Polscy artyści/W zaraniu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Gerson-Dąbrowska
Tytuł Polscy artyści
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1930
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
W ZARANIU

Co było u nas, w Polsce? Jaka była nasza sztuka w dawnych, odległych wiekach?
— Nie było jej wcale — usłyszymy nieraz odpowiedź. — Któż mówi o dawnej sztuce polskiej? Gdzież jest jaki Michał Anioł, Rafael lub Rubens, o których wie świat cały, których świat cały podziwia?
Ale myli się ten, co tak myśli lub mówi. Prawda, nie mieliśmy, lat temu kilkaset, sztuki tak świetnej, jaką wówczas stworzyły Włochy, Holandja lub Hiszpanja. Kraj nasz, nękany wojnami, przedmurze chrześcijaństwa, odpierający co chwila hordy barbarzyńców, sypiał z mieczem w dłoni, i nie czas mu było zajmować się sztuką. Z niewielu jednak dni szczęśliwych, dni pokoju, dotrwały zabytki, które świadczą i to świadczą niezbicie, iż kwitły sztuki w dawnej Polsce, a jeżeli niewiele nam owych zabytków zostało, to znów z powodu licznych wojen i najazdów. Gdy hordy pogańskiego Tatarstwa zapuszczały zagony ze wschodu, lub gdy z zachodu napastowali Niemcy, nie zostawał nieraz kamień na kamieniu; z bogatych miasteczek, licznych wiosek zostawały zgliszcza i popioły, w gruz i proch padały świątynie i zamki.
Nieraz też nawiedzały miasta i miasteczka straszliwe pożary, takie, o jakich my dzisiaj pojęcia nie mamy. Bywało tak, iż spalone miasteczko nigdy się już podźwignąć nie mogło.
I tak w ogniu wojen, w ogniu pożogi ginęły najcenniejsze zabytki.
Jakież to były najdawniejsze zabytki sztuki w Polsce?
Tych to aż w głębi ziemi poszukać musimy. O, i jest ich niemało po całej polskiej krainie, i nieraz sami nie wiemy, że stąpamy po dawnych cmentarzyskach słowiańskich, że tam, pod naszemi stopami, leżą ukryte najstarsze pamiątki sztuki polskiej, odwieczne, tysiąc lat przeszło liczące popielnice, gdzie składano prochy zwłok, palonych na stosach, tak jak to było w zwyczaju u dawnych Słowian. I nawet nie wiemy, że w wielu wsiach i wioskach, gdzie lato spędzamy, są pod ziemią, pod piaszczystemi najczęściej wzgórkami, takie grobowce odwieczne, a w nich, gdyby poszukać pilnie, natrafilibyśmy na garnki gliniane o ładnych formach, ozdabiane desenikami, wytłaczanemi w glinie, znaleźlibyśmy bransolety z bronzu, z wyrżniętym na nich rysunkiem, i naszyjniki kunsztowne, i pierścionki w kształcie zwiniętych wężyków, i spinki ozdobne.
I toć to właśnie początki naszej sztuki!
Taki biedny, pierwotny Słowianin, jakiś nasz prapradziad, musiał dobrze nabiedzić głowy, nim bez potrzebnych narzędzi ulepił taką popielnicę, i, widać, był artystą, jeżeli umiał nadać jej ładny kształt i pomyślał o otoczeniu ozdobną obwódką.
Inny przedhistoryczny artysta polski zapragnął odtworzyć obraz bóstwa, do którego się modlono i składano ofiary. Biedny przedhistoryczny artysta! Wyobraźmy sobie, ile go trudów kosztowało, gdy bez narzędzi odpowiednich silił się wykuć w kamieniu oblicze wszechwidzącego Światowida! Wszechwidzący! więc trzeba mu dać cztery twarze, aby we wszystkie strony świata patrzał; drobne, chude ręce skrzyżowane na piersiach, w jednej dłoni zaciśnięty róg do picia czy trąbienia. Brzydkie to, sztywne, niezgrabne, ale można zaręczyć, że więcej się nad tem dziełem namozolił nasz biedny prapraszczur, niż Fidjasz nad posągiem boskiej Ateny.
W skarbcach naszych kościelnych, w muzeach przechowują się różne ciekawe rzeczy z naszemi dziejami złączone; jest np. w kościele w Trzemesznie, w Wielkopolsce, kielich kościelny królowej Dąbrówki. Piękna to rzecz — cała pokryta płaskorzeźbami, napisami, deseniami, rytemi sztucznie. Kto jednak to dzieło sztuki wykonał, niewiadomo. Dawne to przecież dzieje, z przed lat blisko tysiąca.
Po tych czasach, przeważnie jeszcze pogańskich, zaczęto budować kościoły i ozdabiać je. I stanęła prastara katedra gnieźnieńska, a wejścia do niej strzeże dzieło sztuki polskiej rzadkiej piękności.
Szczyci się Florencja drzwiami bronzowemi, prowadzącemi do kaplicy chrztu, pokrytemi szeregiem pięknych płaskorzeźb. Zowią je też „drzwiami do nieba“. I my mamy takie „drzwi do nieba“! to odwieczne, śpiżowe podwoje katedry gnieźnieńskiej, tem ciekawsze i cenniejsze, iż są o jakieś pięć wieków od florenckich dawniejsze.
Jest to, bezwątpienia, najstarsza rzeźba polska z czasów chrześcijańskich, jaką znamy — dar Bolesława Krzywoustego, złożony świątyni gnieźnieńskiej.
A twórca tego dzieła?
W zakonne szaty przybrany, mnich pobożny dnie i tygodnie trawi nad tem dziełem swojem. Już też odlew gotowy, już wyraźnie widać owe osiemnaście wypukłych obrazków, opowiadających dzieje życia św. Wojciecha, a mistrz Leopard wciąż jeszcze z delikatnym rylcem w ręku nie odstępuje od pracy. Każdą figurkę wykończyć musi, wygładzić, obrysować. O! nietylko figurki; tak samo wykończyć trzeba ramę, z wijących się kręto gałązek złożoną, a jeszcze do otwierania obmyślić, wykonać i do podwoi przymocować — dwie główki lwie, koła w zębach trzymające.
I tak to, lat już temu osiemset, z rąk polskiego mnicha, przejętego duchem Bożym, obdarzonego mocą twórczą, wyszło to dzieło niezrównane, jakiego drugiego niema w Polsce, a w całej Europie niewiele mu podobnych.
A obrazy? O, z tem gorzej się działo w tych odległych czasach. Zwieku XI—XII i XIII nie mamy nic, jeśli za malarstwo uważać zechcemy tylko obrazy malowane na deskach lub, jak to było później, na płótnie. Są jednak z tej epoki dzieła malarskie w inną formę ujęte i do różnych potrzeb przystosowane. Mamy więc puhary, kielichy kościelne, misy, czary, pokrywane rysunkiem rytym w srebrze lub złocie i zapuszczanym różnokolorową emalją, są ornaty i kapy, szyte w różne desenie, w różne postacie, całe obrazy, barwami haftowane misternie. I jest taki ornat w skarbcu częstochowskim, dar królowej Jadwigi, i drugi jeszcze, dar księcia Opolskiego, a na obydwu różne postacie, sztucznie wyrobione. Ktoś jednak, co umiał rysować i malować, musiał do tych robót wzorów dostarczyć. Kto byli jednak ci artyści, dzisiaj nie wiemy, i z tych dawnych czasów jedno zaledwie nazwisko polskiego malarza w kronikach się zachowało.

∗                              ∗

Na szerokiem błoniu, nad Niemnem, wielka odbywa się uroczystość. Na wzgórku ustawiono krzyż wyniosły, a obok zasiadł król Władysław Jagiełło z cudną, młodziutką królową Jadwigą u boku.
Wokoło tłum. Tłum liczny i różny; pośród tłumu krążą kapłani chrześcijańscy i Bożem słowem przekonywają, nawracają; coraz zabrzmi uroczyste słowo: „Ja ciebie chrzczę...“
A tłum jest różny. Oto gromadka przekonanych przyklękła i pochyla kornie głowy, oto inna, wahająca się i niepewna, wspominająca stare bogi i święte po lasach objaty, oto jeszcze inni, z pałającemi oczyma, wzywają Perkuna i jego gromów na głowy głosicieli nowych prawd. Większość jednak ciągnie za swym kneziem, co u krzyża stanął, a więcej jeszcze za tą cudną królową, co z anielskim uśmiechem krzyżem ich żegna i białe szaty nowym wyznawcom rozdaje, a patrzy tak słodko, jak właśnie anieli z nieba, o których głoszą kapłani.
Od gromadki mężczyzn, tylko co wodą chrztu świętego omytych, a imieniem „Jakóbów“ naznaczonej, odrywa się młodzieniec i, w zachwycie ręce złożywszy, do stóp królowej się chyli.
— Saulyte![1] — szepcą drżące wargi młodzieńca, podczas gdy oczy szukają promiennej twarzy królowej — saulyte! jasna, dobra, święta...
I pociągnął Jakób Wężyk za dworem królewskim ku odwiecznemu Krakowowi. Rzucił puszcze litewskie i ziemię rodzinną i poszedł. Nęcił oczy jego przepych królewskiego dworu, twarze odmienne, rycerskie stroje i zabawy. Patrzy i rysuje, maluje, różne zdarzenia i uroczystości w obrazkach swych przedstawia, różne twarze trafnie oddaje, a najczęściej króla i młodej królowej. Rośnie w sławę Jakób Wężyk. A król rad, że oto ma swego rodaka malarzem nadwornym, z własnej go płaci szkatuły.
Pracuje Wężyk, pracuje usilnie, bezustannie, i oto nagle, pewnego dnia mgła lekka zasłania mu oczy.
— Co to jest? — zaniepokoił się malarz. Przetarł oczy, ale mgła pozostała. Leczą go królewskie medyki, a mgła wciąż gęstnieje: leczą go znachory i baby — mgła coraz czarniejsza. Nie odróżnia już barw, nie widzi błysku złota, którym przyozdabia swoje malowidła. Noc czarna, nieprzejrzana na oczy mu spadła, noc czarna, ponura osiadła mu na duszy. Cóż mu po życiu, skoro największy jego skarb, radość i szczęście są mu odjęte.
— Wolejbyś mi, Boże, nogi odjął, uszy zamknął, a oczy wrócił — żali się biedny ślepiec. I oto nagle przychodzi jakby objawienie.
— Panienko Częstochowska! Królowo Jasnogórska! — modli się żarliwie i życie swoje, myśli, czyny tej Królowej Korony Polskiej ofiarowuje, a łzy gorące, szczere płyną z oślepłych oczu.
I nagle jakby się zasłona rozdarła, ciemności przed oczyma bledną i jaśnieją w miarę modlitwy, cienie się rozsuwają, mgły ustępują...
— Widzę! widzę! — woła w najwyższej radości, cudownie uzdrowiony...
Drogą ku Częstochowie dąży pielgrzym pobożny, idzie dziękować Najświętszej Pannie za cud doznany. Przed ołtarzem klęknąwszy wpatruje się w oblicze obrazu świętego i ślubuje sobie, iż za powrotem do Krakowa taki sam na chlubę Matki Bożej odmaluje.
Po powrocie zasiada do pracy. Cyprysowa deska przygotowana, farby roztarte, złoto błyszczy w miseczkach, jeno brać pendzel i malować. Próbuje Wężyk, nakłada farby, nie idzie robota. Bieży więc po raz drugi do Częstochowy, próbuje dalej, i znów napróżno. Zrozpaczony wybiera się w trzecią pielgrzymkę. Po paru tygodniach nieobecności u drzwi swej komnaty staje wędrowiec zdrożony i opylony. Znękanie widać na wybladłej twarzy, zniechęcenie w oczach. Czyż i teraz jeszcze napróżno szedł do stóp Królowej Nieba? czy i teraz nie danem mu będzie przypomnieć sobie rysów świętych?
Zwolna otwiera drzwi i pierwsze spojrzenie wysyła ku cyprysowej desce z rozpoczętem i zatartem malowidłem. Spojrzał i oczom nie wierzy! Podbiegł parę kroków i pada na kolana, bełkocząc w uniesieniu:
— Cud!... cud!... mnie niegodnemu!...
A z deski cyprysowej patrzy na klęczącego w zachwycie artystę słodka twarz Matki Bożej w gwieździstej koronie, żywy obraz Panny Częstochowskiej!
Tyle mówi podanie gminne, zapisane w księgach zakonu bernardynów w miasteczku Sokalu w Galicji Wschodniej, i mówi jeszcze, iż pierwszy ten malarz polski, o którym kroniki piszą, tam właśnie żywota swego dokonał, i obraz Matki Bożej niewiadomą, a cudowną ręką namalowany, kościołowi sokalskiemu w darze ofiarował.

∗                              ∗
W dawnych kościołach, a zwłaszcza kościołach gotyckich więcej niemal bywało okien niż muru. Gdy wejść tam w dzień pogodny, słoneczny, to zdaje się, iż to jakiś pałac zaczarowany, gdzie ściany z drogich kamieni przeświecają cudnie różnemi barwami i rzucają na mury całe tęcze. Niby to jakiś szklany pałac wróżki-czarodziejki.

A tą wróżką to sztuka, a tym czarodziejem ten artysta, który owe witraże czyli okna różnokolorowe skomponował, i ten skromny szklarski majster, który szkiełka według rysunku poprzycinał i misternie paskami ołowiu pospajał. Skrzą się witraże tysiącem barw, a gdy się przyjrzymy, zobaczymy w każdym to obrazy z Biblji, to sceny z życia Chrystusa Pana i Najświętszej Panny, to Świętych Pańskich, aniołów, a wszystko przeplecione deseniami z kwiatów i liści, dziwnych, niebywałych, bajecznych.
Piękne te dzieła przez jakichś bezimiennych artystów wykonane.
Rzeźbiarze też nie próżnowali. Prócz rzeźb, zdobiących kościoły, wyrabiano hełmy, tarcze, misy ozdobne, bogate oprawy do ksiąg, na których w płaskorzeźbach odtwarzano całe sceny, całe obrazy.
Wszystko to jednak u nas w kraju nie było tem, czem było na zachodzie. Tam, gdy przyszedł wiek XV i XVI, toć to roiło się od artystów i to nie byle jakich.
A u nas? U nas niedobrze się działo. Pomimo, iż były to czasy złote, czasy Jagiellonów i Zygmuntów, czasy — gdy nie brakło potęgi, wielkości i bogactwa, jednak sztuka nasza, nasza rodzima, śpi snem sprawiedliwego, i rozbudzić jej nie mogą nawet liczni artyści i rękodzielnicy, sprowadzani do Polski przez króla i możnych panów.
Ale przecież cośkolwiek być musiało; czyż podobna, żeby w czasach takiego ogólnego rozkwitu nie znaleźli się i u nas zdolni artyści?
I owszem, byli, ale kto oni? Jak się zwali? Co zrobił każdy zosobna? — nie wiemy. Są nawet i obrazy religijne, ciekawe, o złotych tłach, w kościołach krakowskich, w kościele w Ruszczy, gdzie oto widzimy postać ofiarodawcy, klęczącą u stóp Najświętszej Panny. Taki maleńki, śmieszny człowieczek, niby karzełek jakiś. I nie przypuszczajmy, że to nieumiejętność malarza takim go zrobiła. Bynajmniej! Umyślnie przedstawiano tak ludzkie postacie, chcąc w ten sposób uwydatnić ich małość, ich pokorę wobec postaci boskich.
Taki to już był zwyczaj, taka moda, od której nikt odstąpić nie mógł.
Nie mógł! Czemu nie mógł? Wszakże każdy, jak chce, maluje i tworzy, a i tam, na zachodzie, każdy z artystów odmiennie malował, inaczej, niż jego koledzy artyści?
Otóż doprawdy nie mógł malarz polski tych czasów być sobą i tworzyć, jak chciał, a było to dlatego, iż każdy musiał należeć do cech u czyli zgromadzenia malarzy i prawami cechu tak był skrępowany, że nic samodzielnego nie wolno mu było stworzyć. Taki cech wyznaczał każdemu pracę, określał jej granice, rodzaj, treść, i wyłamać się z tego nie podobne było pod grozą kary wyłączenia z cechu i różnych innych przykrości. Majstrowie cechowi żelazną ręką trzymali czeladź swoją, sztuka stawała się rzemiosłem, a artyści, choćby i zdolni, nie śmieli pendzlem ruszyć inaczej, jak w sposób, przez pana majstra przepisany.
Są też w ustawach cechowych różne zastrzeżenia, jako że ma swoje lata nauki odbyć, jako że „nikt zostający w nauce nie ma się żenić“, jako, że „żadnemu partaczowi niema być wolno robić w mieście lub gdziekolwiekby przebywał“, „żaden towarzysz nie ma świętować lub od roboty wstawać bez pozwolenia i woli mistrza, to jest: iżby miał na piwo chodzić, bąki zbijać, lub nie w swoim czasie do roboty przychodzić...“ i tak dalej dużo, dużo przepisów, które możeby się i wielu teraźniejszym ludziom przydały.
I dobre to było, gdy szło o szewcki pocięgiel lub krawiecką igłę, ale jakim sposobem mogli wyrosnąć w tych warunkach artyści samodzielni, gdy ustawy cechowe trzymały ich jak w kleszczach i tchnąć swobodnie nie dawały? Skąd moglibyśmy wiedzieć, co kto zrobił, skoro nikt swej pracy nie podpisywał, bo wszystko szło na ogólny rachunek cechu?
Niedobre to były zwyczaje, takie hamulce na ducha ludzkiego nakładające.
Ale jednak — jednak mimo tego ucisku powstało parę dzieł niezwykle ciekawych, pięknych. Wielki obraz może? Jakiś tryptyk bogaty? Wspaniałe malowanie ścienne o setkach figur, tak, jak to bywało we Włoszech w tych czasach?
Wcale nie! Tylko księga o dwudziestu kilku drobnych obrazkach, malowanych żywemi barwami: czerwienią, szafirem i złotem. Każdy obrazeczek przedstawia jeden z cechów: a więc cech kupców, malarzy, krawców, szewców i t. p. Niektóre obrazeczki takie komiczne, iż szczerze śmiać się można, patrząc na nie. Taka oto księga ilustrowana, nazwana „Księgą przywilejów miasta Krakowa“. I druga podobna księga, należąca do Erazma Ciołka, kanonika krakowskiego, także bogato, ręcznie ilustrowana. I pomyślcie, każdy taki obrazeczek — to unikat — jedyny okaz, wypracowany i wyzłocony przez jakiegoś pracowitego malarza cechowego lub zakonnego braciszka!
Oto spojrzyjmy — jeden z takich obrazków. Dodajmy do niego barwy żywe, złocenia, a będzie to właśnie taka średniowieczna minjatura. Ksiąg takich, pięknie ilustrowanych, było wiele po klasztorach, po bibljotekach magnackich.
Tak więc, gdy w tym czasie na zachodzie artyści malarze w królewskiej niemal chwale chodzili, gdy dziełami swemi zamalowywali całe ściany i sklepienia, gdy o względy ich ubiegali się książęta krwi, Stolica Apostolska i koronowane głowy, u nas skromny rzemieślnik cechowy, ubogi, pokorny braciszek zakonny rzuca nieśmiało na małą kartkę papieru świadectwo swego talentu, jakby nieśmiałą skargę, mówiącą ówczesnym twardym prawom: „Patrzcie, oto jestem, oto Bóg złożył we mnie iskrę ducha swego, czemuście ją stłumili i żyć jej nie dali?“
A co za arcydzieła wychodziły z rąk tych właśnie braciszków zakonnych, ile to oni ksiąg ręcznie przepisali i ozdobili rysunkami delikatnemi, kolorowanemi cudnie! Ile wymalowali inicjałów czyli pierwszych ozdobnych liter modlitwy lub rozdziału Biblji! Każda taka litera — to cała kompozycja, cały nieraz obrazek, cała scena z Pisma świętego lub z życia codziennego. W tych żmudnych pracach celowali bracia benedyktyni, i do dziś mówimy o każdem bardzo wypracowanem dziele — „to benedyktyńska robota“.
I wszyscy oni, ci artyści prawdziwi, bezimiennie ze świata zeszli. W starych kronikach jeno, w aktach zapomnianych trafiają się wzmianki, iż żył i malarstwem się zajmował jakiś Marcin z Bochni, Marcin ze Środy, Jan z Leszna, Mikołaj z Sandomierza, Wojciech z Łomży, czasem pisano Jan pictor — czyli malarz. I tyle tylko. Co jednak zrobili, gdzie są ich dzieła, nikt nie wie. Jeden tylko Stanisław z Krakowa ośmielił się imię swe położyć na paru obrazkach w „Księdze przywilejów“.

∗                              ∗

Tak się działo z malarstwem u nas. A cóż z architekturą, z budownictwem polskiem? Wszakże tam, na zachodzie, od dawnych wieków budują gmachy, zamki, kościoły przepiękne, każdy naród szczyci się tem, co posiada, i z dumą mówi: „To nasze, to nasz duch je stworzył“.
A my? a u nas?
Ano, poszukamy, i zaręczam, że znajdziemy i niemało, i nienajgorsze. A naprzód powiem wam, co może dziwne się wyda, że budownictwo polskie powstało tak, jak kiedyś, kiedyś powstało budownictwo w Grecji. Ich piękne kolumnady powstały na wzór budowli drewnianych, tylko że zczasem upiększano je, słupy drewniane zastąpiono marmurowemi.
U nas, w Polsce, podobnie się działo. Ano i nic dziwnego. Czyż to nie mieliśmy w naszym kraju dębów stuletnich, modrzewi i świerków niebotycznych? czyż to nie było u nas borów nieprzebytych, skąd można było brać drzewa, ile dusza zapragnie, i budować z nich chaty i kontyny, zamki obronne i kościoły?
Budowano też, a każdy majster-cieśla coś dodał, coś zmienił, ten tak swoją chatę wystawił, ów inaczej, ten obsadził drzwi tak, ów powiązał je inaczej, jeden nabił kołeczkami ku ozdobie, drugi nad oknami powyrzynał w desce zęby i zawijasy różne. Ktoś zrobił szczyt dachu spadzisty, kto inny wcięty na rogach, ten podparł wystający okap słupkami drewnianemi, innemu się to podobało i nietylko słupki ustawił, ale je jeszcze ociosał i przyozdobił.
I tak powstały po całej polskiej ziemi chaty i domostwa rozmaitej formy.
I nietylko same chaty. Ten, co chatę wystawił, otoczył ją ogrodzeniem, inny dla bezpieczeństwa częstokołem. W ogrodzeniu trzeba było ustawić bramę. I tu znowu sadził się cieśla jeden przed drugim, kto piękniej one wrota zasklepi, kto je sztuczniej i kunsztowniej zwiąże. I znowu namnożyło się wrót przeróżnych, z daszkami i bez, z kołeczkami drewnianemi, któremi wiązania dla mocy nabijano.
Ale ten majster, co podparł okap swojej chaty słupkami drewnianemi, też same wiązania, jak w bramach i drzwiach, zastosował u siebie tak, że stoi na froncie domku niby szereg bram ze słupkami ozdobnie wycinanemi, ze zwieszającemi się od góry z drzewa wyciętemi ozdobami.
Tak i podobnie buduje się nasz lud do dziś, tak się budował lat temu sto i dwieście, i więcej, podobnie musiał się budować w starej Słowiańszczyźnie.
Zabiegnijmy myślą wstecz i wyobraźmy sobie, w jakiem to dworzyszczu przemieszkiwał stary Słowianin, po jakich kontynach składali ofiary starosłowiańscy wróżbici, i może przed naszemi oczyma stanie taka budowla, o ścianach z potężnych kłód i bierwion wzniesiona — taki zamek knezia Lecha lub Kraka, gdzie u wrót ciosanych grzmią rogi myśliwskie, a w świetlicy, o ścianach od dymu sczerniałych, ślepiec gęślarz pobrzękuje na strunach, i wonne zioła płoną u stóp Światowida i Marzanny. Stara! odwieczna baśń!
Ale tymczasem świat idzie naprzód. Chata urasta, rozszerza się, potężnieje. To już nie kmieca zagroda, to zamek władyki i knezia. Z pogańskich kontyn powstają kościoły chrześcijańskie z dzwonnicami obok, z wieżami strzelistemi, z wysokiemi dachami, krytemi dranicą, a spadzistemi bardzo, żeby śnieg się łatwo z nich zsuwał, a deszcz spływał prędko i dranic nie psuł. I kraj potężnieje, rozwija się, mnożą się miasta, coraz ich więcej i coraz bogatsze. Ten i ów, kto ciekawszy, zajrzy do kraju sąsiedniego, do Niemiec, a i dalej do Włoch i Francji, widzi, co tam już zrobiono, jakie pobudowano miasta, jakie kościoły i zamki.
I oto gdy przyszedł wiek XII, wiek wielkiej religijnej żarliwości, zjawia się, wedle legendy, na ziemi polskiej człowiek, ożywiony duchem Bożym, i ten to człowiek, nazwiskiem Piotr Włast Dunin, funduje swoim kosztem 77 kościołów, rozrzuconych po całej polskiej ziemi, kościołów o pięknych odrzwiach i sklepieniach zgiętych w łuk półkolisty, o ozdobnych głowicach kolumn. To one stare budowle romańskie, zwane „duninowskiemi“ od nazwiska ich fundatora. Mało, bardzo mało zostało tych zabytków. Tu i ówdzie jakaś wieża stara, tu i ówdzie odrzwia ozdobne, czasem krypta podziemna, która jedna tylko nieraz ocalała z pożogi, nieconej rękami pohańców.
Ustały wreszcie wojny domowe i najazdy dziczy tatarskiej. Łokietek silną ręką sprawuje rząd nad Polską zjednoczoną, ale zrujnowaną i zubożałą przez długotrwałe wojny. I wtedy to wstępuje na tron ów wielki król, co to: „zastał Polskę drewnianą a zostawił murowaną“. Król mądry i zabiegliwy sprowadza rzemieślników z zagranicy, przy nich uczą się nasi polscy cieśle i murarze. Jak grzyby po deszczu wyrastają gmachy już nie drewniane, ale z kamienia i cegły; a że wówczas w Europie zaczął się rozwijać styl, zwany gotyckim, czyli ostrołukowym, więc i u nas powstał szereg gmachów, kościołów w tym właśnie stylu, a że pobudował je Kazimierz Wielki, więc nazwano je „kazimierzowskiemi“.
— Więc jednak znowu naśladowaliśmy zagranicę? — zauważycie słusznie czytelnicy.
I pewnie! Wszakże wtedy w owym XIV wieku wszystkie narody Europy budowały się w podobny sposób, ale każdy jednak do tego ogólnego stylu dodawał coś swojego, coś odrębnego; więc też i u nas — znalazły się przy budowlach gotyckich odmiany zupełnie inne, niż u innych narodów, zupełnie nasze, polskie.
Któż je takiemi zrobił? Oto ci sami cieśle i murarze, którzy w oczach mieli obraz chaty polskiej i świątyni drewnianej, prawnuczki kontyny pogańskiej, grodyszcz Kraka i Lecha.
I powstały kościoły murowane, jakby odbicie drewnianych budowli. Popatrzmy; oto kościołek wiejski drewniany w Sękowej, a tu obok kościół murowany z XIV wieku, w Szydłowie. Czyż to nie to samo? czy nie te same strzeliste linje dachu?
Oto drugi piękny przykład architektury polskiej. Czy go nie poznajecie? Toć to wieża Marjackiego kościoła w Krakowie, ta śliczna wieża z wieńcem wieżyczek wokoło szczytu, a każda z nich to jakby wieżyczka ze starego polskiego, drewnianego kościołka. Widywał takie jakiś polski cieśla, ma je w oczach i w głowie, i gdy mu przyszło dom Boży wykończać, ze wspomnień dzieciństwa, ze swoich ukochań i zachwytów stworzył dzieło genjalne i niezrównane.
Niemało też mamy z tych szczęśliwych czasów i późniejszych budowli niezwykle pięknych, jak katedra we Włocławku, wnętrze Bibljoteki Jagiellońskiej w Krakowie. Szczególniej przyjrzyjcie się, co za piękny dziedziniec z podcieniami o gotyckich łukach. Podcienia! Tak, tak, to też z chaty drewnianej początek wzięło, od tych słupów ciosanych, któremi cieśla wiejski podparł okap chaty. A i te „sterczyny“ na szczytach kościołów, takie naprawdę polskie, że nawet Niemcy, co nam wszystkiego odmawiają, zowią je stylem „nadwiślańskim“, nie chcąc go nazwać — jakby słuszność kazała — polskim. Takie piękne zębate szczyty, dzieło polskiego murarza, któremu nie kamień i nie marmur w rękę dano, ale prostą cegłę. Obejrzał ją murarz, pomyślał, przymierzył tak i owak, inaczej mu się z niej budowało, niż z wielkich kamieni, spróbował ustawić szczyt zębaty, udało się!
— Ładnie! — zadecydował. Pochwalił biskup i budowniczy, dodano filarki, ozdobne iglice, i stanął szczyt kościoła jakiś nowy, niezwykły a piękny.
Mieli co robić, mieli — murarze i budowniczowie za czasów tego wielkiego króla, miał co robić budowniczy Wacław z Tęczyna, którego nazwisko przekazały nam kroniki.
Później coraz lepsze szły czasy dla sztuki polskiej. Kraj wzrastał w potęgę i bogactwo. Kształciły się umysły, zakładano szkoły i akademje, mnożyli się uczeni polscy; znane są nazwiska Grzegorza z Sanoka, Długosza, Kallimacha. Do Krakowa ściągali z zagranicy mistrze włoscy, niemieccy, a królowie nasi hojnie nagradzali ich prace przy upiększaniu świątyń i pałaców.
I oto objął rządy król mądry i szlachetny, syn Władysławów, Kazimierz Jagiellończyk, i za jego to rządów zasłynął w Krakowie mistrz polski, przez Boga obdarowany szczodrze, równy najpierwszym mistrzom europejskim owych czasów.








  1. Saulyte — słonko, po litewsku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Gerson-Dąbrowska.