał, iż poznaje, że świat się jakąś wielką siłą odradza, i że wszystko nową przybrać musi postać.... — Wychodził przed dom w Rogalinie, zdało mu się, że Warta go zalewa, że mu ręce, nogi ucinają, że krew go otacza, zalewa. Dziesięć dni przed śmiercią biedna wdowa w Poznaniu przyszła go prosić o pomoc dla siebie i dzieci mnogich. Dał jéj karteczkę do kasy swojéj. Wdowa zeszedłszy ze schodów, czyta i widzi asygnacyę na 200 talarów z dodatkiem: do zapłacenia po mojéj śmierci. Wraca więc i mówi biedaczka, że umrze z głodu nim co na tę kartkę dostanie; wreszcie że i ona i tyle biednych prosi o jego życie, że żyć będzie i żyć musi. Raczyński opiera się, mówiąc, że wkrótce ją dojdzie ten fundusz, bo już wnet umrze; w końcu zmiękczony łzami biednéj, dał rozkaz zaraz wypłacić. Co rok na ubogich, jak się pokazało, dawał 50 tysięcy złotych.
W Poznaniu, jakiegokolwiek kto koloru, wszyscy jeden żal czują, i wyrażają. Żałoba powszechna. Ja się tém pocieszam, żem się na miejscu przekonał, iż co zrobił, zrobił z obłąkania zbyt mocnego. Inni, którzyby zmalić go chcieli, będą ten czyn przypisywać pewnym zatargom, które miał w Poznańskiém.... Gdybyś do Zygmunta (Krasińskiego) pisał, powiedz, że dowiódłbym mu, iż śmierć ta była śmiercią hrabiego Nieboskiéj komedyi.“
Do Kajet. Koźmiana pisał w téjże materyi:
„List twój pełen żałości po Raczyńskim odebrałem. Pewien byłem, że w najdalszéj głębi serca zabolejesz nad tą stratą, bo jest niepowetowaną. Istotnego stanu jego duszy, téj straszliwéj prawdy, niedoczytamy się chyba w otchłani wieczności, czas jéj nie wytłumaczy. Pojmuję zgony samowolne Katonów, Brutusów; ten zaś, choć nie znaczeniem, ale tajemniczością swoją jest daleko od nich wyższy i ztąd dla nas niepojęty; bo jakże tyle cnót zgodzić ze zbrodnią, tyle nadziei z rozpaczą; tyle wiary z jéj podeptaniem; tyle mocy nakoniec duszy, z taką jéj słabością! Ale ty mój drogi przyjacielu zaśpiewałeś przytem Requiem i dawną twoją piosnkę na wiek obecny. Wiek starą stodołę obala, ale nie tęgiéj wiary i duszy człowieka. Nie poniżajcie go przebóg tak dalece, aby dla uszczypnienia czasem jego miłości własnéj miał się zabijać. Zresztą daj Boże każdemu tak powszechnym szacunkiem i rozległą, europejską cieszyć się sławą. Miał dość nagrody najszlachetniejszéj, czémże przy niéj było kilka lichych frazesów lichego pisma peryodycznego Tygodnika, które w niedostatku wartości literackiéj uciekło się do potwarzy. Gdziekolwiek się zwrócił, wszędzie, na każdéj twarzy widział wyraz szacunku, nawet u nieprzyjaciół; gdziekolwiek zaczytał się, czy w gazetach, czy w literackich pismach o postępach naszego zakąta, wszędzie widział swe imie podniesione. Piszę ci to wszystko, aby żal nasz po tak zacnym mężu nie wziął złego kierunku. Oskarżanie drugich nietylko byłoby niesłuszném, ale i jegoby tam bolało zapewne... Biedny to ten wiek! co się tylko złego zrobi, jużci jego w łeb. Ile pamiętam, zawsze na kogoś zwalano wszystkie winy. To na Jezuitów, to na rewolucyę francuską, to na filozofów, to na farmazonów, to na arystokracyę! to na Hegla. Ciekawy jestem komu dostanie się po tym biednym wieku!.... Żegnam cię mój drogi przyjacielu, i choć się w tym wieku zrodziłeś, w tym wieku wsławiłeś, i w tym wieku wydałeś nam syna i wnuki, przecież cię kocham i do zawarcia powiek kochać będę. Bądź zdrów, a nieważ się chorować na kamień, lepiéj już na wiek choruj i na niezgrabne pismaki.“
W każdym niemal liście, to do ojca, to do syna, Koźmianów, jest jakaś uwaga o wielkim poemacie bohaterskim: Czarniecki, nad którym pracował Kaj. Koźmian. Podobnie jak dawniéj, gdy pisał Ziemiaństwo, Morawski podsuwał mu obrazy pełne poezyi, które radził wpleść w dzieło — tak teraz znowu o Czarnieckim radzi, podbija ducha, dodaje zapału. Oto jeden z takich ustępów.
„Puszczenie okrwawionego białego konia dla omylenia Szwedów, bardzo szczęśliwe, bo widzę jak na widok tego konia, Szwedzi upędzają się za nim, jakby w nim cała była potęga wojska i narodu; jak się prześcigają po tę zdobycz ulatującą w koło, i żołnierze i wodze i krwi królewskiéj książęta, i jak trudno im schwytać tego rumaka, na którego zjawisko płoszą się Szwedów bieguny. Mówisz, że ci już nie dostaje treści na epizody — pocóż zawsze epizody? Jeźli ci brakuje treści na chwilę, lub lękać się zaczynasz monotonności ciągłych bitew, wstrzymaj się nagle, zwróć oko w tył za Czarnieckiego, i maluj, co się dzieje w ziemiach już przez oręż jego oswobodzonych, po dworcach, chatach, łanach, świątyniach, grodach; jak wszystko budzić się i zrastać zaczyna w społeczności naszéj; jak krew przelana bujności łanom dodaje, jak miliony próśb i modłów popycha go naprzód, jak wszystkie twarze, serca i samo niebo się rozjaśnia nad krajem już wyswobodzonym, jak jeńce nad zamkami naszemi pracują; dodaj co się w sumieniu ospalców i zdrajców pozostałych dzieje; co w ponurem sercu Rakoczego; ile przyjaznych oświadczeń dworów zagranicznych; ile w magnatach żądzy korzystania dla siebie z nowych zwycięstw; dodaj wreszcie — i na cóż te wszystkie boje były — po co tyle krwi i łez wylanych — po co te napady i zniszczenia? Otóż co po nich zostało! Przekleństwo więc najezdnikowi! grom, grom twoim orężem Czarniecki! i tak nagle znowu przerzucisz się do niego. Oto masz epizod godny poety i filozofa. Nie trudno ci wystawić sobie, jak wszystkie dworce i zamki przyozdabiają się wyobrażeniem Czarnieckiego, jak imieniem jego brzmi cała Rzeczpospolita; jak dziatki w zabawach swoich udają po wsiach i miastach jego boje i zwycięstwa. Ileż to obrazów, ile barw, jaka rozmaitość w podobnym epizodzie związanym z całością i z całości wypływającym. Możesz i córę jego gdzieś wystawić, otoczoną hołdem narodu, niosącą ulgę i wsparcie wdowom i sierotom wojowników, jeńcom i Szwedkom zabranym. Szczerze cię do tego namawiam, pół pieśni, nie więcéj, temu poświęcić. Zawsze to będą Czarnieckiego zwycięstwa czyny; zawsze to on będzie działał.... Dodasz nowego życia poematowi i nie zawsze samego Czarnieckiego będziesz malował, lecz i lud, dla którego te cuda działa, a który z tego powodu godzien jest oddzielnego obrazu. Jeźli ci to nie przypada do smaku, coby mię dziwiło, napisz, a co innego wymarzę.“
Morawski, jak widzimy, umiał być przyjacielem; nawet wyobraźnię poetycką oddawał przyjacielowi na usługi. Pomysły jego były bardzo trafne; czując, że epopeja, która nie miała żyjących w narodzie tradycyi, tylko musiała być oparta na erudycyi książkowéj i dokumentach historycznych, nie prędko ogół cały zajmie i poruszy, chciał ją zrobić epopeją narodowych uczuć, polityki, wiary, dążeń, i przez to nadać jéj wiecznie żywy interes. Nic innego nie zrobił Wirgiliusz w swojéj Eneidzie. Koźmian poszedł za jego radą i radami Zyg. Krasińskiego, i nie aparatem historycznym, ale uczuciami polskiemi uratował swego Czarnieckiego, że nie można go nazwać wierszowaną historya, tak jak nazywamy Twardowskiego, Wojnę kozacką, Władysława IV. i inne tegoż rodzaju poemata.
Jeżeli sobie przypomnimy, rok 1845 objawił się ruchem kwestyi religijnych w Niemczech. Morawski zwraca na to uwagę i pisze postrzeżenia swoje K. Koźmianowi:
„U nas tu w Księstwie cicho i spokojnie; po niemieckich prowincyach pełno marzeń, żądań i krzyków. Gazety niemieckie, bez głębokiéj trafności i dowcipu francuskich, wyrównywają im śmiałością, często zuchwalstwem, a przechodzą je w złym smaku i kłamstwie. Lecz co najgorzéj, że rozdmuchują żary dawnych wojen religijnych, czego nie robią francuskie. Szerząca się sekta tak nazwanych przyjaciół światła, niczém inném nie jest, tylko maskowanym komunizmem.“
Późniéj w téj myśli donosi o dalszym przebiegu ruchu:
„Upadają nieco swary religijne w skutek mądrych rozporządzeń rządu, aby nowatorowie[2] czyli twórcy, redaktorowie nowych religii, które przez gazety apostołują, siedzieli u siebie i bez pozwolenia nie wyjeżdżali, co u nas jest bardzo silnym krokiem.“
W Poznańskiém zaczął wychodzić Przegląd, pismo miesięczne wydawane przez Jana Koźmiana, mające dążność katolicką. Morawski oddaje słuszną pochwałę pismu, które na najtrwalszym fundamencie chciało oprzeć rozwijanie się kultury narodowéj, i zapowiada mu powodzenie. Atoli jednocześnie zakłopotany jest polemiką, toczącą się po pismach o Jezuitów i nie chcąc wyrokować o nich bez znajomości rzeczy, udaje się do Kaj. Koźmiana, aby jako dawnych czasów pamiętny, oświecał go w tym przedmiocie.
„Od niejakiego czasu — pisze on — nie wiem dla czego wszczęła się u nas polemika o Jezuitach. Jedni utrzymują, iż przyczynili się do upadku kraju, drudzy im ocalenie jego przypisują przez odparcie reformacyi. Radbym wiedział twoje zdanie w téj mierze. Podług mego mniemania, obie strony nie znają dość historyi i ztąd obie przesadzają. Prawdą jest, że historya 18 wieku skrzywiła wiele faktów tyczących się ich zakonu, ale teraz znowu ich wielbiciele na drugą stronę krzywią ich dzieje. Już w tém jest postęp nie mały, że kwestya ta w naszych czasach zaczyna być na seryo traktowaną, choć nie bez obustronnéj namiętności jeszcze, tak trudnéj do wykorzenienia. Tyle o nich piszą, że nie łatwo jest ukształcić sobie ostateczne zdanie. Sądzę więc, że dopóki rzecz rozjaśnioną nie będzie dostatecznie, aż do czystéj prawdy, póty człowiek roztropny może i ma prawo pozostać przy powszechnie przyjętéj opinii, która Jezuitów potępiała dotąd. Aby dojść do prawdy, trzeba odpowiedź przygotować na cztery pytania:
1sze czy idea główna ich instytucyi nie jest antysocyalną? 2gie jaka była rzeczywiście historya ich zakonu? 3cie jakie powody do ich skasowania? 4te jaka potrzeba ich przywrócenia? Po takiém więc wyjaśnieniu można wyrokować śmiało. Niezapomnij więc w pierwszym liście przesłać mi twój sposób widzenia, który może mi się tu przydać przy nadanéj okoliczności.“
Niewiem jaką autor Czarnieckiego dał na te pytania odpowiedź; to jednak pewna, że sąd bezstronny o Jezuitach tylko wtedy będzie możebny, gdy zakon ten całkiem zniknie, dotąd bowiem namiętności w grę wchodzące niepozwalają wydać bezstronnego sądu. Zresztą zakon ten był tak z życiem katolickiego kościoła związany, że trudno wymagać od tych, co i téj instytucyi radziby podrzędne nadać miejsce w historyi, aby o synach Loyoli mogli nie namiętne zdanie otworzyć.




  1. Miał zatargi o położenie swego nazwiska na pomnikach Mieczysława i Ckrobrego, które zrobione były ze składek. Aczkolwiek summa, którą on z własnéj kieszeni wyłożył, o wiele przechodziła te składki — jednakowoż przyznał sam, że mu nie służył tytuł fundatora.
  2. Ronge i Czerski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Siemieński.