Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.

I.
Czarny dom.

Wypadki, któreśmy opowiedzieli w poprzednich rozdziałach, działy się w końcu r. 1844. Od tego czasu upłynęła kilka miesięcy, podczas których umysły w Irlandyi nie uspokoiły się bynajmniej. W owych czasach olbrzymiej walki staczanej przez Daniela O’Conella, podczas której wola jednego człowieka wstrzymywała tylko rozjątrzone stronnictwa, nie szczając do wybuchu najstraszniejszej z wojen domowych, każdy dzień był świadkiem nowej bitwy, przegranej lub wygranej, wygranej jednak prawie zawsze, gdyż gwiazda Irlandyi zaczynała błyszczeć coraz świetniejszym blaskiem na politycznym widnokręgu. Tych ośm milionów niewolników, którym tak trudno wyróść na ludzi, powstawało biednych lecz silnych, by zwalczać na pół już pokonany despotyzm angielski.
Nie byli oni bez wad i ułomności, które wytwarza niewola, lecz umieli słuchać głosu człowieka wskazującego im drogę do wolności i serca ich bić silniej zaczynały. Niezadługo mieli się obudzić ludźmi.
Podczas gdy jedni zginali jeszcze k arki przed nieubłaganą siłą nędzy, a drudzy słuchając tylko podszeptów zemsty, staczali z społeczeństwem angielskiem, wśród ciemnych nocy krwawe i nieużyteczne boje, nowe idee zawrzały tak w uciemiężonym kraju jak i po za jego obrębem. Anglia zdawała się być wzruszoną głosem rozbudzonego własnego sumienia. Tryumfalny łuk oczekiwał O’Conella u wrót więzienia; Robert Peal, ów szlachetny i energiczny geniusz potrafił okiełznać własne stronnictwo i pełnemi garściami siał ziarno na rolę, na której miał niebawem zbierać dojrzały plon wolności.
Europa zaciekawiona przyglądała się pilnie widowiskowi, zbliżając ręce do oklasków. Robert Peal umarł, O’Conell umarł. Walka nie wydała żadnych owoców, wciąż brzmi ta sama groźba pod innem nazwiskiem i wisi na coraz cieńszej nitce, jak miecz Demoklesa, ponad sercem Anglii.
Molly-Maguire zgasili swój kaganiec, lecz Fenianie ładują bomby i ostrzą mordercze noże.
O’Conell powiedział: Uciemiężona Irlandya jest to rak śmiertelny, który Anglia nosi w swoim łonie.
Wesołe czerwcowe słońce oświecało wązką uliczkę Donnor-Streat w mieście Galway, a rzucając ukośne promienie na nieregularnie ustawione domostwa, pogrążało na przemian w światło lub w cienie ich rzeźbione facyaty. Galway jest perłą Irlandyi, romantyczna siedziba, historyczne miasto, zachowało dotąd na frontonach domów, owe piękne fantazye, które średnie wieki rzeźbiły w kamieniu.
Niektóre ulice wyglądały, jak gdyby przeniesione z jakiego kastylijskiego miasta. Domy były wysmukłe i wyniosłe, z oknami gotyckiemi i z drzwiami ponad któremi zarysowywały się fantastyczne rzeźby.
Na rogu ulicy Donner-Streat i innej bezimiennej uliczki prowadzącej do przedmieścia Clodday, siedziba majtków i rybaków z Galway, duże domostwo nadzwyczaj ciekawej i charakterystycznej budowy, zamienione zostało na oberżę, w której gospodarzem był Filip Sannder, Szkot i prezbiteryanin. Po nad głównemi drzwiami, wisiał między dwoma rzeźbionemi medalionami, efektowny obraz, na którym grubo nałożone warstwy farb: żółtej, niebieskiej i czerwonej, miały przedstawiać dobrego króla Malkolma.
Po nad obrazem czytano, a wspaniałym szyldzie: Ale szkocki, poteen, oberża dla pieszych i przyjezdnych.
Był to rzeczywiście jeden z największych anglikańskich zajazdów w mieście. Niejednokrotnie Oranżyści urządzali w nim swoje meetingi i posiedzenia klubowe.
Sannder Filip, aczkolwiek prezbiteryanin, miał braterskie uczucie dla wyznawców urzędowego kościoła, którzy przychodzili pić w jego oberży. W nadmiarze gorliwości, zaproponował nawet raz swoim anglikańskim klientom, iż zdejmie szyld wyobrażający króla Malkolma, który był niegdyś stronnikiem Papieża, lecz Anglikanie wspaniałomyślnie wzgardzili tą pokorną propozycyą i niebieskie, żółte i czerwone plamy pozostały nadal jako uosobienie szkockiego monarchy.
Były to dobre czasy dla imci pana Sannder, podróżnych nie brakło w mieście Galway. Wybory miały odbyć się za dni kilka i oba stronnictwa przygotowując się do zaciętej walki, wezwały wszystkie szeregi swoich popleczników i przyjaciół. Hrabstwo Ulster wysłało znaczną ilość protestantów dla przeciwważenia głosów i dodania bodźca wąchającym się. Z Londynu przybyli emisaryusze w tym samym celu, zaś z południa Irlandyi napływały hałaśliwe tłumy, niemające bynajmniej zamiaru popierania kandydata torysów.
Inna jeszcze sprawa ściągała do Galway zaciekawione i roznamiętnione tłumy a mianowicie polityczny proces. Hotele były tak przepełnione, iż znaczna część przybyszów nie mogła się pomieścić i musiała szukać schronienia w sąsiednich miasteczkach.
Polityczny ten proces wzbudzał ogólną ciekawość. Utrzymywano, iż oskarżony jest jednym z głównych przywódców bandy Molly-Maguires. Człowiek ten wywierający wielki wpływ na ludność zamieszkałą w zachodniej części hrabstwa, posiadał wśród niej tyle sympatyi, iż podczas ostatniej kadencyi sądowej, nie znaleziono ani jednego świadka, któryby chciał przeciw niemu świadczyć.
Gdy go aresztowano, zaszły wielkie zaburzenia w hrabstwie Connanght. Liczne bandy dostały się nocą aż do środka miasta i gdyby więzień był chciał skorzystać ze wzburzenia umysłów, nie siedziałby i czterdziestu ośmiu godzin pod kluczem. Ale pozostał on spokojnie w swej celi; nie solidaryzował się z rozruchami i utrzymywał, iż potrafi przed sądem udowodnić swoją niewinność.
Lecz sąd zamiast uniewinnić go dla braku dowodów, odłożył sprawę do następnej kadencyi, jak to się często dzieje w Irlandyi. Chodziły wieści, iż tymczasem znaleziono d ostateczną ilość dowodów dla otępienia starego Milles Mac-Diarmida.
Po drugiej stronie wązkiej ulicy, naprzeciwko oberży, wznosił się duży dom, czarny, odrapany, chwiejący się, przez którego gotyckie okna z powybijanemi szybami, dął wiatr i deszcz lał do wnętrza. Ostateczna groziła mu niebawem ruina, jak wielu pałacom w Irlandyi, lecz nikt się o niego nie troszczył i nie pytał kiedy ostatecznie runie.
Była godzina druga po południu, słońce oświecało wesoło blado czerwone ściany gościnnej sali w oberży „Króla Malkolma“. W sali tej, przy stołach przeznaczonych dla przedniej szych Oranżystów, kilku z tych jegomościów siedziało zapijając todry.
Loża tuż przy oknie zajętą była przez cztery osoby: dwóch mężczyzn i dwie kobiety, które bawiły się rozmową. Starsza z nich, pani Fenella Daws, mogła mieć około czterdziestu lat. Byłą bardzo chuda, blada i z włosami krótkiemi jak u dziecka, przerzedzonemi przez wiek i rozczesanemi w małych loczkach zakrywających do połowy wązkie, jeszcze nie bardzo po marszczone czoło. Oczy jej były w ciągłym ruchu i niemiłosiernie wywracała białkami, a za każdym otworzeniem wązkich ust, pokazywała długie zęby.
Umysłowi jej brakło rozwagi, ale za to serce było przepełnione romansami. Poezya, stanowiła jej codzienną strawę.
Przy niej siedziała śliczna ośm nastoletnia dziewczyna jej siostrzenica, panna Franciszka Roberts. Nie była ona w niczem podobną do ciotki, miała piękne, przejrzyste a zarazem poważne oczy, a czoło jej wdzięcznie zarysowane, osłaniały blond włosy, spadające obficie w lokach, wzdłuż policzek Córki Albionu mają przywilej tych prześlicznych włosów, których mieniąca się barw a ślicznie odbija od śnieżnej białości płci.
Frania, o tyle była skąpa uśmiechów, o ile jej ciocia niemi szafowała. Lecz gdy się uśmiechnęła, uśmiech jej pieścił oko i rozweselał serce. Miała minę poważną, surową niemal, która stanowiła dziwny kontrast z czułą minką Fenelli Daws. Wyglądały obie tak, jak gdyby zamieniły między sobą rolę, albo że ładna dziewczyna ironicznie przywdziała na siebie maskę, która powinna była przypaść w udziale dojrzałej kobiecie.
W sposobie zachowania się Fenelli z synowicą, można było zauważyć dziwną mięszanię wymuszonego poważania i szczerego lekceważenia. Widocznie uważała młodą dziewczynę jako istotę o wiele niższą od siebie; ale Frania była córką ś. p. Edmunda Robertsa, szlachcica i członka parlamentu. To ją stawiało w wyjątkowem położeniu. Fenella chętnie popisywała się podobnem pokrewieństwem. Z napuszoną miną, wspominała o pięknych stosunkach swej synowicy, która kształciła się w szykownym zakładzie naukowym i była przyjaciółką, ale to przyjaciółką od serca, kilku pań wielkiego świata, a między innemi, milordowej Gergiany Montrath.
Szlacheckie te stosunki rzucały i na Fenellę pewien blask dystyngowany, posiadający w jej oczach wielką wartość. Inaczej przygniatałaby swą wyższością pannę Roberts.
Pani Fenella Daws i jej siostrzenica zapijały herbatę, siedząc przy jednem stole i wsparte o framugę okna. Na przeciw nich, dwaj mężczyźni pili, rozprawiając.
Obydwaj byli mniej więcej jednego wieku. Ten z nich, który zamożniej wyglądał, był gruby, krótkonogi, z dużą płaską łysiną, z dwoma kosmykami siwych włosów, zaczesanemi na skronie. Miał głupią fizyognomię, osadzoną na krótkiej szyi, a spiczasty ogolony podbródek, zsuwał mu się aż na piersi. Oczy przymrużał do połowy, usiłując nadać swej twarzy wyraz godności. Ustami poruszał zwolna, wymawiając górnobrzmiące słowa. Trzymał o ile tylko mógł, sztywno swoją otyłą figurkę przystrojoną w czarny frak.
Był to we własnej osobie imci pan Jozue Dawsecq, podintendent policyi londyńskiej, małżonek Fenelli Daws i wuj panny Franciszki Roberts. Przybył do Irlandyi z ważną misyą, jak utrzymywał i zdawał się mieć o sobie samym, doskonałe wyobrażenie.
Towarzysz jego, nazwiskiem Gib Roe, był wzrostu średniego, szczupły i chudy i odzież dżentlemana ciężyła mu widocznie. Na jego kościstej fizyognomii z rysami ostremi, malowały się w tej chwili przestrach i pokorna uniżoność. Oko mimowoli szukało łachmanów na tej zgiętej postaci, a wyżółkła ręka, drżąca za lada stuknięciem, musiała niejednokrotnie wyciągać się po jałmużnę. Gib położył swój kapelusz na stole, co samo dowodziło i nie poczytuje siebie za porządnego człowieka. W Irlandyi bowiem, zarówno jak w Anglii, kapelusz musi być przykuty do czaszki dżentlemana i tylko hołota zdejmuje go z głowy.
Gib miał włosy kędzierzawe ale rzadkie, które sterczały ponad spiczastą czaszką. Jego blade wklęśnięte oczy, niknęły prawie zupełnie pod gęstemi brwiami. Policzki miał wyżółkłe i tem jaskrawiej występywały na nich czerwone plamy, któremi je nędza i choroba napiętnowały.
Spoglądał od czasu do czasu z ukosa na Jozuego Daws, a gdy tylko tenże przemawiał, Gib zginał karku i zarysowywał wyraźniej swój niewolniczy uśmiech.
— Pij Gib! biedna istoto! — rzekł Jozue Daws z protekcyjnym gestem.
— Stokrotne dzięki Waszej Wielmożności! — odpowiedział Roe, łyknąwszy ogromną porcy todry.
— A zatem, — mówił dalej podintendent policyi, — możemy liczyć na ciebie mój chłopcze.
— Tak jest, do usług Waszej Wielmożności.
— Mów ciszej Gib! nie widzę potrzeby wtajemniczania tych pań w nasze sprawy, aczkolwiek tajemnica nasza jest zacną mój chłopcze... chrześciańską... hm! hm!...
— Tak jest Wasza Wielmożność! — mruknął Roe.
— Pójdziesz tedy zemną jutro do sędziego, by świadczyć przeciw temu łotrowi, stronnikowi Papieża.
— Tak jest Wasza Wielmożność.
— I przyprowadzisz z sobą dzieci.
— Tak jest Wasza Wielmożność.
— Które były świadkami pożaru.
— Tak jest Wasza Wielmożność, — rzekł z westchnieniem Roe, spuszczając oczy. — Zapewne, zapewne, pozwól mi Wasza Wielmożność wychylić jeszcze jeden kubek.... Widziałem... one widziały... drogie istotki. Arrach! byliśmy jednak w Kilkenry wszyscy troje, het! daleko ztąd, ale cóż to znaczy, kiedy Wasza Wielmożność nam płaci.
— A to dla dobra świętej wiary, Gib mój chłopcze. Gdzież się dzieciaki teraz znajdują?
— Tną torf w bagniskach, do usług Waszej Wielmożności.
— A w jakim są wieku?
Ma houchal! drogie niewiniątka! Paddy ma lat jedenaście, a jego siostra Su trzynasty, niech Bóg nad niemi czuwa!
— Wybornie! — mruknął podintendent.
I dodał cedząc przez zęby i zacierając ręce z zadowoleniem:
— Musiałem aż przybyć z Londynu, by tu jakiś ład zaprowadzić! Ach ci sędziowie z Zielonej wyspy, mają krótkie ręce, ale za to długie uszy. Niech mi Bóg to uczucie dumy wybaczy.
To powiedziawszy Jozue Daws zamyślił się, Gib zaś pokornie milczał. Tymczasem ciocia i siostrzenica rozmawiały dalej, przypominając sobie wrażenia z niedawno odbytej wycieczki nad czarującemi brzegami jeziora Mask i Corrib.
— Jakżebym Praniu już chciała być w Londynie, — mówiła ciotka, — by módz opowiadać te cuda! Wyprawię herbatę, może nawet raut, jeżeli się p. Daws na to zgodzi, by się pochwalić tą niezwykłą podróżą. Co za krajobrazy! Jakie wody! jakie lasy! co za łąki! kostyumy! widnokręgi! wiele tu niespodzianek! wiele poezyi!
Fenella zatrzymała się zadyszana.
— To piękny kraj, — rzekła Frania.
— Piękny, to nie dostateczne określenie mojem zdaniem, panno Franiu. Kraj to nadzwyczajny, zadziwiający, szatański: dzicy ludzie z długiemi włosami, dziewczęta z czerwonemi burnusami i gołe dzieciaki. Jak sobie pomyślę Franiu, iż to wszystko jest w mocy dyabelskiej.
Frania wstrząsnęła główką.
— Czy sądzisz pani, — odpowiedziała, — iż te ładne dzieciaczki, które się do nas uśmiechały nad brzegiem jeziora Mash, są opętane? albo te przystojne dziewczęta, których czarne oczy podziwiałyśmy.
— To tylko twoje osobiste zdanie, Franiu, gdyż ja nie lubię czarnych oczów u kobiet.
— A te dzielne chłopaki, — rzekła Frania, — minami tak dziarskiemi i otwartemi.
Fenella zrobiła słodkie oczy.
— Prawd a! — szepnęła, — nigdym się nie spodziewała znaleźć tylu przystojnych mężczyzn w tym przeklętym kraju. Mają w sobie coś silnego i poetycznego zarazem. Lecz niech Bóg nad nami czuwa! Irlandya jest papiezką.
Frania była zadumaną.
— Jakież mogły być wrażenia tych dzikich ludzi, — pomyślała, — gdy widzieli nas obie, moją siostrzenicę i mnie, przesuwające się po murawie nad brzegiem jeziora? Mają oni swoją północną poezyę; ich bardowie już opiewali zapewne naszą chwałę na bohaterskich harfach, porównywując nas z boginiami, które zstąpiły z chmur. Chciałabym czytać ich wiersze.
— O czem tak myślisz Gib? — zapytał nagle p. Dawsesq.
Biedny Roe spuścił zamyśloną głowę na piersi. Może myślał o tych swobodnych dniach nędzy, gdy szedł wśród wielkich bagien, nie troszcząc się o głód, nie zważając na zimno i śpiewając stare pieśni bardów Zielonej wyspy. Wzrok swój wlepił w ponurą fasadę rudery. Daws zwrócił też oczy w tę stronę, lecz nic nie dojrzał prócz zadymionych ścian i wytartych konturów starych rzeźb obrosłych mchem.
Blada zaś zwykle twarz Giba, była pokrytą rumieńcem.
— Co Wasza Wielmożność każe? — rzekł ze drżeniem.
Widząc jednak, iż poważna fizyognomia jego towarzysza, nie zdradza żadnego podejrzenia, dodał:
— Myślałem, iż Paddy, biedne niewiniątko nie ma czem przykryć pleców i że mała Su, nie może stanąć przed sądem, naga jak jest, śliczne stworzenie.
— Masz słuszność, — pospieszył odpowiedzieć Daws i sięgnąwszy do kieszeni wyjął z niej kilka sztuk złota.
Zapadłe oczy Giba Roe ożywiły się na widok pieniędzy a brzęk ich, mile połechtał jego uszy.
Och! — zawołał, powtarzając energicznie to irlandzkie zaklęcie, — och! och!
— To dla ciebie, — rzekł Daws, — będziesz miał za co kupić odzież dla dzieci.
Roe schwycił pieniądze i wpuścił je do kieszeni swego dżentlemańskiego surduta.
— Zdrowie Waszej Wielmożności! — zawołał z zapałem, — arrach! zdrowie tej pięknej pani i tej ślicznej panienki och! dzieci widziały pożar, biedne cherubiny! Przecież z Kilkenny do Moiny nie ma więcej niż sto mil!
— Ciczej! chłopcze, ciszej! — rzekł Jozue.
Gib postawił kubek i zamilkł.
Od czasu do czasu drzwi sali otwierały się i w progi wstępowała solennie jakaś poważna osobistość. Większość z przybywających miała pod pachą olbrzymie biblie. Niebawem wszystkie krzesła w sali zostały zajęte. Był tam prokurator O’Kir, gruby tłuścioch, który obdzierał nielitościwie swoich klientów ku większej chwale prawdziwej wiary, był też sędzia Mac-Foot, autor widzeń na jawie i abstrakcyi ciała, przybyli również wójt Payne, zacny chrześcianin, który miał zawsze w pogotowiu jaki wyjątek z pisma Ś-go dla przytoczenia go biednym, proszącym go o jałmużnę, pomocnik wójta Murwo, porucznik Peters, kornet Dickson i administrator Crackenwell.
Cała śmietanka towarzystwa z Galway.
Wypito już nie mało, głowy jednak jeszcze rozgrzane nie były. Wszyscy zachowywali przybrane maski, sztucznej powagi.
Fenella Daws kończyła już szóstą filiżankę herbaty, w której maczała szerokie grzanki z masłem. Rzecz niepojęta, ile jadła pochłonąć są w stanie te eteryczne istoty, żyjące wyłącznie poezyą. Zajadając, puszczała wodze swej wymowie.
— Zapewne Franiu, — mówiła, wywracając białkami, — widziałaś to wszystko jak prosta, poczciwa dziewczyna, ale brak ci moje dziecko, tego czegoś, które ja tak w wysokim posiadam stopniu, tego daru dopatrzenia się we wszystkiem pięknej strony, owego boskiego zmysłu, świętego ognia... rozumiesz mnie?
— Tak jest pani.
— Dla ciebie przyroda, to tylko ziemia i trawa Zycie przesuwa się przed twemi oczami jak dramat bez namiętności. Ta scena wzruszająca, której byłyśmy świadkami na górze podczas ludowej zabawy, na tobie nie zrobiła żadnego wrażenia!
Frania usiłowała uśmiechnąć się, lecz głębokie wzruszenie odmalowało się na jej twarzy:
— O przypominam sobie, — rzekła, — przypominam, co za szlachetna odwaga!
— A jakie magnetyczne spojrzenie, Franiu! Jak on potrafił zapanować nad tym tłumem wrzeszczącym na koło niego! Słyszałam trzask kijów i jęki mieszające się z przekleństwami.
— A był sam jeden przeciw wszystkim! — rzekła Frania.
— Sam jeden! w swoim złocistym hełmie, przepasany jedwabną szarfą i w purpurowym mundurze.
Frania spojrzała na nią ze zdziwieniem.
— Mówisz pani o majorze Percy Mortimer? — zapytała.
— A o kimże miałabym mówić?
— Ja zaś, — odpowiedziała Frania, nie spuszczając oczów, — ja mówię o jego zbawcy, o Morrisie Mac-Diarmid.
— O tym człowieku w popielatej opończy! — zawołała Fenella śmiejąc się, — o tym prostaku z kijem, o tym chłopie!...
Niebieskie oczy Frani zabłysły z oburzenia.
— O nim właśnie, — odpowiedziała, — o tym człowieku, który bezbronny stanął pomiędzy śmiercią i Mortimerem. Nie widziałam, czy ma jedwabną, szarfę, czy też łachmany, ale widziałam ogień w jego oczach, słyszałam głos jego grzmiący wśród wrzasków tłuszczy.
— A major! moja siostrzenico, żaden muskuł nie drgnął w jego twarzy.
— Widziałam jak kij jego drgał mu w ręku jak czarodziejska różczka i tłuszcza cofnęła się rozgniewana, wściekła, cofnęła się przed jednym człowiekiem!
— Ale major! stał niewzruszony z szeroko otwartemi oczami!
— Major jest odważnym żołnierzem.
— I taki piękny, taki poetyczny Franiu!
— O jakże prawdziwie pięknym był ten, który go ocalił, — zawołała Frania, uniesiona niezwykłym zapałem.
Fenella spojrzała na nią ze zdziwieniem, ujrzała wzrok jej błyszczący i czoło, tak zwykle spokojne, oblane rumieńcem. Złośliwy uśmiech zarysował się na ustach dojrzałej niewiasty.
— Jakże się unosisz Franiu! — rzekła. — Wszak wymówiłaś nawet nazwisko tego prostaka.
— Zowie się Morris Mac-Diarmid, wszyscy na około nas powtarzali jego imię.
— I zapamiętałaś je Franiu?
— I nigdy je niezapomnę!
Fenella jeszcze bardzie zacięła usta.
— Nie jestże on synem Millesa Mac-Diarmida, podpalacza?
Frania spuściła oczy i zamilkła. Pani Daws ciekawie przyglądała się swej siostrzenicy. Przez chwilę zaczęła nawet przypuszczać... ale czyż to prawdopodobne, by panna przyzwoita, rodzona siostrzenica Fenelli Daws, mogła pokochać człowieka w opończy?
Prostaka! gorzej niż prostaka, gorzej niż żebraka, Irlandczyka!
Jozue Daws i biedny Gib Roe zamieniali kilka słów od czasu do czasu. Jozue dawał Gibowi pewne przestrogi, których tenże słuchał z pokornem uszanowaniem. Ale uwaga jego, nie dorównywała uszanowaniu. Źrenice jego błąkały się błędne i kierowały się wciąż na ponurą fasadę opuszczonej rudery. Poważny Jozue pił jak Anglik i był tą czynnością zajęty tak sumiennie, iż nie zwrócił uwagi na luźne towarzystwo, które się tymczasem gromadziło w sali.
Żona jego i siostrzenica, ukryte w głębi loży, nie też nie zauważyły.
Wreszcie pan podintendent spojrzał przed siebie i krzyknął z podniesienia, tak że aż Gib zadrżał. Sala była pełna i rozmowy krzyżowały się ze wszech stron. Zebrało się przynajmniej ze trzydziestu matadorów stronnictwa protestanckiego, którzy piorunowali przeciw O’Connelowi i twierdzili, iż Irlandya nie wyleczy się z ran swoich, dopóki ostatni stronnik Papieża, powieszonym nie zostanie.
Pomiędzy nim znajdowało się kilku oficerów w mundurach dragonów, którzy od czasu do czasu wznosili tylko zdrowie Jej Królewskiej Mości, by zaznaczyć swoje urzędowe stanowisko.
— Niech żyją lord Montrath i Sullewan! — wołano.
— Hurra! niech żyje Sullewan!
— Niech przepadnie ten nędznik Derry!
W sali zapanowała atmosfera politycznej orgii. Pani Fenella Daws przebudziwszy się z swych marzeń, raczyła wreszcie zwrócić uwagę na to co się na około niej działo. Uznała za stosowne przerazić się niezmiernie.
— Panie! — zawołała, — wychodźmy ztąd, chciej z łaski swej utorować mi przejście!
Jozue Daws w tej chwili bacznie pilnował Giba, który miał twarz zwróconą do okna. Udawał, iż nie słyszy wezwania żony i patrzał wciąż w to samo miejsce. Niepokój malował się też w oczach Frani, gdyż tłum stawał się coraz większym, a chcąc się wydostać na zewnątrz, trzeba było przejść przez całą salę. Fenella Daws załamała ręce z rozpaczą i wlepiła w niebo swe białe oczy, jakby życiu jej groziło niebezpieczeństwo.
Aczkolwiek wrzawa wciąż wzrastała, nic jednak wśród tego napół pijanego towarzystwa, nie zdawało się zagrażać obu damom, nie przyglądano im się nawet. Była to pijatyka poważna, podczas której namiętności przywdziewały komiczną wstydliwą szatę, pobożna bachanalia, przeplatana wyjątkami z biblii, a zacne mieszczuchy żądali rozlewu krwi, pomiędzy dwoma urywkami mistycznych kazań.
Jozue Daws tymczasem wciąż spoglądał przed siebie. Znajdował się naprzeciw okna i wzrok jego padał wprost na czarną fasadę sąsiedniego domu, który słońce pozostawiało w cieniu. Jozue Daws odkrył wreszcie co tak usilnie zwracało uwagę Giba Roe, po drugiej stronie ulicy.
Przez długi czas widział tylko czarny mur a w nim obdrapane okna, wreszcie śledząc cierpliwie za wzrokiem Giba, spostrzegł na szczycie głównego okna twarz nieruchomą, bezwładną, która zdawała się stanowić jedną z rzeźb zdobiących opuszczoną ruderę. Twarz ta była jakby w ramy ujętą przez framugę okna i czy to w skutek gry światła, czy też rzeczywiście, wydawała się być większą od zwykłych ludzkich fizyognomii.
Wzrok jej, przez ulicę padał wprost na okno hotelu Króla Makolma. Ta nieruchoma fizyognomia skupiła tak uwagę Jozuego Daws.
Nie mógł sobie wytłómaczyć jej obecności u szczytu okna. Słońce padało wprost w oczy podintendentowi policyi a rzucało cień na dom naprzeciwko stojący. Po usilnem przyglądaniu się, Jozue rozpoznał prócz twarzy ogromne ręce, olbrzymi kadłub, wreszcie całą postać, o wiele przerastającą zwykły wzrost ludzki.
Jezue nie wierzył w zjawiska nadprzyrodzone, to co widział jednak było tak niezwykłem i tak nieokreślonem, iż zdziwiony zwrócił się do Giba Roe, spodziewając się, iż mu on wyjaśni ową dziwną tajemnicę.
— Co to jest? — zapytał.
Roe spojrzał się na niego, udając niewiniątko.
— Co takiego? proszę Waszej Wielmożności.
— Ta głowa?
Gib otworzył zdziwione oczy.
— Nie widzę żadnej głowy, — odpowiedział.
— Panie, — powtórzyła w tej chwili Fenella Daws z dramatycznym gestem, — będziesz odpowiedzialny za wszystko co się stanie dwóm słabym kobietom.
— Niech żyje Jakób Sulliwan! — wrzeszczano w tłumie.
— Niech żyje Jego Wysokość lord Jerzy Montrath, jego zacny protektor!
— Panie! panie! — jęczała nieszczęsna Fenella.
Frania wstała i przyglądała się ciekawie wzburzonej tłuszczy. W jej pięknych niebieskich oczach nie było śladu obawy. Tłuszcza wrzeszczała dalej.
— Niech żyje związek!
— Związek i przewaga protestantów!
— Zdrowie porucznika Petersa!
— I zacnego chorążego Dickson!
— I szanownego junkra Brown!
— Niech dziabli porwą O’Connela i jego szczekaczy!
Wśród największej wrzawy drzwi od sali nagle się otworzyły i mężczyzna, przybrany także w mundur dragonów, zjawił się na progu. Był to oficer, wyższej rangi w paradnym mundurze, w hełmie i z szarfą haftowaną złotem. Prawą rękę nosił zawieszoną na temblaku. Szlify wskazywały, iż miał stopień majora. Niżsi oficerowie, ujrzawszy go, zamilkli natychmiast. A że stanowili główne ogniska, około których skupiała się wrzawa, więc i ich towarzysze zabawy poszli za ich przykładem i w sali zapanowało głuche milczenie.
Pani Fenella Daws przestała jęczeć. Przyglądała się majorowi z niezwykłem zajęciem i wązkie swe usta nadaremnie usiłowała nastroić do wdzięcznego uśmiechu.
W Frani oczach malowała się tylko zwykła jej wiekowi ciekawość.
— Och! — mruknął Gib Roe, — to piękny Anglik zaprawdę!
Jozue Daws oderwał wzrok od fantastycznej istoty, którą był od kilku minut zajęty, zwrócił się do drzwi wchodowych i złożył majorowi, który go nie widział, uniżony ukłon.
— Panie Peters, — rzekł major tonem komendy, — panie Brown i panie Dickson, proszę wyjść ztąd.
Trzej młodzi ludzie, aczkolwiek napół pijani, zabierali się spełnić rozkaz. Ale inni biesiadnicy, otaczający ich ze wszech stron, nie mogli mieć w równym stopniu poczucia dyscypliny wojskowej. Zamiast ich wypuścić, ścisnęli szeregi i wrażenie spowodowane zjawieniem się majora, poczęło słabnąć powoli.
— Czego chce od nas ten człowiek? — pytano.
— Czyż mamy jakie ukryte choroby, któremi moglibyśmy zarazić żołnierzy Jej Królewskiej Mości?
— Czyż już nie można bez ubliżenia sobie, porozmawiać z nami i wypić szklankę ponczu?
— Zostańcie z nami panowie, niech sobie major idzie do dyabła.
Trzej młodzi oficerowie spuścili głowy i milczeli.
— Panie Dickson, — powtórzył major, — panie Brown, panie Peters, proszę wyjść.
Szmer ro zległ się po sali. Wszyscy zwrócili zagniewane oczy na teg o człowieka, który wyniośle nie zwracał najmniejszej uwagi na życzenia przedniejszych mieszczan z Galway. Fenella znowu załamała ręce i przygotowywała się zemdleć, jeżeli się po temu sposobność zdarzy.
— Nie ma nic piękniejszego, — szeptała, — jak ręka na temblaku.
Jozue Daws kiwał głową, nie tracąc poważnej swej miny.
Gib Roe otwierał oczy, przyglądał się złotym haftom przybysza, recytując całą litanię wykrzykników irlandzkich. Major stał nieruchomy, o kilka kroków od progu.
Był to mężczyzna około lat trzydziestu, wzrostu średniego, a proporcyonalne kształty jego, zdradzały niezwykłą siłę. Nie miał jednak w postawie nic atletycznego, a obcisły mundur zarysowywał zgrabną elegancką postać.
Czerwony kolor jego munduru, silnie uwydatniał matową bladość twarzy. Miał on piękne regularne rysy, czoło wyniosłe i dumny wyraz fizygnomii.
A wszystko jakby osłonięte maską zimną i nieruchomą.
Usłyszawszy dwa razy powtórzony rozkaz przez swego przełożonego, podkomendni oficerowie, przyzwyczajeni do posłuszeństwa, usiłowali się przebić przez tłum by się dostać do drzwi. Ale te wszystkie mózgownice irlandzkie, u których surowy purytanizm jest tylko pozornym, były nadmiarem zagrzane trunkiem. Protestanci w Irlandyi, mają nadto takie wysokie wyobrażenie o swem znaczeniu, iż szczerze wierzą, że żołnierze angielscy po to tylko istnieją, by prześladować katolików, nic też dziwnego, iż mieszczanie z Galway nie mogli znieść cierpliwie podobnej zniewagi. Człowiek, który powinienby być ich naturalnym sprzymierzeńce, obchodzi się z nimi w podobny sposób, to nie do zniesienia.
A nie pierwszy to raz major Percy Mortimer zaleca swoim oficerom, by się trzymali zdała od klubu oranżystów. Widocznie major nie sprzyja klubowi, zkąd można wnosić, iż jest umiarkowanym, może nawet obojętnym, albo oportunistą, to jest jednym z tych nędzników, którzy śmią utrzymywać, iż są protestantami, mimo to twierdzą, iż należy się w pewnej mierze zadowolić żądania tych bezbożników katolików.
Od dawna już mieszczanie w Galway przyszli do przekonania, iż rząd Jej Królewskiej Mości dostaje pomieszania zmysłów i wybór podobnego człowieka, aż nadto dowodzi nieudolności Roberta Peela. Już raz odesłano do Londynu, tego Mortimera, gdy pułkownik Brazer, zacna dusza ten przynajmniej, zawsze gotów rąbać się za świętą sprawę, zażądał jego przeniesienia. Ale Brazer jest zanadto dobrym Anglikiem, by być w łaskach u Roberta Peela; nie słuchano rad jego.
Szczęściem jest on zawsze przełożonym majora Percy Mortimera i ma przybyć do Galway z powodu wyborów. Dzięki tej nadziei pomocy i pod wpływem ponczu, członkowie klubu oranżystów zdobyli się na odwagę wypowiedzenia swej opinii. Jeden z nich wymówił słowo: zdrada, a za nim cały chór przepitych głosów powtórzył: zdrada! zdrada!
Krzyknięto trzy razy hurra! na cześć p. Dickson, trzy razy na cześć p. Brown i tyleż razy na cześć p. Petersa, zaś dwa razy tyle na intencyę zacnego pułkownika Brazera, a majora Percy Mortimera obsypano przekleństwami.
Pizyognomia jego pozostała niewzruszona wśród całej tej burzy, a we wzroku jego, skierowanym na tłum zagniewany, nie widać było ani trwogi, ani gniewu, ani pogardy. Zdawało się, iż jest zupełnie obojętnym na wszystko, co się około niego dzieje. Twarz jego odbijała blado od metalicznego blasku chełmu i purpurowej barwy munduru. Rzekłbyś, iż fantazya artysty przyodziała piękny marmurowy posąg, w mundur dragonów Jej Królewskiej Mości.
Po raz trzeci, nie podnosząc wcale głosu, rozkazał trzem oficerom wyjść z sali.
A że ci nie mogli zwalczyć oporu zbuntowanych mieszczan, major Percy Mortimer wydobył z za pasa jeden ze swoich bogato zdobionych pistoletów, odwiódł kurek i przyjrzał się starannie panewce. Frania zbladła. Ciotka jej przyłożyła flakonik do nosa i jęknęła dwa czy trzy razy.
— Podtrzymaj mnie Franiu, — szepnęła, — będziemy świadkami strasznego dramatu.
— Proszę się rozstąpić panowie, — rzekł zwolna major, wznosząc do góry pistolet lewą ręką.
Tłum, wrzący z gniewu, cofnął się, jak mieszczuch krnąbrny a tchórzliwy. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale trzej oficerowie, którzy wobec grozy położenia, zupełnie wytrzeźwieli, skorzystali z chwili popłochu, by utorować sobie przejście ku drzwiom. Wyszli nie wyrzekłszy ani słowa, zwyciężeni surową dyscypliną armii angielskiej.
Major pozostał sam jeden, założył pistolet za pas i zabierał się wyjść, gdy krzyk wściekłości rozległ się za nim wśród sali. Upojenie doszło do najwyższego stopnia i powstała w zgromadzeniu nagła reakcya, przeciw panującemu przed chwilą uczuciu trwogi. Było ich tam czterdziestu mieszczuchów, przeciw jednemu człowiekowi ze zranioną ręką. Mogli zatem okazać się odważnymi. Ośmiu czy dziesięciu z nich, wrzeszcząc i klnąc rzuciło się między drzwi i majora.
Oko Frani błysnęło. Wszystkie jej młode i szlachetne instynkta oburzyły się przeciw tej niecnej napaści. Nie zastanawiając się, wstała by biedź na pomoc majorowi Percy Mortimerowi. Ale nieszczęsna Fenella wstrzymała ją i rzekła mdlejącym głosem:
— Ach! Franiu! ach! biedne moje serce pęka... ach! niestety!... ach!
I strasznie wywracała białkami. Frania była zmuszoną podtrzymywać ją w swem objęciu. Poważny Jozue Daws wypił resztę trunku i wstał, by lepiej widzieć. Gib Roe poszedł za jego przykładem. Wstając rzucił ukradkiem spojrzenie na ruderę, na froncie której, widać wciąż było olbrzymią, ogorzałą fizyognomię.
W sali panowała wrzawa nie do opisania. Czterdzieści głosów sypiąc słowa z prędkością i gadatliwością iście irlandzką, wrzeszczało, klęło i rzucało obelgi. A krąg coraz bardziej ścieśniał się na około Percy Mortimera. Jedni drugich zachęcali do rozpoczęcia bójki, jeszcze kilka sekund, a major zostałby niechybnie zgnieciony przez tę pijaną i rozwścieczoną zgraję.
Odważniejsi już podnieśli na niego ręce, gdy głośny brzęk dał się słyszeć od strony okna.
Jedna z szyb wyleciała rozbita na drobne kawałki i jakiś przedmiot rzucony ze dworu, przeleciał po nad głowami napastników, uderzył o pierś majora i padł na podłogę. Jeden z napastników schylił się by go podnieść, lecz zaledwie dotknąwszy go, wypuścił z rąk jakby żarzący węgieł.
Krzyknął aż z przerażenia.
Nastała głęboka cisza i jak gdyby czarodziejska siła roztoczyła nagle swą opiekę nad majorem, krąg rozstąpił się na około niego.
Przedmiot rzucony przez okno leżał na ziemi, był to kamień wielkości pięści, do którego była przyczepiona ćwiartka papieru. Na tej ćwiartce ujrzano wyciśniętą straszną pieczęć sprzymierzonych Molly-Maguire, trumnę.
Mieszczanie z Galway stali nieruchomi, ledwie żywi, gdyż nazwisko człowieka, którego zemsta Płatników o północy skazywała na śmierć, było napisane na drugiej stronie ćwiartki i nie widzialne na pierwszy rzut oka. Dopiero major schylił się by podnieść groźne pismo. Odwrócił je na drugą stronę i odczytał głośno:
„Dla majora Percy-Mortimera“.
Była to najwłaściwsza chwila do zemdlenia. Fenella Daws nie omieszkała z niej korzystać. Krzyknęła rozpaczliwie i padła na ławkę. Gib Roe robił wysilenia by zachować niewinną minę i wstrzymać się od wszelkich objawów podziwienia.
Jozue Daws zwrócił się szybko ku oknu i spojrzał na fasadę sąsiedniej rudery; lecz w miejscu, w którem pierwej widział olbrzymią twarz, z okiem zwróconem na salę, nie dojrzał już niczego, tylko ciemny otwór w gotyckiej framudze.
Major rzucił kamyk i zgniótł papier w palcach ręki, która mu pozostała wolną.
Nikt by się nie mógł domyśleć, że to jego nazwisko było wypisane na złowrogim papierze. Twarz jego nie zdradzała najmniejszego wzruszenia. Spojrzał. tylko spokojnem okiem na tęblak podtrzymujący jego prawą, zranioną rękę.
— Będzie to po raz siódmy, — rzekł.
Mieszczanie z Galway rozstąpili się w milczeniu i major Percy Mortimer wyszedł, gdyż nikt tym razem nie myślał zatrzymywać go.


II.
Wielki oswobodziciel.

Wrzawa powstała pomiędzy zacnymi mieszczanami z Galway w sali oberży pod Królem Malcolmem, była niczem w porównaniu z wrzaskiem rozlegającym się na parterze w szynku Filipa Saundera. Nazajutrz miano wybierać członka do parlamentu, na miejsce szanownego Algernona Arrow, zgasłego w kwiecie wieku. Zmarły poseł był za życia prawdziwym typem torysa, stworzonego zdaje się jedynie po to, by uporem swoim podtrzymywać monstrualny gmach przywilejów protestanckich. Umarł pełen araku i żółci, złorzecząc parlamentowi, przeklinając Roberta Peela i przepowiadając rychły upadek dynastyi, której ministrowie są do tego stopnia zaślepieni, iż się obchodzą ze stronnikami Papieża, jak z ludźmi.
Czasy zmieniły się wielce od dnia wyboru tego zacnego dżentlemana. Wypadało koniecznie wysłać do parlamentu protestanta równie gorliwego, a nie było to rzeczą łatwą.
— Niech żyje Jakób Sulliwan!
Jakób Sulliwan stanowił całą nadzieję stronnictwa oranżystów. Gorzko ubolewał nad emancypacyą i płakał z rozrzewnienia na myśl, iż nie jeden biskup anglikański jest zmuszony, z powodu ciężkich czasów zadawalniać się dochodem trzystu tysięcy franków rocznie. Biednemi trzystatysięcami, możnabyły wyżywić kilka tysięcy Irlandczyków.
Oberża pod Królem Malcolmem stanowiła jedno z ognisk, w których skupiali się stronnicy Sulliwena Jego agent elektoralny otworzył kredyt u zacnego Saundera i potem, piwo i wódka płynęły strumieniem. Szynk był przepełniony wyborcami przybyłymi ze wsi i z różnych stron hrabstwa. Pili i śpiewali piosenki, w których Wilhelm Derry, kandydat katolicki, był nielitościwie wyszydzany. Kilku dżentelmanów kręciło się wśród pijących. Byli to po większej części ludzie nie miejscowi, lecz oranżyści przybyli z Ulstern lub z Dublina, dla popierania kandydatury Sulliwana.
Major usiłował przedostać się przez tłum, ale życzliwość biesiadników w szynku była niemal równie groźną jak gniew dżentlemanów w sali. Każdy chciał uścisnąć rękę Mortimerowi i dotknąć się jego munduru, ze wszech stron wznoszono szklanki na około niego wołano:
— Pij Percy, pij złotko nasze! Zdrowie prawdziwych protestantów i naszego zacnego Jakóba Sulliwana.
Percy postępował wciąż naprzód, ale miał tylko jedną rękę swobodną, a tłum ściskał go coraz bardziej.
— Pij, — powtarzano, — pij majorze Percy Mortimer! Jeżeli nie jesteś łajdakiem umiarkowanym, jak ludzie mówią... albo zamaskowanym stronnikiem Papieża... to pij!
Percy torował sobie drogę naprzód i nie pił. Ale przyszła chwila, gdy już ani kroku postąpić nie mógł. Tłuszcza na pół żartem, na pół groźbą, zamykała mu przejście, podnosząc mu aż do ust szklanki napełnione trunkiem. Major zatrzymał się, spojrzał na tłum spokojnym wzrokiem i wziął szklankę do ręki.
— Wypije, — zawołano. — Wypije za zdrowie naszego Sulliwana. Niech nas dyabli porwą, jeżeli to nie uczciwy człowiek!
Percy Mortimer trzymał szklankę w ręku i zdawał się wahać.
— Nie chce pić, — odezwał się głos jeden. — Wolałby pić za zdrowie przeklętego Derry! Naboclisch! wypędziliśmy go już raz, potrafimy wypędzić znowu!
— Czy słyszysz Percy co oni mówią? — zawołał głos inny z boku, — pij, ma bouchal! by nie wstydzić twoich przyjaciół.
— Bierz licho jego przyjaciół! to oportunista! To stronnik Papieża! — wrzasnęła część zgromadzenia.
Nie! nie! — odpowiedziała część druga, — patrzcie na jego prawą rękę! Nosi ona ślady zemsty Molly-Maguire, który go chciał zamordować. To dobry protestant.
— To stronnik Papieża!
— Wypije za zdrowie Sulliwana!
— Niech sobie pije jeżeli chce za zdrowie Wilhelma Derry!
Major zbliżył szklankę do ust, zapanowała cisza, wszyscy nastawili uszów.
— Piję na cześć Irlandyi, — rzekł Mortimer poważnym głosem, spoglądając na tłum.
Jedni przyklasnęli, drudzy gwizdali, posypały się oklaski i mruczenia. Wogóle większość nie zrozumiała znaczenia toastu. Major tymczasem dostał się na ulicę i zapomniano o nim.
W środkowej części ulicy było głucho i pusto, ale na drugim jej końcu roiła się też tłuszcza. Olbrzymia chorągiew zielona, wśród której była wyhaftowana harfa Irlandyi, powiewała nad szyldem „Pod Wielkim Oswobodzicielem “. A na samym szczycie domu, na transparencie równie wielkim jak u Filipa Saundera, błyszczał napis:
Górą Wilhelm Derry!
Obeża pod „Wielkim Oswobodzicielem“ należała do Januarego O’Neil z Dunmore, katolika, cieszącego się pewnem w okolicy poważaniem. Obrabiano w niej kandydaturę Wilhelma Derry, kandydata zaleconego przez O’Conella.
Zakład Jaunarego O’Neil, przedstawiał mniej więcej ten sam zewnętrzny charakter, jak oberża pod „Królem Makolmem“. Było to także stare domostwo, pamiętające lepsze czasy, które, chociaż dostało się w ręce plebejuszowskie, zachowało jednak herby swoich dawnych panów. Tylko January O’Neil, biedniejszy od Saundera Filipa, nie mógł należycie wyrestaurować starożytnych murów.
W domu tym, udekorowanym i przystrojonym jak na uroczyste święto, słychać było wrzaski, krzyki radości lub gniewu, przeciągłe szmery, oklaski, wybuchy śmiechu. Przez każde otwarte okno, rozchodziły się śpiewy i wrzaski. Widziano wewnątrz zarumienione twarze, długie powiewające kędziory i na pół obnażone ręce wywijające w powietrzu.
January O’Neil miał otwartą piwnicę na rachunek Wilhelma Derry, tak jak Saunder Filip, na rachunek Sulliwana.
Po obu stronach zwyczaje były jednakowe i środki werbunku też same.
Ale skutki ich nie objawiały się jednakowo w obydwóch obozach. W oberży pod „Królem Makolmem“, pijaństwo przybierało pozory ponure i tchnące nienawiścią; była to gorączka upadłego stronnictwa, które straty swoje liczyło ze wściekłością i rozpaczliwie chwytało się szczątków dogorywającego despotyzmu. Po drugiej stronie ulicy Donnor przeciwnie, radość była szalona i hałaśliwa, połączona z dziecinną fanfaronadą. Zgromadzenie też było liczniejsze.
A jednak wieleż to wychudzonych głodem istot przykrywały te dziurawe łachmany! Jakiemże niezatartem piętnem, nędza naznaczyła te wybladłe policzki, które alkohol zabarwiał na godzinę czerwonemi plamami!
Wieleż to nagromadzonego gniewu kryło się w głębi tych serc przygnębionych długoletniem męczeństwem!
Ale tu charakter irlandzki objawiał się w całej swej pełni. Byli to uciśnieni synowie zielonej Erin, prawdziwe dzieci Irlandyi, ze wszystkiemi swemi nieszczęsnemi wadami wytworzonemi przez niewolę i zarazem z ową żywotną energią i wesołością, które w nich chwile dobrobytu rozbudza. Bawili się bez miary, nie myśląc o wczorajszej biedzie, bez troski o głód jutrzejszy, oddając się z duszą i z ciałem dziecinnej radości i zapominając nawet o swej nienawiści dla ciemiężycieli.
Było tam niezawodnie między nimi wielu członków tajnych stowarzyszeń, które trapią Irlandyę; połowa może tych nieszczęśliwych zapaliła niejednokrotnie wśród nocy kaganiec zemsty, lub podpisała groźny kwit, jaki sprzymierzeni Molly-Moguire posyłają agentom lordów, właścicieli ziemskich. Lecz w tej chwili, dzięki zmienności charakteru narodowego, na wszystkich tych fizyognomiach malowało się niekłamanie zadowolenie. Bawiono się wesoło, serca u wszystkich były lekkie i zajrzawszy do głębi tych dusz, nie odkryłbyś nigdzie i śladu wyrzutu sumienia.
Tak wewnątrz jak i zewnątrz katolickiej oberży panow7ał ciągły ruch i niepohamowana radość. Rzekłbyś, iż ci ludzie odnieśli świetne zwycięztwo i zdawało się, iż hasło Rappelu. powtarzane tysiącznemi głosy, było tryumfalnym hymnem Irlandyi, nareszcie wyzwolonej!
Tak w oknach jak i na ulicy, najzapaleńsi pokazywali pięście przeciwnikom z sąsiedniej oberży i śmiejąc się wyzywali ich do bitwy.
Nie lękali się niczego i nikogo, wyzywali sędziego, wójta, policyantów, nieobecnych dragonów, a nawet i strasznego majora, który z sprzysiężonymi Molly-Maguire prowadził taką zaciętą walkę.
W tej chwili nie lękano go się, przywoływano niemal tego flegmatycznego i walecznego żołnierza, który z nieustraszoną odwagą ścigał po nocach, sprzysiężonych w ich najbardziej ukrytych pieczarach. Zwykle jednak wspomnienie o nim ścinało im krew w żyłach. Jakaś tajemnicza potęga, mówiono, czuwa nad jego życiem. Tyle razy już mściwy sztylet spiskowców złamał się jego niezwyciężony pancerz!
Raniono go. Nazajutrz siadał na konia i blady, prowadził swoich dragonów do kryjówek sprzysiężonych, wśród niedostępnych gór.
Czyżby posiadał nadprzyrodzoną siłę?
Opuściwszy oberżę pod „Królem Makolmem“ Percy Mortimer poszedł wzdłuż ulicy Donner wolnym krokiem. Południe zbliżało się, promienie słoneczne przedostawiając się pomiędzy ściętemi ukośnie dachami, padały wprost na ulicę. Ludzie zebrani w oberży Januarego O’Neil, spostrzegli zdaleka jaskrawą barwę i złocone hafty munduru majora.
— Dragon idzie! — zawołał Patryk Mac-Duff z osady Knochderry. — Niech go Bóg strzeże, jeżeli przejdzie blizko mego kija.
Patryk był tęgi chłop, zdrów, rumiany, dobrze zbudowany, który jadał mięso tylko raz w rok na Boże Narodzenie, jak każdy wieśniak irlandzki, ale któremu kartofle i chleb owsiany widocznie wyszły na zdrowie.
— Biada dragonowi! — odpowiedziało chórem setki rozgrzanych trunkiem głosów.
Patryk Mac-Duff, który pił siedząc wygodnie na bruku, wstał i zakręcił kijem kilka razy młynka nad głową. Ze dwunastu chłopaków poszło za jego przykładem. W oknach krzyczano: odważnie chłopcy! i bito oklaski. Oczy wszystkich były zwrócone na majora, który wciąż postępował naprzód.
W oberży „Króla Makolma“ śledzono również nienawistnym wzrokiem za majorem Percy Mortimer.
— Narazilibyśmy się na ciężką odpowiedzialność, — mówił prokurator O’Kir, — gdybyśmy się porwali na oficera Jej Królewskiej Mości, ale jeżeli się nie mylę, idzie on właśnie odwiedzić swoich dobrych przyjaciół, pod Wielkim Oswobodzicielem.
— Pod pewnym względem, — odpowiedział sędzia Mac-Foot, autor: widzeń na jawie i abstrakcyi ciała, jestem zadowolony, że się nie sprzeciwiłem prawom królestwa, lecz z drugiej strony, boleśnie mi jest patrzeć jak ten dumny Moabita pyszni się na ulicy i wznosi głowę do góry, jak prawdziwy żołnierz Pański.
— Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie, — mruknął wójt Payne. — Lepiej jest powiesić człowieka z zachowaniem ostrożności, niż dać mu szczutka lekkomyślnie.
— Patrzcie panowie! patrzcie! — dodał Saunder Pilip, przynosząc wazę ponczu, — idzie on wprost do oberży tego bezbożnika O’Neil.
— Niechaj przekleństwo Boże nad nim zawiśnie! — zawołali oburzeni protestanci.
Major był już w połowie drogi między Królem Makolmem i Wielkim Oswobodzicielem. Patryk Mac-Duff, który dojrzał jego szlify i szarfę, zaczął wolniej wywijać kijem i zniżył ton głosu.
Arrah! — rzekł, — to oficer! Jak wam się zdaje chłopcy, czy go wpakować do rynsztoka?
— Oficer nie więcej wart od żołnierza, — odpowiedział John, — nie kontraktowy czynszownik, który nie był wyborcą i za poteen Wilhelma Derry, mógł tylko zapłacić pięściami i językiem.
— Do wody czerwony mundur! — wołano z okien.
— Do wody, czerwony mundur! — powtórzyli wieśniacy leżący na bruku.
Major, wśród przekleństw protestantów, postępował wciąż naprzód ku grożącym mu katolikom. Policzki jego nie były bledsze niż zazwyczaj, oczy patrzyły zawsze tym samym zimnym wzrokiem, chód był wolny i swobodny. Zdawało się, iż kończy spokojnie rozpoczętą przechadzkę.
Słońce, padając wprost w oczy biesiadników katolickich, nie pozwalało im rozpoznać rysów zbliżającego się oficera. Patryk Mac-Duff, któremu oklaski zgromadzonych dodawały serca, wybiegł naprzód towarzyszy, wywijając kijem. Drudzy pobiegli za nim zataczając się i śmiejąc, byli już pijani.
— Idźcie chłopcy, idźcie, — wołano z okien, — zmuście Anglika, by wypił zdrowie Wilhelma Derry.
Patryk biegł ożywiony najlepszemi chęciami, ale nagle zatrzymał się i spuścił kij:
— Major! — wyszeptał.
Ci, którzy biegli za nim, powtórzyli też:
— Major!
I wyraz ten powtarzany coraz dalej, doszedł aż do wrót oberży pod „Wielkim Oswobodzicielem” i rozszedł się na parterze i po piętrach. Na ulicy przestano wrzeszczeć, w szynku zapanowało milczenie, w oknach nastała cisza. Ci sami ludzie, którzy pijani biegli przed chwilą z groźbami na ustach, rozstąpili się po obu stronach ulicy, pozostawiając wolne przejście.
Patryk machinalnie dotknął kapelusza na znak uszanowania.
Major odkłonił mu się i wszyscy odkryli głowy.
Tacy już oni, nawet w chwilach szału. Ręka przygniatająca ich była tak ciężką, iż nie są zdolni podnieść się jak ludzie przy świetle dziennem i głośno wyznać swą nienawiść. Tak długo byli niewolnikami, iż na widok pana zginają karki. W nocy potrafią chwycić fuzyę lub kaganiec, podpalają, walczą, giną, lecz spojrzyć Anglikowi śmiało w oczy, przechodzi ich siły.
Rzekłbyś, iż się wstydzą wolności, lub też wolność jawnie ogłoszona staje się w ich oczach zwodniczą chimerą. Nie umieją korzystać spokojnie i z godnością z swych praw obywatelskich. Nie znają środka, między dzikim gwałtem, a strachem. Drżą jak dzieci zagrożone rózgą w szkole i ci sami ludzie, którzy w masce i wśród nocy złożą dowody szalonej odwagi, uciekną przed wrogiem przy pierwszym promieniu słońca i ustąpią mu z drogi jak słabe kobiety.
A jeżeli się nie skryją na jego widok, to będą się do niego uśmiechać, schlebiać mu i usta ich potrafią bez wstydu ukryć nienawiść pod złotemi słówkami.
We wzroku majora Percy Mortimer, tak zwykle zimnym i obojętnym, można było, gdy przechodził przez ten tłum w łachmanach, wyczytać wielką i głęboką litość. Szedł zwolna wśród grup rozstępujących się, by mu zostawić przejście i uprzejmym gestem odpowiadał na ukłony tłumu. Gdy przeszedł, lekki szmer dał się słyszeć. Patryk Mac-Duff włożył kapelusz na głowę, ścisnął grubą swą pięść i pogroził nią w milczeniu.
W miarę jak major oddalał się, wrzawa rosła. Gdy zniknął na skręcie ulicy, szmery zamieniły się w wrzask przeraźliwy.
— Precz z Anglikiem! — krzyknął Mac-Duff.
Odpowiedziano mu chórem na ulicy i w oberży, w szynku na parterze i na wszystkich piętrach w domu Januarego O’Neil. Ze wszech stron rozległ się krzyk, powtarzany przez tysiące ust:
— Precz z Anglikiem!
Wrzeszczeli, wywijali pałkami, grozili zapamiętale nieobecnemu wrogami. Naraz cały ten gniew ostygł bez najmniejszego powodu i zastąpiła go szalona radość. Śmiechy i śpiewy rozległy się ze wszech stron Nazwisko O’Conella zabrzmiało w powietrzu, powitane tysiącznemi wiwatami.
Poteen i piwo popłynęły znowu strumieniem.
— Niechaj żyje Wilhelm Derry! Wilhelm Derry na zawsze!
Tymczasem ogorzała olbrzymia fizyognomia zniknęła ze swego stanowiska w gotyckiem oknie starej rudery i na pół rozwalonemi schodami zszedł na dół Mahony Podpalacz, wraz z Jermynem ostatnim synem Milesa Mac-Diarmida.


III.
Katti Neale.

Mieszkanie Mahoniego, tego olbrzyma, którego widzieliśmy niosącego kaganiec w nocy pożaru folwarku Lukassa Neale, znajdowało się na krańcu Claddagh, jednego z przedmieść Galway. Była to pochylona chałupa, wybudowana z nieociosanych belek, wychodząca z jednej strony na ulicę, z drugiej na podwórze, zarosłe pokrzywami i innemi zielskami, w głębi którego wznosiła się owa rudera z ponurą fasadą, widzialną z okien oberży Króla Makolma.
Mahony potrzebował przejść zaledwie kilka kroków, by się dostać na stanowisko, na którem widzieliśmy go tegoż ranka.
Był to mężczyzna około pięćdziesięciu lat wieku, z czarną kędzierzawą czupryną, wśród której srebrzyło się już kilka siwych włosów; miał on wielce charakterystyczną fizyognomię zdradzającą więcej energii niż inteligencyi. Dzieje jego były takie same jak i wielu z jego rodaków. Był małym bezkontraktowym dzierżawcą nad brzegiem jezior; przyszedł ciężki rok i agent lorda właściciela ziemi, wygnał go bez litości.
Mahony miał żonę i dzieci, przez długi czas biegał od wsi do wsi szukając pracy dla swych silnych rąk. Ale o pracę było trudno. W hrabstwie Connanght, biedny czynszownik umierający z głodu wśród nagich ścian swej chaty, nie ma czem opłacać obcych rąk. Mahony wziął się do żebraczki.
Magda, żona Mahoniego zachorowała, dzieci jego cierpiały głód. Z wściekłością przyglądał się swym silnym rękom, z żelaznemi muskułami wyglądającymi pod wychudzonej skóry. Nie było nigdzie pracy, by odegnać ów głód dręczący ukochane istoty.
Pewnego dnia dziwne wieści obiły się o jego uszy; usłyszał jakieś nieznane nazwisko połączone z słowami zemsty. Następnej nocy nie wrócił do chaty. Nazajutrz kolonia, którą zajmował niegdyś nad brzegiem jeziora Mask, leżała w zgliszczach.
Nabył niebawem wielkiego rozgłosu wśród spiskowców Molly-Maguire. Znano go na dwadzieścia mil w około, wśród nocnych zgromadzeń i pomiędzy Płatnikami o północy pod nazwą: Mahoniego Podpalacza.
Jermyn Mac-Diarmid i on, weszli razem do chaty. Usiedli obydwaj zdała od Magdy Mahony, około której czworo czy pięcioro dzieciaków bawiło się na ziemi.
— Żono, — zapytał Podpalacz, — czy nikt tu nie przyszedł?
— Nikt, — odpowiedziała Magda smutnym głosem. — Któżby miał przyjść do nas, kiedy pełno poteenu na ulicy i gdy rozdają ciastka owsiane przed każdym szynkiem.
— Zaczekajmy nie niego, — rzekł Mahony do Jermyna, — niebawem nadejdzie.
Najmłodszy z synów Diarmida był w kwiecie tej młodzieńczej piękności, której wierne odmalowanie stanowi największy urok poezyi starożytnej. Rysy jego, zachowały jeszcze naiwną słodycz lat dziecinnych, zdawało się też, że tylko dziecinne sny mogą postać na pogodnem czole, ocienionem długiemi blond włosami, którychby mu najpiękniejsza z dziewic pozazdrościć mogła.
A jednak widać było, iż Jermyn utracił już wesołą swobodę lat młodzieńczych.
Miłość, która odmładza starców, dojrzewa wcześnie w sercach młodzieńczych. Jermyn kochał, Jermyn był zazdrosny, a to podwójne cierpienie być zazdrosnym w wieku, gdy serce wrażliwe boleje strasznie za najmniejszą raną. Jermyn objął głowę obiema rękami i przyglądał się olbrzymowi, który spokojnie zapalił fajkę.
— Jakąż miał minę, gdy kamień ugodził w pierś jego? — zapytał Jermyn.
— Jaką minę? — odpowiedział Mahony, — za wsze tę samą, którą znasz dobrze Mac-Diarmidzie, taką jaką będzie miał w dniu swego wesela i w dniu swojej śmierci. Mosha! mój synu, czyś ty widział kiedy by ten człowiek zmienił fizyognomią?
— Nie przeląkł się? — szepnął Jermyn.
— Czy się przeląkł? Nie, na honor mój chłopcze! nie przeląkł się bardziej dzisiaj, niż roku zeszłego, gdy dziesięć obnażonych nożów błysnęło koło jego piersi. Zabiją go w końcu niezawodnie mój synu, ale go nigdy nie przestraszą.
Jermyn potarł ręką czoło.
— Dzielny on i odważny, — pomyślał głośno.
— Nie wiem, — odpowiedział olbrzym. — Ludzie mówią, — iż jest z dyabłem w zmowie. Ja zaś przypuszczam, iż umie czarować. Gdyż mówmy seryo Mac-Diarmidzie. Jakże wytłómaczyć inaczej postępowanie twego brata Morrisa?
Jermyn nic nie odpowiedział.
— Już trzy razy, — mówił dalej Mahony, — Morris przyszedł mu z pomocą. Gdyby nie on, otwarcie ci to wyznam, już by dawno major poniósł do piekieł swoją bladą twarz i nieruchome oczy. Niezawodnie Morrisowi czar rzucił.
Jermyn milczał wciąż, a olbrzym prawił dalej, strząsnąwszy popiół z fajki.
— Widzisz serce moje, nie wszystko idzie jak potrzeba w domu Mac-Diarmida. Stary ojciec, jest stronnikiem O’Conella, a nas uważa za zbójców. Nie gniewam się o to, zresztą to święty człowiek i siedzi za nas w więzieniu, lecz Morris, dzielny chłopak jednak! został zaczarowany jak Bóg w niebie! Rzekłbyś, że go już kaganiec przestrasza. Chce z nas zrobić żołnierzy, ma bouchal! a tymczasem już trzy razy stanął między nami i czerwonym mundurem! A Owen mój synu! Owen, który pojął za żonę Katti Neale, córkę lordowego agenta.
— Nie miała już schronienia, — przerwał Jermyn, — a kochał ją.
— Kochał! — mruknął Mahony, — wielka racya! ale powiadają, że w waszej rodzinie jest jeszcze jedna osoba, która także pozwala sobie kochać!...
Jerzy ścisnął konwulsyjnie rękę olbrzyma, brwi mu się zmarszczyły, twarz jeszcze bardziej pobladła.
— Milcz! — szepnął rozkazującym tonem.
— Dobrze, dobrze, — odpowiedział Mahony z uległością. — Ci, którzy to mówią, mylą się może, a przy tem ta szlachetna pani stoi po nad nami.... Magdo, moja kochana, ucisz dzieci, albo je zduszę własnemi pięściami. W każdym razie, tyś nasz Mac-Diarmidzie i jestem przekonany, iż w całem hrabstwie Connanght, nie ma człowieka, któryby z równą jak ty przyjemnością wyprawił majora do wszystkich dyabłów!
— To niebezpieczny wróg Irlandyi, — rzekł Jermyn rumieniąc się.
Olbrzym uśmiechnął się złośliwie.
Arrah! mój synu, podzielam zupełnie twoje zdanie. Ale otóż i Dan powraca z więzienia.
— Jakie wiadomości przynosisz od ojca? — za pytał Jermyn.
Dan miał twarz smutną.
— Złe, — odpowiedział, nie przestępując progu. Mac-Diarmid cierpi, a odmawia wszelkiej ulgi. Wyrzeka się wolności, byle tylko nie sprzeciwić się rozkazom O’Conella. Nic nie może zmienić jego postanowienie. O’Conell! wiecznie O’Conell. To bóg jego.
— Biedny ojciec! — rzekł Jermyn.
— Niech Bóg nad nim czuwa! — dodał Mahony, to święty człowiek.
— A stronnicy O’Conella, — dodał Dan z goryczą, — śpiewają wesoło po ulicach, podczas gdy starzec opuszczony cierpi. Chodź Jermynie, już późno, czekają na nas w domu.
Jermyn wstał, zamienił kilka słów z Mahonym i uścisnął mu dłoń, poczem wyszedł wraz z bratem.
Oranżyści i katolicy pili tymczasem dalej i rozprawiali w szynkach i na ulicy. Obydwaj Mac-Diarmidowie przeszli przez miasto szybkim krokiem, spoglądając z jednakowem uczuciem pogardy na zabawę obydwóch stronnictw. Przeszli, nie przyłączywszy się do żadnej grupy, nie przemówiwszy słowa do nikogo.
Wyszedłszy z miasta przyspieszyli kroku, przerywając zaledwie kilkoma słowami, długie chwile milczenia.
Już dzień miał się ku schyłkowi, gdy wrócili do domu.
Owen znajdował się sam w głównej sali, z córką Lukassa Neale, dzisiejszą swoją żoną. Agent lorda Montrath, został zabity w nocy podczas pożaru, gdy próbował bronić swego domu.
Katti zachowała niepewne wspomnienie o strasznych wypadkach tej nocy, przypominała sobie jak przez mgłę, iż widziała u łoża ranionego majora i usnęła, nagle sen jej został przerwany przez przybycie nieznajomego człowieka z zasłoniętą twarzą, dalej na stąpiło porwanie i szybka jazda w wózku powożonym przez parobka Pat, który ją zawiózł, wraz z majorem, do oberży w Tuam.
Wiedziała dobrze, iż sprawcami tej napaści nocnej byli Płatnicy o północy, ale nie wiedziała, iż synowie Milesa Mac-Diarmida są członkami tego groźnego stowarzyszenia.
Uwięzienie starego Milesa, uważała, tak jak wszyscy w okolicy za wielką niesprawiedliwość, albo co naj mniej za omyłkę sprawiedliwości. Stary Miles był uważany powszechnie i słusznie za zapamiętałego stronnika O’Conella, a wiedziano jak surowo Oswobodziciel potępiał wszelkie tajne stowarzyszenia. Czyż synowie starego Milesa, tacy pełni dla niego szacunku i poświęcenia, mogli nie podzielać jego przekonań?
Kochała ona Owena od dzieciństwa. Gdy Lukass Neale był tylko biednym wieśniakiem, dzierżawiącym małą kolonię na stokach gór Mamturh , dzieci spotykały się często wśród pól. Piękni oboje, dobrzy i szczerzy, zamienili wzajemnie przyrzeczenia wiecznej miłości. Później Lukass poszedł za radą prawników protestanckich z Galway; chciał się dorobić majątku i obrał potemu najłatwiejszą drogę, spekulując na cudzej nędzy.
Nędzę bo najłatwiej eksploatować można. Lukass stał się midlemanem t. j. dzierżawcą pośrednikiem. Można się prędko wzbogacić na tem stanowisku, jeżeli zemsta biedaków nie zatrzyma dorobkiewicza śmiertelnym ciosem w pół drogi.
Po kilku latach Lukass był już zamożnym dzierżawcą; zabronił swej córce widywać się z Owenem, który był teraz zbyt biednym, by módz sięgnąć po rękę Katti Neale.
Mimo tego zakazu, postanowiła pozostać wierną przyrzeczeniu.
Siedem miesięcy upłynęło już od czasu, gdy straciła ojca; szczęśliwa miłość koiła jej boleść, smutek ustępował powoli z jej serca w obec radości pierwszych dni małżeństwa. Ale była ona Irlandką. Nigdy nie zapomina o zemście. Katti często widywała we śnie bladą twarz zamordowanego ojca. Pytała wtedy męża:
— Gdzie są mordercy Lukassa Neale?
A gdy Owen odpowiadał jej iż nie wie, popadała w zadumę i wyrzucała swemu sercu, iż zapomina i zanadto kocha. Chciałaby, biedna kobieta, wystąpić sama jedna do walki, z tem tajemniczem stowarzyszeniem, które ją uczyniło sierotą. Radaby módz odnaleźć tych ludzi, zabijających wśród ciemności i oddać ich pod miecz sprawiedliwości, będąc w swej mało oświeconej wierze przekonaną, iż spełni tym sposobem święty obowiązek względem pamięci ojca.
Z wyjątkiem tej jednej mściwej myśli, dusza jej pałała tylko miłością i miłosierdziem.
A kilkakrotnie już ponure wieści rozchodziły się po okolicy. Mówiono, iż milordowa Jerzy Montrath umarła, mówiono nawet, iż lord Jerzy poślubił już inną małżonkę.
Wreszcie jednego Mac-Diarmida już nie stało. Natty, piąty brat, trafiony kulą, padł na murawę w folwarku Lukassa Neale.
Nie było nikogo z rodziny w domu w tej chwili. Katti i Owen pozostali sami. W nieobecności parobka Joyce, który wraz z małą Reggy poszedł pracować w pole, Katti była zajętą przygotowywaniem wieczerzy, rozdmuchiwała ogień pod kociołkiem, w którym gotowały się kartofle i zawczasu ustawiała mosiężne talerze, na miejscu przeznaczonem dla każdego z biesiadników.
A gdzie tylko się ruszyła, Owen szedł za nią, kradnąc jej od czasu do czasu całusa, lub zamieniając z nią uśmiechy i słodkie słówka.
Bydlęta wróciwszy same z pola o schyłku dnia, kładły się po drugiej stronie sznura i dzieliły się zgodnie wieczorną trawą.
Dwa wielkie psy górskie rozłożywszy się przy ognisku, grzały łapy w popiele, przyglądając się na pół sennemi oczami pieszczotom młodej pary.
Stół był już nakryty. Katti usiadła przy Owenie i uśmiechali się do siebie. Pozostali tak długo, przytuleni jedno do drugiego, nie prosząc Boga o nic.
Owen, od czasu swego małżeństwa, w skutek milczącego zezwolenia braci, trzymał się zdała od wszelkich czynności stowarzyszenia; Morris zostawił go w spokoju. Pozwolono mu być szczęśliwym przez dni kilka. Używał też szczęścia pełną piersią, wiedząc, iż kres jego niedaleki. Spieszył się korzystać z chwil swobodnych i pił długim tchem z ukochanej czary, którą mu niezawodnie wydrą z ręki, na pół pełną jeszcze.
Za drzwiami dały się słyszeć kroki. Owen i Katti instynktownie oddalili się od siebie; chmura zasępiła ich tak dotąd pogodne czoła.
Gdy po chwili zapomnienia, ujrzeli się znowu w obec rzeczywistości, za obopólną zgodą odepchnęli bolesne wspomnienia, a przez otwierające się drzwi, miały znowu wstąpić poważne myśli i nieszczęście.
Dan i Jermyn, wracając z Galway, pierwsi przestąpili przez próg.
Jermyn obejrzał, się po sali niespokojnym wzrokiem.
— Nasza szlachetna kuzynka jeszcze nie wróciła? — zapytał.
— Ellen zabawiła się na.spacerze dłużej niż zazwyczaj, — odpowiedział Owen, — będziemy na nią czekać.
W kilka minut później wrócił z pola parobek Joyce z małą Jeggy. Sam i Letrry weszli tuż za nimi. Katti wydobyła kartofle z kociołka i postawiła je na stole.
Jermyn niecierpliwię spoglądał na drzwi.
Drzwi otworzyły się wreszcie, wszedł niemi Morris.
— Czy Ellen nie idzie za tobą bracie? — zapytał Jermyn.
— Ja przychodzę zdaleka, — odpowiedział Morris, — ale słyszałem tentent konia u stóp gór, szlachetna Ellen zapewne za chwilę powróci.
Zaledwie wymówił te słowa, gdy drzwi n a nowo otwarto. W progu ukazała się Ellen.
Mac-Diarmidowie skłonili się, jak zwykle z oznakami czci i przywiązania.
Młoda dziewczyna spuściła kaptur swego czerwonego burnusa i przeszedłszy przez izbę, siadła na zwykłem swem miejscu, odmówiwszy wprzódy łacińską modlitwę. Mac-Diarmidowie poszli za jej przykładem. Biesiada rodzinna odbywała się smutnie i w milczeniu.
Jedzono pośpiesznie i cicho, Wypito zdrowie starego Millesa. Ellen zaledwie dotknęła skromnej strawy, nic się nie odzywała, a na pięknej jej twarzy, która przez ubiegłe miesiące jeszcze bardziej pobladła, wyczytać można było głęboką troskę. Biesiadnicy nie przerywali jej milczenia i marzeń. Katti Neale wstawała od czasu do czasu by jej usługiwać jak królowej. I rzeczywiście, siedząc, na pierwszem miejscu, otoczona czcią i objawami miłości obecnych, wyglądała prawdziwie jak królowa.
Jermyn jeden odważył się śledzić uparcie chciwem okiem za ową walką uczuć, które się naprzemian na twarzy młodej dziewczyny malowały.
Po wieczerzy, odmówiła wieczorną zwykłą modlitwę, pocałowała w czoło Katti, uścisnęła ręce przybranym braciom i odeszła do swej komnaty. Katti i Owen udali się też na spoczynek, pozostało w izbie tylko pięciu braci i Joyce, który się rzucił w-kącie na słomiane łoże.
— Wstawaj, — rzekł do niego Morris — i napełnij dzbanki potenem. Tej nocy, tylko kobiety spać będą pod dachem Mac-Diarmida.
Joyce spełnił natychmiast rozkaz, postawił pełne mosiężne dzbanki na stole, na około którego bracia zasiedli na nowo, każdy na zwykłem swem miejscu, z wyjątkiem Morrisa, który zajął krzesło ojcowskie, jakgdyby się mianował naczelnikiem i głową rodziny. Miał postawę stanowczą i poważną, widać było, iż oddawna już, ujął ster rządów pomiędzy braćmi.
— Michey wraca tej nocy, — rzekł, — wiem o tem. Będziemy na niego czekać, a gdy światło zabłyśnie na szczycie Ranach-Head, pójdziemy wszyscy razem. Jakże wiadomości przynosisz z Tuam, Larry?
— W Tuam, — odrzekł zagadnięty, — kije były w robocie, gdyż kilku urwisów przybyłych ż Ulster, chciało zbyt głośno wyśpiewywać chwałę Jakóba Sulliwana. Percy Mortimer udał się tam z swymi dragonami dla zaprowadzenia porządku.
— Sam, — pytał dalej Morris, — co się dzieje w Headfort?.
— Krzyczą i piją, — odpowiedział Sam, — biedni ludziska, z kubkiem potenu w ręku, zapominają o jutrze i nie myślą, że po chwilach upojenia powrócą nędza i głód.
— A w Galway co słychać Dan?
— Trzeba by się o to spytać naszej szlachetnej krewnej Ellen, — odezwał się z goryczą Jermyn, — widziałem dziś rano jej czerwony burnus w Cloddagh, a że wróciła ostatnia....
— Ciszej, chłopcze! — rzekł Morris surowo.
— W Galway, — mówił Dan, — nikt o nas nie myśli bracie. Mogliby Anglicy powiesić Mac-Diarmida, nikt by dla tego i kropli wódki nie uronił. Wrzeszczą na cześć Wilhelma Derry! Oczekują na O’Conella i szaleją zawczasu.
— Są tacy nieszczęśliwi! — szepnął Morris, sparłszy głowę na dłoni.
— Są tacy nieszczęśliwi, — mówił dalej po chwili milczenia, — iż bicia własnych serc nie czują. Powiadają, iż więzień uwolniony po długich latach zamknięcia, nie może ani wstać, ani poruszać zesztywniałych członków. Chociaż wolny, leży bezwładnie na ziemi. Każą mu iść precz, on się nie rusza. Wspomnienie kajdan ciąży mu jeszcze. Myśmy bracia, podobni do niego i trzeba będzie chyba trzasku piorunów, by nas zbudzić z naszegouiśpieńia.
— Są — podli! — rzekł Sam z pogardą.
— O nie! — zawołał Mortis, podczas gdy — oczy ogniem mu błysnęły — oni są dzielni, ale tyle cierpieli! Nie gardź nimi Sam! a przedewszystkiem nie oddawaj się zwątpieniu, dopóki godzina stanowczej próby nie nadejdzie. Naszem zadaniem jest podnieść ich, myśmy powinni obudzić, ich uśpione dusze, rozżarzyć w nich ową straszną nienawiść, która ma się stać zbawieniem Irlandyi. Widzieliśmy jak biorą broń do ręki dla spełnienia prywatnej zemsty i powiedzieliśmy sobie, stańmy na ich czele, zwróćmy ostrze irlandzkich noży przeciw prawdziwym wrogom Irlandyi, zamieńmy podpalaczy w żołnierzy i niech ostatnie pokwitowanie, które nieszczęsna Erin podpisze dumnej Anglii, będzie bitwą i... zwycięztwem!
— Tak jest, — szepnął Sam, — powiedzieliśmy to sobie.
— I rok blizko już od tego czasu minął, — dodał Larry.
— A ojciec nasz jest w więzieniu, — rzekł Sam.
— Natty został zabity! — zawołał Jermyn.
— I Jessy nie żyje! — odezwał się nowo przybyły wzruszonym głosem, stanąwszy w progu izby.
Wszyscy Mac-Diarmidowie powstali jednocześnie.
Michey, z kijem podróżnym w ręku, okryty kurzem, przeszedł przez próg.
— Jessy, twoja narzeczona, bracie Morris, — dodał zbliżając się do stołu wolnym krokiem. — Przysięgliśmy, iż będziemy nad nią czuwać, pamiętasz o tem?
Silna dusza Morrisa, staczała w tej chwili walkę z opanywującą go straszną boleścią. Twarz miał spokojną, chociaż mu serce pękało.
— Witamy cię bracie Michey, — rzekł, — siadaj wraz z nami, oczekiwaliśmy na ciebie i cieszymy się z twego powrotu.
Sam, Larry, Dan i Jermyn mieli łzy w oczach.
— Biedna Jessy, — rzekł Sam, — gdyby nie to przeklęte stowarzyszenie, moglibyśmy byli pójść jej z pomocą.
— Była tak dobrą!
— Tak piękna!
— Tak łagodną!
— Tak nas kochała!
— Kochała zwłaszcza naszego b rata Morrisa! — rzekł Michey, zasiadając na swem zwykłem miejscu.
Usta Morrisa drżały konwulsyjnie.
— Zlituj się bracie, — wyszeptał, — wiesz, iż potrzebuję wszystkich sił moich.
— Jestem ci posłuszny, Morrisie, — odpowiedział Michey, — ponieważ cię uznałem za naszego naczelnika, lecz niech ci Bóg przebaczy żeś nas wstrzymał, gdyśmy chcieli przepłynąć przez morze dla ratowania naszej siostry.
— Więc mogła być uratowaną? — zapytał Sam.
Michey milczał przez chwilę. Morris wlepił w niego ognisty wzrok i z gorączkową niecierpliwością oczekiwał na odpowiedź.
— Widziałem grób biednej dziewczyny na cmentarzu katolickim w Richmond, — odpowiedział zwolna, — na płycie kamiennej wyryte jest nazwisko Jessy O’Brien, małżonki Jego Wielmożności Jerzego lorda Montrath, zmarłej w dziewiętnastym roku życia.
Urywany oddech Morrisa, wydobywał się sycząc z jego gardła, bracia schylili głowy unikając jego wzroku.
— Powyżej wyrzeźbiono herb Jego Wielmożności, a nad grobem postawiono biały marmurowy krzyż, z napisem: Módlcie się za nią.
Michey zamilkł. Po kilku chwilach Morris powstał. Na pięknej jego twarzy malowała się daremnie tłumiona boleść. Długo powstrzymywana łza zsunęła mu się po policzkach.
— Módlmy się za nią, — rzekł.
Wszyscy uklękli, Morris drżącym i przerywanym głosem odmówił po łacinie De profundis, gdy powstał, oczy miał jeszcze wilgotne.
— Bracie Michey, — rzekł, — nie powiedziałeś nam jeszcze wszystkiego, czy mamy zbrodnię do pomszczenia?
— Tak jest, — odpowiedział Michey.
Dreszcz przebiegł po wszystkich, wzrok Morrisa zapłonął, czoło wzniósł groźnie w górę.
— Lord Jerzy zabił ją? — wyszeptał, przez zaciśnięte konwulsyjnie zęby.
— Tak jest bracie Morris, — odpowiedział Michey.
— Wszak lord Jerzy przybywa niebawem do Galway?
— Lord Jerzy już przybył bracie. Jest naszym sąsiadem. Zamieszkał z nową małżonką w pałacu Diarmid. Razem odbyliśmy podróż. Pani pięknie wygląda zaprawdę, jest córką szlachetnego para. Jerzy Montrath jest szczęśliwym małżonkiem.
Krew uderzyła Morrisowi gwałtownie do głowy. Straszne przekleństwo wyrwało mu się z ust, podczas gdy pięścią uderzył w dębowe deski stołu.
Stan ten trwał jednak tylko chwil kilka. Bracia, którzy wlepili wzrok w zmienioną twarz jego, wyczytali mu z czoła, iż spokój niebawem odniósł zwycięztwo nad namiętnością. Silna wola zapanowała nad gniewem. Bladość pokryła mu lica i spokojnem już okiem odpowiadał na badawcze spojrzenia braci.
Ci zaczekali jeszcze czas jakiś, poczem kędzierzawe ich czupryny poczęły się poruszać, gniewne spojrzenia skrzyżowały się i dał się słyszeć ogólny szmer oburzenia.
— Na imię mego ojca! — rzekł Sam, — przysięgam, iż ta milordowa będzie niebawem wdową.
— Krew za krew! — zawołał Larry, — to nasze prawo.
Jermyn i Dan powtórzyli: krew za krew!
— Dobrze mówicie chłopcy, — rzekł Michey, spoglądając na Morrisa, — lecz się odzywacie zawcześnie. Niewiadomo czy Mac-Diarmid podziela nasze zdanie.
Morris schylił oczy, na pięknej jego i bladej twarzy nie było już śladów gniewu, tylko głęboki smutek malował się na niej.
— Jessy była moją narzeczoną, — rzekł, — kochałem ją, kochałem tak, że pamięć o niej strzedz będzie wiecznie serce moje przed nową miłością. Ona była całem szczęściem mojem i całą nadzieją, ten człowiek mi ją porwał.
Zamilkł, a poważny i pełen zapału wzrok swój zwrócił ku niebu.
— I ten człowiek ją zabił! — rzekł Larry.
— A nie powiedziałeś jeszcze, iż ją pomścisz bracie! — dodał Sam.
Michey uśmiechnął się, rad widocznie, iż kto inny jego myśl podziela.
— Kto wie czy bym ją nie był kochał więcej niż Irlandyę, mówił dalej Morris, cichym niemal szeptem, schyliwszy głowę na rękę. — Na samą myśl o szczęściu, o którem z nią marzyłem, dusza moja mięknie, wola słabnie i czuję łzy na powiekach. Ach! bracia moi! jak ja ją kochałem! Przed chwilą, uniesiony namiętnością, czułem, iż szalone słowa napełniają mi usta i chcą się wyrwać na zewnątrz. Nie wiele już brakowało, bym dla mej prywatnej egoistycznej zemsty, poświęcił pomstę Irlandyi.
Morris zamilkł. Synowie Diarmida słuchali niepewni co czynić; starali się zrozumieć.
— Życzeniem naszego brata, — rzekł Michey, marszcząc brwi, — jest, aby morderstwo Jessy zostało zapomnianem i aby Mac-Diarmidowie, którzy nie umieli jej ocalić, nie potrafili również jej pomścić.
Pod badawczem spojrzeniem Morrisa, Michey poczerwieniał i odwrócił głowę.
— Życzeniem mojem jest, by Mac-Diarmidowie poświęcili się wyłącznie dla Irlandyi i twierdzę, iż żaden Mac-Diarmid nie ma prawa szukać prywatnej zemsty, póki Irlandya cierpi.
Morris wyprostował się na krześle rodzica, czoło jego błyszczało łagodną i spokojną energią. Zapanowało milczenie. Pierwszy Sam podał rękę naczelnikowi rodziny.
— Mac-Diarmidzie, — rzekł, — twój umysł sięga dalej niż nasze, wierzę ci i spełnię co rozkażesz.
Inni bracia poszli za przykładem Sama. Michey uścisnął mu też rękę.
— Bracie, — rzekł z westchnieniem. — Widzę żem błądził, ale stał mi wciąż w myśli grób, na którym wyczytałem nazwisko naszej Jessy.
Morris powstał i zbudził parobka, który spał w kącie na słomie.
— Idź zobacz, — rzekł do niego, — czy widać światło na szczycie Bonach-Head.
Joyce wyszedł i wrócił za chwilę.
— Światło jest zapalone, — rzekł.
— Idźcie uprzedzić naszego brata Owena, — mówił dalej Morris, — dzisiaj upływa miesiąc od dnia jego małżeństwa. Musi wziąć się znowu wraz z nami do dzieła i spełnić swoje zadanie.
Joyce otworzył drzwi zabudowania, w którem dawniej mieszkał stary Miles, a które teraz służyło za siedzibę dla Katty i Owena. Tenże usłyszawszy wymówione swe imię, wstał natychmiast i z poddaniem się wysłuchał rozporządzeń Morrisa.
— Katti będzie bardzo nieszczęśliwą, gdy nie mogł jej powiedzieć dokąd się udaję. Pomyśli, iż już jej nie kocham... ale niech się stanie według twej woli bracie.
Morris uścisnął mu rękę.
— Idźmy zatem, — rzekł, — ty Jermynie zostaniesz w domu.
Jermyn już był na progu, zatrzymał się i spojrzał podejrzliwie na Morrisa.
— Chcesz jeszcze ocalić Mortimera! — szepnął zmarszczywszy brwi.
— Dług mój już spłaciłem chłopcze, — odpowiedział Morris, — i życie Mortimera należy do jego wrogów.
— Czemuż mi nie pozwalasz towarzyszyć wam?
— Gdy pozostawiamy dwie kobiety pod dachem Diarmidów bracie i córka naszych królów, szlachetna pani potrzebuje mieć straż, któraby nad jej snem czuwała.
Jermyn schylił głowę i odstąpił ode drzwi. Bracia jego wyszli wraz z parobkiem. Pozostawszy sam jeden w obszernej izbie, położył się na słomie i zamknął oczy. Świeca trzcinowa dopalała się na stole, oświecając bladem światłem zakopcone ściany i obrazy świętych porozwieszane na nich. Sklepienie ginęło zupełnie w cieniu, jak również i zwierzęta, które spały po drugiej stronie sznura.
Naraz drzwi od mieszkania Ellen otworzyły się i młoda dziewczyna przeszedłszy cicho przez próg, zbliżyła się zwolna do Jermyna, leżącego na słomie.
Szła z gołą głową, z rozpuszczonemi włosami spadającemi na białą jej suknię, pod fałdami której zarysowywała się kształtna jej kibić.
Świeca ożywiona powiewem powietrza, rzuciła jaśniejszy promień i oświeciła łzę zawisłą na długich rzęsach Ellen. Lecz niebawem światło przygasło i tylko wśród zmroku widać było wzniesioną dumnie głowę młodej dziewczyny, podczas gdy spokojny oddech uno sił zlekka jej piersi pod czerwonym burnusem.


IV.
Córka królów.

Pokój, w którym mieszkała Ellen, był o wiele mniejszy i niższy od izby, służącej za salę jadalną dla całej rodziny Diarmidów. Gołe ściany przykrywały tu i owdzie pospolite ryciny, ułożone jednak z pewnym artystycznym smakiem, a przy wyborze ich dawano widocznie pierwszeństwo wyobrażeniom starych legend, opromienionych wiarą i poezyą.
Wśród kilku skromnych mebli, zwracała na siebie uwagę staroświecka szafa z czarnego rzeźbionego drzewa, której kształt ciężki i masywny, świadczył o kilkowiekowej przeszłości. Czas naznaczył swem niszczącem piętnem postacie przedstawione na płaskorzeźbie, nie łatwo było rozpoznać jaką one scenę wyobrażać miały i najwprawniejszy znawca nie mógłby odgadnąć myśli artysty; kilka jednak figur pozostało nietkniętych, a mistrzowski ich, pełen siły rysunek, nadawał całemu dziełu cechę niepospolitej artystycznej wartości.
Ponad tą szafą, na konsolce wmurowane w ścianę, umieszczony był kamienny posążek Matki Boskiej, z dziecięciem Jezus na ręku i z czołem ozdobionem złocistemi promieniami. Rzeźba ta wydawała się jeszcze starszą od szafy z czarnego drzewa. Pochodziła ona widocznie z barbarzyńskiej epoki sztuki i fałdy sukni Bogarodzicy spadały sztywne w konturach zaledwie zarysowanych. Legenda w celtyckim narzeczu była wyrytą na około cokoła, w środku którego umieszczono tarczę herbową z wyobrażeniem maczugi, berła i korony królewskiej.
Było to jedyne dziedzictwo Elleny Mac-Diarmid, jej herb i jej historya zarazem. Te staroświeckie szczątki należały do niej i nadawały szlachetnej dziewicy mistyczny urok, który wzbudzał szacunek wszystkich.
Ellen była córką biedaka. Przez całe swe życie orał on mały kawałek pola, zaledwie wystarczający na chleb codzienny. Człowiek ten, by nie umrzeć z nędzy musiał nieraz korzystać z pomocy starego Milesa i jego dzieci. Ale pochodził z rodu monarszego, był potomkiem w prostej linii Diarmida rudego, króla wyspy przed najazdem Duńczyków. Ktokolwiek nosił w hrabstwie Connanght nazwisko Mac-Diarmid, przybywał jednego dnia w roku do chaty biedaka, którego zwano Heir, następca tronu. Na polu jego zastawiono stół i siedząc na honorowem miejscu, przewodniczył biesiadzie, wyprawionej na cześć jego przez rozbitków starożytnego plemienia.
Rozprawiano o dalekiej przeszłości gdy naczelnik rodziny nosił koronę i o późniejszych czasach, gdy już tylko jako lord posiadał obszerne włości, których granic ze szczytu wieży w pałacu Diarmid dojrzeć nie można było. Wspominano jak te bogactwa przeszły powoli do chciwych rąk protestantów i zapytywano, czy Bóg nie zechce podnieść znowu kiedy owego rodu, kiedyś tak potężnego, a który spadł tak nizko pod brzmieniem Jego gniewu.
Zapalano świece około kamiennej Bogarodzicy, śpiewano stare kantyczki hymny bojowe, które brzmiały w ustach kilkunastu pokoleń rycerzy wolnych, a następnie niewolników. Rzucano klątwę na lorda Montrath, syna przywłaścicieli, którego nowy pałac wznosił się o kilka kroków naprzeciwko starych wieżyc i bogactwem swem, zdawał się urągać ich opuszczonej i zaniedbanej starości.
Ellen, po śmierci ojca znalazła schronienie u starego Milesa, swego dalekiego krewnego. Zabrała z sobą kamienny posąg Matki Boskiej. W Irlandyi urok tradycyi jest wszechpotężny. Ellen, choć w nędzy, pozostawała dla mieszkańców okolicy a zwłaszcza dla swych krewnych, przedmiotem czci nieograniczonej; była ona zawsze córką potężnych lordów i jedynym potomkiem królewskiego rodu Diarmidów.
Ani stary Miles, ani jego synowie, nie poważyliby się nigdy żądać od niej sprawy z jej czynów. Była wolną, każdy w domu Diarmidów poczytywałby sobie za zbrodnię śledzić jej postępki lub chcieć odgadywać jej tajemnice. Była królową, wszyscy ulegali jej najmniejszym zachceniem.
Przez długi też czas jasny promień szczęścia oświecał, żadną troską nie zasępione czoło młodej dziewczyny. Milesa szanowała jak ojca, synów jego uważała za swych braci, życie jej płynęło spokojne i pogodne, a uśmiech jej rozweselał wspólne biesiady.
Po całych dniach bujała z Jessy O’Brien, ukochaną swą towarzyszką, po stromych skarpach gór. Dwie piękne dziewoje biegały i śpiewały, chroniąc się w cieniu lasów, lub zatapiały wzrok w dalekim błękicie.
Innym razem wolała być samą, siadała na grzbiet małego kuca i pędziła w cwał, starając się odegnać niewyraźną jeszcze troskę, budzącą się duszy lub też z wiosłem w ręku, pruła w czółnie fale wielkich jezior i zasłonięta gęstą mgłą, płynęła od wyspy do wyspy, śpiewając i marząc.
Wieczorem zasiadała przy rodzinnej wieczerzy obok Jessy O’Brien, wesołej dziewczyny, która ją kochała i uśmiechała się do niej.
Były to szczęśliwe dnie. Mógł cudzoziemiec posiadać obszerne włości Diarmidów i wznosić swoje nowe pałace obok chwiejącego się starego zamczyska, Ellen nie troszczyła się o minioną świetność. Nie znała ani żalu, ani żądzy, czuła się szczęśliwą, że żyje, że jest piękną, a modlitwa jej wieczorna wznosiła się ku niebu tylko jako hymn wdzięczności, miłości.
Naraz przyszły na nią dni smutku, jej wielkie czarne oczy poznały co to łzy. Wszystko się na około niej zmieniło. Jessy już nie ma, nieszczęście wstąpiło do chaty Mac-Diarmida. Widać już tylko same ponure twarze pod tym dachem, pod którym tak niedawno jeszcze panowało pogodne i uśmiechnięte szczęście.
Lecz nie dla tego tylko Ellen była smutną. Opuściwszy salę po wieczornej wieczerzy, postawiła lichtarz na staroświeckiej szafie, zdjęła czerwony, wilgotny jeszcze burnus i rozpuściła długie swe czarne włosy. Obiema rękami schwyciła rozpalone czoło. Spokój jej podczas wieczerzy był udany, znalazłszy się samą, zrzuciła maskę, padła na kolana przed łóżkiem a z piersi wyrwał się jej jęk bolesny.
Przez, kilka sekund pozostała tak nieruchomą i jakby przygniecioną brzemieniem strasznej boleści, na raz powstała, podbiegła do okna i otworzyła takowe. Koc była spokojna i chłodna, wzrok Elleny skierował się ku wzgórzom Kilkerran, starając się przeniknąć ciemności.
— Nie ma ognia, — wyszeptała. — Dzień jeden zyskany. Jutro może mnie Bóg natchnie jak go ocalić!
Wróciła zwolna do łóżka i siadła. Dwie łzy gorące spłynęły wzdłuż jej policzek i padły na rękę. Podniosła zwolna głowę odrzuciwszy w tył włosy zasłaniające jej oczy. Jakże cierpiała Wielki Boże! Kochała Anglika, ona, córka potężnych niegdyś lordów ograbionych przez najezdników angielskich; kochała żołnierza protestanckiego, ona wierna sługa Bogarodzicy, patronki katolicyzmu; kochała majora Percy Mortimer!
Biedna Ellen!
Od dzieciństwa była wśród swej przybranej rodziny wielbioną jak bóstwo. Cześć religijna starego Milesa i jego synów wzniosła ją na piedestał wyżej ponad tych wszystkich, których by rada kochać. Synowie starca nie śmieli oczów podnieć na nią, trzymali się zdała, po za obrębem zaklętego koła, nakreślonego tradycyjnem poszanowaniem. Kochać „córkę królów“ inaczej jak świętą z kalendarza, wydawało im się świętokradztwem.
Jeden z nich tylko, słabszy czy też namiętniejszy, pozwalał swej duszy marzyć o pięknej Ellen. Było to młode pachole. Kochał w milczeniu, wstydził się i lękał. Wyrzucał sobie swoją miłość jak zbrodnię, nie śmiał jej okazywać, umiał tylko cierpieć w cichości.
Dnia pewnego wielka boleść nawiedziła chatę Mac-Diarmida. Jessy O’Brien, ukochana siostrzenica starego Milesa i przybrana jego córka zniknęła. Było to dziewcze łagodne, wesołe i nieśmiałe. Od chwili gdy zbudziło się w niej serce, kochała Morrisa Mac-Diarmida. Czas wzmacniał tylko ich wzajemne przywiązanie, pełne poświęcenia i stałości. Ojciec zaręczył ich.
Jessy nie była podobną do Elleny. Nie umiała wdrapywać się na bazaltowe schody zawisłe ponad morzem, nie szukano też jej trupa u stóp wysokich skał.
Lord Jerzy Montrath przybył po raz pierwszy w życiu z kilkoma wesołymi towarzyszami, zabawić tydzień w swych dobrach w Irlandyi. Nie znał wcale ani swoich pałaców, ani wspaniałych parków, ani dzikich krajobrazów w swych włościach. „Wszystko mu się wielce podobało, polował, nie znudził się bynajmniej. Właśnie w dniu jego wyjazdu, Jessy O’Brien po raz pierwszy w życiu nie wróciła do chaty rodzinnej. Razem z nią zniknęły także Molly Mac-Duff perła z Krochderry, Magdalena Lew, królowa piękności w Galway i inne.
Stary Miles rzekł:
— Chłopcy, musicie ratować siostrę.
Morris powstał, wziął broń i wyszedł.


V.
Na parostatku.

Dzięki szybkonogim kucom, Morris jeszcze przed wieczorem, przebył bagna pomiędzy Heodfort i Ballnasloe. Przenocował w pierwszym lepszym folwarku hrabstwa Boseommon i nadedniem puścił się dalej w drogę ku Dublinowi. Celem podróży jego był Londyn.
Stary Miles udał się z rodziną do Galway, gdzie sprzedał stary srebrny łańcuch liczący kilkaset lat wieku. Ellen spieniężyła złotą bransoletę stanowiącą jedyny jej majątek. Cała rodzina siadła na parostatek, na którym również odbywał podróż do Londynu kapitan dragonów Percy Mortimer, odwołany w skutek zażaleń tak katolików, jako też i protestantów.
Percy Mortimer przybył do Irlandyi ze specyalnemi instrukcyami ministra. Polecono mu utrzymywać o ile możności równowagę pomiędzy obydwoma stronnictwami i mieć zarówno baczność nad wybrykami szalonemi oranżystów jak i nad rozpaczliwemi wybuchami katolików.
Spełnił sumiennie swój obowiązek i był zmuszony oddalić się przygnębiony nienawiścią obydwóch nieprzyjaznych obozów. O’Conell i lord Jerzy Montrath zażądali obydwaj jego dymisyi. Percy Mortimer był człowiekiem silnego hartu duszy i nie ugiął się pod tym ciosem, który zwichnął świetnie rozpoczętą jego karyerę.
Na parostatku znajdowali się oranżyści i katolicy. Jedni i drudzy stronili od zwyciężonego losem żołnierza. Protestanci uciekali od niego, okazywając mu swą pogardę z nadętą, właściwą sobie pychą, katolicy widząc jego spokojną obojętność, pozwolili sobie żartować głośno z jego upadku. Percy Mortimer nie zważał ani na żarty, ani na okazywaną sobie pogardę.
Mac-Diarmidowie stroninili od niego tak jak i inni. Jednego wieczora Ellen usiadła przy nim.
Miles i synowie jego ze zdziwieniem ujrzeli, iż przemówiła do młodego oficera i uśmiechnęła się do niego. Stało się to w obecności wszystkich pasażerów. Ellen nawet się nie zarumieniła, rysy jej zachowały wyraz dumnej niewinności. Mac-Diarmidów ogarnął strach przesądny, gdyż widzieli, iż córka ich królów zniżyła się do tego żołnierza saksońskiego. W duszach ich toczyła się walka pomiędzy uczuciami uszanowania dla Elleny, a chęcią przerwania tej rozmowy, w ich przekonaniu skandalicznej. Uczucie uszanowania przemogło jednak. Cofnęli się na drugi koniec pokładu i śledzili tylko bacznem okiem za przebiegiem tego niepojętego dla nich dyalogu. W miarę jak się tenże przedłużał, zadziwienie starca i jego synów zamieniało się w niepokój; nad którym, Jermyn zwłaszcza, zapanować nie umiał. Pałający wzrok jego padał z pod ściśniętych krwi jak krawa groźba, na Percy Mortimera.
Ellen i młody oficer rozmawiali z sobą aż do chwili, gdy ciemności ogarnęły pokład parostatku. Gdy się rozstawali, na rysach Mortimera malował się wyraz rozrzewnienia i zachwycenia; z uszanowaniem ucałował rękę swej pięknej towarzyszki, której wdzięczne czoło schyliło się na znak pożegnania.
Ellen wróciła spokojnym krokiem do przybranego ojca, nie wspomniawszy ani słowa o tem co zaszło.
Miles i jego synowie milczeli takie.
Młoda dziewczyna, przyzwyczajona do czci i posłuszeństwa tych, którzy ją, otaczali, była z dobrą, wiarą, naiwną i wolną od wszelkiego uczucia pychy, przekonaną o swej wyższości. Religijne uwielbienie Mac-Diarmidów, jej urodzenie tak głośno sławione, wspomnienia wciąż wywoływane o świetności jej przodków, przyczyniały się do wzniesienia tego piedestału, który ją po nad tłumy wywyższał. Czuła się z tego powodu bardziej nieszczęśliwą niż dumną, ale szczerze wierzyła w swą rzekomą godność, którą ją łudzono od dzieciństwa. Ujrzała kapitana Percy Mortimera zacnego i wystawionego na ogólną niechęć. Szlachetna jej dusza uczuła się wzruszoną. Ellen przyzwyczajona ulegać pierwszemu wrażeniu i nie zwykła zdawać sprawy przed nikim z swych czynności, poszła, jak zwykle, gdzie ją serce wiodło. Zdawało jej się, iż daje jałmużnę opuszczonym od wszystkich, poświęciwszy mu chwil kilka i podawszy mu rękę; nie czuła żadnych wyrzutów w głębi swego sumienia.
Nazajutrz gdy się zbudziła, wróciło jej wspomnienie przeszłego wieczora i stanęła w pamięci piękna, choć surowa twarz saksońskiego żołnierza, która pod wpływem jej uśmiechu ożywiła się na chwilę; zdawało jej się, iż słyszy dźwięk tego poważnego głosu, który złagodniał, by jej powiedzieć: do widzenia! Zachowanie się tego człowieka, w miarę jak sobie szczegóły swej rozmowy z nim przypominała, wydawało jej się tak niezwykłem, znajdowała wielce wybitną różnicę pomiędzy zajęciem jakie wzbudziły w niej zamienione z nim słowa, a tem jednostajnem uwielbieniem, jakie ją wśród przybranej rodziny otaczano.
Nowy widnokrąg rozwinął się przed jej oczami. Przed zachodem słońca, Ellen siadła znowu na ławce obok kapitana Percy Mortimera. Jermynowi zbrakło cierpliwości. Zazdrość przyprowadzała go do szaleństwa. W chwili gdy Ellen wstawała by odejść, ujrzała pomiędzy sobą i oficerem, człowieka uzbrojonego nożem.
Wystawiła pierś swoją naprzeciw morderczej broni i Jermym uciekł, zanosząc się od płaczu.
Percy Mortimer schwycił padającą Ellen w swoje objęcia. Tej nocy sen jej był gorączkowy; z radością powitała jutrzenkę, czuła się niespokojną i pomięszaną.
Kochała, sama jeszcze nie zdając sobie z tego sprawy. Instynktownie czuła, iż powinna uciekać od tego człowieka, który jej stał bezustannie na myśli. Niedoświadczona, wróciła jednak do niego, okazując tylko mniej poufałej zażyłości w obcowaniu z nim, niż w pierwszych dniach ich znajomości.
Jermyn leżał złożony ciężką niemocą.
Parostatek wpłynął na wody Tamizy. Ellen i Mortimer nie powiedzieli sobie, iż się kochają, mimowoli jednak poczynili sobie wzajemne zwierzenia. Ellen powiedziała kapitanowi powód podróży swej rodziny, Percy wyznał swej towarzyszce, iż życie swoje oddał na usługi niewdzięcznej sprawy, przeprowadzenie której, przechodzi może siły ludzkie. Myśl, dla której młodość swą poświęcił, była wielką, stał się on ramieniem wykonawczem człowieka z potężną inteligencyą; dwa lata spędził w Irlandyi, by przygotować grunt dla zawarcia traktatu zgody i uśmierzenia namiętności rozdzierających ten kraj nieszczęśliwy. Aczkolwiek był protestantem, starał się jednak stawiać tamy wyuzdanym pretensyom swoich jednowierców. Jednocześnie, z szablą w ręku, ścigał tajemnicze bandy spiskowców.
I padał pod brzemieniem nienawiści obydwóch stronnictw, poświęcenie się jego, takie wydało owoce!
Ellen nie wszystkie jego słowa rozumiała, lecz zachwycała ją walka podjęta dla zapewnienia pokoju. Zadanie podjęte przez Mortimera, wydawało jej się wzniosłem i szlachetnem, poczytywała go już za zbawcę swojego kraju i jakże się czuła szczęśliwą znalazłszy jeden powód więcej dla podziwiania i kochania. Biedna nierozważna istota!
Morris był już od dwudziestu czterech godzin w Londynie, gdy jego ojciec i bracia opuścili parostatek. Oczekiwał ich na komorze.
Percy Mortimer usłyszał wymówione nazwisko Riszmond, wiedział zatem gdzie się ma udać, by odnaleźć Ellen.
Lord Jerzy Montrath posiadał w istocie willę w okolicach Riszmondu.
Morris nie stracił czasu, pozbierał wszystkie potrzebne wiadomości i obmyślił plan działania. Starzec wraz z synami i z Elleną minęli Londyn by się udać piechotą do Riszmondu. Gdy przybyli do miasta, było już ciemno. Morris pokazał im piękną siedzibę nad brzegiem Tamizy i powiedział:
— Oto tam!
Zatrzymali się. Stary Miles, wsparty na swym kiju, długo wpatrywał się w pałac Służący za więzienie dla jego przybranej córki. Wiatr powiewał długiemi kędziorami jego białych włosów. Wzrok mu się zwilżył, lecz oczy Morrisa pozostały suche. Utracił tylko swą czerstwą i pełną siły postawę, która zeń czyniła najdzielniejszego młodzieńca z Knochderry; policzki jego były blade i wpadłe, spojrzenie gorączkowe.
Podróżni poszli dalej. Zapasy ich już były wyczerpane, dla dziedziczki jednak wynajęli pokój w jednym z hoteli w Riszmondzie. Miles zaś i jego synowie położyli się na słomie w stajni.
Nazajutrz, przed wschodem słońca wszyscy młodzi ludzie byli na nogach.
— Przyprowadźcie mi moje biedne dziecko, — rzekł starzec głosem drżącym.
— Ojcze, — odpowiedział Morris, — honorowi Mac-Diarmidów danem będzie zadosyćuczynienie.
Ośmiu młodzieńców uzbrojonych w kije opuściło Riszmond i wyszło za miasto.
Dzień począł świtać po nad uśpionym Londynem, rozpraszając mgły wznoszące się nad Tamizą. Mac-Diarmidowie skierowali kroki ku tej wspaniałej siedzibie, którą im Morris wskazał dnia poprzedniego, mówiąc:
— Oto tam.


VI.
Dług honorowy.

Wszyscy spali w willi lorda Jerzego Montrath. Nie było nikogo w parku, ani w okolicy. Michey ukrył duży młot pod swoją opończą. Po trzech uderzeniach zamek we wrotach prysnął. Mac-Diarmidowie weszli prowadzeni przez Morrisa, byłego narzeczonego biednej Jessy.
Na hałas zbudziło się kilku lokai, lecz opór ich został niebawem złamany twardymi irlandzkimi kijami. Milord usłyszał wrzawę przez sen i wydało mu się, iż słyszy ciężkie stąpanie po miękkich dywanach przykrywających jego. schody. Na zgrzyt otwierających się drzwi zbudził się.
Przetarł oczy. Jakiś dziwny szmer dolatywał jego uszów i wydało mu się jak gdyby sypialnia jego była pełną ludzi. Zdziwiony, podniósł się, odsunął kotarę i ujrzał ośmiu tęgich mężczyzn, nieruchomych i milczących, stojących rzędem przy jego łóżku. Milord nie rozpoznawał ich twarzy, lecz odgadł co byli za jedni.
Morris postąpił krokiem naprzód i wymówił nazwisko Diarmida; poczem dodał słów kilka głosem cichym, lecz rozkazującym. Lord Jerzy chciał odpowiedzieć, lecz z bladych ust jego żaden dźwięk nie mógł się wydobyć. Drżał ze strachu. Wstał z łóżka, przeszedł przez pokój chwiejnym krokiem i otworzył biórko.
Usiadł. Rozłożył arkusz papieru i umaczał pióro. Morris dyktował, lord pisał.
Mac-Diarmidowie przynieśli ojcu formalne przyrzeczenie lorda Jerzego Montrath, iż w przeciągu dni ośmiu zaślubi Jessy O’Brien, którą gwałtem porwał.
Starzec sądził, iż mu odprowadzą biedną dziewczynę i że będzie mógł zabrać ją z sobą do Irlandyi. Zdziwił się więc najprzód, następnie rzekł kiwając smutnie głową:
— Jessy była twoją, mój synu, miałeś więc prawo decydować w jaki sposób wypada jej bronić. Honor, tak jak go rozumieją Anglicy, jest zatem ocalony; daj Boże by drugie dziecko było szczęśliwe.
Nałożył opończę na plecy i wziął kij w rękę:
— Nie mamy tu już nic więcej do czynienia, — dodał. — Nie przyszedłem by widzieć, jak córka mojej siostry oddaje rękę temu, którego ojcowie okradli dziedzictwo Diarmidów. Chodźcie synowie i ty szlachetna kuzynko, wrócimy do naszej chaty.
Rodzina puściła się w podróż, z wyjątkiem Morrisa, który pozostał w Riszmondzie. Postanowił czekać, aż milord spełni swe przyrzeczenie i zaprowadzi Jessy do ołtarza. Dzielny to był chłopiec, z sercem rycerskiem, namiętnem, lecz silnem. Umiał zarówno walczyć mężnie z samym sobą jak i z wrogiem.
Dusza mu się krwawiła na myśl, iż Jessy będzie żoną innego, lecz powiedział sobie, iż musi ona pozostać bez skazy w oczach całego świata i poświęcił miłość swoją.
Po całych dniach, a nieraz i w nocy błądził sam jeden w okolicach Riszmondu. W miarę jak się stanowczy dzień zbliżał, boleść jego stawała się tem dotkliwszą.
Podczas swych wycieczek wśród lasów opasujących zielonym wieńcem Riszmond, jego pałace i wille, nie zauważył, iż niejednokrotnie jakieś nieznane osobistości śledziły za nim ukrywając się w cieniu.
Mieszkańcy Riszmondu już go znali. Dzieciaki śmiały się i szydziły, widząc tę wyniosłą postać niezgrabnie przyodzianą w biedną irlandzką opończę. Mężczyźni brali go za waryata, kobiety w wybujałej swej wyobraźni tłómaczyły nieszczęśliwą miłością jego melancholijne usposobienie. Morris przechadzał się nie zważając na nic.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Było to w wilię dnia wyznaczonego na obrzęd ślubny. Morris błądził sam jeden wśród ciemnej nocy w lesie rosnącym nieopodal Tamizy i dochodzącym aż do drogi prowadzącej do Londynu. Nie miał innej broni prócz kija, którym się podpierał. Naraz uczuł silne uderzenie w grzbiet, podczas gdy dwa mordercze noże dotknęły jego piersi.
Zrozumiał, iż nadeszła ostatnia jego godzina, był osaczonym tak zblizka, iż nie mógł bronić się kijem, Polecił duszę Bogu.
Naraz napastnicy zostali odepchnięci, Morris usłyszał szczęk broni i otworzywszy oczy ujrzał szpadę uwijającą się pomiędzy nim i zbójcami. To mu dodało odwagi. Ciężki kij jego zad rżał w silnej ręce, jeden z napastników padł na ziemię. Inni uciekli.
Morris zwrócił dziękczynny wzrok na swego zbawcę. Przy słabem świetle gwiazd rozpoznał mundur dragonów J ej Królewskiej Mości i dobrze znaną fizyognomię w hrabstwie Galway, białą i bladą, która i w tej groźnej chwili zachowała swój lodowaty spokój.
Był to kapitan Percy Mortimer, który pamiętał, iż rodzina Elleny wymówiła, nazwisko Riszmond, wysiadając z parostatku. Dążył więc tam, gdyż wspomnienie młodej dziewczyny już silnie zawładnęło jego sercem.
Morris, jak każdy Irlandczyk, czuł dla żołnierza protestanckiego nie tylko odrazę, lecz uczucia nienawiści, nie mogły w duszy jego przygłuszyć głosu wdzięczności. Podał rękę swojemu zbawcy, który jej zlekka dotknął i schował skrwawioną swoją szpadę do pochwy.
— Czyś pan raniony? — zapytał Mortimer.
— Nie, — odpowiedział Morris. — Przybyłeś pan dosyć wcześnie by mnie ocalić. Dostałem tylko jedno pchnięcie, które przedziurawiło moją opończę.
— Winszuję panu, — rzekł kapitan i ukłoniwszy się uprzejmie, odszedł spiesznym krokiem w kierunku Riszmondu.
Morris chciał go zatrzymać, by mu podziękować! i powiedzieć przynajm niej jak się nazywa człowiek, który mu życie ocalił. Być może, iż kapitan Percy Mortimer nie usłyszał jego wołania, w każdym razie nie odpowiedział na nie.
Kij Morrisa powalił jednego z napastników na ziemię. Morris pochylił się nad nim i poznał lokaja lorda Jerzego Montrath.
— Ona będzie nieszczęśliwą! — wyszeptał.
Ale już było zapóźno się cofnąć. Nazajutrz, pierwszy raz w życiu ukląkł w kaplicy anglikańskiej. Jessy i lord Jerzy Montrath stali przed ołtarzem. Kapłan wyrzekł sakramentalne słowa małżeństwa. Morris objął głowę obiema rękami i tłumił łkanie, by nie wybuchnąć płaczem.
Jessy została milordową Montrath. Gdy się odwróciła od ołtarza, ujrzała Morrisa poraz pierwszy po opuszczeniu Irlandyi. Morris krzyknął boleśnie i wyciągnął ku niej ręce. Jessy zachwiała się na nogach. Lord Jerzy podtrzymał ją, a na ustach jego błąkał się gorzki uśmiech.
Jessy była bardzo zmienioną. Towarzyszki już by jej nie poznały. Ale jakże pięknie wyglądała w tej bogatej ślubnej sukni!
Morris cierpiał tak, iż sądził, że umrze.
Jessy przeszła zwolna koło niego wsparta na ramieniu męża; wsiadła do powozu. W chwili gdy lord Jerzy zabierał się też wsiadać, uczuł, iż ktoś dotknął jego ramienia; odwrócił się i ujrzał zmięszaną i boleśnie skurczoną twarz Morrisa.
— Niech ona będzie szczęśliwą milordzie! — rzekł tenże, ściskając konwulsyjnie zęby, albo biada ci!...
Lord Jerzy uśmiechnął się ironicznie i nic nie odpowiedział. Jego lokaje odepchnęli gwałtownie Morrisa. Powóz ruszył galopem.
Morris powrócił do Irlandyi.
Jessy pisywała regularnie co miesiąc do przybranego ojca. Nie żaliła się, a o Morrisie nigdy w listach nie wspominała; ale widocznie była bardzo smutną.
Lecz raz cały miesiąc upłynął, a oczekiwany list nie przybył. Minął i drugi i nieszczęście zawitało do chaty Diarmidów. Stary Miles, oskarżony o spiskowanie, został osadzony w więzieniu jako domniemany sprawca pożaru folwarku Lukassa Neale.
W nieobecności naczelnika rodziny, synowie jego oddali się z większą jeszcze gwałtownością walce nocnej. Morris w nowej namiętności szukał zapomnienia swych cierpień miłosnych. Wytknął sobie do osiągnięcia szlachetny cel i poświęcił się wyłącznie sprawie Irlandyi. Jego gorący, chociaż zaślepiony patryotyzm, wskazywał mu nowe drogi. Poszedł niemi bez namysłu, ulegając tylko popędowi swej, ognistej natury, ale widział dobrze grożące mu niebezpieczeństwa i przeczuwał, iż doprowadzą go do przepaści. Nie chciał się jednak cofać.
Gdy trzy miesiące minęły bez wiadomości od Jessy, bracia rzekli do niego:
— Chodźmy do Londynu, by uratować lub pomścić naszą siostrę.
Lecz Morris potrzebował tylu rąk, by podołał swemu olbrzymiemu zadaniu! Napisał więc tylko list, ale nie otrzymał odpowiedzi. Czas mijał; a gdy wreszcie Michey udał się do Anglii, zastał już biedną Jessy nieżywą....
Ellen wróciwszy z Londynu, ujrzała ukochane swoje góry z niezwykłem wzruszeniem. Poważna boleść zatruła jej dawną dzieciną swobodę. Chciała wyperswadować sobie, iż to tylko nieobecność Jessy O’Brien, jej ukochanej siostry, jest powodem dręczącego ją zmartwienia. Ale niejednokrotnie nadzieja rozweselała jej melancholię. Uśmiechała się i płakała z radości.
Niezawodnie to nie biedna Jessy, przyczyniała się do tych zmian raptownych.
Ellen już nie była samotną. Wspomnienie towarzyszyło jej wszędzie, czy to na szczytach gór, czy na błękitnej spokojnej wodzie jezior.
Ellen kochała zawsze szczerze swego ojca przybranego i swych braci, ale przywiązanie bladło w obec ukochanego wspomnienia Anglika. Przedstawiał się on jej jako niezrównany bohater, zamiary Percy Mortimera, wydawały jej się rozkazem Boskim. Biedne nieświadome życie dziecko!
Głos tajemniczy, mówił jej z głębi duszy.
— On wróci.
Rzeczywiście wrócił. Robert Peel ocenił rozum jego i siłę. Dla przeprowadzenia swej politycznej myśli, potrzebował on takich wyborowych narzędzi, twardych i hartownych jak stal. Percy wrócił ze stopniem majora; były komendant wojskowy hrabstwa Galway, podpułkownik Brazer, wróg jego, został przeniesiony do Clare, co go dla młodego majora przyjaźnie usposobić nie mogło.
Ellen uradowała się wielce, gdyż uczucia Mortimera odpowiadały jej własnym. Piękne dnie zaczęły się dla nich, długie rozmowy w samotności i przysięgi zamieniane w obec nieba. Ale major Percy Mortimer był bezustannie wystawiony na nienawiść obydwóch skrajnych stronnictw, a nienawiść ta rosła wciąż, gdyż nieulękniona jego odwaga stawała między przeciwnikami jak tama i nikt nie zdołał jej się oprzeć.
W tym kraju trawionym szaloną gorączką, nienawiść objawiała się pchnięciami sztyletów. Stowarzyszeni Molly-Maguire, ścigani na zabój przez mojora, posłali mu ów wyrok śmierci, po otrzymaniu którego, nikt i jednego dnia bezkarnie nie przeżył i nóż nocnych morderców, znalazł drogę do jego piersi.
Ale jakaś tajemnicza siła czuwała nad życiem majora Mortimera. Trzy razy krew jego popłynęła, uniknął jednak śmierci. Trzykrotnie też Morris Mac-Diarmid, spłacając szlachetnie dług swój zaciągnięty w Riszmondzie, stanął pomiędzy jego piersią i puginałem.
Ellen, biedna istota, ledwie żyła; obawa wciąż obudzana, nie opuszczała jej na chwilę. A jednocześnie dręczyła ją straszna trwoga, połączona z wyrzutami sumienia, gdyż zaprzedała się w niewolę człowiekowi, który wypowiedział walkę bez litości jej braciom.
Od dawna już odgadła, że Mac-Diarmidowie należą do tajnego stowarzyszenia.


VII.
Ogień.

Niejednokrotnie Ellen, idąc za popędem głębokiego swego przywiązania do przybranej rodziny, chciała wystąpić jako anioł pokoju pomiędzy zbuntowanymi a mściwą ręką majora Percy Mortimera. Była Irlandką i kochała namiętnie swój kraj, jak wszystkie dzieci Zielonej wyspy. Łagodny głos jej wznosił się nieraz błagalnie, wstawiając się za spiskowcami, winnymi niezaprzeczenie, ale tak nieszczęśliwymi.
Percy Mortimer, który we wszystkich innych okolicznościach chętnie ulegał woli Elleny, pod tym względem nic dla niej uczynić nie był w stanie i na jej błagania odpowiadał smutnem milczeniem.
Za nadejściem nocy siadał na konia i prowadził dalej nieubłaganą wojnę. Od czasu gdy wrócił do Irlandyi, był wiecznie rannym, dzięki nienawiści spiskowców. Ale chociaż osłabiony i cierpiący, miał w sobie jeszcze dosyć krwi i siły by ścigać Płatników o północy i gnębić ich w ich niedościgłych kryjówkach.
Nigdy jeszcze tajne stowarzyszenia nie miały do czynienia z przeciwnikiem równie śmiałym i nieugiętym. Lecz jednocześnie zasłaniał spokojnych katolików przeciw manifestacyom i zniewagom zbyt gorliwych oranżystów. Usiłował zachowywać równą miarę wobec obydwóch stronnictw. Z obydwóch też stron oskarżano go o niesprawiedliwość i spiskowcy nienawidzili go zarówno jak i stronnicy protestanckiego panowania. Groźby i przekleństwa nie zatrważały jego sumienia. Szedł dalej wytkniętą drogą, bez trwogi i wzruszenia.
Ellen, sama sobie nie zdając sprawy z własnych uczuć, kochała go bardziej jeszcze za tę nieugiętą wytrwałość. Widziała wciąż tysiące rąk uzbrojonych przeciw niemu. A tego wieczora trwoga przyprowadzała ją do rozpaczy. Wiedziała, iż stowarzyszeni Molly-Maguire rzucali mu w dniu tym swoją straszną groźbę.
Ostatnia ta groźba i zapowiedź śmierci, rzucona tak śmiało wśród klubu oranżystów, zapowiadała blizką napaść. Ellen, biedna dziewczyna, nie miała nikogo, by módź prosić o radę lub pomoc. Szalona jej miłość osamotniała ją wśród rodziny, więcej jeszcze niż szacunek, którym ją otaczano. Była samą, inną poszła drogą, gdzieindziej zwróciła serce niż Mac-Diarmidowie.
Na chwilę uczuła wielką radość wśród swojej trwogi, gdy rzuciwszy wzrokiem ku morzu i szczytom Ranach-Head, ujrzała na około ciemności. Owa noc czarna, dowodziła, że nastąpiła przerwa w walce.
Ellen od roku spędzając nieraz noce na modlitwie i dumaniu, m usiała spostrzedz i dosłyszeć tajemnicze zmowy i wycieczki Mac-Diarmidów. Wiedziała, gdy wychodzili uzbrojeni na swe nocne wyprawy, wiedziała gdy wracali, a jeżeli nie odkryła wszystkich ich tajemnic, to jedynie dla tego, iż dumna jej i szlachetna natura, wzdrygała się przed każdym hańbiącym czynem.
Od kilku tygodni zauważyła, iż od czasu do czasu wśród nocy jaśniało światło na samym krańcu przylądka, na którym wznosiły się ruiny zamku Diarmidów. Synowie Milesa wychodzili zawsze, gdy ów ogień zajaśniał na górze. A nazajutrz, straszne wieści rozchodziły się po okolicy, opowiadano o srogiej zemście i właściciele ziemscy przerażeni powtarzali z trwogą szczegóły o krwawych czynach sprzysiężonych.
Światło owe zapalone wśród ciemności, było niezawodnie sygnałem, tej nocy zaś, nie jaśniało od strony morza; był to dzień przerwy, dzień pozostawiony nadziei ratunku.
Czas mijał. Ellen siedziała wciąż przed swym łóżkiem pogrążona w niespokojnem dumaniu. Nie zdawała sobie sprawy z biegu godzin, głowa jej zmęczona pochyliła się i sen, pierwszy raz od niepamiętnych dni, zaciężył na jej powiekach, zdjęła suknię i podniosła kołdrę by się położyć.
Pierwej jednak postanowiła uklęknąć przed kamiennym posągiem Bogarodzicy, by zanieść do Niej gorącą modlitwę. Przez otwarte okno zalatywało z gór zimne powietrze. Ellen przeziębiła się siedząc tak długo nieruchoma, na pół odziana. Gdy powstała, dreszcz wstrząsnął nią całą, chłodny wiatr wiał przez okno na jej obnażone ramiona.
Machinalnie popchnęła obie ramy okienne, podniosła oczy zaspane i zamglone łzami, rzuciła wzrokiem na widnokrąg i straszny krzyk wyrwał się jej z piersi. Kibić jej pochylona podniosła się, a wielkie jej otwarte oczy spoglądały w przestrzeń w osłupieniu. Cofnęła się w tył i wyciągnęła naprzód ręce jakby dla odepchnięcia groźnego widzenia.
Światło błyszczało na szczycie góry Banach-Head! Noc ciemna nadawała jeszcze więcej blasku czerwonym płomieniom, Ellen nie mogła oderwać oczów od tej krwawej plamy, która nieruchoma odbijała na tle czarnej przestrzeni.
Noc była spokojna. Ellen usłyszała jak otworzono główne wrota domostwa. Spuściła powieki, założyła ręce na piersi i nastawiła ucha. Wrota zamknięto. Ellen zgasiła świece i wychyliła się przez okno. Usłyszała stąpanie na murawie i ujrzała niewyraźne postacie przesuwające się wśród ciemności. Narachowała ich siedem.
Po słusznym ich wzroście poznała sześciu Mac-Diarmidów, siódmy był mały i drobny, zapewne Joyce parobek.
Jeden z siedmiu braci pozostał zatem w głównej sali.
Ellen zaczekała kilka minut, a gdy echo kroków zginęło u stóp góry, zapaliła na nowo świecę.
Mała Peggy spała od dawna na sienniku u stóp łóżka. Ellen przekonała się, iż śpi snem głębokim. Poczem przywdziała suknię, na którą zarzuciła czerwony burnus. Przeżegnawszy się, poszła ze świecą w ręku do głównej sali.
Skrzypienie otwieranych drzwi nie przerwało snu Jermyna, który spał na wspólnej pościółce. Obydwa psy górskie zaskowyczały i przyszły łasić się u nóg Elleny.
Głowa Jermyna leżała wsparta na ręku. Twarz miał uśmiechniętą, zapewne pod wpływem wesołego snu. Smutki dzienne zniknęły uniesione jakiemś słodkiem marzeniem. Młoda dziewczyna stanęła nieopodal niego i usłyszała wymówione własne imię. Wyraz zadowolonej dumy odmalował się na jej czole.
— Kocha mnie! — pomyślała.
I imię to wymówione ustami chłopięcia, dodało jej odwagi. Przestała się wahać, zbliżyła się śmiało do Jermyna i dotknęła palcem jego ramienia.
Wilk i Bell, dwa psy górskie, szły za nią pełzając. Upominały się o zwykłe pieszczoty. Ellen nie spoglądała na nie. Położyły się u nóg Jermyna, zwróciwszy swoje wielkie, ogniste oczy na piękną twarz Elleny.
Jermyn za dotknięciem młodej dziewczyny zadrżał. Obudził się.
— Ellen! Ellen! — rzekł przyciskając ręce do czoła.
Przyłożyła palec do ust i próbowała uśmiechnąć się.
— Ciszej, Mac-Diarmidzie! — wyszeptała.
Jermyn zamilkł.
— Mac-Diarmidzie, — rzekła, — przybyłam tutaj by wybrać wśród mych braci jednego z sercem gotowem do poświęceń! Czemuż znajduję cię samego w tej godzinie?
Jermyn nie mógł się zdobyć na odpowiedź. Założył ręce na kolanach i usiłował zebrać rozproszone myśli.
— Nie wiem... — wyszeptał.
— Nie chcesz mi tego powiedzieć, — mówiła dalej Ellen, — ale wiem, iż bracia nasi poszli spłacić dług o północy. Już są daleko. Widziałam światło na szczycie Banach-Head.
Jermyn podniósł czoło i rzucił z pod powiek podejrzliwe spojrzenie. Namiętna miłość, która go opanowała, nie mogła jednak zmienić irlandzkiej natury ostrożnej i skłonnej do podejrzeń.
I właściwość ta charakteru narodowego, obudzona nagle zapytaniem Elleny, wzięła na chwilę u niego górę. Twarz mu się zmieniła. W stał, przyniósł krzesło i podał je młodej dziewczynie.
— Moja szlachetna kuzynko, — rzekł, — jeżeli szukasz serca gotowego do poświęceń, obecność moich braci nie jest niezbędną. Wszakże ja jestem.
Ellen odsunęła krzesło i nie usiadła.
Role się zmieniły. Ona teraz była zakłopotaną, i nie wiedziała jak przystąpić do rzeczy. Zawahała się przez chwilę, wreszcie odezwała się głosem pieszczotliwym i łagodnym:
— Słusznie robisz Jermynie, że dochowywasz tajemnicy. Przysiągłeś, iż będziesz milczał, a Diarmid powinien dotrzymać przysięgi. Ale ja wiem o wszystkiem. Mściciele schronili się wśród skał nad morzem. Synowie ojca Milesa wyszli z domu, widziałam ich gdy schodzili z góry; usłuchali milczącego wezwania światła błyszczącego na szczycie Ranach-Head. Czemuż ty sam jeden odpoczywasz, podczas gdy wszyscy inni czuwają?
— Moja szlachetna kuzynko, — odpowiedział Jermyn, — spałem, gdy moi bracia opuścili łoże, a jestem za młody, by znać straszne tajemnice zemsty irlandzkiej. Nic a nic nie wiem i od ciebie dopiero dowiaduję się, iż ogień, który błyszczy na szczycie Ranach-Head, jest sygnałem sprzysiężonych Molly-Maguire.
Czarne brwi młodej dziewczyny zsunęły się i wzrok jej padł sztywny i imponujący na najmłodszego z Mac-Diarmidów.
— Kłamiesz Jermynie, — rzekła.
Młodzieniec spuścił, oczy.
— Kłamiesz! — powtórzyła Ellen, — wszystkie dzieci starego Milesa, od najstarszego do najmłodszego, porzuciły drogę wskazaną im przez ojca. I gdyby nawet bracia twoi nie byli cię wyprzedzili, sam potrąfiłbyś trafić do kryjówki Płatników o północy.
— Ja k możesz to przypuszczać?... — zaczął tłomaczyć się Jermyn.
— Nie przypuszczam, jestem tego pewną.
Nastał chwila milczenia, dumna twarz Elleny łagodniała zwolna i przybrała wyraz litościwego współczucia.
— Jermynie, — rzekła, — jakie hasło mają wymówić tej nocy nasi bracia, by się dostać na zgromadzenie sprzysiężonych Molly-Maguire?
Jermyn zadrżał i spojrzał ze zdziwieniem na młodą dziewczynę.
— Nie wiem, — wyszeptał.
Ellen tupnęła nogą.
— Odpowiedz mi, — rzekła rozkazującym tonem, — chcę tego!
Jermyn milczał. Ellen zaczekała chwilę, poczem: wzięła go za rękę, a głos jej stał się miłym i pieszczotliwym.
— Jermynie, — powtórzyła tonem, który słowom jej nadawał zupełnie inne niż wpierwej znaczenie, — powiedziałam ci, iż chcę tego.
Usta Jermyna zadrżały.
— Przysiągłem, — rzekł z cicha, — Ellen, błagam cię, pozwól mi dotrzymać przysięgi.
— Ja chcę! — powtórzyła po raz trzeci Ellen, ściskając rękę Jermyna w swych dłoniach.
Usta młodzieńca otworzyły się mimowoli i wyrzekły:
Erin go braegh.
Poczem dodał spuszczając głowę.
— Niech Bóg się nademną zlituje! Ellen milczała kilka sekund, jakgdyby dla zapisania usłyszanych słów w pamięci.
— Dzięki ci Jermynie, — rzekła, — ale mam jeszcze jedną proźbę do ciebie. Powiedz mi, gdzie się zbierają tej nocy sprzysiężeni Molly-Maguire?
— Na litość Boską! ja ci tego powiedzieć nie mogę. Przysięgi nasze są zbyt straszliwe.
— Czy myślisz, iż zamierzam cię zdradzić? — spytała.
— Przysiągłem... przysiągłem! — szeptał Jermyn.
— Błagam cię, — rzekła łagodnym głosem młoda dziewczyna.
Jermyn, padł na kolana.
— Ellen! — zawołał, — niech się stanie wola twoja! Nasi bracia są zgromadzeni w tej chwili w galeryi Olbrzyma.
Zatrzymał się przestraszony własnemi słowami i dodał przytłumionym głosem.
— Krzywoprzysięstwem splamiłem dach Mac-Diarmidów! Ellen puściła rękę młodzieńca i udała się do swego pokoju.
Jermyn pozostał na tem samem miejscu nieruchomy, przygnębiony.
Niebawem młoda dziewczyna ukazała się we drzwiach, zamieniła swą białą suknię na inną ciemniejszego koloru, a na nią zarzuciła swój czerwony burnus. Ujrzawszy ją, Jermyn zerwał się raptownie.
— Idziesz na górę Ranach-Head? — wyszeptał.
Ellen dała głową znak potakujący. Jermyn przycisnął obie ręce do oblanego potem czoła, rozdzierająca myśl przeszła mu przez głowę.
— Idziesz by go ocalić! — rzekł z zaciśniętemi zębami.
Rumieniec oblał szlachetne czoło Elleny, która nic nie odpowiedziawszy, poszła dalej ku wyjściu.
Jermyn chwiejnym krokiem postąpił naprzód by jej zastąpić drogę.
Pięści miał konwulsyjnie ściśnięte, drżał całem ciałem, wzrok jego był błędny.
— Ach! — zawołał, — wydarłaś mi podstępnie tajemnicę, wydałem ci naszych braci i zdradliwy Saksończyk będzie wiedział, gdzie zaprowadzić swoich siepaczy. Ellen, nie wyjdziesz ztąd!
Młoda dziewczyna zatrzymała się i spoglądała na niego spokojnie.
— Ustąp się Mac-Diarmidzie! — rzekła.
Jermyn się nie ruszył, oczy błyszczały mu dzikim blaskiem.
Lecz Ellen dotknęła palcem jego ramienia, a silne to ramie cofnęło się, jakby za dotknięciem czarodziejskiej róźczki.
— Ustąp się przed córką twych królów! — rzekła Ellen.
Jermyn chciał się opierać, lecz nie miał siły i młoda dziewczyna otworzywszy drzwi, zniknęła wśród ciemności.
Jermyn przygnębiony, przeszedł też przez próg pozostawiając dom Diarmidów na Bożej łasce. Postąpił kilka kroków w ślad za Elleną, naraz zbrakło mu tchu i padł na murawę.
Ogień błyszczał wciąż na szczycie Banach-Head.
Postać Elleny ginęła już w zmroku za drzewami otaczającemi siedzibę Diarmidów, gdy Katti Neale ukazała się w progu.
Na twarzy jej malowały się zdziwienie, niepokój i trwoga.
— W galeryi Olbrzyma! — wyszeptała. — Był to głos brata Jermyna! zdaje mi się, lecz głos jego jest podobny do głosu mojego męża.
Dotknęła ręką rozpalonego czoła.
— Boże! — rzekła, — Owen nie nocował zemną! gdzie on jest?
Wróciła do głównej sali, słabo oświeconej gasnącą trzcinową świecą.
Padła na pół zemdlona na krzesło, które Jermyn podsunął dla Elleny.
— Nie ma nikogo! — pomyślała głośno. — Wszyscy wyszli a Owen opuścił mnie, by iść z nimi zapewne!
Po chwili milczenia zawołała:
— Owen! Owen! gdzie jesteś? Boże mój! gdyby on mnie już nie kochał! i gdyby mój ojciec....
Nie skończyła, łzy zaschły w jej oczach. Powstała nagle, bolesna myśl przeszła jej przez głowę.
Nieobecność całej rodziny wśród nocy w Irlandyi, może mieć tylko jedno znaczenie, a to znaczenie jest straszne.
Katti obudziła się wkrótce po odejściu Owena. Nie widząc przy sobie męża, przestraszona wyskoczyła bosemi nogami. Było to w chwili, gdy Jermyn, zwyciężony naleganiem Elleny, zdradził przed nią tajemnicę schronienia sprzysiężonych. Katti usłyszała w sali głosy. Spojrzała przez szparę we drzwiach, ujrzała kobietę, lecz nie poznała jej, ucho jej, uchwyciło tylko odpowiedź Jermyna:
— W galeryi Olbrzyma!
Pomyślała o nocnych wyprawach płatników o północy i obraz zamordowanego ojca, stanął jej przed oczyma. W głowie poczynało się jej mięszać, przestała myśleć. Zawołała jeszcze na Owena słabym głosem, nie wiedząc już co począć by zwalczyć opanowującą ją trwogę.
— W galeryi Olbrzyma! — wyszeptała, — muszę tam pójść, muszę się dowiedzieć.
Wróciła do swej komnaty, ubrała się naprędce i przywdziawszy czerwony burnus, zwykłą odzież kobiet w hrabstwie Connanght, wyszła.
Przechodząc dotknęła niemal nogą Jermyna leżącego na murawie, ale go nie spostrzegła i poszła dalej.
Ellen szła przed nią w tym samym kierunku, w odległości pół mili. Dążyła pewnym i szybkim krokiem, kaptur od burnusa spadał jej na czoło i zasłaniał twarz prawie zupełnie.
Doszła do stóp góry.
Księżyc wznosił się powoli na niebie i przechodził pod lekkiemi chmurkami, oświecając białem światłem ich zręby, przed oczami Elleny roztaczały się niewyraźne kontury gór, szum morza dochodził do jej uszów.
Światło błyszczało wciąż na szczycie Banach-Head.
W miarę jak się zbliżała do celu, już nie szła samotnie, na prawo i na lewo słyszała stąpania. Widocznie jacyś nieznani towarzysze szli w tym samym co i ona kierunku.
Od czasu do czasu, gdy księżyc wydobywszy się z po za zasłaniających go obłoków, rzucał jaskrawe światło na okolicę, Ellen spostrzegała czerwone burnusy podobne do jej własnego, zarzucone na męzkie ramiona, tęgich chłopców, odzianych w ciemne opończe, lub w łachmany.
Ale rozmów nie słyszała żadnych, lecz tylko odgłos kroków i regularne stukanie pałek o ziemię.
Ellen zbliżała się do kresu swej wycieczki. Straciła na chwilę z oczów czerwony płomień, lecz niebawem ujrzała go znowu, a za nim zarysowywały się wśród cieniów nocy posępne kształty zamku Diarmidów.
Ellen obeszła ją jednak dokoła nie próbując skrócić sobie drogi, gdy naraz głos, który zdawał się wychodzić ze wnętrza ziemi, zatrzymał ją w biegu.
Stanęła.
— Kto jesteś? — zapytał głos.
— Powiem ci to na ucho, — odrzekła.
— Czy nic więcej powiedzieć nie umiesz?
— I owszem, — odpowiedziała młoda dziewczyna.
I dodała cicho i z wolna:
Erin go braegh!
— To co innego złotko moje! — rzekł głos. — Wejdź i strzeż się byś nie wpadł w jamę.
Ellen zniknęła w otworze skały, a ten, który ją był zatrzymał, zawołał wesoło:
Musha! Jermynie, chłopcze mój, przybywasz ostatni, ale jesteś przynajmniej przyzwoicie ubrany! Niech mnie dyabli porwią, jeżeli nie ukradłeś burnusu twojej kuzynce Elleny, którą niech Bóg ma w swej pieczy!


VIII.
Galerya Olbrzyma.

Wybrzeże było puste. Słyszano tylko świst wiatru wiejącego wśród gór i daleki szum morza. Najwprawniejsze oko, nie mogłoby dostrzedz między skałami otworu, w którym zniknęła młoda dziewczyna. Ten, który ją wpuścił, pozostał również niewidzialnym.
Milczenie to trwało kilka minut, usłyszano znowu stąpanie i stukanie irlandzkiego obuwia z drewnianemi podeszwami. Scena powyżej opisana powtórzyła się; na głos wychodzący z pod ziemi, nowo przybywający odpowiadali, w ten sam sposób jak Ellen i wchodzili do wnętrza. Za nimi przybywali inni. Przez pół godziny przesuwały się tak co kilka minut cienie pomiędzy spiczastemi zrębami skał. Wciąż powtarzano te same wyrazy, hasło dające wolny wstęp, pozostawało niezmienne. Odźwierny tego tajemniczego schronienia, którym był nie kto inny jak Patryk Mac-Duff, bohater z pod Wielkiego Oswobodziciela był dobrze wyuczony i nie dał się wywieść w pole.
Po upływie pół godziny, napływ przybywających zmniejszył się i wreszcie ustał zupełnie. Zapanowała długa cisza. Księżyc obszedł przylądek i oświecał swemi blademi promieniami olbrzymie bazaltowe schody. Nocny pejzaż przeistoczył się i ożywił w tej chwili, fantastycznem życiem.
Podczas gdy ostatni przybysze ginęli w otworze skały, człowiek stojący na czatach u ogniska na szczycie Ranach-Head, rzucił ostatnią garść gałęzi w ogień i opuścił swoje stanowisko, obszedł ruiny zamku Diarmidów i przedostawszy się przez park pałacu Montrath, dostał się na południową stronę przylądka, aż do stromej, niemal prostopadłej ścieżki, wijącej się wśród karłowatych krzewów, których gałązki, spalone ostrym morskim wiatrem, rosły leniwie, wykrzywiając się i zaczepiając jedne o drugie.
Trudno było idącemu utrzymać się w równowadze, musiał się wciąż chwytać na prawo i na lewo krzaków, lub spiczastych zębów skał, wystających z pod chudej powłoki ziemi. Ta niebezpieczna drożyna prowadziła do podnóża przylądka Ranach, a w środku pomiędzy szczytem góry i wybrzeżem, przechodziła obok wejścia do naturalnego podziemia, znanego w okolicy pod nazwą jaskini Muyr.
Człowiek ów przeszedł niezatrzymując się obok jaskini, dotarł aż do skał podwodnych, znajdujących się naprzeciw tych, brzegiem, których przybyła Ellen i dostał się tym sposobem, jak gdyby przeciwnemi drzwiami, do wybrzeża ograniczonego dwoma rzędami skał, wysokim murem przylądka Ranach i morzem. Podziemny głos dał się znowu słyszeć.
— To ja kochany Patryku, — odpowiedział nowo przybyły, — ja twój przyjaciel, mający z tobą jednego i tego samego patrona, drogi mój chłopcze.
— A ogień? — zapytał Mac-Duff.
— Już północ mój synu, ogień więc zgaśnie sobie powoli nie szkodząc nikomu. Czy dużo zebrało się ludzi?
— Cała procesya bracie Pat, — odpowiedział Mac-Duff.
Ów Pat, którego czytelnicy z trudnością mogliby poznać po nowej prawie czystej odzieży, był jednak dawnym parobkiem Lukassa Neale. Ale awansował w ostatnich czasach i pan Crochenwell, który był głównym administratorem lorda Jerzego Montrath w hrabstwie Connanght, dał mu posadę w ruinach zamku Diarmid.
Pat miał sobie poruczoną szczególniejszą misyę, która mu nadała niemałe znaczenie, ale i narobiła wielu wrogów. Wszyscy wiedzieli, iż powierzono mu dozór i obowiązek żywienia jakiejś dzikiej bestyi, wilka, utrzymywali jedni, tygrysa twierdzili drudzy, którego przechowywano w jednej z wież starego zamczyska.
Pat nie był z natury dyskretnym, dumny z swej całej odzieży i z nowego stanowiska, chwalił się niemi przed każdym, którego spotkał. Wszyscy też wiedzieli, że Pat trzy razy dziennie wrzucał strawę bestyi i otrzymywał za to wynagrodzenie, mogące wzbudzić zazdrość najpracowitszego robotnika w całem hrabstwie.
A Pat poczciwina nie zadawał sobie wiele trudu! Urządził sobie wygodne mieszkanie w jednej z wież zamczyska. Ruiny, doskonale jeszcze zachowane, zabezpieczały dostatecznie od zimna i niepogody.
Niezawodnie Pat nigdy jeszcze nie iał równie świetnego mieszkania.
Irlandczycy uczestniczący w tajnych stowarzyszeniach, nie lubią gdy jeden z nich zamieni swoje łachmany na ubranie bez dziur. Nie w skutek zazdrości lub nieżyczliwości ale z obawy. Tak niewiele potrzeba dla przekupienia nędzy! Pat też wzbudzał podejrzenie; wątpiono o jego dobrej wierze, gdyż bez pracy doszedł do dobrego bytu. Badano go też na wszystkie strony, by się dowiedzieć jakie to zwierzę karmił w taki tajemniczy sposób. Na to Pat nic nie mógł odpowiedzieć, zaręczał tylko iż gotów jest podpalić komorę w Galway, zamek i trybunał, by dowieść swej gorliwości i wierności dla świętej sprawy. Pat prawdę powiedziawszy, był w wielkim strachu, czuł fałszywe swoje położenie. Wiedział, iż podejrzenia sprzysiężonych Molly-Maguire, mogą mieć dla niego skutki gorsze niż choroba śmiertelna i że w razie danym, jego obfity zapas kartofli, ulubiona wódka i ciepła opończa, nie będą w stanie zabezpieczyć go od katastrofy.
We śnie niejednokrotnie widział się już Pat zrzuconym z Banach-Head w przepaść. Budził się przerażony i zimny pot występował mu na czoło.
Ale o zwierzu nic a nic powiedzieć niemógł, gdyż go nigdy nie widział. Wiedział tylko, iż ów potwór ryczał przeraźliwie, tak że aż mu rude włosy z przerażenia na głowie stawały.
Nie bez powodu jednak musiano karmić takie dzikie zwierze. Pat był zdania, a wszyscy poczciwi ludziska w okolicy takowe podzielali, iż lord Montrath umyślnie wychowywał potwora, by go kiedyś wypuścić na katolików.
Ma bouchal! lord Jerzy Montrath był zresztą zdolnym popełnić podobną nikczemność.
Biedny Pat z jednej strony lękał się słusznego gniewu własnych rodaków, a z drugiej, potwór wzbudzał w nim strach nieprzezwyciężony. Mieszkańcy z Galway mylili się twierdząc, iż jego posada jest istną synekurą. Nie pracował, to prawda, ale drżał po całych dniach i nocach. Życie pędził w nieustannej gorączce.
O pewnych stałych godzinach udawał się na wieżę zbudowaną na samym skraju przylądka, kładł do kosza chleb i dzban z wodą i spuszczał takowy z pomocą sznura okręconego na bloku. A za każdym razem słyszał wydobywające się z pod ziemi jakieś głosy, iście dyabelskie.
Wychodził z wieży blady, zadyszany, osłupiały, polecał duszę Bogu, Matce Najświętszej i wszystkim Świętym. Był przekonanym, iż potwór przyczepi się kiedyś do kosza, wydobędzie się wraz z nim i pożre go odrazu!
Jednocześnie groziła mu ta śmierć okrutna i zemsta sprzysiężonych! Zaprawdę musieli być bardzo nieszczęśliwi ci, którzy mogli zazdrościć losu biednemu Patowi.
Od kilku miesięcy już mieszkał w zamczysku Diarmid, a przez ten czas wyłysiał i czoło pokryło mu się zmarszczkami. Żałował niemal dawnych głodnych dni i swoich łachmanów.
— Wejdź Pat mój synu, — rzekł do niego. Mac-Duff, — mamy wprawdzie jednego patrona, ale zresztą nic wspólnego z sobą i gdybym tu sądził, to nie wiem czybym cię wpuścił.
Pat schylił się i wszedł przez szczelinę w skale, za którą chuda jego postać niebawem zniknęła. Mac-Duff udał się za nim.
— Już zapewne nikt więcej nie przyjdzie, — mruknął. — Czas mojej warty minął zresztą, ciekawym jestem zobaczyć co się tam w środku dzieje.
Odgłos kroków Mac-Duffa i jego towarzysza rozchodzący się wśród ciasnego korytarza, nie pozwolił im usłyczeć stąpania tuż, po za nimi. Ktoś jeszcze zbliżał się zwolna z tej strony z której przybyła Ellen.
Księżyc oświecał jasno wybrzeże. Można było sądzić, iż to szlachetna córka królów po raz drugi zjawiła się wśród skał, dążąc do galeryi Olbrzyma. Była to również kobieta, która białą swą suknię zakryła czerwonym burnusem a twarz jej ginęła pod kapturem. Nie szła pewnym krokiem, lecz chwiejnym i powolnym. Idąc płakała.
Doszła wreszcie do podnóża skały i na pół omdlała oparła się o nią.
Pochyliła w tył głowę, kaptur spadł jej na ramiona i promienie księżyca oświeciły bladą twarz Katti Neale.
Stała czas jakiś, zimno zaczynało ją przenikać, usta boleśnie uśmiechnięte, powtarzały imię Owena.
Nikt nie przyszedł zastąpić Patryka Mac-Duff na czatach. Katti Neale oparła się o krawędź szczeliny, prowadzącej do galeryi.
Za szczeliną zastępującą wrota znajdował się wązki i nizki korytarz, a za nim naturalne schody o kilkunastu stopniach.
O dwadzieścia kroków dalej, płonął olbrzymi ogień wciąż podsycany suchemi gałęźmi karłowatych sosen. Nie było innego światła prócz tego ogniska, z którego unoszące się gęsto kłęby dymu, rozchodziły się pod czarnem sklepieniem pieczary. Na około ogniska siedzieli ludzie odziani w najrozmaitszy sposób. Największa z nich część była okrytą łachmanami, drudzy mieli na sobie pospolite opończe, niektórzy byli okryci owymi czerwonymi burnusami, stanowiącymi zwykłe wierzchnie okrycie kobiet irlandzkich.
Za ogniskiem, na prawo od wejścia znajdowała się estrada, a na przodzie tejże, stał olbrzymiego wzrostu mężczyzna okryty czerwonym burnusem. Za nim znajdowało się ze dwadzieścia osób, których twarze były zasłonięte płachtami płóciennemi.
Cała ta grupa była malowniczo oświecona płomieniami, jak również i dwa pierwsze rzędy zebranego tłumu, trzeci ginął już w półcieniu, następne były zupełnie ukryte w ciemności. Niepodobna było, chociażby w przybliżeniu, obliczyć ilość uczestniczących w tem nocnem zgromadzeniu.
Słychać było wrzawę tłumu z daleka, ale objąć go okiem, stawało się niepodobieństwem. Tylko gdy wrzucono nowy pniak sosnowy do ogniska i płomień buchał rzucając ku niebu tysiące iskier, cienie nocy rozdzierając się na chwilę, ukazywały tysiące twarzy, zapełniających fantastyczne głębiny. Jednocześnie kryształowe sztachety groty jaśniały błyskotliwem światłem. Kolumny i wysokie ściany były jakby obsypane gwiazdami. Naraz wszystko gasło. Noc ogarniała całą grotę, tłum ginął wśród ciemności.
Pieczara ta była znaną pod nazwą galeryi Olbrzma. Legenda głosiła, iż Ranach, Connor, Donnal, Diarmid i wszystkie olbrzymy z mitologii irlandzkiej, wyprawiali w niej bachanalie, zanim Ś-ty Patryk rozwpoczął w hrabstwie Connanght, swoje pokojowe zdobycze.
Ludzie zebrani koło ogniska, byli to Płatnicy o północy.
Przechodząc z hymnu do prostej powieści, musimy wyznać, iż meeting sprzysiężonych Molly-Maguire nie odpowiadał w zupełności przepychowi rozsianemu przez przyrodę w galeryi Olbrzyma. Ostry zapach tytoniu mięszał się z dymem sosnowych pni, tworzącym ciężki obłok ponad głowami. Zaraz przy wejściu uderzała silna woń wódki i wyziewów kwaśnego potenu. Ze wszystkich stron rozlegał się wśród ciemności brzęk szklanek uderzanych o mosiężne dzbanki. Nocne to zgromadzenie dzielnie usiłowało walczyć z wilgocią pieczary i nie obradowało na czczo.
Mało było słychać krzyków wśród tego tłumu. Tylko głuchy szmer rozlegający się wzdłuż galeryi, który odbijając się od ścian był powtarzany przez tysiączne echa. Szmer ten wydawał się raczej wesołym niż groźnym. Ci co pierwsi przybyli, starali się rozgrzać trunkiem długie chwile oczekiwania i znajdowali się w tej wesołej fazie pierwszego upojenia. Większa zaś część obecnych przybywała z Galway i była pijaną od samego rana, piła bowiem dzień cały na cześć Wilhelma Derry, ukochanego kandydata.
— Ciszej! chłopcy, — rzekł olbrzym Mahony, który stał na brzegu estrady w swoim czerwonym burnusie z kapturem i uosabiał w tej chwili ową istotę fantastyczną, Molly-Maguire, której imię wzbudzało postrach w dziesięciu hrabstwach Irlandyi.
— Będziemy milczeć Molly, luba nasza ciotuniu. Arrah! jesteśmy twemi posłusznymi siostrzeńcami!
— Wypijemy jeszcze kubek za twoje zdrowie, zacny Podpalaczu!
— I za zdrowie tych zacnych dygnitarzy, którzy siedzą za tobą i nic nie mówią!
Naboclisch! co za piękne zgromadzenie, — za wołał głos jakiś z głębi galeryi, — rzekłbyś, iż to meeting O’Conella, którego niech Bóg błogosławi! I nie potrzebujemy lękać się deszczu w dodatku!
— Zaśpiewajmy bracia na cześć tych dzielnych chłopców z Kilkenny, z Clare, z Limerick i z Lestrym, którzy przybyli do nas na wybory.
— Niech dyahli porwą wybory! — zawołał Pod palacz grzmiącym głosem, — poczciwi chłopaki z sąsiednich hrabstw, są naszymi miłymi gośćmi. O’Conell niech żyje długie lata, zacny człowiek! Lecz ciocia Molly-Maguire przedewszystkiem! pamiętajcie o tem mili siostrzeńcy!
— A Molly-Maguire, — rzekł jeden z zamaskowanych mężczyzn stojących za olbrzymem, — nie jest krewną ani Wilhelma Derry, ani Jakuba Sulliwana.
Tłum wrzaskliwie zaprotestował:
— Derry jest dobrym katolikiem!
— Sulliwan nędznik! jest kuzynem biskupa protestanckiego, który wysysa krew naszą!
— To Morris musiał się odezwać, ma bouchal! Morris nie lubi )’Conella.
Lecz drudzy poczęli wołać:
— Dajcie pokój Morrisowi, to zacny młodzieniec!
— Hurrah! niech żyje Mac-Diarmid!
Podpalacz musiał użyć swego potężnego głosu, by uspokoić tłum. Mężczyźni stojący za nim za estradzie byli wszyscy odziani w opończe. Łachmanów pomiędzy nimi nie było. Przez kilka chwil naradzali się między sobą, poczem jeden z nich nie zdjąwszy swej płóciennej maski, wystąpił naprzód estrady i zasiadł na krześle, które mu Mahony ustąpił.
Jednocześnie olbrzym zdjął z siebie czerwony burnus, włożył go na ramiona swego towarzysza i rzekł:
— Skończyłem już moją rolę chłopcy! oddajcie cześć prawdziwej Molly, waszej ciotce.
Głośne okrzyki rozległy się pod sklepieniem. Mahony zeskoczył do ogniska, którego czerwony płomień, oświecił jego olbrzymią postać i wrzucił kilka sosnowych pniaków. Posiedzenie zostało otwarte.
— Król Lew chciałby coś powiedzieć, — odezwał się jakiś głos z podedrzwi.
— Hurrah! niech żyje król Lew, niech mówi!
Mężczyzna, który był przywdział czerwony burnus sprzysiężonych Molly-Maguire, rzekł kilka słów. Nastała cisza.
Tłum stojący podedrzwiami rozsunął się i jakiś człowiek gruby, mały, pękaty, zbudowany jak atleta i ubrany w kostyum majtka, wystąpił na środek pieczary.


IX.
Król Lew.

Tłum zebrany w galeryi Olbrzyma, składał się z najróżnorodniejszych żywiołów. Większość hrabstw z zachodniej i południowej Irlandyi, miała w nim swych przedstawicieli. Byli tam rybacy z zatoki Bantry, pasterze z Korku, rolnicy z Waterford i górale z Wihlów. Sprzysiężenie bowiem Molly-Maguire rozgałęzione było w całej Irlandyi, nie wyłączając nawet gór Ulster, głównego ogniska protestantyzmu.
Większość jednak zgromadzenia stanowili mieszkańcy okoliczni, przeważnie dzierżawcy lorda Jerzego Montrath, nadbrzeżni mieszkańcy rzeki Moiny i robotnicy zajmujący się kopaniem torfu między rzeką Such i jeziorami.
Wszyscy ci ludzie należeli do sprzysiężenia i złożyli przysięgę. Wszyscy przeszli przez owe tragikomiczne próby, za pomocą których fronmasoni na całym świecie usiłują wzbudzić zbawienną trwogę w swoich neofitach.
Tajne stowarzyszenia mają bowiem wszędzie jednakowe zwyczaje. Sztylet, na który przysięgali uczestnicy tajnych sądów w Niemczech, znalazł takie same zastosowanie wśród węglarzy we Włoszech, a następnie i w Irlandyi. I dzisiaj jeszcze na Zielonej Wyspie przysięgają na puginał albo na kaganiec. Ruiny starych opactw, opustoszałe sale walących się zamków, wilgotne pieczary, w których ptaki nadbrzeżne szukają schronienia przed burzą, służą za masońskie loże i w nich odbywają się tajemnicze ceremoniały Mścicieli.
Straszna to przysięga, która zobowiązuje do niesienia kagańca, gdy pożar ma wybuchnąć, albo do wzięcia sztyletu w rękę, gdy ofiara zemsty już jest może wskazaną. Lecz oni przysięgli wszyscy.
Taka bowiem ciężka trapiła ich nędza! cierpieli głód zimno i wszystkie biedy mogące gnębić człowieka, a to wszystko obok szalonych zbytków ich panów! Tyle nienawiści zebrało się na dnie ich serc! Tyle czasu schylali głowy pod despotyzmem zdobywców. Około ich nędzy brzęczały całe roje chciwych lichwiarzy, administratorów i służalców lordów, którzy wszyscy paśli się ich krwią i żyli z ich śmierci!
Niestety! czyż można o tem wszystkiem mówić jako o sprawach należący do przeszłości. Dzisiaj jeszcze niechaj głos zemsty wzniesie się ze szczytów gór, lub rozlegnie wśród torfiastych łąk, a znajdzie tysiące ech w całym kraju, dręczonym gorączką fenianizmu. Każda chata zadrży na ten sygnał oddawna oczekiwany, wszyscy mężczyźni wzniosą głowy do góry, wstrząsając długiemi kędziorami, a modlitwy kobiet wzlecą ku niebu, prosząc o błogosławieństwo dla zemsty braci i mężów.n Kaganiec gore, krzyk potężny brzmi w powietrzu, cała Irlandya powstaje, a wśród ciemności jaśnieje straszna łuna pożarów.
Morris Mac-Diarmid niejednokrotnie odbywał wycieczki w różnych hrabstwach Irlandyi; znał tych sprzysiężonych, którzy szli do walki wiedzeni jedynie miłością ojczyzny, miłością ślepą może, ale godną podziwienia u ludzi, którym ojczyzna nie może udzielić ani pomocy, ani opieki. Morris stał na ich czele. Szli ślepo dokąd ich prowadził i pomagali mu.
Ci prawdziwi synowie starożytnej Erin, znaleźli się prawie wszyscy na stanowisku, wśród czarodziejskich kolumn galeryi Olbrzyma. Przybyli do Galway pod pretekstem wyborów. Większa część zgromadzonych nie znała tajemnic sprzysiężenia. Wielu płynęło z prądem jak i sam Morris, czując się jeszcze zbyt słabymi, by módz gwałtownie zgasić kaganiec szerzący pożary.
Ale bez przerwy pracowali nad tem, wspierani wymową swego wodza, którego śmiały głos znajdował posłuch u tłumów. Praca ich nie była bezowocną i cieszyli się nadzieją, iż blizkim jest już dzień, w którym nocni mordercy będą, mogli dumnie wznieść głowy przy świetle słonecznem i stać się żołnierzami.
Morris nie wątpił, że ten dzień już byłby nadszedł, gdyby nie opór O’Conella. Morris czcił geniusz wielkiego oswobodziciela, lecz słusznie lub nie, uważał go za największego wroga Irlandyi i jako najsilniejszą podporę panowania Anglików.
Morris był o tyle słabym, o ile Oswobodziciel był silnym. Wszechpotężny O’Conell nie wiedział nawet może, iż gdzieś w hrabstwie Connanght, jakiś nędzny wieśniak śmie walczyć w cieniu przeciw niemu.
Ale Morris miał silną wiarę i wolę nieprzezwyciężoną. Usuwał przeszkody jedna za drugą z swej drogi. Te których usunąć nie mógł, zręcznie omijał. Sprzysiężonymi nie gardził, ale z niewyczerpaną nigdy cierpliwością usiłował podnieść ich przygnębione dusze, zniżając swoje rycerskie serce aż do poziomu ich krwawego gniewu, by ich przyciągnąć do siebie, zawładnąć nimi i pozyskać ich dla swych widoków. I wpływ jego wzrastał zwolna i w cichości, tak jak pod cieniem starego dębu rośnie ów wątły krzaczek, który z czasem, stanie się królem lasów.
A gdy odwaga jego zaczynała słabnąć, dodawał sobie serca mówiąc: Siła O’Conella tkwi w nim samym, nic nie zostanie z jego polityki, potęga jego, aczkolwiek olbrzymia, jest tylko potęgą jednego człowieka i do tego starca. Jakiż inny geniusz prócz niego byłby w stanie utrzymać jego wzniosłe kłamstwo! Zasady tylko przechodzą z ojców na synów prawem dziedzictwa. Siła osobista zstępuje do grobu wraz z człowiekiem silnym.
Po zmarłym wielkim człowieku pozostaje tylko wspomnienie. O’Conell pracuje jedynie dla swej własnej chwały. Z nim razem zniknie i Rappel, miejsce dowódcy pozostanie wolne.
— Ja jestem młody. Potrzeba mi wiele czasu, ale mam długie lata przed sobą. A myśl moja czyż nie jest równie wieczną jak i prawa narodów? Jeżeli polegnę w obronie tej sprawy cóż z tego? Życie człowieka jest tylko jedną godziną w długiem życiu narodu, a ja pracuję dla Irlandyi!
I to było prawdą. Żadne egoistyczne lub osobiste uczucie nie kierowało nim, zacna jego, pełna poświęcenia dusza, mogła błądzić po manowcach, ale nie upaść.
Wśród ludzi zebranych w galeryi Olbrzyma, jedni szli za Morrisem Mac-Diarmid z przekonania; drudzy dali się przy sposobności pociągnąć jego niepospolitą wymową. Gdyby Morris chciał był ograniczyć swoją działalność na kierowaniu nocnem dziełem zemsty, żaden dowódca nie miał by równie posłusznych i tak pełnych zapału żołnierzy jak on. Ale i tak aczkolwiek niejednokrotnie stawiał opór powszechnym życzeniom, wszyscy kochali go i był niezaprzeczenie pierwszym wśród przewodników sprzysiężenia.
Trudno mu było zaiste nagiąć do swej woli tę tłuszczę hałaśliwą i nieznającą karności; nie było to jednak zadaniem niemoźliwem, a w każdym razie on jeden był je w stanie spełnić. Morris pracował też nad tem.
Oklaski i wiwaty brzmiały jeszcze wśród olbrzymiej pieczary i imię króla Lew, powtarzane na wszystkie tony, napełniało galeryę Olbrzyma.
Widocznie król Lew był osobistością bardzo popularną i tłum oczekiwał niecierpliwie jego zjawienia się, tak jak w teatrze publiczność oczekuje n a efektowną scenę dramatu.
Król Lew miał na sobie płócienną kurtkę, szerokie spodnie i skórzany kapelusz, stanowiące zwykły kostyum majtków; szedł zataczając się i z rozstawionemi szeroko nogami, jak gdyby ruchomy pomost jego statku znajdował się pod jego stopami obutemi w grube kute trzewiki. Nosił on włosy krótko strzyżone, odróżniając się tem od wszystkich wieśniaków zebranych na około ogniska, jego nadzwyczaj muskularna obnażona szyja występowała między potężnemi ramionami niezwykłej szerokości. Miał przy tem poczciwą, wesołą fizyognomię, której dwoje czarnych, osłoniętych gęstemi brwiami oczów, nadawało charakter dzikiej energii i odwagi.
Z tem wszystkiem grubiański, niezgrabny, ociężały, z jednem policzkiem wydętym olbrzymim kawałkiem tytoniu, który żuł bezustannie. Takim był król Lew z Claddagh, król Lew, jak go pospolicie nazywano.
Gdyż gwoli odwiecznego zwyczaju, sięgającego do najbardziej starożytnych czasów, marynarze z Galway wybierają corocznie swojego naczelnika, który przez czas sprawowanej władzy, nosi tytuł króla. Posiada on znakomite przywileje, wolno mu pić ile mu się spodoba, chociaż ma prawo karać majtków oddających się pijaństwu; może w dnie świąteczne powierzyć swoją robotę, pierwszemu lepszemu nowicyuszowi, stosownie do swego uznania i wreszcie z własnego wyboru naznacza królowę zaszczycając tym tytułem jaką ładną dziewczynę, która miała szczęście mu się podobać.
Majtkowie z Galway ślepo go słuchają i rozkazy jego są wykonywane bez apelacyi.
Rozumie się, iż król Lew, posiadając taką władzę, zajmował ważne stanowisko wśród sprzysiężonych Molly-Maguire. Odepchnął też swemi silnemi łokciami tłum na prawo i na lewo i wszedł w przestrzeń pozostawioną wolną, pomiędzy ogniskiem i pierwszym rzędem zgromadzenia.
W blasku płomieni, jego atletyczna postać zarysowywała się wyraźnie i tłum ukryty w cieniu ujrzawszy go, podziwiał jego szerokie ramiona i muskularne ręce.
— Hurra! niech żyje król Lew! — zaczęto wołać ze wszystkich stron; — to najlepszy majtek jakiego kiedy nosiło morze! Wołu mógłby zabić jednem kopnięciem, a wypędziłby wszystkich oranżystów z czterech połączonych prowincyi, dawszy im tylko szczutka w nos!
— Dziękuję wam moje chłopcy, dziękuję wam, — odpowiedział tęgi marynarz, szukając oczami wśród ciemności swoich wielbicieli, — dziwne to na mnie zawsze robi wrażenie, gdy was słyszę wrzeszczących jak dyabły, a nie mogę dojrzeć i końców waszych nosów.
Oklaski posypały się znowu wraz z głośnemi wybuchami śmiechu. Zebranie było w wesołym humorze.
— Ciszej! odezwał się potężny głos Olbrzyma Mahoniego, który na zebraniu wypełniał rozmaite funkcye a pomiędzy niemi i woźnego.
Wrzawa na chwilę ustała.
— Tak to lubię moi kochani przyjaciele, — rzekł król Lew, uciszcie się trochę dla mej przyjemności.
Odwrócił się ku estradzie i dotknął ręką skórzanego kapelusza.
— Czołem przed Waszemi Wielmożnościami! — zawołał.
— Ciocia Molly, gdyż tak nazwałem mój statek, kochana ciocia Molly, była wciąż na pełnem morzu w ostatnich czasach i dla tego tak dawno nie przyszedłem was odwiedzić. Ale zgadnijcie chłopcy, kogo wam przywiozłem dzisiaj do portu z Galway.
— Wiemy już to, królu Lew, — rzekł człowiek ukryty pod burnusem Molly-Maguire. — Lord Jerzy Montrath był na twoim pokładzie.
Majtek zrobił gest podziwienia.
— Gdyby nie było wzbronionem wymieniać nazwiska tych, którzy się kryją pod maską, powiedziałbym ci twoje panno Molly! — wyszeptał z cicha. — Ale mniejsza z tem, wyznaję iż zgadłeś. Tak jest chłopcy, — dodał podnosząc głos, — lord Jerzy Montrath, ów syn dyabelski, przybył na parostatku z Korku; a że morze było wzburzone, przeprowadzono pasażerów na mój, statek, który cudownie umie się przemykać między skałami. Lord Jerzy przybył nareszcie odwiedzić swoich poddanych i niech mnie Bóg skarze jeżeli nie jest stokroć jeszcze zuchwalszym niż dawniej! Mruknijcie no kilka razy moi kochani na intencyę lorda Jerzego!
Głuche mruczenie zagrzmiało wśród ciemności i rosło, rosło, rozszerzając się coraz bardziej. Olbrzymia pieczara napełniła się jakąś niewyraźną wrzawą, która stopniowo głuchła i wybuchała znowu, zamilkła na chwilę i zagrzmiała poraz trzeci tak potężnie, jak gdyby sklepienie skały trzaskało nad głowami tłuszczy, a to tylko trzy razy mruknięto na intencyę lorda Jerzego Montrath.
— Tak to lubię! — rzekł król Lew.
— Arrah! — odezwał się tuż przy wejściu do pieczary jakiś głos, w którym rozpoznać można było jednocześnie zadowolenie i obawę; — doskonale mruczeliście chłopcy, a ja dodam, niech djabli porwą Jego Wielmożność!
— Siedziałbyś lepiej cicho Pat, mój chłopcze, — Patryk Mac-Duff, im mniej się będziesz odzywał, tem łatwiej ludzie zapomną, iż zasługujesz by ci kark skręcono!
— Już milczę, ma bruchal! — wyszeptał biedny Pat z przerażeniem.
I nie rzekł ani słowa więcej.
— Idąc z Galway, — mówił dalej atletyczny majtek, — widziałem światło w oknach pałacu Montrath. Milord odpoczywa po trudach podróży. Chłopcy, my mamy ciężkie rachunki do załatwienia z milordem!
Pomiędzy kolumnami pieczary zapanował ruch wielki, już nie śmiano się więcej; słychać było tylko w ciemności żałosne skargi i groźby wyrywały się z tysiąca ust, wśród ubolewań i jęków.
— Wiedzieliśmy, że-przybędzie, — wołano, — gdyż jego administrator Crahenwell, tysiące biedaków porozpędzał na rozstajne drogi!
— Stara Magda umarła ostatniej nocy z głodu i zimna, gdyż ją wygnał z chałupy.
— Nie miała z czego zapłacić czynszu, — zawołał Mac-Duff, wybuchając gniewnym i sarkastycznym śmiechem.
— Saunder de Connemara, — rzekł ktoś inny, — leży na murawie na granicy swojego pola. Biedny Saunder! ma garączkę i wstać na nogi nie może!
— Milord potrzebuje pieniędzy! trzeba podnieść czynsze!
— Milord potrzebuje pieniędzy, niech więc jego dzierżawcy umierają z głodu!
— Ach! ach! — zawołał król Lew, — co to może obchodzić milorda i mnie, który drwię sobie z niego na moim statku i nie potrzebuję lękać się zębów tego rekin a Crakenosell... ale wy chłopcy, to co innego! Zatrzymał się, na około zapanowało głuche milczenie.
— Mac-Duff, mój synu! — mówił dalej, — nie radbyś się dowiedzieć, czy twoja siostra znajduje się wśród bagaży Jego Wielmożności? A twoja siostrzenica, John Sligg! a przybrana córka starego Diarmida! I Magdalena, — dodał głosem drżącym od wzruszenia, — Magdalena Lew, drogie złotko moje!
Nikt mu nie odpowiedział.
— Bracia! — zawołał gwałtownie król Lew, — nieco odwagi! Gdybyśmy poszli dzisiejszej nocy podpisać pokwitowanie lordowi Jerzemu Montrath! Wszyscy milczeli. Dreszcz ich przenikał na samą myśl porwania się na potężnego lorda. Nienawidzono go, pogardzono nim, ale lękano się.
Pomiędzy nim a biednymi jego czynszownikami, których potem wzbogacał się, stała jakgdyby silna zapora zabobonnego strachu. Król Lew ruszył potężnemi ramionami.
— Jakto! — rzekł, — nikt się nie odzywa?
Kilku tylko majtków z Galway, znajdujących się wśród tłumu, odpowiedziało na to wezwanie, jak również i mężczyzna uosabiający Molly-Maguire. Majtkowie odezwali się z potakiwaniem, Molly-Maguire założył veto tonem stanowczym i donośnym.
Król Lew spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Ho! ho! serce moje! — rzekł, — niech mnie dyahli porwą, jeżeli spodziewałem się natrafić na opór z twej strony. Czyś już zapomniał o krzyżu na grobowcu na cmentarzu Riszmond, Michey Mac-Diarmid?
— Nie jestem Micheyem Mac-Diarmid, — odpowiedział Molly-Maguire cichym głosem.
Podczas tego krótkiego dyalogu, szmer rozszedł się wśród szeregów zgromadzenia, usposobienie tej wrażliwej tłuszczy zmieniło się w jednej chwili. Jak tylko przewodniczący wyrzekł nie, wszystkich wzięła ochota wołać, tak!
— Jeżeli go raz nie sprzątniemy, — rzekł jeden z czynszowników siedzących przy ogniu, — to wypije krew naszą aż do ostatniej kropli.
— A może on tu tylko po to przybył by wypuścić na nas swoją bestyę.
— Wilka ze starego zamczyska!
— Tygrysa, którego karmi by nas wszystkich pożarł.
— Ach! — jęknął biedny Pat, na wspomnienie swej bezustannej trwogi.
Mac-Duff schwycił go za gardło.
— To ten łotr karmi dzikie zwierzę! — zawołał, — musha! jakże mnie ochota bierze go zdusić.
Pat nie miał już siły błagać o litość. Myślał, iż nadeszła ostatnia jego godzina.
Przekonanie o istnieniu tej dzikiej bestyi, nie było bynajmniej jakąś nieokreśloną lub fantastyczną legendą. Było ono głęboko zakorzenionem i wszyscy w istnienie potworu wierzyli. A strach większym był jeszcze od wiary. Wszyscy też byli zdania, iż zadając śmierć lordowi Montrath, nie tylko wymierzają należną mu karę, ale bronią własnego życia.
I dla tego postępowanie Mac-Diarmidów wzbudzało powszechne podziwienie. Byli oni ogólnie poważani od jezior aż do morza. Wszyscy znali ich dzieje i wszyscy wiedzieli, iż znaczna część tej rodziny znajduje się na estradzie.
Nadto, aczkolwiek wśród zgromadzenia zachowywano pewną tajemniczość we wszystkiem co się tyczyło Ciotki Molly-Maguire, wszyscy odgadywali, iż to jeden z synów starego Milesa ukrywa się pod czerwonym burnusem.
I dla tego szemrano, gdyż ów Jerzy Montrath, w obronie którego przewodniczący zebraniu wypowiedział swoje veto, porwał roku zeszłego przybraną córkę starego Mac-Diarmida. A tego wieczora rozeszła się wśród obecnych wieść, że Jessy O’Brien umarła, zamordowana przez lorda Jerzy Montrath.
— Zapomnieli już o niej! — mówiono.
— Biedna Jessy!
— Kto nam dziś powie co się dzieje w sercach Mac-Diarmidów!
— Moja biedna siostrzenica, — mówił ze łzami John Ślig.
— Moja droga siostra! — zawołał Mac-Duff.
— Hurra! niech żyje król Lew.
— Śmierć Jerzemu Montrath!
Molly-Maguire dał znak Olbrzymowi Mahony, który donośnym głosem począł uspokajać tłum.
— Zycie Jerzego Montrath do was należy, — rzekł Molly-Maguire, — ale wzywam was, byście przez dwa dni jeszcze zostawili go w spokoju.
— Czemu? po co? — poczęto wołać ze wszystkich stron.
A gdy Molly-Maguire nic nie odpowiadał, zapanowało w galeryi wzburzenie niepodobne do opisania. Jedni krzyczeli oskarżając przewodniczącego o szaleństwo, drudzy miotali groźby. Molly-Maguire siedział nieruchomy i milczący na przodzie estrady.
Potężny głos olbrzyma nie był już w stanie zapanować nad wrzawą. Król Lew spuścił głowę i namyślił się.
Po kilku chwilach zbliżył się do estrady. Jednocześnie Molly-Maguire pochylił się i wyszeptał mu kilka słów na ucho.
— Nie rozumiem cię Morrisie, — rzekł król Lew.
— Ale niech mnie dyabli. porwą, jeżeli potrzebuję rozumieć by spełniać twe rozkazy, mój chłopcze.
Wrócił na środek zgromadzenia i przyłożywszy obie ręce do ust w kształcie trąby, wrzasnął donośnym krzykiem, jakim majtkowie zwykli porozumiewać się wśród burzy.
— Hej chłopcy. — zawołał, gdy tłum zdumiony uciszył się i słuchał, — zostawmy dwa dni lordowi Montrath, by miał czas odebrać swoją duszę z rąk dyabelskich i zaśpiewajcie mi lillibiero, jakeście mi przyrzekli.
Nie wiele potrzeba było by zmienić usposobienie w tych lekkomyślnych umysłach; hymn narodowy, zaintonowany najprzód przez majtków zabrzmiał pod sklepieniem, powtarzany przez wszystkich obecnych. Gdy ostatnie słowa przebrzmiały, nikt już nie wspomniał o lordzie Jerzym Montrath.


X.
Tłuszcza.

Ellen Mac-Darmid znajdowała się w galeryi Olbrzyma od samego początku posiedzenia. Stała nieruchoma wśród ludzi okrytych łachmanami, zaraz w pobliżu wejścia. Słyszała wszystko, ale nie wszystko zrozumieć mogła. Sprzysiężeni Molly-Maguire, jak i ich poprzednicy, jak wogóle wszyscy ludzie wykolejeni ze zwykłej drogi, którą idzie społeczeństwo, mieli swój własny język, zastępujący ogólną mowę.
A Bogu jednemu wiadomo, iż ów dziwaczny język miał czas się udoskonalić! Wiele pokoleń sprzysiężonych używało go, począwszy od „Dzieci dębu“, aż do „Ludzi z wstążkami“ od roku 1760 aż do naszych czasów. Wynalazły go zapewne „Białe Dzieci”. Udoskonalił się wśród „Serc stalowych“ u „Fenianów z Donmore“, u „Synów Prawa**, u „Chłopców kapitana Rock“ i u „Pięknych cór lady Chare“ w początkach naszego wieku. Mówiła nim „Rodzina Matki Terry“ i odważni towarzysze „Czarnych nóg“ w r. 1837.
Był to język Karderów, Szanawatów, Karawatów, Czarnych rąk i Kirkawalów, jak również towarzyszów Molly-Maguire w r. 1845 i Fenianów w r. 1868.
Ellen Mac-Diarmid była odważną jak nie jeden mężczyzna. Wśród tego tłumu, do którego dostała się podstępem i z narażeniem życia, była spokojną i niestrwożoną. Wiedziała, gdyż komu to było nieznanem w Irlandyi, iż sprzysiężeni Molly-Maguire nie znają dwóch rodzajów kar i że Płatnik o północy, każdą zaporę usuwa żelazem. Wiedziała, iż życie jej jest w ręku tych ludzi, których tajemnice podsłuchiwać przyszła; jednak nie drżała i strach nie przeszkadzał jej śledzić bacznie za każdem wymówionem słówkiem, których znaczenie zrozumieć usiłowała i pół na pół rozumiała.
Miejsce, w którem stała młoda dziewczyna, było słabo oświecone. Trudno w niem było rozpoznać fizyognomie, a twarz Elleny była nadto zasłoniętą kapturem czerwonego burnusa. Na około siebie widziała ponure postacie pogrążone w ciemności i niepodobne do rozeznania. Gdy jednak oko czas jakiś pozostawało nie olśnione czerwonym blaskiem ogniska, przyzwyczajało się do otaczających je cieniów i mogło widzieć wśród nocy.
Pomiędzy osobami otaczającymi ją, Ellen poznała na pół jowialną, na pół przerażoną twarz biednego Pata, byłego parobka Lukassa Neale i wychudłą fizyognomię torfiarza z bagniska Clare-Galway, zwanego Gib-Roe.
Poznała również głos Patryka Mac-Duff, który widocznie był jeszcze pod wpływem licznych libacyi, pochłoniętych na bruku ulicy Donnor, przed hotelem Wielkiego Oswobodziciela.
Większość zgromadzenia składała się z biedaków okrytych łachmanami. Nie można było widzieć ich dalej niż na dwa kroki na około, reszta stanowiła jakąś niewyraźną i ruchliwą masę cieni.
Ostatnie strofy lilibiero przebrzmiały pod sklepieniem pieczary. Król Lew zmięszał się z tłumem i na około ogniska, widziano już tylko trzy rzędy nieruchomych zamaskowanych ludzi.
— Czy są jakie wiadomości o starym Mac-Diarmidzie? — zapytał głos jakiś za estradą.
— Święty człowiek, — zawołano, — zacny Irlandczyk!
— Kiedyż go wprowadzimy znowu w tryumfie do jego kolonii w Mamturh
Na to odpowiedział Molly-Maguire.
— Mac-Diarmid będzie czekał na sąd. Szlachetny to starzec, dumny, a twardy jak stal. Nie chce być oswobodzonym przez ludzi, którymi gardzi.
Arrah! Niech go Bóg błogosławi! Kochamy go chociaż gardzi nami.
— To stary żołnierz z czasów „Połączonych Irlandczyków“. Musiał on nie jednego Saksończyka sprzątnąć, chociaż się tego wypiera!
— I gdyby nie Daniel O’Conell, — odezwał się znowu Molly-Maguire, — byłby on i dziś jeszcze gotów narażać swe życie wraz z dziećmi Irlandyi. Ale duch O’Conella tkwi w nim. Nienawidzi nas, gdyż człowiek, którego zwą Oswobodzicielem, nakazał mu nienawiść.
— To prawda, to prawda, — odezwały się głosy z tłumu, — O’Conell jeszcze w tych dniach na meetingu przeciwko nam przemawiał.
— Nie mówcie nic przeciw O’Conellowi, — zawołali inni, — to ojciec Irlandyi!
Musha! Kto kocha ten karci, a ojciec ten nie psuje swoich dzieci.
— Gdyby nam chociaż kawałek chleba codzień zapewnił, — rzekł nieśmiałym głosem Gib-Roe, który zrzuciwszy porządne ubranie ofiarowane mu przez Jozuego Daws, przywdział dawne swe łachmany; — to pozwoliłbym mu łajać nas ile zechce.
— Dochody, które mu przynosi stowarzyszenie Repeal, mogłyby wielu ludzi wyżywić!
— Gdzie się podziewają dochody z tego stowarzyszenia?
Musha! Synu mój!... czy myślisz, iż stary Daniel, ma w swoim wieku jeszcze dosyć strawny żołądek by połknąć tyle funtów sterlingów?
Zaśmiano się naokoło i poczęto wołać: Hurra! niech żyje O’Conell!
— Sądy rozpoczynają się pojutrze, — odezwał się znowu głos za estradą, — a powiadają ludzie, iż tym razem mają sędziowie dosyć dowodów, by powiesić starego Milesa.
Wśród zamaskowanych mężczyzn na estradzie zauważono pewne wzruszenie.
— Kto to powiedział? — zapytał jeden z nich żywo.
— Michey, kochanku, — odpowiedział ten sam głos z cicha, — wróciłeś więc z podróży? Ma bouchal! nie gniewaj się. Ten, kto to powiedział, jest dobrym Irlandczykiem i wie, iż przybył jakiś policyant z Londynu, który znalazł świadków dla skazania starego Milesa.
Szmer przebiegł wśród całego zgromadzenia.
— Świadków! — powtarzano z oburzeniem.
— Znaleźli się świadkowie w hrabstwie Connanght by zgubić Milesa Mac-Diarmida.
— Hańba nam! — zawołał oburzonym głosem poczciwy król Lew, — i biada temu, który się zaprzedał Anglikom.
Nabohlisch! może za kilka szelingów!...
Gib-Roe drżał w kącie z przerażenia. Z jego rzadkich, najeżonych włosów, zimny pot spływał kroplami.
— Ach! moi drodzy! — szeptał, — ale to niepodobna! Gdzież jest taki Irlandczyk, któryby chciał zabić Mac-Diarmida?
— Ten Irlandczyk nie doczekałby się starości! — zawołał Mac-Duff, ściskając potężne pięście.
Arrah! — rzekł Pat, — ja pierwszy bym go udusił!
Gib-Roe oddalił się od Pata mimowolnie, chociaż biedny dozorca ruin starego zamczyska, nie wyglądał zbyt strasznie. Oburzenie jednak wzrastało w tłumie, zewsząd słychać było tylko groźby i wołania o pomstę. Gib-Roe blady i blizki omdlenia, szukał gdzie by się mógł ukryć. Zdawało mu się, iż otaczająca go zewsząd ciemność nie dostatecznie go zabezpiecza i że promienie ogniska prosto na jego twarz padają. Poważny głos Molly-Maguire zapanował nad wrzawą tłumu.
— Miles Mac-Diarmid jest tylko człowiekiem, — rzekł on, — a tu musimy się zająć ważniejszemu sprawami.
Szemrania rozległy się pod sklepieniem pieczary, a na samej estradzie, tuż obok Molly-Maguire, odezwały się głosy z wymówkami. Jeden z zamaskowanych mężczyzn położył rękę na ramieniu naczelnika osłoniętego czerwonym burnusem.
— Czyż już do tego przyszło Mac-Diarmidzie, że się w ten sposób wyrażasz o własnym ojcu?
Molly-Maguire odsunął rękę i wyprostował dumną swą postać.
— Miles Mac-Diarmid jest tylko człowiekiem, — powtórzył on donośnym głosem, — i ma synów by go bronili lub pomścili. Nie należy on do naszego stowarzyszenia. Zajmijmy się pomszczeniem Irlandyi.
Jedno słowo, wystarcza w każdym kraju dla zmienienia usposobienia tłumów. A w Irlandyi, tłum jest jeszcze bardziej chwiejny i zmienny niż gdziekolwiek indziej. Powstał gwar, słowa bez związku krzyżowały się między kolumnami i ginęły pod sklepieniem i niebawem zapomniano starego Milesa, tak jak i lorda Jerzego Montrath, albo i dzikiego zwierza, wilka czy tygrysa powierzonego pieczy biednego Pata.
— Zamierzam, zwalczyć kandydata protegowanego przez O’Conella, — mówił dalej Molly-Maguire.
— Przestańcie szemrać! Nie zdołacie przygłuszyć mego głosu. Chce byście znali waszych wrogów, a na czele ich stawiam stronników Rappela. Czy kto przedemną pragnie zabrać głos?
— Ja! — odpowiedział olbrzym Mahony.
Podpalacz leżał na ziemi koło ogniska. Jednym skokiem znalazł się na nogach i wyprostował swoją olbrzymią postać.
Ellen, ujrzawszy nagle tę twarz o szorstkich rysach, oświeconą krwawemi promieniami ogniska, zadrżała, saa, nie zdając sobie sprawy dla czego. Zrzuciła w tył kaptur, by lepiej słyszeć i odsłonił swe blade policzki. Olbrzym przebiegł wzrokiem słuchaczy ukrytych w ciemności.
— Dużo ludu zebrało się dzisiaj, — rzekł, — gdyby to był biały dzień, ujrzelibyśmy tyle głów jak na wielkim meetingu w Tara! To mi się podoba. Zabrałem głos by wam powiedzieć, iż jesteśmy honorem zobowiązani zrobić coś majorowi Percy Mortimer.
Mruknięto na intencyę majora.
— Dobrze, dobrze, moje dzieci! Dzisiaj rano wdrapałem się na pierwsze piętro starego domostwa przy ulicy Donnor. Owinąłem kamyk w biały papier, na którym wyrysowałem o ile mogłem najlepiej naszą pieczęć.
— Widziałem to, — wyszeptał Gib-Roe mimowoli.
Mac-Duff przyłożył mu rękę do ust by go skłonić do milczenia.
— Napisałem pod trumną, — mówił dalej podpalacz, — ładne nazwisko angielskiego majora, rzuciłem wszystko razem przez okno do domu Filipa Saunder i trafiłem w samą pierś Mortimera.
— Ho! ho! — zawołał tłu m potakująco.
— Była tam cała trzoda wieprzów protestanckich: sędzia Mac-Foot, burmistrz Payne, jego pomocnik Munro i ten nikczemny łotr Crakenwell.
— Ten przeklęty! — rzekł Pat.
— Był tam też jakiś jegomość z Londynu, siedział przy oknie z ładną panienką, ze starą waryatką z pewnym chłopcem bardzo podobnym do... ale nie jestem tego pewnym i nie chcę lekkomyślnie skazywać chcrześcijanina na śmierć.
Gib trząsł się ze strachu. O dwa kroki od niego, Ellen spokojna na pozór, słuchała skwapliwie słów Olbrzyma.
— Kogóżeś to poznał podpalaczu? — zapytano z tłumu.
— Kogoś, którem u nie musi być wesoło jeżeli mnie słyszy, — odrzekł Mahony, — ale mniejsza o niego, innym razem będę się lepiej przyglądał. Gdy mój kamyk padł na ziemię, dotknąwszy wprzódy piersi Anglika, wszyscy ci łajdacy, hypokryci i tchórze, oddalili się od niego jak od zapowietrzonego. Oglądali się na wszystkie strony bladzi i drżący, a stara waryatka zemdlała.
— Hurra! niech żyje stara waryatka! — odezwał się głos jakiś.
I olbrzymia wrzawa śmiechów i krzyków zatrzęsła sklepieniem pieczary.
— Ciszej chłopcy! ciszej! — wołał Mahony.
I mówił dalej, tłumiąc bardziej swój głos.
— Niejednokrotnie już posłaliśmy temu majorowi trumnę Molly-Maguire.
Krzyki zamieniły się w przygłuszone szepty.
W głosach czuć było zwątpienie i obawę.
— To prawda, mówiono, ale tym człowiekiem bies się opiekuje.
Arrah! Każdy robi co może, ale gdy zły duch zasłania pierś czyją!...
Olbrzym przeżegnał się!
— Im mniej o złym mówić, tem lepiej moi kochani! Ja wam zaś to tylko powiem, że jeżeli pozwolimy żyć majorowi, to znajdzie nas tutaj, jak nas znalazł gdzieindziej, a gdy nas znajdzie.... Arrah! chłopcy moi, wiecie równie dobrze jak ja, że z tej pieczary, nie ma drugiego wyjścia.
Dreszcz przeszedł po zgromadzonych, jakiś szmer niewyraźny dał się słyszeć, jak gdyby tysiące ludzi zadrżało jednocześnie.
Wśród ogólnego milczenia jeden nieśmiały głos odezwał się.
— Tak jest, — rzekł cicho, jak gdyby przerażony własnemi słowami, — trzeba aby Anglik umarł.
— Trzeba! trzeba! — zawołano ze wszech stron.
Szmer wzrastał, potężniał i zamienił się w krzyk przeraźliwy.
— Śmierć mu! śmierć!
Poczem krzyk osłabł, przycichł i zamienił się znowu w szmer bojaźliwy. Zimny pot oblał czoło Elleny. Zwróciła wzrok ku ludziom znajdującym się na estradzie, którzy siedzieli nieruchomi, rzekłbyś, iż pokłada jeszcze nadzieje w postanowieniu Moily-Maguire. Lecz można było sądzić, iż Molly-Maguire jest zupełnie obojętnym na to co się w około niego działo.
Ten sam głos odezwał się jeszcze wśród tłumu.
— Któż się odważy zadać cios morderczy Percy-Mortimerowi?
— Tylu już życiem podobne zamachy przypłaciło?
— Tylu! prawda! Tym człowiekiem dyabeł się opiekuje.
Słowa te wyrwały się głuche i przytłumione z tysiącznych ust. Jakiś strach niewypowiedziany ogarnął całą tłuszczę. Biedacy lękali się jak dzieci.
Podpalacz milczał od kilku minut. Zbliżył się do ogniska i dołożył paliwa.
Dwa pnie sosnowe padły wśród płomieni. Iskry posypały się w górę, aż ku sklepieniu. W galeryi zrobiło się na chwilę jasno i ujrzano szeroką twarz olbrzyma, który się uśmiechał pod wąsem. Strach znikł, tak jak nikną nocne trwogi z pierwszym brzaskiem dnia.
Musha! — rzekł Mac-Duff, — Mahony ma jakiś doskonały projekt w głowie.
— No Mahony! — zawołał król Lew, — przestraszyłeś ten poczciwy ludek. Bądź dobrym chłopcem powiedz nam coś wymyślił.
— Mahony! mój drogi Mahony! złotko moje! zacny chłopcze! drogi synu! serce moje!
Słodkie te słówka i uprzejme nawoływania krzyżowały się w powietrzu z niesłychaną szybkością. Wszyscy wołali jednocześnie. Zadano im tajemnicę do odgadnięcia, a Irlandczycy są ciekawi jak najciekawsze kobiety.
Ellen też z rozdartą duszą wyczekiwała wyjaśnienia tajemnicy Mahoniego.
Olbrzym poprawił jeszcze raz głownie w ogniu i powstał z uśmiechem na twarzy.
— Mam sposób zabicia Anglika, — rzekł.
I dodał tonem na pół pokornym, na pół groźnym zwracając się ku estradzie:
— Tylko nie trzeba by mi kto znowu stanął na zawadzie!
Tłum zrozumiał znaczenie tych słów i począł szemrać i tupać nogami. Molly-Maguire wstrząsnął zwolna zakapturzoną głową.
— Spłaciłem już mój dług Anglikowi, — rzekł.
— Życie Percy-Mortimera należy do jego wrogów.
Ellen przycisnęła rękę do serca, ostatnia jej nadzieja się rozchwiała.


XI.
Projekt Olbrzyma Mahoniego.

Słowa powyższe, wyszłe z ust przewodniczącego, były wyrokiem śmierci angielskiego majora i zostały też wymówione głosem poważnym i surowym. Wielu w tłumie nie usłyszało ich; ale że w pierwszych rzędach powitano je wiwatami i objawami radości, reszta zgromadzenia odgadła ich znaczenie i przyklasnęła im także.
A najzapamiętalej bili oklaski Pat i Gib-Roe. Wybuchy ich okrutnej wesołości dochodziły do uszów Elleny i raniły boleśnie jej serce. Ale Pat i Gib musieli okazywać głośno swoje uczucia patryotyczne, radowali się przytem, iż namiętności tłumu skierowały się w inną stronę. Dzięki tej szczęśliwej dla nich dywersyi, zapomniano jednocześnie i o dwuznacznem stanowisku byłego parobka Lukassa Neale i o tym człowieku, którego rysów Podpalacz dobrze rozpoznać nie mógł przez okno w hotelu Króla Malkolma.
Zapomniano o dozorcy dzikiego zwierza żywionego na zgubę katolików i o zdrajcy, który zasiadł przy jednym stole z oranżystami.
Cieszyli się też niezmiernie obydwaj i wrzeszczeli jedno głośnie obok nieszczęśliwej Elleny, która walczyła z ogarniającą ją rozpaczą.
Jakiś groźny wicher śmiertelnego gniewu zawiał naraz ze wszech stron. Czuła się przygnębioną temi brzmieniem nagromadzonych nienawiści. Błagała Boga o odwagę. Na chwilę kobieca słabość przemogła w niej i łzy spłynęły jej na policzki.
Ale ta chwila słabości była krótką. Biło w niej waleczne, iście męzkie serce. Zapanowała nad swem wzruszeniem i otaczający ją, nie mogli spostrzedz jej pomieszania.
Przeżegnała się pod kapturem burnusa i poleciła Bogu swą dziewiczą duszę.
Poczem zaczęła przysłuchiwać się uważnie, gdyż Podpalacz znowu zabrał głos.
— Dobrześ się odezwał tym razem, mój młody mistrzu! — rzekł tenże, zwracając się do mężczyzny na estradzie przybranego w czerwony burnus Molly-Maguire, — dyabeł wie zkąd taki zacny chrześcianin jak ty, mógł mieć dług do spłacenia podobnemu łotrowi angielskiemu, ale kiedy dług już spłacony niech cię Bóg błogosławi, a Anglika niech dyabli porwą! Chłopcy słuchajcie co wam powiem.
Odwrócił się tyłem do estrady i zwrócił do tłu mu, którego liczne szeregi ginęły wśród ciemności.
— Jesteście wszyscy poczciwi ludziska, ale lękacie się majora. Nie mówcie kochankowie, że nie! boicie się Anglika i jego dragonów. Słyszę dobrze twoje mruczenie mości królu Lwie i wiem, że jesteś tęgi człek jak i twoi majtkowie! Ale pozwól mi skończyć a wskażę wam sposób pozbycia się raz na zawsze Mortimera.
— Piękny to żołnierz, — rzekł król Lew, — i nie zrobił mi żadnej krzywdy.
Olbrzym ruszył ramionami.
— Gdyby przypadkiem przybył do wejścia tej pieczary, podczas gdy my w niej jesteśmy, to zobaczyłbyś co by ci zrobił król Lew! Nie przeczę, iż to piękny żołnierz; ma mundur z cienkiego czerwonego sukna, a samego złota na nim tyle, iżby było za co przyodziać dwunastu uczciwych ludzi. Ale wracajmy do przedmiotu. Idzie nam zatem o wyprawienie na tam ten świat człowieka.
— Tak jest! tak! Mów Podpalaczu! mów!
— Idzie o zabicie dwudziestu ludzi, — zawołał tenże głosem, który coraz bardziej potężniał. — Idzie o zabicie stu ludzi!
Kilka wykrzykników zaraz stłumionych odezwało się wśród tłumu, który przysłuchiwał się z natężoną uwagą. Wszystkie szyje były wyciągnięte, usta pootwierane a oczy wlepione w twarz Podpalacza.
— Sto ludzi! — powtórzył on, uderzając rękami jedną o drugą. — Słuchajcie mnie! Mortimer opuścił dzisiaj o szóstej wieczór Galway i udał się do Tuam, gdzie stronnicy O’Conella zanadto hałasują.
— To prawda! — odezwało się kilka głosów na estradzie.
— To prawda! — powtórzyła Ellen w głębi serca.
— Ma on stu dragonów z sobą, stu pięknych żołnierzy królu Lwie, zuchwałych i przeklętych rabusiów! Będą, oni nocować w Tuam. Jutro muszą być z powrotem w Galway dla protegowania wyboru Sulliwana, który się rozpocznie w południe. A zatem około dziesiątej dragoni będą przechodzić przez bagna pomiędzy Moyną i Clare-Galwaye.
— Już raz napadnięto na niego w tem miejscu, — przerwał Mac-Duff, — było to w nocy, a jednak wydostał się zdrów i cały!
— Ciszej Patryk! jeżeli wydostanie się tym razem, tedy powiem, iż twój kij jest równie waleczny jak twój język. Przybędą zatem koło dziesiątej do szosy ułożonej z desek....
Olbrzym Mahony zatrzymał się.
— I cóż tedy? — zawołano z tłumu.
— Czy chcesz napaść na dragonów w samo południe?
— Chętnie bym się na to zgodził, — zawołał król Lew, — wolałbym walczyć z nimi w biały dzień niż napadać na nich w nocy.
Olbrzym wstrząsnął kędzierzawą głową.
Musha! — mruknął, — nasi poczciwi towarzysze nie podzielają twego zdania królu Lwie! Nie moi chłopcy, — rzekł głośno, — mam ja lepszy projekt! Ale to co wam powiem, nie wyszło z głowy mojej. Nie ma w niej dosyć oleju, bym mógł wpaść na podobny pomysł; ale spędziłem cały ranek z pewnym młodym zuchem, którego znacie wszyscy i któremu major Mortimer spać nie daje.
Imię Jermyna, powtarzane z ust do ust obiegło całe zgromadzenie. Ellen natężyła uwagę.
— Może być, iż to ten, o którym mówicie; jeżeli jest tutaj to niech się sam wymieni... w przeciwnym razie... sza! Sprytny to chłopak. Szosa z desek ma przeszło milę długości. Wybrano umyślnie belki długie i szerokie by stanowiły dostateczne oparcie na ruchomem błocie. Jak wam się zdaje moje gołąbki; czy ta szosa byłaby równie bezpieczną, gdyby owe belki podłużne były o połowę krótsze?
— Nigdy w świecie! — rzekł Lew.
Tłum począł mruczeć. Ellen skostniała z przerażenia.
Molly-Maguire i jego towarzysze na estradzie zaczęli pilnie przysłuchiwać się.
— Mruczcie jak chcecie moi drodzy! — rzekł Podpalacz, — ale ten młodzik ma więcej rozumu od was. Ja tak samo mruknąłem jak i wy, gdy zemną mówił dziś rano. Ale czekajcie. Gdyby te belki miały tylko czwartą część po szosie dzisiejszej długości, chcielibyście się przejechać konno?
— Patrzcie! patrzcie no! — odezwało się kilka głosów w pierwszych rzędach, ale większość tłumu jeszcze nie rozumiała. Z czoła Elleny zimny pot spływał gęstemi kroplami, ona zrozumiała odrazu.
— Mówię, rozumie się o wielkich koniach tych łajdaków dragonów, — prawił dalej Olbrzym Mahony, — gdyż nasze kuce, poczciwe stworzenia, nie potrzebują szosy aby przebyć bagna. Ale ćwierć belki, to za wiele jeszcze! Można każdą przepiłować na dziesięć, dwadzieścia, na pięćdziesiąt kawałków!
— To myśl piekielna, — odezwał się surowym głosem Molly-Maguire.
— Myśl Boska! — zawołano w tłumie.
Gdy tępe umysły poczynały pojmować, w miarę jak pojmowano, podziwiano hałaśliwie podstępny projekt Podpalacza.
— Tym razem musi zginąć, — zawołał Gib-Boe, rzucając swój kapelusz aż pod stalyktyty sklepienia.
— Musi zginąć! — powtórzył Pat. — Co za myśl wyborna!
Arrah! — zawył Mac-Duff, — toż to będzie zabawne.
— Wszyscy przepadną!
— Wszyscy co do jednego!
— Bagno ma w tem miejscu więcej niż dziesięć stóp głębokości.
— Stu dragonów może się w niem utopić!
— I stu innych z niemi razem!
— I tysiąc innych nawet!
Była to wrzawa ogłuszająca, radość nie do opisania, gorączkowe pragnienie krwi.
Nadzieja nasycenia nienawiści gwałtownie upajała wszystkie mózgi. Śpiewali, wrzeszczeli, śmieli się konwulsyjnym śmiechem. Większość z obecnych powstała z ziemi; kije trzeszczały w ciemności, wśród niesłychanych bluźnierstw.
Ellen czuła się jakby pod brzemieniem strasznej zmory; umysł jej był dręczony przerażającą, nieokreśloną obawą.
Na estradzie zapanował ruch jakiś i Mahony otoczony bandą zapaleńców przyglądał mu się ciekawie.
Molly-Maguire zbliżył się do zamaskowanych mężczyzn siedzących za nim. Rozpoczęła się między nimi krótka lecz żywa rozmowa, mówili z sobą z cicha. Mahony natężył szyję by coś usłyszeć; lecz wśród ogólnej wrzawy nie wiele słów dochodziło do jego uszów. Usłyszał tylko głos podobny do głosu Micheya Mac-Diarmid, który rzekł:
— Bracie, jesteś tu wprawdzie pierwszy, ale nie jesteś panem. Ręka, któraby chciała wstrzymać tę tłuszczę, zostanie zgniecioną. Niech Mortimer umiera!
Zamieniono jeszcze słów kilka i Molly-Maguire wrócił n a przód estrady. Można było odgadnąć, iż pod czerwonym burnusem skrzyżował ręce na piersi i schyliwszy głowę, pogrążył się w bolesnej zadumie.
Olbrzym zrozumiał iż wygrał sprawę i połączył swój potężny głos z tryumfalnemu wiwatami tłumu.
Straszny koncert rozpoczął się na nowo bardziej jeszcze grzmiący i przeraźliwy. Ziemia się trzęsła i zdawało się, iż sklepienie pęknie i zawali się wstrząśnięte temi ogłuszającemi krzykami. A tłuszcza upajała się coraz bardziej własną wrzawą i straciła zupełnie pojęcie o tem co się na około niej działo. Przechylano po nad pustemi kubkami wypróżnione dzbanki poteenu. Przeraźliwe głosy dopominały się trunku. A od czasu do czasu wśród ciemnej nocy rozlegał się bolesny krzyk człowieka padającego w tłumie i przygniecionego ciężarem wszystkich.
Upojenie rosło, śpiewy rozlegały się, ręce ściskały i wir szalony unosił w różnych kierunkach masy ludu, które uderzając o siebie, gniotły i dusiły się wzajemnie.
Po kilku podobnych krwawych starciach, ruch się uregulował i tłum uniesiony jednym porywem, począł się kręcić wśród ciemności.
Duszono się wzajemnie, ludzie wywróceni na ziemię krzyczeli pod depczącemi ich stopami, tłum pchał się naprzód w szalonym wirze. Krąg olbrzymi posuwał się wciąż, uderzając o kolumny i o ostre ściany pieczary. Był to nieprzerwany łańcuch, który wił się bez ustanku na około ogniska, zasilanego wciąż nowemi pieńkami przez podpalacza.
Rozczochrane fizyognomie jaśniały przez chwilę opromienione czerwonym płomieniem i znikały jak gdyby w bezdennej przepaści, ginąc w otaczającem je cieniu. Za niemi inne wydobywały się z ciemności, jaśniały oświetlone ogniem i znikały z kolei.
I tak wciąż... wciąż...
Głowy migały się tylko ukazując długie zarzucone w tył kędziory i twarze bez masek. A każdy z uczestników dorzucał swój krzyk piskliwy do ogólnej wrzawy. Głosy już były zachrypnięte, nogi omdlały, lecz śpiewano wciąż i tańczono bez przerwy.
Naraz rozległ się krzyk donośniejszy od innych.
Zadyszana tłuszcza odpowiedziała nań głośnym wybuchem śmiechu.
Kilkadziesiąt rąk wzniosło się naraz; ciężki Mahony został porwany w górę i obnoszony w tryumfie ponad pochylonemi głowami. Taniec potrwał jeszcze chwil kilka i zakończył się ogólnym wrzaskiem. Fala uspokoiła się, tancerze legli znużeni na ziemię.
Mahony wrócił spokojnie na swoje miejsce.
Milczenie zapanowało wśród galeryi. Cały zapał ostygł, szalona gorączka uśmierzyła się. Słuchano króla Lwa, który zabrał głos.
W czasie tańca, Ellen na pół żywa, przycisnęła się do zimnej ściany.
I podczas gdy upojona tłuszcza, radowała się zawczasu ze śmierci swego śmiertelnego wroga, podczas gdy sprzysiężeni zamaskowani siedzieli na estradzie nieruchomi jak posągi, przyglądając się w milczeniu szalonej zabawie, w której udziału nie brali, młoda dziewczyna próbowała modlić się. Usta jej wymawiały mimowolnie słowa pacierza, wśród trwogi usiłowała wznieść myśl swą ku Bogu. Przez chwilę sądziła, że Bóg ją wysłuchał, nadzieja wstąpiła w jej serce, które silniej zabiło, rumieniec wystąpił na jej lica; cała zziębnięta i zbiedzona istota, na nowo odżyła.
Droga z desek była najkrótszą prowadzącą z Tuam do Galway; lecz nie była jedyną....
Taniec ustał; Ellen przemyśliwała wciąż nad tą możliwością ratunku i pieściła duszę nadzieją; naraz odezwał się głos króla Lwa, jakby w odpowiedzi na jej ukryte myśli.
— Powiedziałeś prawdę Podpalaczu, chłopcze mój, — rzekł Lew, — pod belkami szosy można by zmieścić wszystkich oranżystów jacy istnieją, nie wyłączając i umiarkowanych! Lecz Mortimer jest równie sprytny jak i ty, a kto ma na usługi nogi tęgich szkap, ten nie lęka się nadłożyć chociażby kilku mil drogi. Gotów jestem założyć się, iż dragoni skręcą na zachód i obejdą na około jezioro.
Ellen zaczęła słuchać z równą uwagą, jak gdy Mahony wyłuszczał swój piekielny projekt. Olbrzym uśmiechnął się tylko.
— Powiadam ci królu Lwie, — rzekł on, — że ja bym i przez sześć miesięcy takiego plan u nie wymyślił. Wyszedł on z głowy lepszej niż moja, która wszystko dobrze obmyślała, wierzaj mi. Wśród torfowisk mieszkają biedni ludziska, gotowi zdradzić chociażby brata, za kawałek chleba. Czy Gib-Roe jest tutaj?
Gib pomyślał, iż nadeszła jego ostatnia godzina i nie miał siły odpowiedzieć.
— Był tu przed chwilą, — zawołał Pat, — zawsze gotów popisywać się z gorliwością. Hej Gib! przyjacielu! gdzie jesteś?
Gib znajdował się tuż obok Patryka Mac-Duff, który schwycił torfiarza za kędzierzawą czuprynę i zaciągnął go do ogniska.
— Oto jest, — rzekł.
— O najdrożsi moi przyjaciele, — mruczał Roe, — zlitujcie się nad biednym człowiekiem i nie każcie mi umierać obciążonemu grzechami śmiertelnemi!
Szczęściem dla niego, Podpalacz nie dosłyszał słów jego.
— Co tak mruczysz pod nosem? — zapytał.
— Za wiele tańczył, — odpowiedzieli inni.
— Gib, — mówił dalej Olbrzym, — czy twój mały Patryk i twoja mała Su pracują zawsze w torfowiskach Clare-Galway?
— O tak, zawsze, mój miły panie, — odpowiedział Roe drżąc cały, — a jakie wychudzone, biedne niewiniątka! jak się radują gdy im kto z łaski rzuci pieczony kartofel! a okryte są tylko łachmanami, tak jak i biedny Gib-Roe!
Podpalacz rzucił na niego spojrzenie, które miało być przenikliwem, lecz przenikliwością wogóle poszczycić się nie mógł.
— Może to nie on tam był, — rzekł do siebie z cicha.
I dodał głośno:
— Damy im kartofli i twemu Patrykowi i twojej małej Su, jeżeli zrobią, co im się każe. Posłuchaj no, królu Lwie! Dzieciaki pójdą, uprzedzić majora, że przygotowano na nich zasadzkę w pobliżu jezior Corrib i major wróci drogą z desek.
Słowa te padały jak ciosy mordercze na serce Elleny. Promień nadziei, który zaświtał w jej duszy, zbladł naraz. Straszna trwoga znowu ją ogarnęła. Gib tymczasem nieposiadał się z radości. Podniósł do góry pokorną przed chwilą głowę, wstrząsał najeżoną czupryną i bił się w piersi obiema rękami.
— Ach! Mahony, — mówił ocierając oczy, — ach zacny mój paniczku! dzięki ci żeś pomyślał o dwóch niewiniątkach! Zaprowadzą majora aż do przepaści, poczciwe dzieciaki, majora i jego dragonów!... A jakże się śmiać będą, widząc obmierzłych Anglików topiących się w błocie!
— Wszyscy śmiać się będą, — rzekł Mac-Duff, — z pewnym uczuciem zazdrości i chętnie bym się podjął pójść uprzedzić majora.
Lecz projekt użycia w tym celu małego Paddy i małej Su podobał się tłumowi, który mruczeniem przyjął propozycyę Mac-Duffa. Gib-Roe zwycięzca, stał się naraz ważną osobistością i pysznił się stojąc przy ognisku.
Biedny Patt, zazdrościł mu tej chwały.
Tłum znużony, miał jeszcze jednak dosyć siły, by śmiać się i wrzeszczyć. Zawczasu śpiewał hymn tryumfalny, a niezwykła jego radość mogła służyć za miarę nienawiści, którą pałał przeciw majorowi. Nienawiść ta dorównywała niemal przesądnej trwodze, jaką wzbudzał powszechnie śmiały angielski oficer.
Tymczasem Molly-Maguire siedział wciąż nieruchomy i z pochyloną głową na przodzie estrady. Gdy by jaki śmiałek podniósł mu czerwony kaptur, to odsłoniłby wyniosłą twarz Morrisa Mac-Diarmida.
Morris był bardzo blady. Jego zmarszczone czoło pochyliło się pod brzemieniem ponurych myśli. We wzroku jego, spoglądającym w ciemności wśród których roiła się tłuszcza, można było wyczytać wielkie zniechęcenie. Gorzki uśmiech błąkał się na jego ustach.
W głębi swego sumienia, ważył zapewne w tej chwili na szali, szanse rozpoczętej walki.
Widząc tych ludzi naiwnych jak dzieci, gadatliwych jak kobiety, nieśmiałych i wściekłych zarazem, cieszących się nadzieją bezużytecznej zemsty, zapytywał się samego siebie: czyż to mają być żołnierze mej armii?
Lecz była to dusza szlachetna jak mało. Marze niem jego stało się ujrzeć Irlandyą silną i wolną. Miałyż go zatrzymywać przeszkody napotykane na drodze? I czyż w każdym razie u jej kresu nie czekały go dwa niechybne rozwiązania: zwycięztwo lub śmierć?
Człowiek ten silną dłonią odepchnął jedyną nadzieję szczęścia na tej ziemi. Ci którzy go nie znali, bracia jego nawet, widząc jego czoło spokojne i oczy bez łez, mawiali często: Już o niej zapomniał, nie kochał jej.
O jakże byli w błędzie! Jessy O’Brien była jego jedyną miłością, poezyą jego młodości, jego marzeniem, całą duszą jego!
Ile tylko w sercu jego było gorącej miłości, wszystko oddał tej kobiecie, o której mówiono, iż ją nie kochał. Miłość ta była głęboką jak myśl jego, wiernie trwałą jak jego silna wola. Jessy zamężna, Jessy umarła, zachowała wyłączne miejsce w jego sercu i nie potrzebowała obawiać się rywalki.
Gdy Morris, niestrudzony żołnierz puszczał się na samotne wycieczki, by walczyć w obronie świętej sprawy ojczyzny, teraźniejszość znikała nieraz z przed jego oczów, ustępując miejsca rozkosznemu marzeniu.
Byli razem we dwoje. W smutnej swej podróży miał towarzyszkę.
Jessy, biedna Jessy! niewinna męczennico! byłaś z nim razem. Wiedziałaś o jego nadludzkich wysileniach w walce bez spoczynku, podtrzymywałaś go, dodawałaś mu odwagi, gdy przeszkody do usunięcia, zdawały się przewyższać siły ludzkie.
Jessy, piękna córko wyniosłych gór! żyłaś wciąż w jego myśli, a pamięć twoja była balsamem kojącym otwartą wciąż ranę jego duszy.
Mogą ci ludzie, którzy jej nie znali, pałać żądzą zemsty. Uśmiech jej, który wciąż Morris widział przed oczyma, przemawiał do niego słowami miłosierdzia i przebaczenia.
A jednak nie przebaczył, gdyż był tylko człowiekiem i dusza mu się wzdrygała na myśl o podłem morderstwie. Lecz gdy rozwaga zapanowała nad wspomnieniami i zwracała go ku udręczonej ojczyźnie, wszelkie inne uczucie zamierało w nim. Miłość jedna może by nie ustąpiła praw swych. Osobista jego nienawiść gasła, albo raczej zlewała się z potężną nienawiścią, którą pałał dla całej Anglii.
Mścić się nad jednym człowiekiem, uważał za rzecz niegodną siebie.
W tej chwili, gdy zmienne instynkta krótkowidzącego tłumu, ukazały mu się w całej nagości, Morris Mac-Diarmid czuł, iż jednocześnie litość i zwątpienie napełniają mu duszę. Ujrzał się zupełnie osamotnionym wśród tej wrzaskliwej tłuszczy. Zadanie, które przedsięwziął, wydało mu się niemożebnem do przeprowadzenia.
Począł wątpić czy się znajduje na dobrej drodze. Zapytywał samego siebie, czy O’Conell nie lepiej od niego zrozumiał słabość tego zdziecinniałego ludu i czy nie lepiej zrobi zostawiwszy czasowi oraz niezwykłemu rozumowi Roberta Peel’a, wynalezienia lekarstwa na nieznośne cierpienia Irlandyi.
Ale był z krwi i kości Irlandczykiem, nie miał zaufania do O’Conella, i cała krew mu się burzyła na myśl otrzymania łask z nienawistnej ręki Anglika. Trzeba zatem walczyć, zwalczać bez przerwy: O’Conella, Roberta Peela i własnych braci.
I Morris mówił w duszy w dumnem zaufaniu do swej nieugiętej woli: Będę walczyć bądź co bądź!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wśród zgromadzenia nie pozostało już ani wątpliwości ani wahania. Wszyscy byli weseli, każdy miał dowcipne słówko lub wyraz tryumfu na ustach. Pat, Gic, Mac-Duff, Podpalacz i wszyscy inni, tak w pierwszych jak i w ostatnich rzędach, zarówno siedzący przy ognisku, jak i pogrążeni w ciemności, pozwalali sobie krwawych żarcików i sadzili się na płaskie i okrutne dowcipy.
Major Percy-Mortimer tak im dokuczył.
Śmierć jego została postanowioną, nie mógł jej tym razem uniknąć. Grób jego już był wykopany.
Każden z obecnych popisywał się swą nienawiścią. Wszyscy wysilali umysły na wywoływanie okrutnych wypadków, a wyuzdane ich wyobraźnie lubowały się zawczasu widokiem blizkiej zemsty i strasznym obrazem morderczej śmierci.
— Będą się zwolna zanurzać, — rzekł Mac-Duff, — a gdy już im tylko głowy na wierzchu zostaną, wtedy nadejdzie najstosowniejsza chwila do pobawienia się kijami.
— Ach moi drodzy, jakże oni będą krzyczeć, — dodał poczciwy Pat.
— Jak będą wzywać swych matek! — rzekł GibRoe. — Mała Su będzie się dopiero śmiać, a Paddy zabawi się jak król.
— Chciałbym już to widzieć!
— Podejdę blizko do tego przeklętego majora, a gdy będzie błagał o ratunek po raz ostatni, wpakuję mu nogą głowę w błoto!
Zanim ten piękny zamiar powitany został zasłużonemi oklaskami, dał się słyszeć krzyk przy samem wejściu, krzyk grozy i oburzenia, który się wyrwał z piersi nieznanej osoby.
— Przekleństwo, przekleństwo na was! — zagrzmiał ów głos.
Wśród tłuszczy zapanowało grobowe milczenie. Każdy wstrzymywał swój oddech, jak gdyby czarodziejska siła sparaliżowała naraz wszystkie języki w zgromadzeniu.
— Kto cię odezwał? — rzekł Molly-Maguire postawszy.
Olbrzym Mahony, trzymając w ręku zapalone łuczywo pobiegł w kierunku wejścia.
— Kto się odezwał? — zapytał znowu Molly-Maguire.
A wśród tłumu szeptano:
— Boże święty, jesteśmy zgubieni.
— Święty January zlituj się nad nami.
— Matko Najświętsza! Święty Patryku! Święty Gerardzie i wszyscy Święci!
— Jest tu zdrajca wśród nas!
— Ach! moi drodzy, był to niewątpliwie głos Anglika!
— Dragoni czekają już może na nas przy wyjściu.
Niepokój wzrastał, słychać było szum jakby wzburzonego morza. Ale nikt nie śmiał zbliżyć się ku wejściu, po za którem śmierć może wyczekiwała. Kaganiec Podpalacza gorzał w miejscu zkąd krzyk dał się słyszeć i które wprzódy było pogrążone w zupełnej ciemności. Oświecał teraz zmienioną twarz biednego Patta i przerażone oblicze Mac-Duff.
W tem miejscu przed chwilą jeszcze znajdowała się Ellen Mac-Diarmid.
— Kto się tu odezwał? — powtórzył Olbrzym, schwyciwszy Pata za włosy.
— Ach! zacny Podpalaczu! — powtórzył Pat napół żywy, stał on tuż przy mnie w wielkim czerwonym burnusie. Ale dyabeł wie gdzie się podział.
— Tak jest, stał tutaj, — dodał Mac-Duff, — był odziany w czerwony burnus. Chciałem go przytrzymać, lecz miał nadludzką siłę.
— Ulotnił się jak błędny ognik, — odezwał się jakiś głos przy wejściu.
— Kto był na straży zewnątrz? — zapytał Molly-Maguire.
Nikt mu nie odpowiedział. Patryk Mac-Duff opuścił był bowiem swoje stanowisko.
Molly-Maguire odwrócił się do ludzi znajdujących się po za nim na estradzie i wymówił kilka słów. Jeden z zamaskowanych mężczyzn odłączył się od towarzyszy i skierował kroki ku wejściu. Przy blasku kagańca trzymanego przez Podpalacza, ujrzano go jak wyszedł z pieczary i znikł w ciemnym korytarzy.
— Kto to taki? — pytano wśród tłumu.
— Idzie na śmierć pewną!
— Zdaje mi się iż poznaję w nim Owena Mac-Diarmida.
— Męża Katti Neale.
— To zacny chłopiec.
— Dobry chrześcianin i dzielny człowiek!
— Niech Bóg, Najświętsza Panna i wszyscy Święci nad nim czuwają!
Wśród ogólnego szmeru krzyżujących się głosów, usłyszano przeraźliwy krzyk zewnątrz pieczary.
Krzyk jeden, po którym zapanowało głuche milczenie.
Wszystkie czoła oblały się zimnym potem. Usta się pozamykały. I tylko było słychać przyspieszony oddech obecnych.


XII.
Ziemia potępiona.

Ellen przez długi czas znosiła straszną mękę, będąc zmuszoną słuchać okrzyków i wybuchów wesołości zwiastujących śmierć ukochanego przez nią człowieka. Tłumiła w głębi serca gniew i boleść! Czekała cierpliwie powtarzając sobie: Przybyłam tu, by się wszystkiego dowiedzieć, muszę dotrwać do końca....
Lecz moc jej duszy wyczerpywała się w tem cierpieniu a w miarę jak siła woli słabła, jakiś gniew nieprzezwyciężony opanował ją i odbierał wszelką rozwagę. Chciała pozostać do końca spokojną i milczeć, ale krzyk oburzenia wyrwał się z jej piersi i rzuciła przekleństwo tej tłuszczy, upojonej żądzą krwi.
Dźwięk własnego głosu ocucił ją, instynktownie uczuła grożące jej niebezpieczeństwo; zrozumiała iż może sama znaleźć śmierć, nie ocaliwszy Percy-Mortimera.
Miejsce, w którem się znajdowała, było pogrążone w ciemności, a ci, którzy ją bliżej otaczali, stali jeszcze nieruchomi pod wpływem doznanego wrażenia. W chwili gdy głos Molly-Maguire dał się słyszeć z zapytaniem: „Kto się odezwał?“ Ellen odepchnęła dwóch sąsiadów tamujących jej przejście i wybiegła.
Żadne światło nie dochodziło do wnętrza wązkiego korytarza; Ellen miała do czynienia z ludźmi zabobonnymi i skłonnymi do dania wiary zjawiskom nadprzyrodzonym. Usunęli się też z przestrachem, z łatwością dostała się do korytarza i przeszedłszy go, wyszła na zewnątrz.
Gdy Podpalacz pobiegł za nią wywijając zapalonym kagańcem, młoda dziewczyna już zwinnym krokiem przemykała się po czarnych kamykach wybrzeża, okrążając górę Ronach-Head.
Skakała z kamyka na kamyk, przyspieszając kroku i zdawało jej się wciąż, iż słyszy za sobą ciężki chód ścigających ją.
Droga była trudna do przebycia, zmięszany wzrok jej nie rozpoznawał przedmiotów, co chwila potykała się na ślizgiej trawie okrywającej jakby zielonym kobiercem powierzchnię ostrych skał. Znużone piersi z trudnością oddychały i niejednokrotnie musiała się zatrzymywać, by przycisnąć obiema rękami zbolałe serce.
Lecz odetchnąwszy, biegła dalej, jakaś tajemnicza siła podtrzymywała ją.
Wreszcie ujrzała ciemną sylwetkę zamku Diarmidów. Przyspieszyła kroku. Znużenie paraliżowało jej nogi, odpięty burnus unosił się za nią w długich fałdach; włosy, zwilżone potem, przylepiały się do policzek i spadały na ramiona, oddech jej był krótki i syczący.
Naraz stanęła i obejrzała się, czuła bowiem, iż znużone nogi uginają się już pod ciężarem ciała. Droga była pusta, w dali ukazywały się czarne skały, a jeszcze dalej w głębi, biała piana przypływu morza, zbliżającego się ku brzegowi.
Ogień już się nie palił u stóp starego zamczyska Diarmidów, ale za jedwabnemi firankami pałacu lorda Montrath, błyszczało jeszcze światło i na białem ich tle zarysowyały się cienie dwóch postaci przechadzających się zwolna. Milord widocznie nie miał czasu spać tej nocy.
Ellen przeszła zadyszana obok pałacu, nie spojrzawszy nawet na oświecone okna.
Było to mniej więcej w tym czasie, gdy Molly-Maguire polecił jednemu z zamaskowanych mężczyzn udać się na stanowisko opuszczone przez Mac-Duffa. Wybór padł na Owena Mac-Diarmida. Pobiegł rezolutnie, był bowiem odważny, jak wszyscy synowie starego Milesa. Słowa wyrzeczone przez Pata i Mac-Duffa brzmiały jeszcze w jego uszach; wiedział iż śmiałek, którego krzyk przeraził zgromadzenie, był odziany w czerwony burnus.
Wydostawszy się na zewnątrz, ujrzał wybrzeże puste i morze zbliżające się szybko, gdyż piana jego błyszczała już o jakie sto kroków od przylądka. Księżyc oświecał jasno okolicę, wydłużając ponad głową Owena cienie olbrzymich kolumn, wspierających schody Ranach.
Młody człowiek bystrem spojrzeniem obejrzał najprzód wybrzeże, następnie zwrócił wzrok na skały. Wszystko było nieruchome i milczące.
Już miał wrócić do wnętrza pieczary, gdy spojrzawszy blizko siebie, ujrzał jakąś niewyraźną postać leżącą u samego wejścia. Była to istota ludzka, skurczona na ziemi i okryta czerwonym burnusem.
Owen stłumił krzyk podziwienia i uklęknąwszy schwycił obiema rękami dłoń nieznajomego, sądząc, iż ma do czynienia z domniemanym zdrajcą. Ale zaledwie zbliżył twarz swoją do twarzy jeńca, krzyknął przeraźliwie i ten krzyk jego usłyszany w pieczarze przestraszył tak wszystkich zebranych.
Rysy leżącego były odkryte, gdyż w chwili gdy padał kaptur od burnusa spadł mu w tył. Owen poznał łagodną twarz Katti Neale, swojej żony.
Katti leżała bez zmysłów; blade jej czoło było zasłonięte rozpuszczonemi włosami, na twarzy jej malowały się niepokój i cierpienie.
— Katti! — wyszeptał Owen, — co ty tutaj robisz?
Katti nie otworzyła powiek i nic nie odpowiedziała.
Owen załamywał ręce, odgadł wszystko; konwulsyjne drżenie wstrząsało nim całym. Wzniósł błagalne ręce ku niebu.
— Nieszczęście ją tu sprowadziło! — rzekł, — o mój Boże! nieszczęście dla niej zwłaszcza.
Zerwał się szybko na nogi; przez otwór od jaskini dochodził głuchy szmer. Owen nastawił ucha, poczem wrócił do Katti, przysłuchując się wciąż coraz wzrastającemu hałasowi. W oczach jego malowała się śmiertelna trwoga, nie wiedział co począć, groziło mu straszne niebezpieczeństwo.
Katti nie wracała do zmysłów. Owen przyłożył jej rękę do piersi i znalazł ją zimną.
— Matko Najświętsza! — rzekł wśród łkania, — za chwilę się tu zjawią, a wtedy żadna siła ludzka nie będzie wstanie jej ocalić.
Był przekonanym, iż Katti dostała się do wnętrza pieczary i podchwyciła tajemnicę stowarzyszenia, a podobne zuchwalstwo zwykle karano śmiercią.
— Katti, serce moje, obudź się, przyjdź do siebie, to ja Owen, kochający cię mąż! Obudź się na miłość Boską.
Katti leżała nieruchoma. Przez wązki otwór prowadzący do jaskini zalatywały groźne niewyraźne dźwięki. Owen objął rękami Katti i chciał ją podnieść, lecz wzruszenie odbierało mu siły.
W korytarzu dały się słyszeć kroki; Owenowi niebezpieczeństwo dodało nowego bodźca. Zrobił nad ludzkie wysilenie, podniósł Katti i uniósł ją w objęciach. Chwiejącym krokiem przebiegł przez kamieniste wybrzeże i znikł na wązkiej ścieżce, którą Pat był zeszedł ze szczytu przylądka.
Nie omylił się, sądząc, iż słyszy zbliżające się kroki w korytarzu. Był to Molly-Maguire, który szedł wraz z zamaskowaną eskortą z estrady. Nie brali oni udziału w rozpasanej orgii tłuszczy i pozwolili jej tańczyć i wrzeszczyć, ale gdy niebezpieczeństwo zdawało się jej grozić, pierwsi wyszli by mu stawić czoło.
I podczas gdy tłuszcza przerażona kryła się w najciemniejsze zakątki pieczary, Molly-Maguire i jego towarzysze skierowali się pewnym krokiem ku wyjściu:
— Nie wychodź Morrysie, — przestrzegano go strwożonym głosem po drodze, — Micheyu, Samie, Larry nie wychodźcie; dragoni są na wybrzeżu.
— Dragoni i Percy-Mortimer, wcielony szatan.
— Już zamordowali Owena waszego brata.
— Słyszeliście jak krzyknął przed śmiercią?
— I was też niezawodnie zamordują.
— Morrisie, Michey, Samie, nie wychodźcie!
Lecz Molly-Maguire i jego towarzysze szli dalej, a Mahony kroczył za nimi z zapalonym kagańcem. O kilka kroków dalej szedł król Lew z olbrzymią pałką i z dwunastoma majtkami, równie odważnymi jak i on.
— No chłopcy, — rzekł król Lew, — raz się tylko umiera. Idźmy naprzód!
Wśród tłumu nastała chwila wahania, a następnie ogólne wstrząśnienie jakby pod wrażeniem iskry elektrycznej. Kilka głosów odezwało się najprzód i niemal zaraz za nimi krzyk wojenny rozległ się pod sklepieniem. Tłuszcza naraz stawała się odważną, zapał udzielał się z niesłychaną szybkością; chwiejnej tej i zmiennej trzodzie, przyszła niespodziewanie fantazya odwagi.
Wszyscy jednocześnie rzucili się ku wyjściu, dążąc na wyścigi, kto prędzej przeskoczy granicę, po za którą czekało niebezpieczeństwo. A szli z niekłamanem męztwem. Na chwilę może, stali się walecznymi żołnierzami i biada temu, kto by śmiał narazić się na starcie z tą pełną wojowniczego ducha kohortą.
Ale jak wiadomo, nikogo nie było, kto by się tej nawałnicy miał oprzeć. Ów nagły i niespodziewany wybuch odwagi pozostał nie zużytkowanym, wybrzeże stało puste; nie było w całej okolicy nikogo, tylko jeden biedny młodzian, przygnębiony trwogą, który uniósł w swem objęciu żonę napół umarłą.
Morris usłyszał po za sobą wojenną wrzawę. Zatrzymał się by módz lepiej słyszeć. Serce jego rozradowało się. Było to może przebudzenie narodu.
Morris pomyślał:
— Nie! synowie Irlandyi nie są podli, gdy przyjdzie godzina walki, potrafią umrzeć!
Wśród galeryi tymczasem dowiedziano się już, iż na wybrzeżu nie było nikogo. Wiadomość ta przechodziła z ust do ust, od pierwszych rzędów do ostatnich i dzięki skłonności do fanfaronady, właściwej ludowi irlandzkiemu, chwilowy wybuch odwagi objawił się szalonemi pogróżkami, których echa rozlegały się pod sklepieniem pieczary i przechwałkami tak przesadzonemi, żeby ich Gaskończycy pozazdrościć mogli.
Dragoni angielscy, niedawno jeszcze tak groźni, stali się nędznymi robakami, które z łatwością nogą zgnieść można.
O strachu zapomniano, niewiedziano już nic o minionej obawie, a gdy męzki głos Morrisa Mac-Diarmida dał się słyszeć zachęcając do walki bojów, znalazł echo w głębi wszystkich serc.
Chwila była stosowną. Zmienny kaprys usposobił tłum wojowniczo. Szlachetna wymowa Morrisa rozbudziła to uczucie, podnosząc je aż do zapału. Ręce wszystkich zadrżały, żądając muszkietu lub szabli.
O odwieczne skały, wśród których rozchodził się niegdyś brzęk mieczów uderzanych o tarcze żelazne i obijały się echa wojennych krzyków, tyle razy już słyszane podczas wojen celtyjskich, i wy olbrzymie ponure ściany, wyście zdawały się też powtarzać groźnie wraz z tłumem stare hasło bitew: Erinn go braegh!
Wszyscy naraz ucichli, poważne milczenie zapanowało wśród cieniu bazaltowych kolumn. Jeden tylko głos Mac-Diarmida brzmiał dźwięczny i donośny. Mówił o dawnych czasach, o chwale ojców i o owych dniach błogosławionych, gdy harfiarze mogli jeszcze w pieśniach sławić świetne czyny.
Potem wspomniał o smutnych dziejach podboju, gdy Duńczycy okryci stalą przedostali się przez cieśninę i zawojowali kraj, dzięki niecnej zdradzie. Dublin, Waterford, Weksford przestały być miastami irlandzkiemi. Na ich katedrach powiewa sztandar duński. Ale Irlandya żyła jeszcze na zachodzie i w północnej części wyspy. Szlachetne hrabstwo Connaught dotąd katolickie, Ulster dziś związane z szatanem, zachowało starą mowę Erynu i stare swobody....
Lecz przybyli Normandowie, Normandowie i Saksończycy! Henryk II, król zdrajca, który wprowadził chciwych Anglików na miejsce zacnych lordów rodaków.
O stokroć przeklęty Dermot, król Leinstern, który porwał żonę króla Meoth! Przeklęty Dermot, gdyż wygnany przez wielkiego Rodryg a O’Connor, władcę wszej Irlandyi, przyzwał Anglików na pomoc.
Żyjcie w zgodzie synowie Erinu! kochajcie się i niechaj cudzoziemiec nigdy nie będzie sędzią w waszych sporach.
Nie ma już króla w Irlandyi. Król jest w Londynie, olbrzymiem mieście i zowie się Henryk VIII. Porzucił on kościół święty; jest okrutnym jak każdy apostata i berło jego plami się we krwi jak topór kata.
Biedna, wierna zawsze Irlandyo! Ileż to rusztowań wzniesiono na rozkaz tych królów hołdujących błędowi! Erin pokrywa się ruinami, dopiero Stuart katolicki daje jej chwilę wytchnienia. Jak też ona walczy w obronie Stuartów. Niestety! blada krew płynie niekiedy w żyłach królewskich. Stuart zbyt słabym stara Irlandya padła zgnieciona wraz z nim.
I nic nie pozostało z dawnej Erin, język jej został zapomniany; świetne jej imię zniknęło, a Jerzy III zaledwie może znaleźć dostateczną ilość męczenników, dla nasycenia swej żądzy krwi.
Dzisiaj stronnicy Kalwina odprawiają modły na cześć szatana w katedrach katolickich! Najświętsza Panna jest znieważoną, najsłodsza Matka Boska! Nie ma już Świętych, trawa zarasta wśród marmurów w kaplicach; a jeżeli święta modlitwa wznosi się jeszcze ku niebu, to w nocy, cicho wśród mogił na cmentarzach.
Gdyż czcić Boga w swej wierze stało się dzisiaj zbrodnią; Boga swych przodków, prawdziwego Boga, który świat zbawił. Anglicy mają Boga swojego, który nie znosi ani wonnych kadzideł, ani pięknych kwiatów, ani promienistych obrazów, Boga zimnego, przebywającego wśród nagich murów i który chce by go chwalono bez zgięcia kolana.
A apostołami tego Boga są żołnierze w mundurach czerwonych, dzierżący biblię w jednem ręku a szablę w drugiem, którzy śpiewają psalmy i mordują.
Gdzie są nasi kochani lordowie? nasze olbrzymy? gdzie jest O’Brien? gdzie jest 0O’Bourhe? gdzie są O’Farral, O’Neil i wielu O’Connor?
Niestety! nie ma ich już, a ich synowie upadli orzą rolę zwycięzców. Nasi władcy mają nazwiska saksońskie, normańskie, angielskie. Starli harfy z tarczy na naszych starych murach, umieściwszy natomiast herby angielskich rycerzy.
Nasza harfa! ona dzisiaj zajmuje tylko skromne miejsce na fladze angielskiej!
Ale słuchajcie! Krzyk jakiś dochodzi nas z po za Oceanu, krzyk tryumfu i radości. Lud niewolników zerwał swoje więzy; Ameryka sprzykrzywszy sobie jarzmo angielskie, schwyciła tyrana za gardło i odepchnęła zwyciężonego. Hurra! niech żyje Ameryka!
Waszyngton! La Fayette! Irlandya powstaje wymawiając wasze nazwiska. Wolf-Tone walczy i ginie. Niestety! dwie floty francuskie rozbijają się o nasze skały nadbrzeżne. Anglik jest silniejszy. Złoto jego przychodzi w pomoc szabli i nasz parlament przekupiony, niech Bóg go skarze w tem i w drugiem życiu! przystaje na fatalny związek!
Od tej pory niewola stała się prawem. Irlandya jest krajem zdobytym. Jej własni synowie podpisali akt ujarzmienia.
Ach! patrzcie jak on walczy wśród sieci krępujących go praw, ten człowiek, ten trybun, który życie swoje poświęcił namiętnej miłości Irlandyi! Jest on potężnym. Myśl jego podnosi miliony serc. Za nim stoi nieprzeliczona armia.
Ale cóż mogą poradzić ci żołnierze bez broni. Ten człowiek jedną ręką grozi Anglii, lecz drugą wstrzymuje Irlandyę i Anglia ufa sile tej ręki, która paraliżuje wolę całego ludu od tylu lat. Nie chce zrobić żadnych ustępstw, gdyż sobie mówi: O’Conell stanie między nami i gniewem Irlandyi!
A tymczasem dnie mijają, niesprawiedliwość trwa, nędza wzrasta.
Danielu O’Conell! potężny geniusz! pozwól, pozwól Irlandyi powstać, zanim nadejdzie godzina ostatniego konania! Zbyt wiele cierpi ten lud konający; nie czekaj dłużej, gdyż niech jeden dzień minie jeszcze, a serce Irlandyi bić przestanie!...
Morris nadawał tym obrazom żywą barwę właściwą prawdziwym mówcom. Słowa jego paliły. Wszyscy słuchali jego głosu malującego upadek ojczyzny.
Morris odrzucił w tył czerwoną zasłonę zakrywającą mu głowę. Szlachetna twarz jego ukazała się słabo oświecona blaskiem ogniska, w którem dopalało się kilka sosnowych pieńków. Włosy jego spadające na ramiona okalały blade rysy, które Bóg namaścił natchnieniem. Wielkie swe oczy wzniósł ku niebu, a na ustach błąkał mu się melancholijny uśmiech.
Król Lew i Mahony Podpalacz słuchali go z natężoną uwagą, inni z obecnych zbliżyli się też do mówcy, a z postawy ich można było wnosić o silnem doznanem wrażeniu. Jeden z nich podszedł i ucałował rękę Morrisa. Był to Michey Mac-Diarmid, który rzekł z cicha:
— Bracie przebacz mi! mój umysł ograniczony nie zawsze jest w stanie zrozumieć twoją szlachetną działalność.
Wśród pieczary wciąż panowało milczenie. U tego tak zmiennego tłumu, wrażenie doznane w danej chwili było głębokie. Zdawało się, że cząstka wielkiej duszy Morrisa przeszła do wszystkich piersi.
A gdy wódz ich otworzył znowu usta wzywając do boju, rozległy się pełne zapału krzyki przeciw Anglii, przeciw protestantyzmowi, a nawet przeciw O’Conellowi.
Wpływ nieobecnego Oswobodziciela ustępował w obec wymowy Morrisa. Oskarżano go o brak odwagi. A że lud irlandzki w niczem miary zachować nie umie, wyśmiewano niedawne bożyszcze; nazywano go gadatliwym adwokatem, podporą szykany, chciwym prokuratorem, oskarżono go, iż sobie kupuje kamienice z dochodów stowarzyszenia „Rappel“.
— Morrisie! Kochanku nasz! wołali niektórzy ze łzami, jesteś naszym mistrzem, naszym przewodnikiem, naszym dobrym lordem! Morrisie, myśmy twoi z duszą i z ciałem! Powiedz co mamy czynić?
Drudzy mówili mniej, ale byli pohopniejsi do czynu. Król Lew i jego dziarscy towarzysze gotowi byli iść za Morrisem bodajby na kraj ziemi. Podpalacz wyglądał jak odurzony; tępy umysł jego zaczynał słabo odgadywać cały świat zupełnie nowych pojęć.
— Hurra! niech żyje Molly-Maguire! — zawołał rzucając nowy pieniek do ogniska.
I podczas gdy iskry, rozpryskując się na wszystkie strony posypały się wśród ciemnej nocy, z piersi tłumu wyrwał się okrzyk:
— Hurra! niech żyje dobry Morris, nasz pan kochany!
Morris mówił jeszcze. Każde słowo jego było przyjmowane jak wyrocznia. Nie myślano już o znienawidzonych dragonach. Całem sercem przebaczono tym niewiernym wykonawcom cudzej woli, zachowując gniew tylko przeciw Anglii. Dusze ich uszlachetnione brzydziły się nieużytecznym mordem, budziły się pod tchnieniem nieznanego uczucia — honoru.
Niestety!... nie na długo!
Dzień już zaczynał świtać, gdy zgromadzenie wyszło z galeryi Olbrzyma. Przedmioty zmieniły barwę i postać. Morze odpływało. Na skałach ślniły się wilgotne żółte i zielone trawy morskie. Olbrzymie bazaltowe schody podtrzymywały, jak wyniosłe kolumny, ruiny zamku Diarmidów.
Wybrzeże, mokre jeszcze świadczyło, iż morze podczas przypływu, podeszło bardzo blizko do wejścia pieczary.
Tłum rozszedł się.
Idąc wzdłuż drogi, grupy nie rozprawiały między sobą o losach Irlandyi ani o potężnej wymowie Diarmida. Nie to ich obchodziło! „Umawiali się wszyscy, iż się zejdą w pobliżu drogi z desek w bagniskach Clare-Galway. I wszyscy ci ludzie w opończach, w łachmanach, w burnusach czerwonych, stukali o ziemię potężnemi pałkami i wyli z radości myśląc o blizkiej śmierci dragonów Jej Królewskiej Mości.
— Czy wymowa Morrisa była daremną?...
Podczas gdy bracia jego udali się w kierunku Mamturh, on sam poszedł do Galway. Spełnił to, co w szczerości serca uważał za swój obywatelski obowiązek. Teraz, dobry syn, przypomniał sobie starca, cierpiącego wśród zimnych murów w więzieniu Galway.
Morris poszedł odwiedzić ojca.
W tymże samym czasie Owen i Kati dążyli razem zwolna drogą prowadzącą do Mamturhs. Znacznie byli wyprzedzili pozostałych uczestników zgromadzenia, ale szli bardzo wolno.
Katti zaledwie trzymała się na nogach. Szli w milczeniu i cierpieli oboje. Pomiędzy temi dwiema istotami tak kochającemi się dotąd, stanęła nieprzebyta zapora.
W mieszkaniu Mac-Diarmidów, Ellen siedziała na swem łóżku, podczas gdy mała Peggy spała jeszcze.
Młoda dziewczyna miała włosy rozpuszczone w nieładzie. Sztywne jej oczy pałały ogniem.
W głównej sali bydlęta chrupały po za wyciągniętym sznurem; Jermyn leżąc na pół na wspólnej pościółce, czuwał. Głowę miał opartą na ręku. Gniew nie mógł zatrzeć łagodnego wyrazu jego pięknej dziecięcej twarzy.
Jermyn widział, iż Ellen wróciła. I zapytywał siebie, czy Podpalacz zdołał spełnić powierzone sobie zadanie i czy dzień, który począł świtać, będzie ostatnim w życiu majora Percy-Mortimera.


XIII.
Porwanie.

„....Morrisie! ach! Morrisie przybądź mi na pomoc! ty, który mnie tak kochałeś, jak mogłeś mnie opuścić? Niestety! czyż możesz mnie karać za zbrodnię innego? czy mogłeś mnie odepchnąć, dla tego, iż Jerzy Montrath mnie porwał, biedną dziewczynę, nie mogącą się bronić i zawiózł do kraju Saksończyków?
„Albo może Morrisie sądziłeś, iż oddajesz mi usługę włożywszy mi na głowę hrabiowską koronę? Czyś sądził, iż będę szczęśliwą wśród tych okazałości Londynu i że potrafię zapomnieć o skromnym dachu starego Milesa, naszego ojca, albo o naszych braciach, o szlachetnej Ellen i o naszej miłości?
„Niestety! mam prawo tak się wyrażać chociaż jestem żoną lorda Jerzego, mogę mówić z tobą o naszej miłości Morrisie i powiedzieć ci: kocham cię, gdyż lord Jerzy zerwał ten związek, któremu Bóg nie błogosławił. Kamień grobowy oddziela mnie od świata. Albo należę do samej siebie, albo raczej, dopóki mi życia starczy, do ciebie Morrisie, do ciebie jedynie.
„Ale może ty mnie już nie kochasz.
„Mój Boże! codziennie klękam na zimnej ziemi, by cię błagać ze łzami, staram się znosić cierpliwie i bez szemrania karę, którą na mnie zesłałeś. Mój Boże, spraw by mnie Morris kochał jeszcze i bym go ujrzeć mogła przed śmiercią!...
„Czy pamiętasz, o mój drogi, iż tylko, gdyś patrzał na mnie, usta twoje uśmiechały się. Czy pamiętasz, gdyśmy razem przechadzali się po zielonych ścieżkach wśród gór, a twoje wielkie czarne oczy były zadumane i myśl okalała twoje szlachetne czoło, milczałam i nie wiedziałeś nawet, iż twoja Jessy jest przy tobie; umysł twój cały oddałeś na usługi ojczyzny; kochałam cię za to tem więcej i nie byłam zazdrosną. Czułam w sercu dla ciebie tylko cześć i podziwienie... ty masz duszę bohaterską Morrisie i synowie naszych synów śpiewać będą twoją chwałę.
„Ale po chwilach zadumy przychodziły serdeczne słowa i słodkie uśmiechy. Co za rozkoszna nadzieja, jakie wesołe projekta! jakie piękne marzenia!
„W śmiałem przedsięwzięciu do którego cię miłość ojczyzny popchnęła, czekały cię wielkie trudy i groźne niebezpieczeństwa; ale bym je chętnie z tobą dzieliła, a gdybyś zginął to bym i ja umarła.
„Wszystko między nami musiało być wspólne, życie i śmierć. Co się teraz z tobą dzieje Morrisie? Czyś zwyciężył? a jeżeli cierpisz, kto cię pociesza?
„Co porabia święty starzec Miles Mac-Diarmid, nasz ojciec? Czy opłakuje swą straconą córkę? a nasi bracia, tacy dzielni i tacy dobrzy, czy są szczęśliwi? Jermyn, biedne dziecko, nieraz spoglądał na szlachetną Ellen ze łzami w oczach.
„Niech go Bóg natchnie inną miłością, gdyż szlachetna Ellen ma serce dumne i żadne marzenia nie wzruszają nigdy jej dziewiczej duszy.
„Jak ona musi być piękną! Może myśli o mnie, gdy się przechadza samotna po ścieżkach wśród gór. Ja się często modlę o szczęście dla niej.
„Wszyscy oni znali mnie i kochali, gdym jeszcze swobodna i wesoła bujała pod jasnem niebem.
„Czułam się szczęśliwą w teraźniejszości i cieszyłam się nadzieją przyszłego szczęścia.
„A teraz nic nie mam, ani nadziei, ani szczęścia. Umarłam!
„Morrisie! czemu nie przybyłeś odebrać twoją narzeczoną? Ostatni raz widziałam cię w kaplicy protestanckiej. Kochałeś mnie jeszcze, gdyż wyciągnąłeś ku mnie ręce, a oczy twoje były zalane łzami. Morrisie! Moja miłości jedyna! Niech mnie Bóg strzeże bym cię oskarżać miała!
„Zdaje mi się, iż nieszczęście, które na mnie spadło, nie mnie było przeznaczone, zdaje mi się, iż moja katastrofa ocaliła szlachetną Ellen i że służalcy lorda Jerzego wzięli mnie za nią w dniu porwania.
„Była to nikczemna napaść. Wyszliśmy rano z Ellen na naszą zwykłą przechadzkę. Nasze czerwone burnusy były jednakowe i obie miałyśmy ciemne suknie. Ellen lubiła samotność; zwykle rozdzielałyśmy się na brzegu jeziora Corrib: ona wsiadała sama do czółna i płynęła do ruin Ballylough; ja szłam szukać ciebie Morrisie.
„Tym razem zamieniłyśmy role. Znajdowałeś się po drugiej stronie jeziora, ja tedy siadłam do czółna. Byłam wesołą, wiedziałam iż jesteś na tamtym brzegu i co chwila spodziewałam się ujrzeć płynące z tobą czółno. Minęłam już wyspę, na której znajdują się ruiny starego opactwa; jezioro było ciche i puste. Na raz w dali ukazało się czółno. Poczęłam na ciebie wołać Morrisie i silniej poruszać wiosłami.
„Na przodzie czółna stał mężczyzna; zdawało mi się, iż poznaję ciebie i spieszyłam ku tobie.
„Czółno płynęło na me spotkanie. Usłyszałam nieznane mi głosy i wybuchy śmiechu, ale już było zapóźno by się cofnąć: „Oto ona! oto ona” wołano, i czółno skierowało się wprost ku mnie.
„W jednej chwili Morrisie zawiązano mi usta jedwabną chustką i znalazłam się na pół żywą na dnie czółna.
„— Widzicie jej czerwony burnus, to niezawodnie ona, — mówiono. — Gdyby król Dermot żył jeszcze, albo król Neil, lub też król Farral, ta dziewczyna byłaby królową.
„— Ładna to zdobycz i dostanie się w udziale milordowi.
„Słyszałam te słowa i czyniłam rozpaczliwe wysilenia by się uwolnić, lecz kilku silnych mężczyzn skrępowało mi nogi i ręce.
„Musiałeś przepłynąć nie daleko od nas Morrisie, gdyś powracał do domu. Może nawet słyszałeś wśród otaczającej nas mgły ich złośliwe śmiechy. Ci ludzie dotykali mnie, oglądali i dyskutowali o mojej wartości, jak nasi rolnicy dyskutują o cenie konia lub wołu.
„Byli to Anglicy.
„Walcz Morrisie, włóż broń w rękę Irlandyi, gdyż duma Anglika nigdy w nas ludzi widzieć nie zechce; dopóki nie pozna on waszej siły i śmiertelne wasze ciosy go nie dosięgną.
„Na brzegu wsadzono mnie na konia i zasłonięto welonem. W drodze od jeziora do pałacu Montrath, spotkałam nie jednego znajomego. Biedni ludziska przyglądali się koniowi niosącemu tajemniczy ciężar; radziby podnieść zakrywającą mnie zasłonę, lecz otaczająca mnie straż odzywała się ostro, wieśniacy odkrywali głowy, wstrząsali łachmanami i szli w swoją stronę.
„Gwarno było w pałacu Montrath. Przygotowywano pożegnalną biesiadę. Umieszczono mnie w pokoju, w którym znajdowało się już kilka dziewcząt porwanych tak jak ja. Poznałam Magdalenę Lew z Claddagh, Mollę Mac-Duff naszą sąsiadkę i wiele innych.
„Załamywały ręce, wzywały pomocy braci i narzeczonych i płakały. Płakałyśmy razem.
„Gdy nadeszła godzina biesiady, posadzono nas za stołem.
„Na obrusie cieńszym od welonu panny młodej poustawiane były potrawy, których bym nazwać nie potrafiła i których smaku nie znam, najróżnorodniejsze likiery rumieniły się w licznych flaszkach, a szklanki błyszczały na około stołu, jak kryształy w grocie Ranach.
„Odpychałam wszystkie potrawy, usta moje nie dotknęły żadnego trunku.
„Moje towarzyszki, biedne dziewczęta, olśnione blaskiem świateł, upojone ciepłą i odurzającą atmosferą panującą w sali, przestały płakać! Szklanki ich napełniały się i wypróżniały; a blade policzki okryły się rumieńcem. Litość brała Morrisie patrzeć, jak biedne ofiary śmiały się i śpiewały.
„Gdyż śmiały się i śpiewały, zapominając o łzach, które w tej chwili wylewano w ich chatach....
„Nie myślały o rozpaczy swych matek. Czyżby mieli słuszność ci srodzy Anglicy, gdy utrzymują, iż dziecinne lata Irlandczyków, trwają tak długo jak ich życie.
„Jerzy Montrath, który siedział przy mnie, kazał mi śmiać się, pić i śpiewać. Mój opór doprowadzał go do wściekłości, można było sądzić, iż się wstydzi, że ofiara, która się dostała w udziale Jego Wielmożności, jest mniej potulną od innych.
„Niejednokrotnie podniósł rękę by mnie uderzyć. Był pijany. Lecz ja nie ulękłam się.
„Morrisie czemu mnie posądziłeś? czemu nie przyszedłeś spytać się co się dzieje w głębi mego sumienia?
„Rozpustna uczta przedłużała się. Moje nieszczęsne towarzyszki piły, nie zdając sobie sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa.
„Pozostałam jedna obojętna, wśród ogólnego upojenia.
„Morrisie, zdawało mi się, iż jesteś przy mnie. Chwilami uszy moje przestawały słyszeć wrzawę uczty i oczy nie widziały rozpłomienionych twarzy. Po Bogu, byłeś jedyną moją tarczą i obroną.
„Było już późno gdy wstano od stołu. Magdalen a Lew i inne moje towarzyszki, poszły chwiejnym krokiem za przyjaciółmi milorda; przez czas jakiś jeszcze, słyszałam ich śpiewy i śmiechy. Potem nastała cisza.
„Co się z niemi stało?
„Lokaje zjawili się w sali, w której pozostaliśmy sami, milord i ja. Milord z trudnością wstał z krzesła, słudzy podtrzymali chwiejące się jego kroki i odprowadzili go do sypialni.
„Tę pierwszą noc mej niewoli spędziłam na modlitwie. A gdy przestawałam modlić się, to myślałam o tobie Morrisie.
„I w chacie Mac-Diarmidów musiano też spędzić noc wśród trwogi i niespokojności, gdyż staruszek kochał mnie czule, a dla synów jego byłam najukochańszą siostrą.
„W kilka dni później znalazłam się pod Londynem, w bogatym pałacu, położonym w blizkości Ryszmondu. Pałac ten był jeszcze okazalszym od pałacu w Montrath, który się tak dumnie wznosi wśród naszych wiosek osamotnionych; lecz nie przyglądałam się wspaniałościom tej szlacheckiej siedziby; każda mila, która mnie oddalała od Irlandyi, odejmowała mi resztki odwagi.
„Byłam tak daleko od ciebie Morrisie!
„Lord Jerzy zaledwie przemówił do mnie podczas podróży.
„Przybył do Ryszmondu chory. Męcząca podróż po nużącej pijatyce sprowadziła chorobę i tydzień przeleżał w łóżku. Przez cały ten czas nie widziałam go ani razu. Byłam zamkniętą w małym pokoju, z oknami wychodzącemi na Tamizę. Usługiwała mi angielka, która przemawiała do mnie z ironicznem uszanowaniem.
„Jednej nocy zabrano mi moją odzież irlandzką i musiałam nazajutrz przywdziać szaty wielkiej damy. Było to drobnostką w tak wielkiem nieszczęściu, wydało mi się jednak, iż odebrano mi ostatnie ogniwo łańcucha łączącego mnie z Irlandyą.
„Zostawałam prawie zawsze samą. Czas mi schodził na przyglądaniu się okolicy. Była ona piękną lecz w niczem nie podobną do naszego Connaugth; po drodze przejeżdżali panowie różni z pięknemi paniami. Raz przyszła mi myśl otworzyć okno i wołać o pomoc.
„Wśród tych Anglików i Angielek może się znajdzie jeden człowiek z sercem.
„Lecz pokój mój był więzieniem; okna nie można było otworzyć.
„Później dostałam się do więzienia stokroć cięższego, oczy moje nic nie widzą prócz wilgotnych ścian. Ale wstępując do tego grobu, nie doznałam większej przykrości, jak wtedy, gdy się przekonałam, iż jestem uwięzioną.
„Nadzieja tak łatwo górę bierze u tych, którzy się jeszcze nie oswoili z cierpieniem. Zdawało mi się, że za tem zamkniętem oknem odnalazłabym wolność szczęście, Irlandyę i ciebie Morrisie!
„Próbowałam otworzyć je. Sługa angielka przybyła natychmiast usłyszawszy łoskot i zastała mnie zalewającą się łzami. Była to kobieta młoda jeszcze i na twarzy, której znać było ślady piękności. Nazywała się Marya Wood. Nigdy w jej oczach nie spostrzegłam śladu litości.
„Zwykle, gdy się do mnie zbliżała, na twarzy jej malował się wyraz fałszywej pokory i zarazem szyderstwa. Niejednokrotnie spostrzegłam, iż policzki miała zarumienione, wzrok zamglony i chód chwiejny. Zapach likierów rozchodził się po pokoju gdy się zbliżała.
„— Czego sobie jaśnie pani życzy? — rzekła rzucając na mnie jak zwykle ironiczne spojrzenie.
„— Cóż chcą ze mną zrobić? — zapytałam jej.
„— Milord ma się lepiej, — odrzekła Angielka, — sądzę, iż jutro rano będzie mógł pani oświadczyć, jakie są jego względem niej zamiary.
„Gdy ta kobieta wyszła, padłam na kolana i po chyliłam głowę ku ziemi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„To byłeś ty Morrisie, tam w nizinie, w irlandzkiej opończy! Jakże mi serce zabiło! Za pierwszem spojrzeniem poznałam cię.
„Dusza moja rwała się ku tobie; wyciągnęłam ręce i wymówiłam twoje nazwisko.
„Wołałam cię, aż mi tchu i sił zabrakło! Nie słyszałeś mego głosu, szedłeś wzdłuż drogi, spoglądając wciąż na dom lorda Jerzego, ale nie mogłeś mnie dojrzeć za żelazną kratą.
„Byłeś bardzo blady Morrisie, a twój chód świadczył o nużącej podróży. Na zmienionej twarzy malowała się troska.
„Cierpiałam, widząc cię tak smutnym, ale byłam szczęśliwą! Twoja boleść była nowym dowodem twej miłości.
„Przybyłeś by mnie odszukać, przybyłeś z tak daleka, sam jeden, piechotą i pewnie przez całą drogę tylko o mnie myślałeś.
„Szedłeś wciąż naprzód i niebawem na rogu parku miałeś mi zniknąć z oczów.
„Wydało mi się w tej chwili, iż tracąc cię z oczów, tracę moją ostatnią nadzieję.
„Zawołałam cię raz jeszcze, pierś mi się rozdzierała w tym krzyku.
„Słowa zamierały mi w gardle; już cię więcej dojrzeć nie mogłam.
„Padłam na znak. Zamiast ciebie Morrisie, Marya Wood, służąca Angielka zjawiła się na me wołanie, ukazawszy we drzwiach swą fizyognomię zarumienioną od trunku.
„— Niech się pani nie niecierpliwi, — rzekła z szyderczym śmiechem, — milord jest już zdrów i dłużej niż jeden dzień nie będziesz pani na niego czekać.


XIV.
Grób.

„Jak spędziłeś Morrisie ten wieczór? Ja odchodziłam od zmysłów; nadaremnie krwawiłam moje biedne ręce usiłując rozwalić ściany mego więzienia; chciałam też, a była to myśl równie może szalona, pójść upaść do nóg lorda Jerzego i błagać jego litości.
„Po północy, wycieńczona, rozgorączkowana, padłam na łóżko. Śniło mi się, iż jesteś przy mnie, potrzebowałam tylko rękę wyciągnąć by dotknąć twej odzieży, niestety, był to tylko sen.
„Mimo groźnej zapowiedzi angielki, milord nie pomyślał o mnie nazajutrz. Cały dzień oczekiwałam cię Morrisie, spoglądając z po za firanek mego okna, lecz oczekiwałam cię nadaremnie.
„Ale wieczorem, co za radość i nadzieja! W dolinie, w tem samem miejscu, gdzie cię widziałam wczoraj, ujrzałam kilku wędrowców, starca z długiemi białemi włosami, ośmiu tęgich młodzieńców i młodą dziewczynę z pięknemi szlachetnemi rysami.
„Opończe, laski irlandzkie, czerwony burnus!
„Irlandya! Irlandya!
„Dobry szlachetny ojciec! święty starzec! poznałam jego twarz szanowną, gdy szedł pod górę wolnym krokiem. Poznałam silnego Micheya i Natty i wesołego Sama, Larry, Dana, Owena, który myślał zapewne o swej ślicznej Latti i Jermyna, biedne dziecko, które kocha nie śmiejąc spojrzeć w głąb swego serca. Poznałam też szlachetną Ellen i wydało mi się, iż zaszła w niej pewna zmiana. Jakaś melancholia osłaniała jej dumną twarz, a jej wielkie czarne oczy patrzały rzewniej i łagodniej.
„I ty byłeś między nimi Morrisie, mój narzeczony, ukochany wśród wszystkich, ty, którego wspomnienie utrzymuje mnie jedynie przy życiu.
„W połowie pagórka, stary Miles zatrzymał się i oparł na długim kiju pomarszczone ręce. Jego wzrok pełen goryczy, zwrócił się na dom lorda Jerzego, który mu wskazywałeś. A wszyscy bracia za przykładem starego Milesa wyciągnęli ku mnie ręce, a oczy ich pałały gniewem.
„Jakże nie miałam sądzić, iż jestem ocaloną! Mac-Diarmidowie, najtęższa młodzież z całego Connaught byli blizko mnie. Ośm dzielnych, kochających mnie serc! Złożyłam dzięki Bogu, dusza moja pałała już tylko radością i nadzieją.
„Jeszcze jedna noc! ale przysięgam, to będzie ostatnia!
„Morrisie, niech ci Bóg odda dzień szczęścia, za każden dzień mego cierpienia! Nie podobało ci się odprowadzić mnie pod dach starego ojca.
„Co się nazajutrz stało, nigdy tego dobrze nie wiedziałam. Słyszałam tylko jakąś wrzawę i bójkę, po której wszystko się uciszyło.
„W godzinę później, lord Jerzy kazał mnie przyprowadzić i rzekł:
„Za tydzień zostaniesz milordową Montrath.”
„Chciałam coś odpowiedzieć, kazał mi milczeć i wyjść. Marya Wood, odprowadziła mnie. Ściskała mi rękę, śmiejąc się: „A to pocieszna historya! mruczała; masz pani szczęście, na honor! Zabawa będzie drogo lorda Jerzego kosztować... ale niewiadomo jak się to wszystko skończy”.
„Kobieta ta wytłómaczyła mi w kilka dni później, żeś to ty Morrisie zmusił lorda Montrath i że mój los jest twojem dziełem.
„Byłeś moim panem, miałeś prawo wydać na mnie wyrok.
„Tydzień minął. Obleczno mnie w jedwabne szaty, włożono dyamenty na czoło, przepasano złotą opaską. Uklękłam obok lorda Jerzego w kaplicy protestanckiej. Słyszałam za sobą twój przyspieszony oddech Morrisie.
„Czas był jeszcze wszystkiemu zapobiedz, ale niewyrzekłeś ani słowa, a milczenie twoje zrozumiałam jako rozkaz.
„Przyjęłam lorda Jerzego za małżonka.
„Wsiadając do powozu, usłyszałam twój głos:
„Niech będzie szczęśliwą milordzie, mówiłeś groźnie.
„Szczęśliwą Morrisie! niech ci Bóg wybaczy ten wyraz, który spadł na me serce jak bryła lodu.
„Odjechałeś i już cię więcej nie widziałam.
„Wieczorem lord Jerzy rzekł do mnie:
„Jesteś moją żoną, ale cię nienawidzę i zabiję cię.
„Odjechał do Londynu, zostawiwszy mnie samą w Montrath-House z służącą.
„Miesiące tak upłynęły. Nie żaliłam się. Lord Jerzy zapowiedział, iż mnie zabije: czekałam.
„Morrisie, czy odczytywałeś kiedy listy pisane do naszego ojca, w których imię twoje nigdy wzmiankowane nie było, chociaż je dla ciebie przeważnie pisałam. Czy odczytywałeś je na tych ścieżkach, po których chodziliśmy razem. Czyś zapłakał nad biedną Jessy? czy wspomnienie moje nie wywołało uśmiechu na twe usta?
„A gdy naraz listów nie stało, gdy dnie i miesiące mijały nie przynosząc oczekiwanych wieści, udałeś się znowu do Londynu, wszak prawda?
„Biada lordowi Jerzemu! jestem już może pomszczoną!
„Tyś taki odważny i silny!
„...Szalona! Za cóż mam być pomszczoną? Ty jesteś przekonany żem umarła, umarła w mem łóżku i zapewne modliłeś się u stóp kamiennego krzyża z napisem Jessy O’Brien, na cmentarzu w Ryszmondzie.
„Morrisie, pod tym krzyżem nie ma nikogo i dałby Bóg, by moje ciało tam leżało! Bóg przebacza wszystko tym, którzy wiele cierpieli; dusza moja była by już z Bogiem.
„Raz tylko jeszcze ujrzałam Jerzego Montrath. Rzekł do mnie:
„Muszę zostać wdowcem by się ożenić z kobietą z mojego stanu. Nie mam odwagi, żeby cię zabić, ale przyjrzyj się słońcu, gdyż je po raz ostatni oglądasz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Co potem zaszło nie pamiętam. Po wieczornym posiłku uczułam silny zawrót głowy i usnęłam. Jak długo spałam nie wiem. Pozostało mi tylko wspomnienie przykrego snu, jak gdybym brała udział we własnym pogrzebie. Leżałam w trumnie, słyszałam jak zabijano jej wieko i czułam, że ją spuszczano do grobu. Przebudziłam się wśród zimowej nocy. Nie byłam ani w mem łóżku, w którem zasnęłam, ani w grobie, jak mi się we śnie przywidziało, ale jechałam w zamkniętym powozie. Otworzyłam oczy, ciemno było na około mnie. Dotknęłam ręką mej twarzy i zamiast policzek, uczułam twardą maskę, zrobioną na podobieństwo moich rysów.
„Krzyk wyrwał mi się z piersi, ledwie jednak mogłam dosłyszeć dźwięk mojego głosu, gdyż maska ściskała mi usta i tylko przez wązk pozostawioną szparę z trudnością oddychałam.
„Ochłonąwszy z przerażenia, poczęłam zastanawiać się nad tem wszystkiem co się ze mną stało, mięszając w myśli wypadki rzeczywiste z wspomnieniami owego dziwnego snu i zaczynałam podejrzywać, iż nie był on może tak dalekim prawdy.
„Milord spełnił swą groźbę. Nie miał odwagi mnie zabić, a jednak usiłował pozbyć się mnie i usunąć ze świata. Dzięki zadanemu mi narkotykowi, wpadłam w stan zupełnego znieczulenia, z którego skorzystano, by mnie ogłosić za umarłą i zapewne pochować! Czujność władz i podejrzenia, jeżeli jakie były, przygłuszono pieniędzmi!
„Milord Montrath jest tak bogatym!
„Im bardziej się nad swym losem zastanawiała, tem więcej przypuszczenia moje wydawały mi się prawdo podobniejszemi. Po odbytej komedyi pogrzebu, wydobyto mnie z grobu i wywieziono!
„Ale dokąd? Gdzież mnie ukryć zamierzano? Po wóz już jechał czas długi, zdawało mi się jednak, że się obraca wciąż w kółko i powraca w to samo miejsce. Razem ze mną jechała druga kobieta, ale ani na chwilę nie przerwała milczenia. Poznałam jednak zaraz Maryą Wood. Powietrze w powozie było przesiąknięte dusznemi wyziewami araku i wódki.
„Tymczasem nadszedł dzień, poznałam to po słabym promyku światła, jakie się przecisnęło pomiędzy maską i memi ustami.
„Powóz nie zatrzymywał się ani na chwilę. Zdaje mi się jednak, że kręciliśmy się wciąż nakoło Londynu i może będę mogła wytłómaczyć ci kiedyś na czem opierałam podobne przypuszczenia. Cała ta długa jazda tylko udawała daleką podróż. Chciano wprowadzić mnie w błąd i odebrać mi wszelką możność rozpoznania gdzie się znajduję.
„Trzeba było widocznie, bym uchodziła za umarłą i gdyby moje wołanie ratunku wydostały się kiedy na zewnątrz, by nikt mi z pomocą nie pospieszył.
„Jak tu pomódz biednej istocie wołającej o ratunek, a która nawet wskazać nie umie, gdzie jej z takowym pospieszyć trzeba.
„Co począć? Może i oczy czyje wyczytają tę skargę podpisaną krwią moją, lecz nadaremnie szukać będą nieszczęśliwej ofiary. Ty nawet Morrisie, gdyby Bóg ci pozwolił znaleźć ten mój ostatni może krzyk rozpaczy, nadaremnie szukałbyś mnie!
„Nie wiem bowiem sam a gdzie się znajduję!
„Jakieś niewyraźne przeczucie powiada mi, iż jestem w Londynie, ale nie mam najmniejszej pewności. Może zawieziono mnie do Francyi, może do jakiego kraju, którego i nazwiska nie znamy, my biedni ludziska z Connaught. Podróż bowiem trwała długo, kilka razy światło dostające się przez szparę w masce następowało po zupełnych ciemnościach. Wreszcie wsadzono mnie na okręt i długi czas na nim przebyłam.
„Lord Jerzy jest bogatym. Jeżeli mógł, jak przypuszczam przekupić lekarza, który stwierdził śmierć moją, tem łatwiej mógł nabyć własny statek z obsługą zaprzedaną mu z duszą i z ciałem. Okręt ten niezawodnie do niego należał, wraz z sternikiem i z majtkami, gdyż na moja jęki, żadna litościwa dusza nie odpowiedziała. Prócz mnie i Maryi Wood nie musiało być żadnego pasażera, słyszałam bowiem tylko rubaszne wykrzykniki majtków, których głos brzmiał wśród smutnego szumu wiatru, jęczącego między żaglami.
„Czyżbyśmy płynęli po Tamizie? czy też na pełnem morzu? Ale Tamiza jest tak szeroką jak morze. Zdawało mi się jednak, że gdyśmy odpływali, jako też gdyśmy przybijali do brzegu, bałwany były mniej wzburzone. Prawdopodobnie wypłynęliśmy na morze, a następnie wrócili Tamizą i jestem w Londynie.'
„W każdym razie wysadzano mnie na brzeg i uczułam stały ląd pod stopami. Poprowadzono mnie ulicą spadzistą, słyszałam zgrzyt bram otwieranych i kluczy w zamku, naraz odjęto mi maskę.
„Znajdowałam się w obszernej sklepionej sali, z wilgotnemi ścianami, do której światło dochodziło wązkim otworem pozostawionym ukośnie w murze. Ujrzałam przed sobą towarzyszkę podróży, ową angielską sługę z Ryszmondu. Była w bogatej odzieży, z brylantowemi pierścionkami na palcach, z perłami we włosach, a twarz jej, na której pozostały ślady pijaństwa, była uśmiechniętą.
„— Będziesz tu jaśnie pani mieć ładny apartamencik. Nikt jej w rozrywkach przeszkadzać nie będzie. Tak to się dzieje na świecie, jedni spadają nizko, drudzy się wznoszą. Zdaje mi się, że mnie jaśnie pani przyniosła szczęście.
„Ukłoniła mi się z szyderczem uszanowaniem.
„— Żegnam jaśnie panią, — rzekła, — i pozostaję na zawsze pokorną służką Waszej Wielmożności.
„Marya Wood wyszła. Pozostałam samą.
„Gdy pierwsze chwile przygnębienia, które mnie przykuło do mego miejsca przeszły, usłyszałam dziwny szmer w tej stronie, którą wyszła angielka. Długi czas nie mogłam sobie zdać sprawy zkąd on pochodził. Dopiero gdy ustał, zdołałam rozpatrzeć się w ciemności i odgadnąć przyczynę.
„Zamiast drzwi, któremi się tu dostałam, ujrzałam kamienie wiązane wilgotnem jeszcze cementem. Szmer, zasłyszany przezemnie, pochodził od mularzy, którzy zamurowali drzwi.
„Jestem tedy zamkniętą w grobie! Morrisie, już cię więcej nie zobaczę!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
„Wiele dni upłynęło od tego dnia strasznego. Jestem samą, wiecznie samą! Głosu ludzkiego odtąd nie słyszałam. Istoty ludzkiej nie widziałam na oczy. Mój grób jest obszerny. Mam łóżko, na którem mogę spocząć, mam chleb, wodę, bieliznę i odzież. Pewnie jej zużyć nie potrafię.

„Morrisie, niezawodnie byś mnie nie poznał. Muszę być bardzo zmienioną! Tyle się napłakałam! Już od kilku miesięcy nie widziałam mej twarzy w zwierciadle, ale ręką dotykam mej twarzy i śledzę na niej postępy zniszczenia. Spiesz się Morrisie jeżeli chcesz mnie jeszcze zastać żywą.
„Śmierć się zbliża, jakże bym ją błogosławiła, gdybyś był przy mem łożu.
„Ale umrę bez ciebie! Jakaż szlachetna ręka chciałaby zanieść ci moją skargę? Przeczucie mi mówi, niestety! iż jestem zdała od Irlandyi! Nie znam tego powietrza, którem oddycham! to nie jest ukochana atmosfera naszego Connaught.
„Umrę zdala od ciebie; słodki wietrzyk rodzinny nie uniesie mojego ostatniego tchnienia, ciało moje spocznie w nieznanej ziemi.
„Mój Boże, jakże bym chciała przebić ten mur kamienny i zobaczyć otaczający mnie świat, chociażby przez chwilę.
„Im więcej się zastanawiam, tem bardziej nabieram przekonania, iż jestem w Londynie. Przez te kilka godzin, które spędziłam w wielkiem mieście, słyszałam bezustanny gwar i szum na około siebie. Ten że sam szum słyszę i teraz Morrisie, słyszę go dniem i nocą, gwar olbrzymiego miasta dochodzi wciąż moich uszów.
„Bieliznę moją tnę na kawałki i piszę na niej do ciebie Morrisie, gdyż wciąż łudzę się nadzieją, iż będziesz kiedyś czytał opowieść mojej biedy i ta nadzieja jedynie utrzymuje mnie przy życiu. Nie chcę stracić i jednego szmatka płóciennego, chleb mój codzienny gniotę na ciasto, wyrabiam z niego cienkie tabliczki i przyczepiam do nich zapisane płatki, a następnie przez ów ciasny otwór w murze, wyrzucam je na zewnątrz.
„Gdzie one padają? Ów bezustanny szum, który słyszę, musi przecie pochodzić od ludu?
„Wielu z nich słyszało zapewne moje wołanie, nikt nań nie odpowiedział. O są to niezawodnie Anglicy!
„Rano, w południe i wieczorem, otwiera się mała klapa umieszczona w środku sklepienia i spuszczają moje pożywienie na sznurze, który natychmiast podnosi się nazad w górę i klapa zostaje zamkniętą. Nigdy nic innego nie widzę i nie słyszą prócz tego szumu, tego gwaru ludzi szczęśliwych, mogących oglądać słońce i owe krzyki szydercze ludzi wolnych, urągających biednej uwięzionej.
„Z początku, za każdym razem gdy klapę otwierano, wołałam z całych sił moich, błagając o litość. Głos mój odbijał się o powierzchnię sklepienia i rozchodził się z dziwnem, donośnem brzmieniem, tak że sama się go lękałam.
„Teraz, przyzwyczaiłam się do milczenia, ale czasami jeszcze, gdy wiem, iż mnie istota ludzka dosłyszeć może, usta moje otwierają się mimowoli i krzyk wyrywa się z piersi. Sklepienie brzmi i głos mój rozchodzi się wzmocniony i powtórzony przez echo, lecz nikt nań nie odpowiada.
„I nikt nigdy nie odpowie!
„Czuję się bardzo słabą; od kilku dni z trudnością przejść mogę przez salę, która mi za grób służy; oddech mój jest rzadszy i trudniejszy. Może to śmierć się zbliża.
„Pójdę do Boga Morrisie, modlić się za ciebie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Była to obszerna izba, oświecona słabem światłem. Wchodząc do niej, trudno było zrazu ocenić jej kształt i wymiary. Gdy się oko przyzwyczaiło do tej niepewnej jasności, spostrzegało wielkie czarne mury, tu i owdzie popękane, wilgotne, przykryte jednem sklepieniem. Ściany te były całkiem nagie, tylko naprzeciw szpary przeprowadzającej światło, znajdowały się połamane szczątki dużego, kamiennego krycyfiksu.
W rogu umieszczone było małe łóżko, przykryte białą pościelą.
Naprzeciw strzelnicy, stał stół o trzech nogach, a przy nim młoda kobieta siedziała na pieńku.
Było to jeszcze niemal dziecko, słodka i naiwna istota stworzona, zdawałoby się, tylko do pieszczot i do uśmiechu. Była bardzo bladą i cierpienie srodze napiętnowało jej wielkie niebieskie oczy, o łagodnem spojrzeniu. Ale ani na tej wychudzonej twarzy, ani w tych wpadniętych oczach, ani na tych ustach, z których krew zupełnie odbiegła, nie można było dostrzedz śladów goryczy.
Wyglądała jak biedny kwiat, który więdnął, a chyląc się na łodydze, zachował jeszcze upajającą woń i piękne barwy.
Wzrost miała słuszny; jej wychudła kibić nie straciła jednak wrodzonego wdzięku, było coś uroczego i niewinnego w całej jej postaci. Na jej czole około którego spadały gęste kędziory czarnych włosów, malował się wyraz spokojnej boleści, smutek cichy i pełen rezygnacyi.
Musiała być ona powabną jak mało która młoda dziewczyna i mimo śladów cierpienia, blada twarz jej, zachowała wdzięk anielski.
Dawno już uśmiech nie postał na tych ustach, od dawna już zasmucone te oczy straciły blask iskrzący, który jaśnieje z pod długich rzęs młodych, szczęśliwych dziewcząt. Ale jakże te źrenice, musiały błyszczeć niegdyś i jakże pięknym musiał być uśmiech szczęścia tej kochanej istoty, w obec której gniew stawał się niepodobnym i której jedno spojrzenie powinno było najokrutniejszych rozbroić.
Biedna Jessy!
Nielitościwa i podła złość ludzka zawisła jednak nad nią. Znalazł się kat, który ją żywą zaniknął w tym grobie, człowiek należący do tego dziwnego narodu, który pierwszy zapłakał nad losem czarnych niewolników, ale którego oczy nie znają łez dla męczenników białych.
Nie nienawidziła ona jednak tego człowieka. Nadmiar niedoli nie natchnął tej świętej duszy, żądzą zemsty.
Przed nią na stole leżały długie paski białego płótna, na których pisała zwolna i z wielką trudnością.
Dzień chylił się ku końcowi. Zostawiła jeden wiersz nie dokończony i położyła ołówek. Wychudłe swe ręce skrzyżowała na piersi.
Przez kilka chwil siedziała pogrążona w dumaniu, n a pochylone czoło spadały pukle jej włosów. Oczy na pół otwarte były skierowane na niedokończony wiersz, w którym napisała imię Morrisa.
Długo pozostała tak nieruchomą, wreszcie dwie łzy spłynęły jej na policzki.
Stało się to mimo jej woli, była tak przyzwyczajoną do łez, że gdy jakie weselsze wspomnienie przesunęło się jej w marzeniu, usta rozkosznie uśmiechnęły się. Była w tej chwili piękną jak dawniej, piękną jak aniołowie z nieba.
I wśród uśmiechu usta się jej poruszyły, głosem dźwięcznym, pieszczotliwym jak u dziecka, wyszeptała imię Morrisa.


XV.
Jego Wielmożność lord Montrath.

Pałac Montrath, który okoliczni mieszkańcy zwali chętniej pałacem nowym, wznosił się o dwieście kroków od ruin zamku Diarmidów. Tenże zajmował niemal całe płaskowzgórze stanowiące szczyt góry Ranach, tak że już obok niego, nie było miejsca na żadne inne budowle.
Pałac Montrath został wybudowany przez dziadka dzisiejszego właściciela, Milesa Fultona, barona Montrath. Był to budynek iście angielski, w stylu tych ślicznych pałacyków, tak obficie rozsianych we wszystkich hrabstwach zamożnej Anglii. Miał jednak jakiś odrębny wdzięk, był mniej banalny, posiadał nieco samoistności, fantazyi, pewną odrębną fizyognomię i kontury nieco odbiegające od tego szablonowego planu, którego się architekci angielscy niewolniczo trzymają od stu pięćdziesięciu lat.
Prześliczne położenie przyszło też w pomoc sztuce. Z okien pałacu widać było z jednej strony ten sam daleki i piękny pejzaż, jak i z folwarku Montrath, a z drugiej, zatokę Kilkerram i niezliczone wyspy.
W chwili gdy sprzysiężeni Molly-Maguire dążyli na nocne zebranie w galeryi Olbrzyma, lord Jerzy Montrath, właściciel tego obszernego majątku, zgromadził w bibliotece z pół tuzina osób, które z głowami pochylonemi i z uśmiechem na ustach, zdawały się witać go życzliwie.
Lord Jerzy mógł mieć lat około czterdziestu, był wysoki, silny i przedstawiał w wysokim stopniów typ angielski, po którym zawsze można poznać mieszkańca Wielkiej Brytanii, w jakiejkolwiek z pięciu części świata.
Był ubrany podług ostatniej mody londyńskiej. Rysy jego były dosyć piękne, lecz za drobne stosunkowo do tłustej, mięsistej fizyognomii. Brakowało im wybitnego charakteru i były jakby przygniecione parą gęstych faworytów, które począwszy od ucha, rozchodziły się po stronach w kształcie wachlarzy. Włosy miał kędzierzawe, krótko strzyżone. Brwi blond, z białym odblaskiem, nie ocieniały oczów jasnych, przezroczystych wyglądających jak z porcelany.
Cała postawa była zarówno jak i twarz, proporcyonalna, lecz nieco za otyła i ociężała.
Lord Jerzy, mimo swoich czterdziestu lat, należał do młodzieży nadającej ton w Londynie. Nie był on bynajmniej jednym z tych lordów irlandzkich, przezwanych szyderczo lordami Związku, którzy uzyskali dyplomy szlacheckie za cenę zdrady ojczyzny; ale prawdziwy pan z panów; przodkowie jego byli już baronami za czasów Wilhelma i lordowie Montrath posiadali olbrzymi dziedziczny majątek, w dobrach ziemskich.
Dochody jego wynosiły od czterdziestu do czterdziestu pięciu tysięcy funtów sterlingów rocznie. Do niego należał niemal cały obszar ziemi między jeziorami i morzem, a folwarki jego, pokrywały stoki gór Mamturk.
Ludzie, których wezwał do siebie dnia tego, byli jego agentami.
Główny z nich, administrator majątków, nazywał się Robert Crakenwell. Był on w jednym wieku z milordem i wcale przyzwoicie wyglądał. Gdyby tylko posiadał kilka tysięcy funtów dochodu, mógłby doskonale w Londynie odgrywać rolę pana.
Żył on długi czas w stolicy, gdzie stracił skromną rodzicielską schedę. Bywał wtedy w najlepszych towarzystwach i niejedni brali go za prawdziwego lorda. Trzymał wszystkie zakłady, grał w Brighton i w Rath, miał konie na wyścigach w Epsom i używał wśród sportsmenów dobrej reputacyi.
Te zalety pozyskały mu szacunek lorda Jerzego, który go zrobił swoim administratorem. Natraciwszy niemało pieniędzy, Robert Crahenwell stał się człowiekiem pełnym rozwagi i obdzierał ze skóry biedaków, umierających z głodu.
Inni agenci, którzy wszyscy byli Irlandczykami, stali skromnie na uboczu i widziano jedynie wielkie ich kędzierzawe głowy i peleryny irlandzkich opończy. Dwóch tylko występowało śmielej; Dirch Mellyn, zastępca Lukassa Neale nad brzegiem Mogny i Noll Noose z Connemara.
Jerzy Montrath wyciągnął się na kanapie, wsparłszy obie nogi na podnóżku; w jego przezroczystych oczach znać było zmęczenie z podróży. Crakenwell siedział na krześle, inni agenci stali, nie starając się zbliżać zanadto do Jego Wielmożności.
— Spieszmy się! — rzekł lord Jerzy, tłumiąc ziewanie. — Panie Crakenwell, zechcij pan powiedzieć tym poczciwcom po co ich do siebie wezwałem.
— Milordzie, — odpowiedział administrator z udanem uszanowaniem, pod którem jednak znać było pewne lekceważenie, — zgrzeszyłbym po tak naglących listach Waszej Wielmożności, gdybym był czekał do tej chwili ze spełnieniem jego rozkazów. Mówiłem już z tymi panami i to niejednokrotnie.
Montrath spojrzał na dwóch agentów, którzy się wysunęli naprzód, a następnie na Crakenwella. Spojrzenie to było do pewnego stopnia błagalne. Ale administrator nie zdawał się rozumieć proźby, pozostał nieruchomy i milczący.
Obydwaj agenci wytrzymali odważnie spojrzenie milorda. Dirch Mellyn strzelał na wszystkie strony małemi oczkami, Noll Noose kręcił w palcach swój kapelusz i uśmiechał się słodko. Po za nimi słychać było tylko ciche pokorne szepty.
— Gdyby mi wolno było odezwać się, — rzekł Noose z niezgrabnym ukłonem, — rzekłbym Waszej Wielmożności, iż szczęśliwy jestem, iż mogę Go widzieć... najprzód by mu złożyć moje uszanowanie.... A przytem... czasy są bardzo ciężkie, wszak prawda Mellynie?
— Ach! — zawołał Dirch, — jak świat światem, nie widziano jeszcze podobnej nędzy.
— Nigdy jeszcze! — powtórzyli chórem wszyscy inni agenci, którzy przeczuwali, iż Jego Wielmożność, zażąda od nich jako dzierżawców pośredników, jeszcze większych czynszów od tych, które dotąd płacili.
— To wielka prawda! — mówił dalej Neli, — i nigdy jeszcze chwila nie wydała nam się właściwszą, by prosić Waszą Wielmożność o zmniejszenie czynszów.
Dirch Mellyn kaszlnął i spojrzał w głąb swego kapelusza, nie śmiejąc patrzeć jakie wrażenie zrobiła tak śmiała propozycya. Wszyscy inni pośrednicy westchnęli głęboko i cofnęli się jeszcze bardziej w głąb sali. Noll jeden odważył się utkwić w milorda swoje bezbarwne, głupkowate źrenice.
Administrator Crakenwell usiłował wstrzymać się od uśmiechu. Lord Jerzy ziewnął.
— Wielu was jest pośredników w majątku Montrath? — zapytał.
— Ośmiu proszę, Waszej Wielmożności, — odpowiedział Neli, — od czasu śmierci tego biednego Lukassa Neale. Zaś w majątku administrowanym przez bank londyński, jest ich zdaje się sześciu. P. Crakenwell będzie to lepiej wiedział.
— A o wiele chcecie by wam zmniejszono? — zapytał jeszcze lord Jerzy.
Dirch Mellyn podniósł głowę ze zdziwieniem i przestał spoglądać w głąb swego kapelusza. Na wązkiem czole Nella Noose zajaśniał promyk nadziei.
— Niech. Bóg błogosławi Waszą Wielmożność! — wyszeptał tonem namaszczonym. — Nie wiem ile by żądał Oliwier Turner, który jest bogaty i mógłby zrobić małe poświęcenie dla swego pana. Nie ma go tutaj zacnego chłopca! ale Dirch Mellyn i ci drudzy, ja zwłaszcza, jesteśmy biedniejsi niż Job. I zniżenie ceny dzierżawnej o sto gwinei bardzo by mi się przydało.
— Ja bym też o podobną sumkę prosił, — rzekł Mellyn z westchnieniem.
Inni dodali.
— I my byśmy też więcej nie żądali.
Wszyscy ci poczciwsc, aczkolwiek odziani jak i inni włościanie w Irlandyi, bogacili się jednak powoli kosztem biedniejszych swoich sąsiadów. Trzymali oni w dzierżawie znaczną część majątku Montrath i dzierżawili z drugiej ręki małe cząstki tysiącom biedaków.
Takie to jest stanowisko midlemanów t. j. dzierżawców pośredniczących pomiędzy panem ziemi i rolnikami.
Najczęściej, pomiędzy dziedzicem a wieśniakiem pracującym na roli, istnieje kilku pośredników. W Londynie znajduje się kilka agencyj, które wydzierżawiają znaczne obszary ziemi w Irlandyi i oddają je w administracye pełnomocnikom mieszkającym w jednym z główniejszych miast Zielonej wyspy. Pełnomocnicy ci mają na miejscu podkomendnych agentów, którzy zajmują względem pełnomocników takie same stanowisko, jak pełnomocnicy względem agencyi bankowych, agencye względem lordów, właścicieli ziemskich. Tym sposobem, nędzny kawałek pola obsadzonego kartflami, zaledwie wystarczający na wyżywienie rolnika, który je uprawia, musi opłacić podkomendnych agentów, pełnomocników, zapewnić zysk agencyi bankowej i stanowi jeszcze główny dochód lorda-dziedzica. Wieśniak też zabija się w tej niewdzięcznej pracy; pośrednicy wypasają się lub też zostają zamordowani. Lord zaś pobiera dochody, nie pyta o resztę i nie próbuje nigdy zgłębić tej otchłani nędzy.
Montrath wysłuchał z minę obojętną proźby swych pośredników.
— A ty panie Crakenwell, — rzekł, — czy nie masz zamiaru przedstawić mi życzenia w tym rodzaju!
— Mam dostateczne utrzymanie w majątku Waszej Wielmożności i nie myślę dorabiać się majątku.
— Dorabiać się majątku! — powtórzyli żałosnym głosem wszyscy pośrednicy! — Ach! Boże wielki! dorobić się majątku w naszem biednem hrabstwie Connaught i to w naszym nieszczęsnym zawodzie!
Montrath spojrzał się na nich swoim zimnym i znużonym wzrokiem.
— Dobrzy z was ludziska, — rzekł, — i pragnę coś dla was zrobić. Przybyłem tu z zamiarem podniesienia raty dzierżawnej każdego z was o trzysta funtów.
— Trzysta funtów! — zawołali wszyscy razem.
— O trzysta funtów, — odpowiedział spokojnie lord Jerzy, — ale ponieważ czasy są ciężkie, nie chcę zbytecznie pomnażać waszych kłopotów. W roku przyszłym zmniejszę czynsze, w następnym roku też.
Dzierżawcy, zamiast radować się z tych niespodziewanych przyrzeczeń, milczeli ponuro.
Dirch Mellyn na wszystkie strony wywracał swemi małemi oczkami, które to otwierały się to, gdzieś ginęły pod gęstemi brwiami. Poczciwy Noll Noose miał minę strasznie przygnębioną; spoglądał na swego pana wzrokiem zrozpaczonym i podejrzliwym. Gniótł pod pachą okrągły filcowy kapelusz i wyglądał jak człowiek, któremu zagraża wielkie niebezpieczeństwo.
— Rozumicie chłopcy, — mówił dalej Montrath, chcę wam dopomódz, uważam to za mój obowiązek. W przyszłości nie będę wam ceny dzierżawnej podwyższał, raz tylko jeden jeszcze, nieprzewidziane okoliczności zmuszają mnie do tego.
— Jezu! mój Jezu! — jęknęli biedni dzierżawcy, pobladli z przerażenia.
— Tylko o trzysta funtów każdy, — rzekł Montrath, — i bądźcie przekonani, iż się z wami delikatniej obchodzę niż z innymi.
— Ależ milordzie....
— Oliwier Turner, który nie jest równie wiernym sługą jak wy, zapłaci sześćset funtów.
— On może płacić, — rzekł Mellyn.
— Nawet i dwa razy tyle, — dodał Noll Noose.
— Z innymi, — prawił dalej Montrath, — obejdę się, tak jak sobie na to zasłużyli. Ruszajcie do domów moje dzieci i przynoście pieniądze jutro przed wieczorem.
Dzierżawcy skłoniwszy się pokornie wyszli.
W gruncie rzeczy, mówili sobie, iż to wieśniacy, którym grunta odnajmują, zapłacą tę nadzwyczajną podwyżkę. Podniosą im czynsze o tyle i wypędzą bez litości tych, którzy nie będą w stanie zapłacić tak wygórowanej ceny. Całe rodziny będą musiały szukać schronienia w bagnach, bez chleba i bez dachu....
Montrath i Crakenwell pozostali sami. Lord ruszył się z miejsca zajmowanego na środku kanapy, usiadł na rogu dając znak swemu administratorowi, by siadł obok niego. Crakenwell usłuchał bez wielkich korowodów, raczej z poufałością równego, niż z pokornem uszanowaniem podwładnego. Spoglądał na odchodzących dzierżawców dziwnem, dwóznacznem spojrzeniem, pełnem ironii i politowania. Ale nie nad nimi zdawał się litować.
— Potrwa to tak jeszcze z lat kilka, — rzekł, odpowiadając własnej myśli, — ale synowie wasi, wielmożni lordowie, nie będą mieć posiadłości w Irlandyi.
— Nasi synowie niech myślą o sobie, — rzekł Montrath. — Ty Robercie masz zawsze skłonność do filozofowania. Zostawmy to i mówmy o poważniej szych sprawach.... Czy żyje jeszcze?
— Zdaje mi się, — odpowiedział Crakenwell.
Czoło lorda Jerzego pobladło nieco; na otyłej fizyognomii odmalował się wyraz zadowolenia. Wyjął chustkę dla otarcia skroni, na których zebrało się kilka kropel potu.
Crakenwell, oparłszy się wygodnie o poduszki kanapy, patrzał w sufit i wydawał się zupełnie spokojnym.
Lord Jerzy spoglądał na niego z pod oka. Dziwną wydawała się ta podejrzliwa ostrożność u człowieka, który nie zwykł był się krępować. Można było z tej postawy jego wnosić, że z niewiadomych powodów, lęka się Crakenwella.
— Wierzaj mi Robercie, mój przyjacielu, iż mi to sprawia prawdziwą przyjemność. Musiałem się powtórnie ożenić dla podtrzymania mego zachwianego stanowiska. Ale wzdrygałem się na myśl morderstwa. Nigdy nie zapomnę strasznej nocy, którą przebyłem, gdyś wieczorem napadł na tego łotra Mac-Diarmida w lasku Ryszmond.
— Głupi to był zamach, — odpowiedział chłodno Crakenwell, — i dzisiaj Wasza Wielmożność by mnie na coś podobnego nie skusił; ale byłem zrujnowany i wierzyciele nie dawali mi spokoju. W takich razach każdy chwyta się pierwszej lepszej deski ratunku.
— Dzięki Bogu, nie zabiłeś tego prostaka.
— Albo raczej dyabeł sprowadził tam Percy Mortimera, który wówczas był tylko kapitanem. Ten mi już niejednokrotnie wszedł w drogę. Gdyby nie on, nie miałbyś dziś milordzie tej głupiej sprawy na głowie.
— Ale za to jeden wyrzut więcej na sumieniu.
Crakenwell spojrzał mu się w oczy.
— Skrupuły Waszej Wielmożności, — odpowiedział, — przychodzą nieco późno, ale zasługują na szacunek. Ja wiem, że zyskałem na całej tej sprawie pchnięcie szpadą w rękę; nigdy tego nie zapomnę i wyznaję szczerze, iż wolałbym wyrzut sumienia. W każdym razie lepiej mi jeszcze być w własnej skórze, niż w skórze Waszej Wielmożności.
— Czy wiesz co o moich nowych kłopotach? — zapytał Montrath z widocznem zniechęceniem.
— Odgaduję je milordzie. Ze wszystkich sposobów postępowania, wybrałeś pan najniebezpieczniejszy. Pozwoliłem sobie w swoim czasie zwrócić już na to pańską uwagę, lecz Waszej Wielmożności się wydało, że potrafi wszystkiemu zaradzić za pomocą środka zaczerpniętego z jakiego romansu, który zaledwie mógłby znaleźć zastosowanie w melodramacie na scenie Drury-Lane. Tym sposobem zaspokoiłeś milordzie swoje trwożliwe sumienie, czegóż się więc żalisz?
Twarz Montratha zarumieniła się i brwi się zmarszczyły, ale prędko zapanował nad swym gniewem.
— Przyjacielu Robercie, — rzekł, — jesteś zawsze żartobliwy, ale nie każdy potrafi zapatrywać się tak jak ty na wszystko filozoficznie.
— Zabić zwolna milordzie, — wyszeptał Crakenwell, — lub też zabić odrazu, jest zawsze morderstwem.
Montrath przygryzł swoje grube wargi i poruszył się niespokojnie na kanapie. Crakenwell założył obojętnie jedną nogę na drugą.
— Czy wiesz milordzie, — rzekł po chwili, — iż moje stanowisko tutaj nie jest arcyprzyjemne.
— Czy nie jesteś dostatecznie wynagrodzonym? — zapytał Montrath.
— Nigdy nie zarabia się dosyć, gdy się ma przeszło czterdzieści lat i wielką ochotę użycia jeszcze różnych przyjemności w życiu. Ale nie o to mi chodzi, moje dochody są przyzwoite i mogłyby mi ostatecznie wystarczyć, gdybym wciąż nie widział zawieszonego miecza nad swoją głową. Jest to stara historya Demoklesa, ale nie bardzo wesoła. Milordzie, bierze mnie ochota wrócić do Londynu i pozostawić odważniejszym odemnie zaszczyt strzeżenia twoich interesów w hrabstwie Connaught.
— Pomówimy o tem Robercie.
— Wolałbym pomówić zaraz nie tracąc czasu.
— Kiedy to stan moich interesów jest obecnie tak opłakany....
— Wiesz pan przecie, — przerwał plenipotent, — że tysiąc funtów miesięcznie wystarczyłyby mi zupełnie.
Montrath spróbował uśmiechnąć się.
— Wesoły z ciebie towarzysz Robercie, — wyszeptał, — ale mówmy seryo i daj mi jaką dobrą radę.
Crakenwell nie tracił ani na chwilę swej na pozór obojętnej postawy i wyrażał się jak człowiek pewien siebie.
— Rady moje są zawsze na usługi Waszej Wielmożności, — odpowiedział, — gotów jestem ich udzielić, pod warunkiem, iż wrócimy za chwilę do przerwanej rozmowy. O cóż więc idzie?
— Jestem zrujnowany Robercie, — rzekł Montrath głosem, w którym czuć było i zmartwienie i znużenie. — Marya Wood kosztuje mnie drogo, a jej wymagania są z każdym dniem większe.
— Przepowiedziałem ci to milordzie.
— Prawda Robercie, ale proszę cię o radę.
Plenipotent zastanowił się przez chwilę, uśmiech błąkał mu się na ustach.
— To mądra kobieta, ta Marya Wood, — rzekł z podziwieniem, — umiała wyzyskać sposobność daleko lepiej niż ja; wczoraj jeszcze biedna sługa, dzisiaj jest panią jakich mało. Ach milordzie, usługi takiego rodzaju jak jej, drogo cię musiały kosztować.
Montrath spoglądał hłędnem okiem i siedział założywszy ręce na kolana, widocznie przygnębiony. Rumieniec znikł z jego twarzy i ustąpił miejsca bladości.
— Tak jest, — wyszeptał, — kosztują mnie one drogo... strasznie drogo! Jest ona nienasyconą! Gdyby jeszcze złotem okupić się można! ale ta ciągła obawa! Ja już odchodzę od zmysłów Robercie! ta potworna istota śledzi za mną krok za krokiem jak chodząca groźba. Widzę ją wszędzie, w teatrze, w parku, w kościele. W Londynie wszyscy zapytują zkąd się ona wzięła i jaki majątek może wystarczyć na jej szalone zbytki. Najęła przepyszny apartament naprzeciwko mego pałacu. Posiada konie niesłychanie drogie, brylanty, zadziwiające tualety, a za każdym razem, gdy wyjadę lub wyjdę na miasto, muszę spotkać jej ogłupiałą od pijaństwa postać, wspartą na poduszkach przepysznego ekwipażu.
— Wiecznie jest pijaną, — rzekł Crakenwell suchym głosem, — można by skorzystać z tego....
Montrath spojrzał mu się w oczy niespokojnym, badawczym wzrokiem. Crakenwell bawił się frendzlami kanapy i nie uznał za stosowne wyrazić swej myśli.
— A przytem, — mówił dalej lord, — na najmniejszem spóźnieniem występuje z pogróżkami! To czego żąda, musi być jej dostarczanem natychmiast, inacznej wpada wściekłość i chce wszystko wyjawić milordowej Montrath.
— Jest to słaba strona całej tej sprawy, — wyszeptał Crakenwell; — wódka nie pozbawia ją całkiem rozumu, jak się pokazuje. Jabym się w taką wyrafinowaną zemstę nie bawił i w razie nieporozumienia z Waszą Wielmożnością, poszedłbym prosto do prokuratora.
— Ty Robercie! — zawołał Montrath przerażony.
— Tylko w razie danym, — odrzekł Crakenwell. — Chciej pan wierzyć, iż to tylko prosta hypoteza, jestem przekonany, iż Wasza Wielmożność nie postawi mnie nigdy w tem przykrem położeniu, bym musiał go zaskarżyć za morderstwo lub przynajmniej za dwużeństwo.
Montrath wstał i przycisnął obie dłonie do czoła.
— Co zaś się tyczy tej Maryi Wood, — mówił dalej najspokojniej Crakenwell, — wymagania jej wydają mi się przesadzonemi, gdyby ona zabrała panu wszystko, nic by nie pozostało dla mnie. Stanowczo się temu sprzeciwiam. Czy jest ona w Londynie?
— Nie wiem, — rzekł Montrath strasznie przygnębiony; — ściga mnie ona wszędzie jak wyrzuty sumienia. Spotkałem ją we Francyi, dokąd jeździłem z milordową Montrath i znowu następnie we Włoszech. Z dyabelską zręcznością umie zawsze odnaleźć mój ślad. Kto wie czy jutro nie przybędzie do Galway?
— Jest to czarna troska Horacyusza, — rzekł Crakenwell, który znał klasyków. — Jeżeli przybędzie, chętnie się z nią zobaczę. Bądź co bądź, stanowimy oboje razem dwie sprzysiężone potęgi.
— Jakto! połączyłbyś się z nią przeciw mnie? — rzekł żałosnym tonem Montrath.
— To tylko hypoteza milordzie. W każdym razie, nie jest to rzeczą niemożebną.
Montrath odwrócił się i począł chodzić po pokoju szybkim krokiem. Crakenwell się nie ruszył z miejsca. Śledził za lordem Jerzym obojętnym wzrokiem i wyciągał nitki z frendzli kanapy.
Montrath dusił się. Otworzył okno, by odetchnąć świeżem nocnem powietrzem. Ogień palił się na szczycie Ranach o jakie dwieście kroków od pałacu, oświecając ponurem światłem wieżyce zamku Diarmidów. Widok ten oderwał milorda od smutnych myśli.
— Co to jest? — zapytał, odwracając się twarzą do pokoju.
Crakenwell wstał i wsparł się na framudze okna.
— To, — rzekł, — jest sygnał wyprawiający mnie do Londynu i ostrzegający, iż w dzisiejszych czasach, niebezpiecznie jest zajmować się sprawami Waszej Wielmożności.
— Nie rozumiem cię Robercie, — rzekł Montrath.
— Kulą w łeb łatwo dostać, — mrukuąłjplenipotent, — a gdy wcielone dyabły, Molly-Maguire gromadzą się, nikt nie jest pewnym, iż nazajutrz prześpi się jeszcze w swoim łóżku.
— Czyżby to był sygnał sprzysiężonych.
Crakenwell skinął głową potakująco.
— Tak blizko pałacu?
— Już trzy czy cztery razy widziałem ten ogień, — odpowiedział Crakenwell. — Domyślam się, iż się zebrali w jednej z pieczar n wybrzeżu. Milordzie, zechciej się pan cofnąć, ostrożność każe zamknąć okno... łajdaki celnie strzelają, a coby się stało z mojemi dochodami, gdyby sobie wzięli za cel Waszą Wielmożność.
Crakenwell zamknął okno i zasiadł znowu na kanapie. Wzruszenie lorda Montrath jeszcze się zwiększyło, przechadzał się wielkiemi krokami, wymawiając niewyraźne słowa.
— Jeszcze jedno niebezpieczeństwo! — wyszeptał. — Groźby wszędzie... wszędzie... wszędzie....
Stanął przed plenipotentem i założył ręce na piersi:
— Mac-Diarmidowie o niczem nie wiedzą? — zapytał.
Plenipotent ruszył ramionami.
— Nigdym się o to nie dowiadywał, — odpowiedział, — to sprawa między panem i nimi.
— Gdyż wciąż mam w pamięci tych ośmiu braci, którzy pewnego poranku stanęli groźni przedemną. Zaklęte koło otacza mnie Robercie... nie zdołam się z niego wydobyć.
— Jest to także moje zdanie, — odpowiedział plenipotent obojętnie.
Montrath spojrzał się na niego gniewnie.
— Strzeż się mości Crakenwell! potrafię zgnieść kiedyś tę szajkę nędzników, którzy mnie otaczają i straszą mnie.
Spróbuj pan, — odpowiedział plenipotent najspokojniej.
Montrath w najwyższem uniesieniu postąpił ku niemu i podniósł pięści. Crakenwell ani się ruszył.
Montrath nie wymierzył ciosu, spuścił ręce i schylił czoło czując swoją niemoc.
— Robercie, — rzekł błagającym głosem, — byliśmy kiedyś przyjaciółmi, zlituj się nad biednym dawnym towarzyszem. Ta kobieta, której taką krzywdę wyrządziłem, byłaby litościwszą od ciebie... przebaczyła by mi! Ty wiesz gdzie się ona znajduje, powiedz mi gdzieście ją ukryli?
Crakenwell przestał bawić się frendzlą kanapy i spojrzał się na lorda ze zdziwieniem.
— To pan nie wiesz, dokąd ją Marya Wood zaprowadziła?
— Wiem tylko, iż jest zamurowaną jak w grobie, odpowiedział Montrath głosem cichym i drżącym Crakenwell roześmiał się serdecznie.
— Ta Marya Wood to tęga kobieta! — zawołał.
— A zatem milordzie ja tyle wiem co i pan. Jest ona może we Francyi, może w Szkocyi... albo kto wie? Marya Wood ukryła ją może po prostu w Londynie!


XVI.
Poranek.

Morris Mac-Diarmid zrzuciwszy czerwony burnus Molly-Maguire, przywdział zwykłą irlandzką opończę. Szedł sam jeden nad brzegiem zatoki Kilkerran. Na niebie zaledwie świtać zaczynało.
Morris szedł szybkim krokiem wśród gór ciągnących się nadbrzeżnym pasem w całej tej części hrabstwa Connaught. Ścisnął opończę na około pasa i trzymając kapelusz w ręku, puścił na wiatr bujne kędziory swych włosów.
Dorodny był to młodzian. Prawdziwy obraz siły, inteligencyi i typ męzkiej piękności.
Różne myśli snuły mu się po głowie w tej samotnej wycieczce. Roztargniony wzrok nie śledził za wspaniałemi widokami przyrody. Umysł młodzieńca był czem innem zajęty. Myślał o ojczystej sprawie, o Irlandyi, którą by wolność uczyniła tak zamożną i piękną! Przyszłość przesuwała mu się przed oczyma, przyszłość, a także i przeszłość.
Wesoła młodość, miłość pełna radości i dziewczę z twarzą anioła.
Widział swoją Jessy O’Brien, biedną swoją narzeczoną.
Niestety! na myśl o niej, uśmiech zamierał mu na ustach, które z cicha poczęły szeptać łacińskie słowa modlitwy za umarłych.
Grób z kamiennym krzyżem w ziemi Anglików, oto wszystko co pozostało po ukochanej biednej dzieweczce, której życie tak się uśmiechać zdawało.
Morrisowi ścisnęło się serce. Wspomnienie zmarłej budziło się wciąż w głębi sumienia. Przecież siedmiu tęgich młodzieńców pozostało jeszcze pod dachem Mac-Diarmidów. Gdyby byli wszyscy razem udali się do Londynu, możeby lord Jerzy nie odważył się....
Ale Irlandya! Irlandya! Morris wierzył, iż ma od Boga powierzoną misyę do spełnienia, opuścić wyznaczone sobie stanowisko; byłoby słabością, niemal zdradą!
Lecz w tej chwili odrzucił zdała od siebie poważną togę trybuna i krew mu w żyłach wrzała na myśl o mordercy. Lord Jerzy! podły i okrutny! Morris drżącą od gniewu ręką ściskał swój kij sękaty. Drzewo w nim twardsze od żelaza: potrafi złamać i szpadę, a biada lordowi Jerzemu, gdyby mu w tej chwili stanął przed oczyma.
Inne jeszcze snuły mu się myśli. Jessy nie żyła, lecz nic więcej o niej nie wiedział, ani o jej cierpieniach, o ostatniej woli, którą wyrzekła konając. Chciał się o tem wszystkie wywiedzieć!
Wśród służby lorda Jerzego, znajdował się jeden Irlandczyk z Connaught, który dziecinne lata spędził w folwarku Momturh, niedaleko od siedziby Mac-Diarmidów. Zapewne przybył on ze swym panem i znajduje się obecnie w pałacu Momturth. Morris postanowił widzieć się z nim, wybadać go, dowiedzieć się o szczegółach śmierć biednej Jessy, by módz w długich chwilach samotności, żyć wspomnieniami, bolesnemi wprawdzie, lecz tak drogiemi.
Dzień już jaśniał w całej pełni gdy przybył naprzeciwko Galway. Stare miasto ukazało mu się milczące w głębi obszernej zatoki. Gdy Morris stanął u bram jego, wszyscy spali jeszcze, nie słychać było niczyich kroków na pustych ulicach. Donnor-Street, hałaśliwa zazwyczaj Donnor-Street, drzemała jak i całe miasto. Hotel „Króla Malcolma“ był ta ponury i milczący jak owa stojąca naprzeciwko stara rudera, z której Podpalacz rzucił w pierś majora groźną zapowiedź Płatników o północy.
Na drugim rogu ulicy, „Wielki Oswobodzicie!“ nie był bardziej rannym ptaszkiem od swego kolegi „Króla Malcolma” Pracowity dzień zaczynał się dla nich, dzień trudu i walki, tak dla Saundera Filipa, jak i dla O’Neila, dzień straszny dla sług hotelowych ale szczęśliwy dla przyjaciół wszelkiego napitku.
Biesiada na świeżem powietrzu z dnia poprzedniego, była niczem w porównaniu z tem, co dzisiaj wypić i wiele się nawrzeszczeć miano. Kaźden kamień na ulicy służyć będzie za poduszkę, a łańcuch gości u O’Neila, zwiąże się niebawem z tymi, którzy leżeć będą w rynsztoku, po libacyach u Saundera.
A pięście jakże będą w robocie! języki jakże wywijać! wiele to kielichów wódki wychylonych zostanie! wiele pałek potrzaskanych!
Przed bitwą trzeba też odpocząć. Tylko obydwaj kandydaci, Jakób Sulliwan, święty w obliczu Pana i Wilhelm Derry, zacna dusza, mają prawo nie spać tej nocy.
Starannie przygotowują mówki wyborcze, które wypowiedzieć mają i biorą ostatnią lekcyę boksowania, by się módz swą sztuką popisać i zasłonić w razie potrzeby.
Hurra! niech żyje Jakób Sulliwan!
Niech żyje Wilhelm Derry!
Morris Mac-Diarmid przeszedł przez puste ulice i stary most wybudowany powyżej Donnor-Street i dostał się do ponurej dzielnicy, w której pochylone domy zdawały się lada chwila grozić upadkiem. Na końcu tej ulicy znajduje się więzienie, stara buda, napół drewniana, napół murowana, ze wszech stron otoczona biednemi chałupami.
Morris zadzwonił zlekka u wchodowej bramy. Groźne szczekanie psa odpowiedziało na głos dzwonka, lecz nikt się za bramą nie ruszył.
Morris zawahał się przez chwilę. Sięgnął znowu ręką do dzwonka, ale ją zaraz spuścił, nie śmiejąc dzwonić po raz drugi.
— Allan by się rozgniewał, — rzekł, — zły jest gdy się budzi i nie chciałby mnie puścić do starego Mac-Diarmida.
Po dwóch stronach bramy znajdowały się odłamy skały służące za ławki. Morris siadł na jednej z nich i czekał. Już trzy noce nie spędził w swem łóżku, oczy mu się jednak nie kleiły. Zbyt wiele różnych myśli burzyło mu się w mózgu.
Oparł się o ścianę i począł dumać.
Była już godzina szósta rano. Z dalszych ulic dochodziły różne głosy i słychać było stąpanie drewnianych podeszew po bruku. Stare miasto budziło się ze snu. Szmer coraz bardziej wzrastał. Otwierano okno tu i owdzie, odmykano drzwi od sieni, w których ukazywały się gosposie jeszcze w nocnej odzieży.
Ulica ożywiała się powoli, kilku przechodniów ukazało się na wązkim trotuarze, na pół nagie istoty wychodziły z domów i dążyły do ogólnej suszarni dla odszukania pozostawionej w niej pary spodni, lub spódnicy lub świątecznej szaty.
Wypadało przystroić się na uroczystość. Ubierano się na ulicy jak w złotych czasach. Kaźden łachman miał swego właściciela i dziwny był to zaiste widok owego błotniska, zamienionego w buduar dla tualety nędzarzy.
Ale któż by w dniu tym myślał o nędzy? Hurra! niech żyje Wilhelm Derry!
Niech żyją: poteen i wódka! ciasta z owsianej mąki, kartofle gorące i stowarzyszenie Rappel!
Hurra! Hurra! Niech żyje Irlandya!
Biedny, dziecinny ludek! Czekała go dwunastogodzina zabawa! Dwanaście godzin, czyż to nie wiek cały?
Morris pogrążony w dumaniu nie widział tych przygotowań. A gdyby im się był przyjrzał, serce by mu się skrwawiło. I bez tego już uginał się pod brzemieniem boleści.
Gdy jaki biedny człek przechodził koło niego, uchylał z uszanowaniem swój dziurawy kapelusz.
— To poczciwy Morris, — myślał sobie, — król dzielnych młodzieńców z Galway. Przychodzi odwiedzić starego ojca. Niech go Bóg ma w swej pieczy!
— Niech go Bóg błogosławi, — powtarzali inni i dziurawe kapelusze uchylały się z ponad rozczochranych czupryn. Kilka kroków dalej już nie myślano ani o Morrisie ani o świętym starcu jego ojcu! Dążono pić na wyścigi, zdaleka zalatywał przyjemny zapach różnych trunków. Nozdrza rozszerzały się biedakom, zawczasu oblizywali sobie usta.
Zaiste piękny to był dzień, dzień wielki! Poteenu było dosyć dla nasycenia najsilniejszego pragnienia, a nie brakło i jedzenia dla głodnych żołądków. Protestanci i katolicy, oranżyści i stronnicy Rappela rzucą się do biesiady z jednakową żarliwością. Sulliwan i Derry płacą za wszystko! Jedzcie i pijcie synowie olbrzymów! jedzcie i pijcie jeszcze! Ta uczta to może jedyna korzyść jaką osiągnięcie z waszych swobód politycznych.
Bohaterski narodzie! W aleczni rycerze, których ojcowie tańczyli w domu bitwy, a harfy bardów opiewały czyny przez długie wieki! o półbożkowie! patrzcie tam w błocie leżą kartofle i płynie wódka, raczcie się do syta!
Ale niechaj drżą ci, których ręka pogrążyła was w tę przepaść hańby. Ludy w oka mgnieniu budzą się z uśpienia.
Na około więzienia panowała cisza. Po pewnym czasie usłyszano kroki na podwórzu i Morris ocknąwszy się z długiego dumania, zadzwonił znowu.
— Otwórzże Mikołaju, próżniaku, — odezwał się głos jakiś za bramą; — w takim dniu jak dzisiejszy, wrota więzień powinnyby otwierać się same.
— Rzeczywiście panie Allan, — odparł głosik łagodny i pokorny, — masz pan słuszność panie Allan i niezawodnie doczekamy się czegoś nowego przed wieczorem.
Usłyszano zgrzyt olbrzymiego klucza i wrota otwarły się. Ujrzano w nich mężczyznę mogącego mieć około czterdziestu lat, żółtego kościstego, brodatego, z groźnemi oczami ocienionemi strasznemi brwiami, prawdziwego dozorcę więziennego, jakich się widzieć tylko w dramatach i jakimi powinni by być oni wszyscy, gdyby ich staranniej wybierano.
Przy, nim stał człowiek nie wielki, okrągły, tłuściutki, uśmiechnięty, łysy, dobrany jak gdyby umyślnie dla tem dosadniejszego uwydatnienia straszniejszej fizyognomii imci pana Allana Grewill, starszego dozorcy więzienia z Galway. Człowieczek okrągły i świecący był jego pomocnikiem i klucznikiem więzienia. Nazywał się Mikołaj Adams. Dobry, prostoduszny, trzeźwy, zasługiwał on pod każdym względem na zaufanie, którem go zaszczycono.
Nigdy jeszcze, jak świat światem Mikołaj nie pozwolił sobie, sprzeciwić się w czemkolwiek panu Allanowi. Żyli też z sobą w najlepszej zgodzie i mistrz Allan, który był najpoczciwszy człowiek w świecie, choć wyglądał jak Sinobrody, nie dokuczał mu bynajmniej i pozwalał tyć dowoli.
— Boże wielki! — rzekł dozorca, ujrzawszy nowo przybyłego, — to jeszcze Mac-Diarmid! Dzień dobry chłopcze, możesz się pochwalić, że dla ciebie częściej muszę kręcić kluczem we wrotach niż dla kogokolwiek z moich znajomych.
— Pan Allan ma słuszność, — rzekł Mikołaj. — Jak się masz Morrisie. Pan Allan ma słuszność....
Pan Allan kopnął nogą olbrzymiego psa, który warczał w swej budzie.
— Cicho Neptunie! wilczy synu! — rzekł.
— Cicho Neptunie poczciwy piesku, — powtórzył Mikołaj, — pan Allan ma słuszność.
— Czy mogę widzieć się z ojcem? — zapytał Morris.
— Do kroćset! Mac-Diarmidzie, — rzekł mistrz Allan, — ztąd do Mamturh kawał drogi, o której wstałeś to mój chłopcze?
— Tak jest, — wyszeptał Mikołaj, — o której wstałeś Morrisie? — I dodał potulnym tonem:
— Ten chłopiec przychodzi zdaleka, wszakże mogę zaprowadzić go do ojca?
— Zkądże to wnosisz Mikołaju? — zapytał dozorca marszcząc swe straszne brwi.
Okrągły człeczyna zbladł, pochylił łyse czoło i począł bawić się kluczami jak dziecko schwytane na psocie.
— O panie Allan! — rzekł z cicha, — masz pan słuszność.
— Ależ Mikołaju, — odrzekł tenże ruszając ramionami, — któż ci powiada, iż się mylisz?
Rumieniec zajaśniał znowu wraz z słodkim uśmiechem na świecącej się fizyognomii poczciwca.
— Wiedziałem to dobrze, — wyszeptał. — Masz pan słuszność panie Allan. Neptun siedź cicho! proszę cię. Chodź Mac-Diarmidzie, zaprowadzę cię.
Mikołaj Adams pobiegł naprzód na swych krótkich nóżkach, Morris poszedł za nim ukłoniwszy się dozorcy. Tenże wyprostował swoją chudą postać i odpowiedział na ukłon młodego człowieka groźnem spojrzeniem. Poczem zapalił fajkę i puszczał kręgi dymu przewracając strasznie oczami.
Stary Miles Mac-Diarmid był przez długi czas zamknięty we wspólnej sali wraz ze zwykłymi przestępcami; ale synowie sprzedali krowę i dzięki małej daninie wypłacanej tygodniowo surowemu dozorcy Allanowi, otrzymano dla starca osobną celkę, długą i wązką, wychodzącą na podwórko, na którem rosło kilka drzew.
Miles miał tym sposobem nieco zieloności przed oczami i trochę lepszego powietrza dla swych starych piersi.
W chwili gdy gruby klucz Mikołaja zazgrzytał we drzwiach, starzec klęcząc przed wizerunkiem Św, Patryka, odmawiał modlitwy poranne.
Morris wszedł do celi, a Mikołaj cofnął się mówiąc: Bóg z wami.
W celi nie było innych mebli prócz prostego łóżka i drewnianego krzesła, ale stary Miles nadawał każdej miejscowości w której przebywał pewien poważny charakter. Był to prawdziwy wzór patryarchy, zacnego ojca, sprawiedliwego człowieka, którego długie życie dobiegało kresu, zacne i bez plamy.
Morris stał w milczeniu przy drzwiach zamkniętych. Starzec klęczał i bił się w piersi, prosząc Boga o przebaczenie błędów, poczem przeżegnał się i ucałował szkaplerz. Wtedy wstał i wyciągnął rękę do syna.
Starzec dostawszy się do więzienia nie wiele stracił pod względem wygód i komfortu, gdyż wygód i komfortu nie znano w folwarku Mamturk. Twarde więzienne łóżko było bardzo podobne do tego, na którem sypiał w domu. Zmienił więc tylko miejsce pobytu, opuścił nagie ściany dla takiego samego schronienia i nic nie stracił na zamianie.
Ale przez lat sześćdziesiąt przywykł żyć wśród gór i dla swych piersi potrzebował świeżego powietrza dla oczów szerokiego widnokręgu, dla serca widoku rodzinnej strzechy. Wszystko naraz utracił: dach, pod którym umarł jego ojciec, poczciwe bydlęta, rodzinę zbierającą się co wieczór dla wspólnej wieczerzy, starych towarzyszy, których spotykał po drodze, długie rozmowy o zasługach O’Connella, pracę w polu, nabożeństwo w wiejskim kościółku i niedzielne rozrywki.
Ale jedna rzecz trapiła go bardziej jeszcze niż utrata wolności. Oskarżono go o morderstwo i podpalanie, jego, który od lat dwudziestu był w okolicy apostołem pokoju! Oskarżono go, iż należy do tajnych towarzystw, jego, którego wszystkie czyny były całemu światu wiadome, zarówno jak i cześć jego dla O’Connela. Rzucono mu w twarz miano spiskowca, które uważał za najsroższą zniewagę; utrzymywano, iż jest jednym z filarów stowarzyszenia Molly-Maguire, tej fantastycznej istoty, którą poczytował jako najsroźszą klęską Irlandyi i radby ją zgładzić własnemi rękami.
To mu było największem udręczeniem.
— Jak się masz synu Morrisie, — rzekł, — Bóg ci błogosławić będzie, gdyż nie zapominasz o starym ojcu.
Morris przycisnął podaną sobie rękę do ust. Na twarzy jego, zazwyczaj tak spokojnej, malowało się wielkie wzruszenie. W oczach przebijała głęboka litość i synowskie przywiązanie.
— Ojcze, — odpowiedział, — synowie nie mogą cię dosyć kochać, ciebie, który byłeś ich kierownikiem i będziesz ich dumą, dopóki nazwisko nasze nie pójdzie w zapomnienie.
Miles uśmiechnął się smutnie, przyciągnął Morrisa ku sobie i uściskał go w objęciach.
— Jestem tylko biednym starcem — rzekł — i Bóg nie dał mi dosyć siły bym mógł godnie służyć krajowi.
Nie puszczając ręki Morrisa poszedł w głąb sali. Siadł u stóp swego łóżka, Morris zajął miejsce na krześle.
— Dobrze mi tutaj, — mówił dalej Miles, — śpię spokojniej w tem łóżku, któreście mi dali dzieci. Każdego rana cieszę się widokiem tych drzew, takich więźniów jak i ja. Brak im dobrego wiejskiego powietrza, słońca i deszczu, ale żyją.
— Ale ty ojcze, nie jesteś przykuty jak one do tej więziennej ziemi. Wkrótce będziesz wolny.
— Bóg jest sprawiedliwy mój synu, — odpowiedział poważnie starzec. — W Nim pokładam ufność.
Nastała chwila milczenia, po której Miles Mac-Diarmid mówił:
— A cóż słychać na folwarku mój chłopcze. Mów mi o tych których kocham. Oprócz biednego Natty, którego już dawno nie widziałem, widuję was wszystkich po kolei, ale nie widzę was razem jak dawniej, około rodzinnego stołu. Były to dobre czasy synu!
Starzec schylił zwolna swoją białą głowę. Był przekonany, iż Natty leży chory na folwarku. Ukryto przed nim śmierć syna, jak równie i smutne wieści, które przyszły z Londynu. Był pewien, iż Jessy O’Brien, jego przybrana córka jest szczęśliwą i że się oswoiła już ze swym losem. Te dwie żałoby zbyt boleśnie zaciążyłyby na przygnębionym wiekiem starcu.
— Na folwarku wszystko dobrze, — odpowiedział Morris, — Natty ma się lepiej, Jermyn wyrasta na dzielnego chłopaka, a ostatnie wiadomości od Jessy są pomyślne.
Starzec złożył ręce i wzniósł oczy w niebo.
— Bóg jest dobry — wyszeptał — szczęście może jeszcze zawita do chaty Mac-Diarmidów. Mniejsza tem, iż biedny starzec pocierpi trochę zdala od domu swych ojców? To tylko kilka dni smutnie spędzonych, a potem znowu będziemy żyć razem i kochać się. Nikogo nie zbraknie na około wielkiego stołu. Natty wyzdrowieje i moja droga Jessy znów zasiądzie obok mnie.
Morris słuchał milczący i blady. Rękę trzymał na sercu. Dwie łzy, których wypuścić nie chciał, paliły mu powieki.


XVII.
Patryarcha.

Starzec cieszył się nadzieją szczęścia w przyszłości. Miał wiarę. Po dniach próby, przewidywał dni lepsze: zgodę, spokój i rozkosze rodzinne.
Morris zaś liczył opróżnione miejsca w rodzinnej chacie, myślał o swym bracie Natty, o Jessy swej narzeczonej; myślał o niebezpieczeństwie wciąż grożącem życiu synów Mac-Diarmida i słowa nadziei wychodzące z ust ojca, dręczyły mu serce. Jeżeli stary Miles spędzi jeszcze dni kilka więzieniu, Bóg jeden wie ile drogich sobie istot ujrzy po uwolnieniu około stołu w swej chacie?
Morris schylił głowę i nie dał poznać swego smutku; starzec tak bardzo potrzebował nadziei! Gdy się już o wszystkich synów z kolei wypytał, jak również o szlachetną Ellen, oczy mu się zaiskrzyły i cała fizyognomia przybrała wyraz niezwykłej ciekawości:
— A czy nic nie wiesz synu o wyborach? — za pytał.
— Nie ojcze, — odpowiedział Morris. — Przyszedłem by z tobą pomówić o czem innem.
Czoło starca zachmurzyło się.
— Moje dzieci, moje dzieci, — rzekł z gniewem, — muszę wam powiedzieć, iż się nie zajmujecie dosyć sprawami Irlandyi! Sam przyszedł mnie odwiedzieć wczoraj i zaledwie wiedział, iż jesteśmy w wilię wielkiego dnia. Nie miał nawet kokardy! A gdzie jest twoja Morrisie?
Stary Miles obejrzał syna od stóp do głowy szukając na nim znaku z barwą Rappelu. Morris zarumienił się i nie podniósł powiek.
Właśnie przed, starym Milesem Mac-Diarmidem, ukrywał on najstaranniej swe tajemne myśli.
Starzec gwałtownym ruchem wskazał na pierś swoją, na której przypiętą była zielona kokarda.
— Jest ona tutaj, — zawołał, — jest obraz ojczyzny. Noszę ją wśród murów więziennych, mieć ją będę na sobie, bodajby i pod szubienicą! Irlandya! dzieci przedewszystkiem! Eappel i nasz ojciec O’Conell. Postępujcie wciąż po tej drodze! I nie próżnujcie, nie odpoczywajcie! odpoczynek jest podłością.
— Ojcze mój, — rzekł Morris cichym głosem, — przyszedłem pomówić z tobą o innym projekcie.
— O czemże innem możesz mówić dzisiaj Mac-Diarmidzie? — zawołał starzec gwałtownie. — Dzisiaj jest dzień bitwy, O’Conell staje naprzeciw Roberta Peal’a, Oranżyści występują do walki z Rappelem i niemy despotyzm ze świętą sprawą wolności!
— Wolności! — rzekł Morris z goryczą w głosie.
Ale nie dokończył swej myśli.
— Chcesz mówić o innym przedmiocie! — zawołał starzec zapalając się coraz bardziej, — kiedy miecz już wydobyty z pochwy, kiedy największy z Irlandczyków, nasza opatrzność, Daniel O’Conell jest już może u wrót miasta, gdyż obiecał, że przybędzie i przybędzie niezawodnie, zacny chrześcianin! Jakże bym rad go zobaczyć, usłyszeć głos jego i dotknąć tej ręki, która kieruje losami Irlandyi i ucałować kraj jego szaty.
Krew zarumieniła twarz starego Milesa; oczy jego były wilgotne, czoło jaśniało niezmiernym zapałem na samą myśl o oswobodzicielu.
— Sulliwan, — mówił dalej starzec, — Sulliwan nędzna pijawka nasycona krwią naszą. Jak on śmie ubiegać się o mandat w jednem z miast hrabstwa Connaught! Ale jest bogaty, będą więc i za nim głosować. Lecz zacny Wilhelm Derry otrzyma głosów więcej. Czemuż nie mogą być na placu w Galway! Lecz Derry zwycięży, wszak prawda Morrisie?
— Tak sądzą, — odpowiedział tenże.
— Nawet nie powiesz: spodziewają się! — odrzekł stary Miles z goryczą. — Morrisie, serce irlandzkie nie bije w twych piersiach!
— Niech Bóg nad tobą czuwa ojcze! — rzekł Morris drżącym głosem, — ale mnie już tylko Irlandya do kochania pozostała!
— Więc życz długiego życia O’Conellowi, dziecko moje, gdyż O’Conell jest zbawieniem Irlandyi.
— Daj Boże długie lata O’Conellowi, — odpowiedział machinalnie Morris.
I dodał przyciskając namiętnie rękę do serca:
— Niech Bóg zbawi Irlandyę!
Miles spojrzał na niego badawczym wzrokiem. Nastała chwila milczenia. Jakiś chłód zawiał między ojcem i synem. Morris pierwszy znowu zabrał głos:
— Ojcze, — rzekł, — trzykrotnie już odrzuciłeś propozycyę uwolnienia cię. Niewola twoja przedłuża się i smutek panuje w twym domu. W imieniu wszystkich braci, proszę cię raz jeszcze, pozwól się oswobodzić.
Białe brwi starca zmarszczyły się i spoglądał ponuro ku ziemi.
— W czasie mej długiej nieobecności, — rzekł, — synowie moi odwykli od posłuszeństwa! przecież zabroniłem im wspominać o tym projekcie. Lecz cóż znaczy słowo starca w dzisiejszych czasach.
— Ojcze! ojcze! — rzekł Morris z pokorą i ze wzruszeniem, — kochamy i szanujemy cię, zlituj się nad nami.
— Lituję się, — odparł starzec surowo. — Lecz milcz synu, jeżeli nie chcesz by litość zamieniła się w pogardę. Czyż nie wiesz, iż Irlandya rozpoczęła walkę legalną i każdy Irlandczyk, który jest nieposłuszny, staje się zdrajcą. Nie! nie chcę by nazwisko starego Mac-Diarmida służyło za hasło do buntu Nie chcę, by nasi mołojce z Momturh i z Connemara szli uzbrojeni do Galway, by dać przeklętym dragonom pretekst do rozlewania krwi katolickiej. Już raz przyszli, wiesz o tem, gdy mnie zaciągnięto do więzienia, cały kraj od jeziora do morza powstał; była to dla mnie największa boleść w mej niewoli. Nie mój synu, nie chcę, stokroć nie chcę! I po co? Godzina sprawiedliwości się zbliża. Dzisiaj ma przyjść do więzienia sędzia, by mnie ostatni raz wybadać. Nie mają przeciw mnie ani świadków ani dowodów, a za mną świadczy moja niewinność. Uciekać, byłoby nie tylko podłością, ale szaleństwem, kiedy zwycięztwo jest pewne i nieco cierpliwości pozwoli doczekać się chwili tryumfu!
— Gdyby tak było rzeczywiście, bracia nie przysłali by mnie tutaj i nie podjąłbym się zwalczać twej woli ojcze. Lecz wobec protestanckich sędziów, niewinność katolicka, czy jest dostatecznym puklerzem?
— Potrzeba dowodów.
— Można je sfabrykować.
— Potrzeba świadków.
— Można ich kupić.
— Już dwa razy stawałem przed sądem przysięgłych i ku większej sławie Irlandyi, nikt nie świadczył przeciw mnie.
— I dla tego odesłano sprawę przed nowych sędziów a tymczasem szukano tak dobrze, iż znaleziono ludzi gotowych stwierdzić twoją rzekomą winę.
Stary Miles spojrzał przenikliwym wzrokiem na syna.
— Czyś pewny tego Morrisie? — zapytał.
Głos jego był poważny.
— Jestem pewny, — odpowiedział Morris.
Starzec mówił dalej jak gdyby do samego siebie.
— Nigdy w życiu jednak nie uczyniłem krzywdy nikomu. Wspierałem jak mogłem naszych cierpiących braci. Ci, którzy się zaprzedali Anglikom i mają świadczyć przeciw mnie, muszą być bardzo nieszczęśliwi. Niech im Bóg wybaczy.
Morris spoglądał na niego z uwielbieniem.
— Ojcze, — rzekł, — nie objawiaj przed synami tak pięknej i szlachetnej duszy, jeżeli chcesz by ci synowie pozwolili umierać. Mac-Diarmidzie! mój dobry ojcze, miej litość nad nami.
Miles przycisnął go do piersi i ucałował w czoło jak dziecko.
— Jesteście dobremi dziećmi — rzekł, — i kochacie mnie! Bóg dał mi szczęśliwą starość, niech się dzieje wola Jego!
Oczy Morrisa napełniły się łzami. Miles pomarszczoną swą dłonią pieścił piękne czarne włosy młodzieńca i spoglądał na niego pieszczotliwym wzrokiem. Na ustach błąkał mu się uśmiech.
— Szlachetne to chłopcy synowie Diarmida! — rzekł, — ośm dzielnych serc w żelaznych piersiach! Ty jesteś między niemi najpiękniejszy i najmężniejszy. Byłeś ukochanem dzieckiem twej matki, która jest w niebie, a ojciec nieraz był dumnym, widząc cię tak dzielnym i dobrym. Bóg ci dał synu wszystko co jednych ludzi wznosi ponad drugich. Ale błagam cię, oddaj ojczyźnie wszystko coś otrzymał od Boga! Bądź jej wierny, bądź w jej usługach niestrudzony. Prowadź twych braci po drodze, która wiedzie do zbawienia Irlandyi! Będzie was ośmiu tęgich żołnierzy w armii oswobodziciela, a gdy przyjdzie godzina wyzwolenia, Mac-Diarmidowie będą mogli z dumą powiedzieć, iż przynieśli też kamień do gmachu wolności Irlandyi. Morrisie przyrzekasz mi posłuszeństwo?
Młodzieniec spuścił oczy.
— Przyrzekam, — rzekł wzruszonym głosem, — przyrzekam żyć dla Irlandyi i umrzeć za nią!
Czoło mu się zarumieniło gdy wymawiał te słowa; gdyż choć obietnica była szczerą, ale oszukiwał ojca.
W oczach Milesa, Irlandyę uosabiał O’Conell, a Morris nie chciał słuchać O’Oonella. Ale starzec nie dopuszczał tej myśli, by dziecko wychowane pod jego dachem, mogło gdzie indziej jak na drodze legalnej szukać zbawienia Irlandyi. Wziął też rękę Morrisa i uścisnął ją w swojej.
— Dziękuje ci moje dziecko, — rzekł. — Bracia kochają cię i mają w tobie zaufanie, pójdą drogą, którą im wskażesz, mogę tedy umierać spokojnie.
Twarz Morrisa pobladła. Ostatnie słowa ojca rozdzierały mu duszę. Znał go dobrze i wiedział, iż niezłomnej woli starca, nikt już pokonać nie zdoła.
— Sąd ma się odbyć dopiero jutro, — rzekł Miles wesoło niemal. — Będę miał więc czas dowiedzieć się o przegranej tego łotra Sulliwana i o tryumfie naszego kochanego Derry, nad którym niechaj Bóg czuwa.... A jeżeli Daniel O’Ocnell będzie jeszcze w Galway przed ogłoszeniem wyroku, przyjdzie pewnie uścisnąć dłoń swego starego towarzysza. Zacne serce! Jestem przekonany, żeby się chętnie podjął mojej obrony, ale nie trzeba go odrywać od sprawy Irlandyi.
— Mój ojcze, mój drogi ojcze, — przerwał Morris, którego słowa te do rozpaczy przyprowadzały, — błagam cię, pomyśl o twych dzieciach!
Chmura zasępiła rozjaśnione przed chwilą czoło starca.
— Zasmucasz mnie Mac-Diarmidzie, — rzekł stanowczym tonem, — ale nie zmienisz mego postanowienia. Droga moja jest wytkniętą. Nie mogę usunąć szubienicy, chociaż ją widzę u kresu.
— Słuchaj ojcze, — rzekł Morris, — jesteś chrześcianinem, Bóg zabrania samobójstwa, zostając tutaj, poddajesz się śmierci dobrowolnie... sprzeciwiasz się zasadom, które nasi księża głoszą ze świętej ambony.
Na otwartej fizyognomii starca odmalowały się przestrach i zwątpienie. Przez lat sześćdziesiąt, religia była jego podporą i radą. Umierając lękał się obrazić Boga. Morris z natężoną uwagą śledził za przebiegiem myśli, odbijających się na fizyognomii ojca. Na chwilę nadzieja powstała w jego duszy; Miles schylił głowę, a w oczach jego można było wyczytać walkę jaką staczał z sumieniem.
Lecz niebawem podniósł czoło do góry; brwi miał zlekka zmarszczone.
— Synu, — rzekł surowo, — chciałeś mnie oszukać; przebaczam ci, ale zabraniam odzywać się więcej w tym przedmiocie.
Morris padł na kolana, łkanie rwało mu piersi.
— Mac-Diarmidzie! ojcze drogi! — zawołał — nie odpychaj mej proźby. Na miłość Boską, pozwól synom ocalić cię!
— Nie! — odpowiedział starzec.
Morris płacząc objął jego ramiona. Silna jego dusza miękła jak dusza kobiety. Nic już nie mówił, z jękiem padł na wilgotną podłogę celi.
Stary Miles zapanowawszy siłą woli nad opanowującem go wzruszeniem, był pozornie spokojny i obojętny.
Klucz zgrzytnął w wielkim zamku drzwi. Morris zadrżał, jakby już stanowcza godzina nadeszła. Starzec wyprostował wyniosłą swą postać.
— Podnieś się synu, — rzekł rozkazującym tonem — i otrzej łzy. Nie trzeba by protestanci widzieli, iż Mac-Diarmid płacze.
Brzwi się otwarły. Na progu ukazała się najprzód okrąglutka postać poczciwego Mikołaja Adamsa, a za nią ogorzała, zachmurzona, straszna twarz pana Allana Grewill, starszego dozorcy.
— Jak się macie, dobrzy ludzie, — rzekł poczciwy klucznik; — przychodzimy po Milesa Mac-Diarmida.
— Cicho bądź! — przerwał mu Allan ponurym głosem.
Mikołaj zwrócił się ku niemu z najuprzejmiejszym uśmiechem.
— Chodź stary Mac-Diarmidzie, — rzekł surowy dozorca. — Wysoki sąd czeka na ciebie w sali badań.
— Jestem gotów, — odpowiedział starzec.
— Będę towarzyszyć ojcu, — rzekł Morris.
Dozorca począł się drapać w swoje dzikie czoło i strasznie się skrzywił; rzekłbyś, iż pragnie pożreć i ojca i syna.
— Nie wiem czy prawo na to pozwala, — rzekł.
— Sądzę, iż nikomu nie wolno....
— Pan Allan ma słuszność, — próbował odezwać się klucznik.
Lecz mu się nie powiodło.
— Milcz ośla głowo! — ryknął dozorca, przewracając okrutnie oczami. — Czy masz pretensyę znać lepiej prawo niż ja.
— O! panie Allan!...
— Milcz! Ten przystojny chłopak pójdzie z ojcem jeżeli mi się tak podoba. Do wszystkich kroć stu tysięcy dyabłów, radbym wiedzieć, kto mi się może sprzeciwić!
— W każdym razie nie ja panie Allan!
— Milcz! a wy fora ztąd! Sędzia Mac-Poot czeka na ciebie w sali panie Miles, a jego wysokość czekać nie lubi, zwłaszcza gdy nie ma kieliszka dla zabicia czasu!
Straszny dozorca odetchnął mocno, tak że Mikołaj Adams mógł bez przeszkody oświadczyć:
— Masz słuszność panie Allan, na honor masz słuszność.
Dozorca spojrzał na niego tygrysim wzrokiem.
— Milcz! — zgrzytnął po raz trzeci, — idź najprzód Milesie Mac-Diarmid. Ty zaś Morrisie postępuj w tyle za nami. Podobasz mi się mój chłopcze i mam nadzieję, że się kiedyś pod mój klucz dostaniesz.
Poczciwy Mikołaj zatarł sobie ręce z zadowoleniem.
— O! panie Allan! — rzekł.
Brwi dozorcy rozsunęły się jak gdyby miał się uśmiechnąć, trwało to jednak tylko chwilkę; wszystko co tylko rosło na jego głowie, brwi, broda, wąsy, włosy poruszyły się naraz w skutek gwałtownego skurczenia muskułów twarzy i zawołał grzmiącym głosem:
— Ruszajcie naprzód! i to prędzej!
Stary Miles przeszedł przez próg celi, wsparty na ramieniu Morrisa, za nim postępował Mikołaj a na ostatku dozorca z ręką wspartą na biodrze, z czapką na bakier i grożąc próżni swoim piorunującym wzrokiem. Straszny ów człowiek był gadułą:
— Tak jest, — mruczał stąpając ciężkim krokiem. — Kontent jestem, iż ten stary, będzie mieć adwokata w osobie syna. Ten wysoki urzędnik z Londynu nabierze lepszego wyobrażenia o więzieniu Galway. Na świętą Biblię! będziemy mieli formalne posiedzenie sądowe! Będzie trybunał, oskarżony, adwokat i publiczność nawet! jakaś stara pani w jedwabnej sukni i ładna panienka, którą chętnie nazwałbym panią Grewill, gdyby chciała.
Mac-Diarmidowie szli w milczeniu po długich korytarzach więziennych. Klucznik postępował zbyt daleko od swego pryncypała by słyszeć jego mruczenie, ale od czasu do czasu odwracał się i szeptał w dobrej wierze:
— Panie Allan, masz słuszność.
Sala badań znajdowała się na drugim końcu więzienia. Gdy Mac-Diarmid zjawił się w niej wraz z synem, mała estrada przeznaczona dla sędziego śledczego, była już zajętą przez czcigodnego pana Mac-Foot, autora: Widzeń na jawie i abstrakcyi ciała. Przy nim, poważny i pełen godności, siedział Jozue Daws, podintendent policyi w Londynie.
Mały staruszek, nazwiskiem Gilbert Flibbert, siedział z piórem w ręku poniżej estrady i miał spełniać obowiązek pisarza sądowego.
Za pierwszem wejściem widziano tylko te trzy osoby, ale przyjrzawszy się bliżej, spostrzegano w napół ciemnym zaułku sali, dwie panie w eleganckich tualetach, siedzące naumyślnie dla nich przyniesionych fotelach. Była to pani Fenella Daws i jej ładna siostrzenica panna Franciszka Roberts.
Fenella nie zdołała usiedzieć spokojnie gdy wprowadzono więźnia. Powstała i przyłożyła do przestraszonych oczów złotą lornetkę.
Szlachetna postawa Milesa Mac-Diarmida i piękność Morrisa, wyrwały jej z ust okrzyk podziwienia. Przybyła tu na widowisko i takowe obiecywało być zajmującem.
Ujrzawszy straszną fizyognomię Allana, zadrżała z zadowolenia; był to prawdziwy typ dozorcy, jak go sobie wyobrażała czytając przerażające powieści Anny Redcliffa. Ta twarz wykrzywiona nadzwyczaj jej się podobała, za górę złota nie oddałaby tego krwawego wzroku, lub tej najeżonej brody, która ją zachwycała.
Nawet Mikołaj Adams, wydał jej się przyzwoitym typem. Była niemal pewną, iż wizerunek podobnego klucznika, już widziała w książkach.
— Trzeba przybyć aż do Irlandyi, — rzekła, zwracając się ku siostrzenicy, — by spotkać podobny koloryt. Powiedz Franiu, czy znajdziesz takiego dozorcę w Newgate, a klucznika jak ten tutaj, nadaremnie szukałabyś we wszystkich więzieniach w Londynie.
Wyjęła z kieszeni ogromny pugilares, w którym suchą spiczastą ręką nagryzmoliła pospiesznie słów kilka.
— Notuję moje wrażenie, — rzekła, — chwytam na papier me myśli. Niczego nie chcę zapomnieć, by módz naszym przyjaciołom w Londynie opowiedzieć wycieczkę do Irlandyi ze wszystkiemi szczegółami.
Frania nic nie odpowiedziała. Aż do przybycia więźnia i jego syna ładna twarz młodej Angielki zachowała wyraz obojętny, nieco surowy. Twarz jej, policzki, czoło, szyja tak zwykle biała, były pokryte silnym rumieńcem, a pierś silnie falowała pod jedwabną suknią.
Patrzała na Morrisa i cała dusza utkwiła jej w oczach.


XVIII.
Wrażenia Fenelii Daws.

Dzień ten miał stanowić epokę w życiu Fenelii Daws. Wiele to ona notatek zbierze w tak krótkim czasie. Wiele głębokich myśli rzuci na papier. Wiele drogocennych kartek dołączy do swego albumu!
Niestety musiała karnetowi powierzać wszystkie swoje wrażenia z podróży! Frania nie była zdolną ją zrozumieć, przepaść istniała między niemi. Pani Daws musiała przyjść do tego przekonania, iż w głębi pospolitego serca młodej dziewczyny nie było i iskierki poezyi. Frania, czyżby kto uwierzył? nie czytała ani jednego wiersza Maryi Reginy Roche, albo panny Porter, lub tuzina innych mglistych poetów, którymi rozkoszowała się jej ciotka!
Na wszystko zapatrywała się swoim zdrowym rozsądkiem, o ludziach umiała wydawać sąd dokładny, delikatny, ale trzeźwy. Mówiła poprostu i nigdy eteryczne wyrażenia nie postały w jej mowie. Czyż podobna by Fenella miała taką siostrzenicę?
A ta istota bez poezyi miała lat ośmnaście, twarz śliczną, piękne włosy i oczy łagodne jak pogodne niebo!
Ślepy losie! czemuż te wszystkie skarby nie dostały się Fenelii Daws, któraby je tak zużytkować umiała?
I musiała milczeć przy tej pospolitej dziewczynie, która czuła poprostu jak wszyscy, a nie umiała wyrażać swych myśli w ujmujących zwrotach. Gdy czasami Frania ożywiała się na widok cudów przyrody, tak hojną ręką rozsianych przez Opatrzność na biednych wybrzeżach Connaught, gdy jej niebieskie oczy były zadumane, natchnione czoło zdawało się błyszczeć pod złotym dyademem blond włosów, Fenella zaczynała mieć nadzieję i dla rozgrzania tego budzącego się zapału, zabierała głos i deklamowała jaką wyuczoną na pamięć poezyę.
Lecz rzecz dziwna! Za pierwszem słowem Frania stygła; spuszczała swe wielkie oczy, ponura chmura zasłaniała jej czoło. Można było sądzić, iż się poprostu nudzi. Fenella ruszała spiczastemi ramionami, przeszywała siostrzenicę pogardliwym wzrokiem i zwracała bezbarwną źrenicę na piękny krajobraz, który usiłowała podziwiać.
Ach! gdyby Frania nie była córką ś. p. Edmunda Roberts, członka parlamentu i chluby rodziny Daws, gdyby Frania nie była wychowaną na pensyi pani Belton, z młodemi panienkami należącemi do najarystokratyczniejszych rodzin, prawdopodobnie Fenella nie znosiłaby nawet jej towarzystwa.
Ale panna Roberts miała takie stosunki i jak to przyjemnie jest módz od czasu do czasu wspomnieć w toku rozmowy, o ś. p. Edmundzie!
Czasami, dzięki pannie Roberts, piękne, herbami ozdobione ekwipaże, zatrzymywały się przed bramą Jozuego Daws, baronowe i hrabiny przychodziły do mieszczańskiego salonu Fenelii. Raz nawet milordowa Montrath usiadła na żółtej kanapie pani Daws.
Milordowa Montrah! Georgiana Montrath, która była koleżanką z pensyi i przyjaciółką Frani.
Dla takiej kompensaty warto było wiele znosić!
Obyczaje kraju, który zwiedzała, Fenella starannie już przestudyowała; mąż jej, z powołania musiał wszystko widzieć, a prowadził ją z sobą wszędzie. Była tedy na uroczystości Św. Patryka, widziała tańce, gonitwy, zapasy siłaczy, wróżki i czarowników, niezliczoną ilość żebraków, trzask pałek a nawet i morderczy zamach, gdyż właśnie podczas zabawy próbowano odebrać życie majorowi Percy-Mortimer.
Major zrobił na niej wrażenie bohatera romansu i często o nim myślała. Marzenia jej zaczynały wtedy przybierać nieznośnie eteryczną postać i biedna Frania musiała się nasłuchać tyrad bez końca.
Ale w tej chwili nie słuchała ich bynajmniej. Ona także z tej uroczystości wyniosła wspomnienie usposabiające ją do marzenia i gdy była samą, albo gdy bezsensowne słowa ciotki brzęczały jej koło uszów, myśl młodej dziewczyny powracała do tego dzikiego krajobrazu, wśród którego ujrzała jednego człowieka wstrzymującego lud rozwścieczony, jednego człowieka, młodzieńca, równie pięknego jak śmiałego i którego dumna twarz żyła we wspomnieniu Frani, widziała jego wyniosłe a zarazem łagodne spojrzenie, wyniosłe czoło i słyszała głos jego grzmiący i rażący jak grom.
Wiedziała jego nazwisko; gdyż, gdy go ze wszech stron napadnięto, liczne głosy wołały: Morris Mac-Diarmid!
Frania nie wierzyła w miłość. Waryactwa ciotki działały na nią jak energiczny antydot i czuła odrazę do wszystkiego co tylko nosiło romansową cechę. Serce jej było jak i twarz, łagodne i poważne. Szczerze też była przekonaną, ze sprawom sercowym wypada nadawać takie same znaczenie jak i wszystkim innym, o których prawiła jej ciotka i zaliczała miłość do chimerycznych mrzonek.
Fenella Daws, jak wszystkie kobiety lubiące napełniać olbrzymie foliały zbiorem swych myśli, miała pretensyę do samowładnego dzierżenia berła w małżeńskiem pożyciu. Surowy Jozue Daws radby był też być panem w domu; lecz Fenella powoli potrafiła opanować wolę mężowską. Podintendent policyi, po długiej, nie bez chwały obronie, uległ znużony i słuchał żony we wszystkiem, zachowując jednak na zewnątrz wszystkie pozory wyższości.
Fenella powiedziała mu, iż pragnie być obecną przy badaniu starego Płatnika o północy.
Sprzeciwiało się to wszelkim przepisom, jednak małżonek zgodził się jak zwykle.
Sędzia Mac-Foot, chociaż napisał rozprawę: O widzeniach na jawie i abstrakcyi ciała, umiał być jednak uprzejmym dla dam; zaprosił je do sali badań, a nawet przyspieszył, by im dogodzić, godzinę posiedzenia. Gdy takowa nadeszła, Jozue Daws podał rękę żonie i udali się do więzienia, w chwili gdy się miasto ze snu budziło.
Mac-Foot umieścił je w rogu sali i udał się na swój sędziowski fotel, wyczerpawszy pierwej cały zapas komplementów, jak i we wyjątkowych okolicznościach używał w rozmowie z osobami płci pięknej. Posiedzenie rozpoczęło się.
— I cóż Milesie, mój poczciwcze, — rzekł sędzia z udaną słodyczą, — czy masz co nowego do zeznania przed sądem?
— Panie Mac-Foote, — odrzekł starzec, — powiedziałem prawdę, czystą prawdę. A cóż po za prawdą być może prócz kłamstwa?
Jozue Daws zaczął znacząco kiwać głową, MacFoot mocno odchrząknął, Był to sobie prosty człeczyna ten irlandzki sędzia, blagier, obznajmiony z rutyną swego fachu, ale nie grzeszący zbytkiem sprytu. Wyglądał jak prostak pod swoją białą peruką.
Zwracał się często do poważnego Jozuego Daws, korzystając z każdej sposobności dla zaskarbienia sobie jego względów.
— Czy uważasz pan, szanowny panie Daws, jak ten człowiek jest uparty, — rzekł pan sędzia. — Już trzydziesty raz może go badam, a wciąż to samo powtarza!
— Rzeczywiście panie ac-Foot, — odrzekł Daws z głębokiem przekonaniem.
— Czy nie jesteś pan zdania, wielce szanowny kolego, iż trzeba tu postępować zręcznie i łagodnie zarazem?
Podintendent policyi schylił głowę potakująco. Fenella zanotowała w swym karnecie.
„Chytre postępowanie sądownictwa w Irlandyi.”
Mac-Foot mówił dalej zwracając się do oskarżonego:
— No Milesie, proszę cię mój staruszku, bądź szczerym! Jesteś tu wśród przyjaciół, którzy by radzi módz dowieść twej niewinności.
Poczciwy Mikołaj otarł sobie oczy.
— Ten człowiek Franiu, — rzekła Fenella, wskazując ręką klucznika, — jest fałszywym hypokrytą. Wolę już szczerą srogość tego drugiego dozorcy, zdaje mi się... przynajmniej u niego pozory nie mylą.
Frania nie usiłowała nawet ukryć swego wzruszenia. Gdyby Fenella nie była tak zajętą swym karnetem, mogłaby zauważyć, iż piękne oczy siostrzenicy spoglądają na młodego Mac-Diarmida z dziwnem współczuciem. Ale Fenella nie miała czasu się tem troszczyć, karnet jej musiał przecie być zapełnionym notatkami.
Dwa razy w życiu nie przyjeżdża się do Irlandyi.
Miles spojrzał tylko na sędziego poważnym, surowym wzrokiem. Na jego słodziutką apostrofę, odpowiedział pogardliwem milczeniem.
— Widzisz szanowny kolego, — rzekł Mac-Foot, — jest on upartym jak muł! Ale chciałem panu powiedzie panie Daws, iż mojem zdaniem, hotel pod „Królem Makolmem”, nie jest właściwem mieszkaniem dla takiego jak pan dygnitarza.
— Pomówimy o tem później, panie Mac-Foote, — odrzekł pan podintendent policyi protekcyjnym tonem; — teraz badajmy więźnia.
Mac-Foote uśmiechnął się i mrugnął znacząco oczami.
— Masz słuszność szanowny kolego, dziękuję ci za uwagę. Stary Milesie, wiesz że jesteś oskarżony, iż w nocy, gdy zamordowano Lukassa Neale, byłeś w tłumie morderców ukryty pod burnusem Molly-Maguire.
— To fałsz, — odpowiedział starzec.
— Słyszano tej nocy nazwisko Mac-Diarmid wymówione wśród bagnisk.
— Moi synowie i ja spaliśmy spokojnie w folwarku Mamturhs.
— Czy masz świadków dla potwierdzenia twych słów?
— Mała Peggy, parobek Joyce i szlachetna Ellen, mogą to stwierdzić przysięgą.
Sędzia ruszył ramionami.
— Sługa, — mruknął, — parobek i krewna... panie pisarzu, proszę zapisać, iż nie ma świadków.
Obydwaj Mac-Diarmidowie nie ruszyli się nawet. Pozostali spokojni i pełni godności, ojciec wsparty na ramieniu syna.
— Ależ to nikczemne kłamstwo, — szepnęła Frania, na twarzy której, tak zawsze spokojnej, malowało się niezwykłe oburzenie.
— Ciszej moja panno, — odezwała się Fenella. — Czyż nie wiesz, że procedura sądów zmienia się stosownie do kraju. A ten sędzia bardzo mi się podoba.
— Szanowny kolego, — rzekł Mac-Foote, — czy nie chciałbyś sam zadać kilku pytań oskarżonemu.
— Nie mam do tego prawa panie Mac-Foote, — odpowiedział Daws, — ale chciej mu powiedzieć, w jakie położenie stawiają go nowe zeznania świadków, których odnaleźliśmy.
Żaden muskuł nie zadrżał na twarzy Milesa; ale Morris widocznie pobladł.
Frania, która miała weń utkwione oczy, uczuła w sercu trwogę i łzy stanęły jej w oczach.
Mac-Foote przez chwilę namyślał się.
— Muszę ci oświadczyć Milesie Mac-Diarmid, — rzekł wreszcie z pewną uroczystością, — iż położenie twoje bardzo się zmieniło. Dotąd sąd był tylko moralnie przekonany o twojej winie, ale dowodów brakło i nasz sprawiedliwy trybunał, musiałby się ostatecznie uwolnić. Teraz jednak pozyskaliśmy te dowody, których nam brakowało.
Mac-Foote zatrzymał się by zobaczyć, jakie wrażenie wywarły jego słowa. Ale Miles pozostał niewzruszony jak skała. Swoim łagodnym i dumnym zarazem wzrokiem patrzał sędziemu prosto w oczy. Nad jego wiekiem zoranem czole, jaśniała aureola rezygnacyi.
Morris, pozornie przynajmniej, był teraz równie spokojnym jak ojciec.
— Badaj pan dalej, panie Mac-Foote, — rzek podintendent policyi.
— Szczególniejszy ten człowiek, niczego się nie lęka! — mruknął sędzia. Słyszałeś com powiedział, Milesie Mac-Diarmid? — rzekł głośno, — posiadamy dowody. A dostarczyli ich nam, słyszysz mnie? trzej świadkowie, którzy widzieli, iż niosłeś kaganiec od ruin opactwa Glanmore aż do folwarku nieszczęśliwego Łukasza Neale.
Morris konwulsyjnym ruchem, ścisnął pięści.
— To nikczemne! — szepnął.
A w głębi serca Frania powtórzyła: To nikczemne!
Ona już była przekonaną. Niewinność tego starca, którego nie znała, wydawała jej się oczywistą. Przysięgłaby za niego z najczystszem sumieniem, przysięgłaby choćby na zbawienie swoje.
Starzec zwrócił się do syna i poważnym gestem kazał mu milczeć.
— Mości Allanie, — rzekł Mac-Foote, — stań no proszę obok tego młodzieńca i jak tylko się odezwie, wyrzuć go za drzwi.
— Wielmożny sędzia ma słuszność, — mruknął Mikołaj wedle zwyczaju.
Allan strasznie zaklął i stanął z groźną miną przy Morrisie.
— I cóż ty na to starcze? — rzekł Mac-Foote tryumfującym głosem. — Trzech świadków! nie potrzeba tylu, by cię zaprowadzić na szubienicę.
— Ciało moje należy do was, — odpowiedział Miles, — ale dusza tylko do Boga. Dosyć już długo żyję, by potrafić umrzeć.
— Jakże to dramatyczne! — szepnęła Fenella Daws. — Na honor Franiu, ten prostak znakomicie to powiedział. Gdyby wzrok był tylko bardziej ponury i głos więcej rozdzierający, zrobiłby w teatrze DruryLane ogromne wrażenie.
Frania trzymała rękę na sercu, wzruszenie dusiło ją.
— To tylko frazesa starcze! — krzyknął sędzia. — Zobaczymy co powiesz na publicznem posiedzeniu. W Piśmie Świętem powiedzianem jest: „Pozbądźcie się grzechu pychy” i litość prawdziwie bierze widzieć człowieka stojącego już nad grobem, tak uparcie trwającego w błędzie.
— Sędzio Mac-Foote, — rzekł Miles Mac-Diarmid cichym głosem, — wiesz przecie dobrze, iż jestem niewinnym.
Sędzia widocznie się zmięszał. Zaczął się oglądać na prawo i na lewo, dopiero spotkawszy obojętny wzrok Jozuego Daws, nabrał otuchy.
— I to także efektowny epizod, — rzekła Fenella.
— Tyś niewinny! — mówił sędzia udając oburzenie, by ukryć swoje pomięszanie. — Znieważasz sąd Milesie Mac-Diarmid!
— Jestem biednym starcem, sędzio Mac-Foote, wybacz mi, jeżelim cię obraził.... Ale starego Milesa znają już od lat sześćdziesięciu między jeziorami i morzem. Wiedzą wszyscy co on myśli o Molly-Maguire i o innych sprzysiężonych tego rodzaju. Ludzie wiedzą to, a jeżeli tu mego zdania nie powtarzam, to dla tego sędzio, iż ty jesteś protestantem, a w moich oczach ci nieszczęśliwi są tylko zbłąkanymi braćmi. Ale zapytaj pierwszych lepszych stu przechodniów, których spotkasz na ulicy wyszedłszy ztąd, zapytaj ich: czy stary Miles niósł kaganiec, odpowiedzą ci wszyscy, rozumiesz mnie sędzio, wszyscy.... Stary Miles wolałby umrzeć, niż być nieposłusznym swemu ojcu O’Conellowi!
Obydwaj Anglicy skrzywili się usłyszawszy nazwisko oswobodziciela.
— To nie ma nic do rzeczy, starcze, — odpowiedział Mac-Foote, — badanie pierwszych lepszych przechodniów na ulicy, sprzeciwiało by się wszelkim zasadom. Sąd ma świadków, którzy przysięgli na krucyfiks.
— Są oni tacy biedni! — przerwał Miles Mac-Diarmid głosem, w którym nie czuć było gniewu. Tyle cierpią oni i ich dzieci. Sędzio! w kraju, gdzie głód panuje, nie trudno jest kupić świadków. Nie mam żalu do trzech Irlandczyków, którzy krzywoprzysięgli wobec krucyfiksu. W Imię Boga, który przyjmie moją duszę, przebaczam im! I tobie też przebaczam sędzio, który uczysz drugich kłamstwa... przebaczam ci jako jedynemu winowajcy... i proszę Boga by się ulitował nad twoją duszą w godzinie śmierci.
Twarz sędziego Mac-Foote z zieleniała pod białą peruką. Nawet Jozue Daws zbladł, gdyż apostrofa starca do niego zwłaszcza odnosić się mogła.
Frania wstała, oko jej błyszczało zapałem. Fenella zaś, nie zdolna odczuć prawdziwego wzruszenia, pisała w swych notatkach: „Bezczelna zuchwałość zbrodniarzy w Irlandyi”.
W sali zapanowało głuche milczenie. Tylko słychać było zgrzyt pióra pisarza zapisującego skwapliwie pytania i odpowiedzi. Morris ściskał ojca w objęciach ze łzami dumy i nadziei.
Daws szepnął sędziemu kilka słów na ucho, ten dał znak dozorcy.
Allan schwycił starego Milesa za kołnierz. Morris podniósł rękę i dozorca ujęty za ramię, padł na kolana.
— Wydobądź twój nóż dozorco! — krzyknął Daws pieniąc się ze złości. On stawił ci opór, prawo pozwala ci się bronić!
Morris stał zasłaniając ojca, z rękami skrzyżowanemi na piersi. Dozorca usłuchał. Zerwał się na nogi i krzyknąwszy ze wściekłością, wydobył nóż z pochwy....
— Franiu! panno Fanny! — krzyknęli jednocześnie Jozue Daws i Fenella, — co robisz? co robisz!?
Młoda dziewczyna, idąc za pierwszym popędem serca, rzuciła się pomiędzy Morrisa i dozorcę. Nóż tegoż zadrasnął zlekka jej szyję i krople krwi padały jej na suknię. Morris zdziwiony, schwycił ją padającą w swoje objęcia.
Wzrok ich skrzyżował się. Spojrzenie młodej dziewczyny wyrażało poświęcenie, jakiego tylko kochająca kobieta jest zdolną. Morris widział ją dopiero po raz drugi.
— Dzięki ci pani, — wyszeptał...
Usta Frani uśmiechnęły się.
— On jest niewinnym, — rzekła z cicha, — wiem o tem, czuję to! Chcę dopomódz panu by go ocalić!
Daws, zeszedłszy z estrady, przybył wydobyć siostrzenicę z objęć Morrisa i chustką obwiązał lekką ranę młodej dziewczyny.
— Odprowadzić więźnia! — rzekł Mac-Foote, cały drżący.
Obydwaj Mac-Diarmidowie wyszli wraz z dozorcą i z klucznikiem.
— Morrisie! mój chłopcze, — r ekł Allan, — niech mnie dyabli porwą, jeżelibym cię nie zabił, gdyby nie ta ładna panienka, która cię zasłoniła. Piękna dziewczyna, nie ma co mówić! Tak jest, byłbym ci wpakował mój nóż w piersi.
— Tak jest, pan Allan byłby to zrobił, — szepął Mikołaj.
— Ale nie gniewam się na ciebie Morrisie, gdyż bądź co bądź, syn ma prawo ujmować się za ojcem.... Stawiłeś jednak opór władzy... wynoś się, wierzaj mi, zanim mi dadzą rozkaz zatrzymania cię pod kluczem.
Dozorca Allan, poczciwina, mówiąc to, wyglądał jak okrutna hiena.
Miles podziękował mu wzrokiem.
— Rozłączmy się moje dziecko, — rzekł, przyciskając go do piersi.
Syn i ojciec długo pozostali uściśnięci; poczem Morris wyrwawszy się z objęć starego, poszedł szybkim krokiem ku bramie więziennej. Przechodząc przez podwórze przyległe do sali badań, usłyszał swe nazwisko wymówione ponad swoją głową. Podniósł oczy i ujrzał twarz Frani wychylającą się z jednego z okien pierwszego piętra.
Młoda dziewczyna miała uśmiech na ustach, ale łzy w oczach:
— Ocalemy go! — szepnęła z cicha.
Morris chciał podziękować, ale Frania zniknęła.


XIX.
Gniazdo wśród bagnisk.

Wśród bagnistej okolicy, między Carrdulla i Ballindery, wznosił się mały domek o dobrą milę od miasta Tuam. Zbudowano go na pagórku usypanym ręką ludzką na kilka stóp ponad otaczającem go trzęsawiskiem.
Zewnątrz, domek ten wyglądał jak przygnieciona buda. W środku dachu, ułożonego z darniny, znajdował się otwór zastępujący komin, którym podczas brzydkich zimowych dni, wydobywał się dym z ogniska.
Ściany były lepione z gliny. Żaden pal, żadna belka, nie podtrzymywała ich i nie zabezpieczała od grożącego im upadku.
Wilgotna atmosfera bagniska szkodliwie oddziałała na kanty ścian lepianki, w których, w różnych miejscach potworzyły się znaczne szczerby. Ściany były wciąż wilgotne, miękkie w dotknięciu a po ich powierzchni spływały bezustannie krople wody wśród zielonego mchu wyrastającego tu i owdzie.
W chacie tej, oprócz nizkich zamykanych zastawą drzwi, znajdował się tylko jeden otwór, zwrócony na południe.
Wnętrze chaty stanowiła jedna tylko izba, któraby się bezpiecznie cztery razy zmieścić mogła w sali Mac-Diarmidów.
W środku izby było zagłębienie zastępujące komin. Zimową porą, z tego to ogniska wydobywała się gęsta torfowa para, która zapełniała całą chatę, zanim i otworem pozostawionym w dachu, wydostała się na; zewnątrz.
Nieco na lewo od tego komina, rozciągniętym był przez całą szerokość izby sznur, dzielący ją, jak u starego Milesa na dwie nierówne części, jedną przeznaczoną na schronienie dla bydląt, drugą dla ludzi.
Ale przestrzeń pozostawiona dla zwierząt była pustą. Nie było żadnego stworzenia po za sznurem, tylko wysuszona, w pył już zamieniona podściółka wychudzonej maciory, zdechłej z głodu przed rokiem.
Trudno sobie wyobrazić większą pustkę, straszniejszą nędzę. Żadnego stołu, żadnej ławki, nawet na popękanych ścianach nie widziano owego biednego zbytku, tak cennego dla każdego irlandzkiego katolika, t. j. wizerunku jego patrona, który się modli za niego w niebie.
Nic, tylko gęste, wilgotne, cuchnące powietrze.
Na ziemi kałuże brudnej wody i na ścianach woda spływająca kroplami. W rogu izby stos cegiełek torfowych a przy nich błyszczały dwie szerokie, ostre łopaty, służące do obcinania darniny, ponad pokładem torfu.
W drugim rogu kilka ździebeł słomy, na której leżało dwoje na pół nagich dzieci.
Było to mniej więcej o tej porze, gdy sprzysiężeni Molly-Maguire wychodzili z galeryi Olbrzyma. Dzień, który poczynał świtać, słabo oświecał przedmioty znajdujące się w nędznej izbie. Przez liczne szpary w ścianach można było dojrzeć białą mgłę unoszącą się z bagien w górę.
Światło padając z ukosa na dwoje uśpionych dziatek, oświecało wątłe ich członki wyglądające z pod łachmanów i drobne wybladłe twarzyczki wyniszczone nędzą.
Była to dziewczynka około jednastu lat wieku i chłopczyk mogący mieć o rok mniej. Dzieci jednego niemal wzrostu były do siebie w najdrobniejszych rysach podobne. Drobne wynędzniałe twarze, zakrywały niemal zupełnie bujne rozczochrane czupryny. Na twarzach malowała się słodycz i może brakowało tylko nieco dobrobytu, by je okrasić uśmiechniętą dziecięcą pięknością.
Ale były one tak blade, tak chude, tak wątłe! Zabójcza atmosfera bagien, ciężyła tak strasznie na ich biednych piersiach.
Cierpiały głód często i długo. Chłopczyk leżał na poprzek u nóg siostry, która spała podłożywszy rękę pod głowę.
Sen ich był ciężki i niespokojny zarazem. Raz wyglądały jakby przygnębione pod duszącym je ciężarem, to znowu kręciły się na wilgotnem łożu, pot skraplał się pod ich gęstemi włosami, a przez spieczone usta wydobywał się cichy jęk.
Naraz dziewczynka zbudziła się. Błędnym wzrokiem obejrzała się po izbie. Obie ręce przycisnęła do piersi.
— Jezu! Panie! jakże mi się jeść chce!
Poczęła pełzać na czworakach, dotykając niemal głową ziemi i wietrząc wszędzie jak zwierzę, czy nie znajdzie jakich okruszyn. Ale już tyle razy ich szukała! Nic nie znalazła. Ostatnie obierzyny kartofli, zjedzone były od dawna.
Głuchy jęk wydobył się tylko z gardła biednej dziewczyny, która pełzając wróciła na swe posłanie. Usiadła i oparła plecy o wilgotną ścianę.
— Paddy, — wyszeptała, — bracie mój, zdaje mi się, że umrę.
Dziecko nie zbudziło się odrazu. Rzucał się we śnie, zerwał się naraz jak siostra i obiema rękami schwycił się za piersi.
— Ach! ach! jakże mi się jeść chce! Jezus mój najdroższy! Młoda dziewczyna jęczała i płakała.
— Co ci jest siostrzyczko? — zapytał Paddy, zbliżywszy się do niej na słomie, — nie płacz, widzisz ja nie płaczę.
A głos biednego dziecka drżał, a z zapadłych powiek wydobywały się gęste łzy.
— Paddy, braciszku mój, — szepnęła Su, a głos jej był bardzo słaby i cichy, — powiadają, iż umrzeć to boli... a ja tak cierpię! Zdaje mi się, że pozostaniesz sam wśród bagien.
Paddy obiema rękami objął szyję siostry.
— Proszę cię, proszę cię, — zawołał, — nie opuszczaj mnie! Ja jestem mężczyzną i zapewnie wiele musiałbym przecierpieć zanim bym umarł.
Dzieci pozostały tak przez chwilę trzy mając się w uścisku. Su spojrzała na brata i próbowała uśmiechnąć się.
— Już mi lepiej — rzekła, — spędzimy jeszcze tę noc jak i poprzedzające, a może ojciec Gib przyniesie co jeść jutro rano.
Paddy wstrząsnął rozczochraną głową.
— Trzy dni jak ojca nie ma, — odrzekł. — To strach być głodnym przez trzy dni.
Naraz głos mu się ożywił i rozweselił.
— Nie wiesz siostrzyczko, — zawołał, — jaki piękny sen miałem! Do naszej chaty przybyło kilku pięknych panów i jeden z nich zabrał mnie z sobą... daleko, bardzo daleko, het, aż po za jezioro... sam nie wiem gdzie. Dostałem piękne płócienne ubranie bez dzir. Dano mi obuwie z drewnianemi podeszwami i nogi już mi się nie krwawiły o gałęzie i pieńki w bagnach i przez cały dzień, czy słyszysz Su? przez cały dzień jadłem! jadłem kartofle, chleb owsiany i mięso jak na Boże Narodzenie!
Światło dzienne przenikając do chaty, oświeciło pałające żądzą oczy biednych dzieci.
Su przesunęła język po spieczonych ustach.
— Kartofle, — wyszeptała. — Chleb owsiany! Ach! Jezu! Jezu! jaka ja głodna!
— Ja także, — odpowiedział Paddy, z twarzy której znikł uśmiech, — jam także bardzo głodny! Zdaje mi się, że ktoś żelazną ręką kręci mi w próżnej piersi.... Ależ moja siostro, jakże ja w tym śnie zajadałem! Jak żyję nie widziałem takich ogromnych kartofli, a chleby owsiane były takie wielkie jak ja.
Su zsunęła się wzdłuż ściany i głowa spadła jej na rękę.
— Chleba! ach chleba! — rzekła zaledwie dosłyszanym głosem.
Paddy też zachwiał się i padł na słomę, bełkocząc wspomnienia swego snu.
Dzieci usnęły i uśmiechały się we śnie. Wywołane widzenie powtórzyło się zapwne znowu i śniło im się, iż jest pełno chleba w chacie.
Już się zupełnie rozwidniło. Przy dziennem świetle smutna ta siedziba wydawała się jeszcze bardziej nagą i opuszczoną jak o zmroku. Na zewnątrz ranna mgła unosiła się ponad bagnistemi obszarami i na kilka mil w około, żaden dźwięk nie przerywał ponurego milczenia.
W tem w dali usłyszano jakieś kroki, jakby lekkie stąpanie człowieka biegnącego po torfiastej murawie. Tętent ten zbliżał się coraz bardziej. Wśród mgły ukazała się jakaś niewyraźna postać, która naprzemian to niknęła, to pokazywała się coraz bliżej.
Był to człowiek, który pędził szybkim krokiem po drożynie wijącej się zygzagiem wśród kałuż stojącej wody. Po kilku sekundach, można już było rozpoznać zgiętą postać i łachmany Giba-Roe.
Gib wydawał się zmęczonym. Włosy jego, które zwykle jeżyły się ponad czołem, spadały w nieładzie zmoczone ranną rosą i kroplami potu. Zsiadł z konia u stóp pagórka służącego za podstawę chacie. W kilku susach wdrapał się na górę i jednem uderzeniem pałki odepchnął zastawę zastępującą drzwi.
Paddy i Su poruszyły się na słomie, westchnęły we śnie lecz nie obudziły się. Gib miał przywiązany do pasa pod podartą opończą płócienny worek, który odczepił i zawiesił na sznurze.
— No dzieciaki! — zawołał, — wstawajcie i do roboty!
Mała Su odwróciła się z bolesnem jakiemś mruczeniem, a Paddy przyłożył obie ręce do oczów, które nie chciały się otworzyć.
— Żywo pędraki! — zawołał Gib, uderzając pałką o ziemię, — wstawać! albo kij będzie w robocie!
Dzieciaki zerwały się na bose nogi i stały jakiś czas w osłupieniu, następującem zwykle po nagłem przebudzeniu. Gib przyglądał im się uśmiechem na ustach i ze łzami w oczach.
— Jakie chude niebożątka, — rzekł do siebie.
I dodał z nietajoną radością:
— Ale to się skończy. Su mieć będzie okrągłe różowe policzki, a Paddy utyje jak jaki zlachcic. Będzie wielki, piękny, silny!... Ach! — szepnął, spuszczając oczy z zakłopotaną miną, — nie można przecie pozwolić umierać z głodu tym drogim niewiniątkom, które nam Bóg dał.
Dzieci tymczasem odgarnąwszy włosy otwierały oczy jak mogły szeroko, spoglądając na kieszenie ojca. Na biednych ich mizernych twarzyczkach widać było bolesny zawód.
Nie rzekły jednak ani słowa i każde z nich ująwszy rękę Giba, złożyło na niej pocałunek.
— O tak! tak! moje niebożątka, — szepnął Roe, — dla was zaprzedałbym duszę dyabłu.
— Dzień dobry ojcze, — rzekła z cicha mała Su.
Paddy powtórzył:
— Dzień dobry ojcze.
Roe wziął każde z nich z kolei na ręce i namiętnie je uściskał.
Potem odepchnął je z pewną szorstkością i gęste jego brwi się zmarszczyły.
Arrah! — mruknął; — gdyby nie te pędraki, miałbym czyste sumienie i sny by mnie po nocach nie dręczyły!
— Ojcze, — rzekła Su, której głód dokuczał, — czy przyniosłeś nam co do jedzenia?
Paddy spojrzał na ojca bojaźliwym wzrokiem i przysunął się bliżej. Trząsł się cały i był blizki omdlenia.
Gib wskazał palcem worek zawieszony na sznurze. Dzieci skoczyły ku niemu i jednocześnie wsunęły rączki do środka, usta ich napełniły się chciwie i zajadając wydawały dzikie, przytłumione okrzyki zadowolenia. We worku były dwa chleby owsiane i trochę kartofli.
— To mój sen siostro! — rzekł Paddy z pełną gębą, — to mój sen piękny! Patrz jak ten chleb jest biały i świeży.
Su nie mogła mu odpowiedzieć. Zajadała z trudną do opisania żarłocznością. Łzy zakręciły się znowu w oczach Giba-Roe.
— Już nie będą cierpieć głodu biedactwa! — myślał sobie. — Inaczej znalazłbym je kiedy nieżywe wśród bagien. Bóg mnie skarze może, ale to mi sprawia taką radość widzieć, iż jedzą i cieszą się.
Su i Paddy siadły sobie na ziemi, by wygodniej zajadać. Gib położył się przy nich. Całował małą Su, która wydzierała mu się z rąk, by nie stracić i kąsa. Odwracał się do Paddy, ale i ten nie miał czasu z nim się pieścić, gdyż jadł i jadł ciągle.
Gib uśmiechał się. Przyciągał dzieci do siebie i całował je. Przewracali się wszyscy troje razem na wilgotnej ziemi. Ich poczochrane włosy mięszały się jedne z drugiemi. Cała ta scena miała jakiś dziwny charakter dzikiej rozkoszy i bolesnej uciechy.
Nędza panowała na około, nędza straszna, lecz wśród tej nędzy zawitała szalona radość, jakiejby daremnie szukać za stołem magnatów.
Dzieciaki rozrywały chleb białemi ząbkami. Rumieńce zwolna występowały na ich policzki i nadawały im, choć na chwilę, ten wesoły wygląd, który tak wdzięcznie uśmiecha się na młodocianych twarzyczkach.
Jakże się pięknemi wydały biednemu Gibowi i jak on je kochał!
— Smakuje ci to, Su moja! serduszko moje? — szeptał nie wiedząc sam co mówi. — Stary Gih przyniósł chleba swym dzieciom. Och! ma bouchal! jak chleb smakuje gdy się jest głodnym! Za ten chleb, Gib sprzedał swoją duszę. Ale pójdziemy daleko ztąd, bardzo daleko, aż do kraju tych łotrów Anglików, gdzie dzieciom Giba nigdy kartofli nie zbraknie.
Tymczasem Su i Paddy zajadały, nie starając się zrozumieć słów ojca. Gib wydobył z kieszeni małą flaszkę, w której był poteen. Zbliżył ją po kolei do ust dzieci, które chciwie zaspokoiły pragnienie.
A Gib śmiał się też jak dziecko.
— Dobre to! dobre! — powtarzał, — ale biedny Roe już nie jest Irlandczykiem... a to go boli. Będzie musiał odpłynąć jak łajdak jaki, jak zdrajca utuczony krwią braci, który ucieka przed nożem mściciela. Ach! nie dla siebie Gib to uczynił! Dzieciom chciało się jeść i pić. Bóg się nad biednym Gibem zlituje! Wznosił ku niebu błagające oczy. Fizygnomia jego zmieniła się zupełnie. Nie miał już tej pokornej miny, jak w oberży „Króla Malkolma” lub w galeryi i Olbrzyma. Na jego wynędzniałej twarzy malowała się duma i gorąca żądza poświęcenia.
Był to ojciec, któremu Bóg sam kazał bronić potomstwo, ojciec zastępujący nieżywą matkę i dziedziczący jej niezmierną miłość.
W duszy tego człowieka walczyły o lepsze, abnegacya, nie umiejąca rozważać i miłość nieograniczona, która go wiodła naprzód, chociaż widział otwartą przepaść przed sobą. Nie rzadkie to objawy poniżenia moralnego wśród choroby irlandzkiej, wywołanej nędzą.
Przed stawiał on dziwną mieszaninę złego i dobrego.
Kłamstwo i zdrada, znajdowały jednocześnie miejsce z bohaterstwem w tem zaślepionem sercu.
Raz jeszcze uścisnął namiętnie swoje dzieci i zerwał się na nogi. Ponure postanowienie zabłysło w jego oczach, które się nagle zachmurzyły.
— Och! — rzekł, wypiwszy jednym tchem resztę wódki pozostałej we flaszce, — będzie to dobry uczynek i krew starego Mac-Diarmida mniej zacięży na mojem sumieniu! Wstawaj Su! wstawaj Paddy! będziecie dojadać idąc, moje dzieciaki. Trzeba byście za godzinę były już w Tuam.
Dzieci wstały posłuszne i Paddy zapytał:
— A poco?
— Słuchajcie mnie dobrze. W Tuam znajduje się obecnie naczelnik czerwonych mundurów, który się zowie major Percy Mortimer.
— Znamy go dobrze, — przerwała Su, — ma on złotem wyszywany surdut i dobry z niego człowiek.
— Bardzo dobry, — dodał Paddy, — dwa razy dał nam srebrnych pieniędzy, gdy przechodził przez bagna na czele swoich żołnierzy.
— Dał wam pieniędzy? — szepnął Gib spuściwszy oczy.
I dodał z cicha:
— Ulitował się nad biednemi niewiniątkami, będę się modlił za jego duszę, gdy żyć przestanie.
Potrząsnął włosami, które podeschnięte jeżyły się znowu na jego głowie i dodał:
— Zły to człowiek moje dzieci, to zdrajca, który zabił wielu, bardzo wielu przyjaciół waszego ojca.
— Nie chcemy iść do niego, — zawołały dzieci jednocześnie.
— I owszem iść musicie, może znowu da wam pieniędzy... a przytem ja wam iść każę. Gdy przybędziecie do Tuam, zapytacie gdzie mieszka major Percy Mortimer i pójdziecie do niego. Słuchajcie mnie dobrze dzieci, bo gdybyście zapomniały chociaż jedno ze słów moich, Płatnicy o północy zabiliby waszego ojca.
Usłyszawszy tę groźną nazwę, Su i Paddy przytuliły się do łachmanów ojca. Tenże wziął ich rączki i uścisnął je w swych dłoniach. Mówił coś prędko i cicho, poczem dzieci zabrawszy resztki jadła pobiegły we wskazanym sobie kierunku. Gib pozostał sam na progu chaty.
Dzieciaki skakały wesoło, Gib Roe spoglądał za niemi z zachwyceniem.
W jego oczach były one prześliczne. Serce jego biło rozkosznie, przepełnione nadzieją. Radość, jaką w tej chwili doznawał, zwyciężyła gorzkie wyrzuty sumienia.
Paddy i Su już minęły błotnistą kałużę otaczającą chatę i biegły wężykiem, omijając z dziwnym instynktem przepaście wodne, okryte zwodniczą zielonością.
Gib Roe wciąż patrzał za niemi. Dzieci trzymały się za ręce, były wątłe i wychudzone, ale wyglądały zgrabnie i ochoczo. Zwinnym krokiem biegły wśród licznych przeszkód, a długie ich włosy wiatr unosił za niemi.
Słońce zwolna wznosiło się na widnokręgu i czerwony kręg jego przebijał się przez mgłę. Była mniej więcej godzina ósma rano.
Przez chwilę jeszcze wzrok Giba Roe śledził za zgrabnemi sylwetkami dzieci, ginącemi wśród mgły, kształty ich stawały się coraz niewyraźniejsze, wreszcie szara zasłona zakryła je zupełnie.
Gib wszedł do chaty, wziął przez przyzwyczajenie do ręki łopatę służącą mu do cięcia torfu, lecz rzucił ją niebawem i siadł zamyślony na słomie. Już się tym rzemiosłem zajmować nie będzie. Może po raz ostatni, ogląda nagie, lecz drogie mu ściany, swojej nędznej siedziby.
Dzieci tymczasem biegły wciąż wśród obszernych pustych bagien.
Biegnąc mała Su mówiła:
— Cóż to takiego chcą zrobić majorowi Mortimer?
— Nasz ojciec, — rzekł chłopiec, — powiedział, iż major zabił wielu Irlandczyków, zapewne chcą zabić majora.
Su przestała się uśmiechać i zwolniła kroku.
— Zabić go! — wyszeptała. — Zdaje mi się, iż masz słuszność Paddy. Więc my się przyczyniemy do jego śmierci, kiedy idziemy by go oszukać?
— Ależ, — odpowiedział chłopiec, — to tylko Anglik! a Anglicy chleb nasz zabierają.
— Słyszałam, — odezwała się Su po chwili milczenia, — że to nie jest grzechem zabić Anglika.
— Grzechem! — zawołał Paddy ze zdziwieniem, — dla czegóż by to miało być grzechem? Jak tylko dorosnę, będę zabijał jak najwięcej Anglików. To z ich łaski cierpiemy głód, siostrzyczko, a być głodnym to boli! O zabiję ich ile tylko będę mógł!
Su czuła się zakłopotaną. Coś w głębi jej sumienia protestowało przeciw tym morderczym zamiarom, ale nie słyszała nigdy żadnej nauki moralności, któraby mogła rozwinąć i wzmocnić szlachetne instynkta. Była ona małą, na pół dziką istotą. Same tylko słowa zemsty i nienawiści dochodziły jej uszów.
Ruszyła tedy ramionami i śmiejąc się do rozpuku:
— A co mnie może Anglik obchodzić, — zawołała, — ja także gdy podrosnę i zmężnieję, będę mordować Anglików.
Rumieniec oblał jej twarzyczkę, a duże czarne oczy błyszczały żądzą zemsty.
W tym biednym kraju, pokrytym ruinami, który Anglicy doprowadzili do takiej nędzy, nienawiść Anglików w krwi mieszkańców leży. Wybucha u mężczyzn, gore w sercach kobiet, odnaleźć ją można nawet w głębi dusz dziecięcych.
Paddy i Su pobiegły dalej śmiejąc się i rozprawiając wesoło o zamierzonem morderstwie. Rzekłbyś, iż te istoty nie znają co litość.
Naraz wśród bagien ujrzały starą żebraczkę leżącą na ziemi i umierającą z wycieńczenia.
Dzieci uklękły przy staruszce i oddały jej resztki jedzenia zachowane tak starannie w przewidywaniu głodu.
— Weźcie to mateczko, weźcie wszystko, wszystko! Biedna kobieta! myśmy młodzi. Bierz i jedz i niech Cię Bóg błogosławi.
Twarzyczki ich przybrały wyraz anielskiej słodyczy i dziwnie im było, iż czują tyle radości, oddawszy ostatni kawałek chleba.
Były to poczciwe istoty, które jednak szły zabić człowieka, z uśmiechem na ustach....
W kilka chwil później wyszły z bagien dostawszy się na pola urodzajne, położone na około miasta Tuam i wkrótce potem mijały pierwsze domy na przedmieściu. Ulice były puste i sklepy pozamykane jak wśród rewolucyjnych rozruchów.
Su i Paddy zaczepiły pierwszych przechodniów, zapytując ich o mieszkanie majora, lecz przechodnie odwracali się z gniewem, złorzecząc żołnierzom angielskim.
Su i Paddy szły naprzód. Na skręcie jednej z ulic, usłyszały tentent koni stąpających po bruku.
— Oto i on braciszku! — rzekła Su, — pamiętaj co masz powiedzieć.
Rzeczywiście na końcu ulicy błyszczały kaski dragonów Jej Królewskiej Mości. Major Percy Mortimer jechał na czele oddziału. Dzieciaki oskoczyły go z obydwóch stron.
— Wasza Wielmożność! Wasza Wielmożność! — wołały jednocześnie, — sześć pensów dla każdego z nas! sześć pensów za życie pańskie i tych walecznych żołnierzy, które przychodzimy ocalić!


XX.
Zasadzka.

Bagna Clare-Galway, rozciągają się na wschód od miasteczka tegoż samego nazwiska, pomiędzy Corbally i Oranmore. Rzeczka Moyna, płynąca wśród ornych gruntów i małych dębowych lasków, oddziela je zupełnie od wielkich bagien, otaczających Tuam, które dochodzą aż do stóp gór w hrabstwie Sligo.
Bagna Clare-Galway wyglądają nieco odmiennie; od sąsiednich trzęsawisk i groźniejszemi są dla podróżnika. Z małych wzgórz po których przechodzi szosa jeziora Corrib, bagno ma pozór gęstego i nizkiego zagajnika, a nie widać żadnych przerw pomiędzy pogiętemi i karłowatemi pniami sosen, których pokurczone gałęzie pełzają po ziemi; całość wygląda jak olbrzymia równina kołu czerwono-zielonego, jak jeden kobierzec bez fałdów i plam.
Lecz poniżej miasta Clare-Galway, fizyognomia bagna znacznie się zmienia. Gaik ów, składa się z licznych małych pagórków zarosłych bagnistemi sosnami, a pomiędzy temi pagórkami, które raz tworzą wyspy, to znowu półwyspy, stoją głębokie kałuże z cuchnącą wodą, których jednym skokiem przeskoczyć nie można.
W innych bagnach, wązkie pasy ziemi snują się wężykowato dosyć regularnie, by można po nich, jak po drogach, przebywać bez przeszkód dosyć rozległe przestrzenie; lecz tutaj nie ma sposobu przedostania się, co krok przechodzeń znajduje się na szczycie pagórka, po za którym niema nic, tylko bezdenne błoto.
Trzeba tedy bezwarunkowo trzymać się drewnianych dróg wybudowanych przez okolicznych mieszkańców w miejscach najtrudniejszych do przebycia.
Najprostsza droga z Tuam do Galway przechodzi przez sam środek bagniska i szosa z desek ułatwia komunikacyę. Jest ona prawie na milę długą i ma tylko kilka stóp szerokości.
Wśród tej drogi znajduje się jedno miejsce, w którem, najodważniejszemu nawet podróżnikowi serce bić zaczyna. Szosa, w całej swej długości tylko gdzie niegdzie wspiera się na twardszym kawałku ziemi, wogóle zaś posiada, jako jedyną podporę, pieńki drzew, powrzucane w rzadkie błoto, w pewnych od siebie odległościach.
To błotniste jezioro jest wytworzone przez wody małego strumyka zwanego Doon, który wypływają z hrabstwa Roszommon, wpada do jeziora Corrib. Przepływając przez bagna, strumyk bezmiernie rozszerza swoje koryto, już nie płynie właściwie, tylko rozdziela się na tysiące wązkich pasemek wody, torujących sobie drogę wśród rozrzedzonej ziemi.
Dopiero po za bagnem płynie znowu pomiędzy dwoma brzegami, odległemi od siebie na krok jeden zaledwie, podczas gdy w trzęsawisku rozprzestrzenia się na kilkaset stóp.
Na całej tej szerokości droga z desek trzęsie się za lada ciężarem, ludzie okoliczni utrzymują, iż pieńki rzucone w błoto, czynią ją bezpieczniejszą w tem miejscu, niż w wielu innych, strach jednak bierze widząc tę ruchomą drożynę, jęczącą i chwiejącą się ponad błotnistą przepaścią.
W kilka godzin po burzliwej naradzie w galeryi Olbrzyma, tłumy włościan uzbrojonych w piły i w topory dążyły ku strumykowi Doon. Przybywali oni z różnych stron, większość z mich jednak szła z okolic jeziora Corrib.
Zebrali się na pagórku zarosłym sosnami i zdawali się naradzać między sobą. Promienie słoneczne zaczynały już przebijać się przez mgłę; było to mniej więcej w tym czasie gdy mała Su przybyła do miasta Tuam, wraz ze swym bratem Paddy.
Wieśniacy irlandcy zebrani na pagórku nie wydawali się bardzo pewni siebie. Rzucali na prawo i na lewo niespokojne spojrzenia, jak gdyby obawiali się napaści. Narzędzia, które przynieśli, ciężyły im, radziby widzieć słońce mniej jasnem i mgłę, bardziej gęstą. Jednak, po krótkiej naradzie, w której kilkunastu chłopaków uzbrojonych w muszkiety wystąpiło z ognistemi mowami, wszelkie wahanie ustało. Kilku włościan, z trąbami przewieszonemi przez ramiona, odłączyło się od głównej grupy i rozeszło w różnych kierunkach.
Ujrzano ich przeskakujących ostrożnie przez kałuże, poczem skryli się po za sosnami, zajmując stanowisko po obu stronach strumyka. Zadaniem. ich było stać na czatach, pilnując niebezpiecznego przejścia.
Wtedy cała masa pozostałych wieśniaków ruszyła się z miejsca, wypróżniwszy jednak wprzódy z pół tuzina szerokich, butelek dla dodania sobie odwagi. Poczem zeszli z pagórka i puścili się, wzdłuż strumyka Doon, posuwając się naprzód o ile im trudności napotykane na drodze, nie stawały na zawadzie.
Doszli tak aż do szosy z desek i weszli bosemi nogami w bagno, większość z nich zasiadła na drewnianych belkach i na pieńkach, by nie ugrzęznąć w oceanie błota rozpościerającem się na okół.
Ludzie uzbrojeni w muszkiety pozostali na środku drogi tworząc korpus rezerwowy, którego, zadaniem, w każdej dobrze uorganizowanej ekspedycyi, jest czuwanie nad pracującymi. ’
Losy zostały rzucone, a gdy pierwsze uczucie trwogi minęło, wróciła żądza zemsty. Ze wszystkich stron usłyszano niebawem zgrzyt pił i huk siekier, rąbiących belki na drodze/
Ciężka była to praca. Szerokie belki leżały po większej części na płask na rozrzedzonej ziemi i nie łatwo było je piłować. A co chwila dawały się słyszeć trąby sygnałowe wieśniaków rozstawionych za czatach, zwiastujące zbliżanie się podejrzanego świadka. Musiano przerywać robotę i czekać.
Najczęściej jednak, przechodzień był wieśniakiem z okolicy, który na wezwanie warty oddalał się, albo też łączył się z pracującymi.
Ci zaś, byli to po większej części, nasi dawni znajomi z galeryi Olbrzyma. Był tam wielki Mahony, uzbrojony w olbrzymią siekierę, który zwykle jednem cieńciem dokończał dzieło rozpoczęte piłą. Był też i Mac-Duff, który przewiesiwszy swą pałkę przez plecy, piłował z zapałem, śpiewając jakąś piosenkę, dla dodania sobie odwagi i biedny Pat, który wprawdzie nie wiele co robił, ale za to drżał jak listek.
Biedny chłopiec, wszystkiego lękać się musiał: z jednej strony sprzysiężeni mieli go na oku, w razie danym nie znaliby miłosierdzia; z drugiej, drżał przed ludźmi lorda Montrath, którego chleb jadł i jaki dobry chleb! Za lada podejrzeniem, straciłby swoje miejsce, wygodne miejsce, które wprawdzie czasami nabawiało go strachu; gdy potwór zamknięty w ruinach zamku Diarmid ryczeć poczynał, ale które koniec końców było bardzo wygodne i pozwalało biednemu Patowi jeść, pić i sypiać o wiele lepiej, od niejednego Irlandczyka.
Jak tylko brzmiały trąby stojących na czatach, Pat odchodził od zmysłów. Już widział się zbitym, mordowanym, powieszonym, a co najmniej, to wypędzonym z wygodnego gniazda, które sobie usłał wśród zwalisk zamku i zmuszonym znowu pracować wiele, by jeść mało. A on tak lubiał jeść dużo, nie pracując wcale!
Gib Roe znajdował się też wśród robotników zajętych dziełem zniszczenia i w duszy był przekonanym, iż się przyczynia do sprawy świętej i mniemał nieszczęśliwy, iż morderstwo dragonów protestanckich zrównoważy, w obec sprawiedliwości Boskiej, niewinną śmierć Mac-Diarmida katolika.
Ludzie uzbrojeni w muszkiety rozstawili się wzdłuż drogi i czuwali. Jeden z nich tylko, miał twarz zasłoniętą czarną-płachtą. Był to wysoki młodzieniec, zgrabny i kształtny. Głowę schylił na piersi i stał zamyślony i smutny, wsparty na muszkiecie, nie ruszył się od chwili gdy rozpoczęto rąbanie i piłowanie.
— Dalej chłopcy! — zawołał Mahony Podpalacz, który siekierą krajał drzewo jak ser. — To tylko przygotowania do balu, taniec rozpocznie się niebawem!
— — Och! — krzyknął Mac-Duff, poruszając piłą z trudnością w tył i naprzód, — zasługujemy na przyjemne widowisko, gdyż ciężka to robota!
— Jestem cały w potach, — szepnął Pat.
— Nie bój się, — przerwał Mac-Duff, — przyjdzie dzień, w którym takiego łotra jak ty, osuszymy sosnowym kagańcem.
Pat oblał się zimnym potem i piła z rąk mu wypadła.
Robota postępowała naprzód; słońce wznosiło się na widnokręgu powoli rozpędzając mgłę. Czas naglił; była to jedyna przychylna sposobność, nie można było pozostawiać niedokończonem rozpoczętego dzieła.
Olbrzym podwajał usiłowań! Ogorzała twarz jego wznosiła się ponad wszystkie inne głowy, pracował bez przerwy, wyszczerbioną siekierą już nie rąbał drzewa, ale gniótł takowe.
— Basta! — zawołał Mac-Duff, — rozprawmy no się z flaszką: poteenu, inaczej pozdychamy jak psy na tem miejscu.
Olbrzym, mimo swego zapału do pracy, nie sprzeciwił się tej propozycji. Zgrzyt pił i huk siekier ucichły na chwilę, dzbanki poteenu. trzymane w rezerwie, poczęły krążyć wśród pracujących. Podczas tej krótkiej, chwili milczenia usłyszano jakiś szum w dali.
— Kogo tu znowu dyabeł niesie? — zapytał Podpalacz, starając się przeniknąć mgłę niespokojnym wzrokiem.
Pat, zawsze najpierwszy poddający się strachowi, upuścił dzbanek, który powoli pogrążył się w błoto i zniknął.
Ten sam los oczekiwał dragonów Jej Królewskiej Mości.
Lecz nikt w tej chwili nie zwrócił na to uwagi, strach prędko ogarnął serca wieśniaków irlandzkich.
Zatrzymali się wszyscy i ze drżeniem nastawili uszów, wielu z nich miało szczerą ochotę drapnąć.
Szmer wzmagał się wciąż, rzekłbyś szepty jakieś i przygłuszone śmiechy.
— Ach! — zawołał Mac-Duff, uderzając się w czoło, — za wiele łyknąłem tej nocy i zdaje mi się, że przechodząc, powiedziałem mej żonie Magdzie kilka niepotrzebnych słówek.
Głośny wybuch śmiechu dał się słyszeć w sąsiedniej gęstwinie, w odpowiedzi na to wyznanie.
I jak daleko mgła pozwalała sięgnąć okiem, wszystkie gaje sosnowe zdawały się poruszać, wszędzie ukazały się głowy białe i czerwone. Żona Patryka Mac-Duffa nie była dyskretniejszą od męża i kto żyw, a nosił spódnicę w Knockderry i w osadzie Corrib, podążył do szosy z desek. Widowisko zapowiadało się wielce zajmujące, poczciwe kobieciny mogły wybierać pomiędzy śmiercią dragonów i wyborami w Galway: wybrały dragonów, obiecując sobie, iż następnie kłusem podążą do miasta.
Tak, że za każdym krzakiem krył się czerwony burnus, a że pomiędzy szosą i jeziorami nie było rozstawionych straży, kobieciny mogły zbliżyć się na sto kroków do pracowników, od których stały oddzielone tylko błotnistem korytem strumyka Doon.
Olbrzym rzucił na Mac-Duffa groźne spojrzenie i nie wiele brakowało by tenże życiem nie przypłacił swej nieostrożności. Ale Mac-Duff, gaduła i fanfaron miał wielu przyjaciół wśród tej tłuszczy gadatliwej i pełnej fanfaronady jak on; wszyscy przytem tak byli szczęśliwi pozbywszy się strachu, żz czuli się litościwie usposobionymi.
Rozległ się ogólny okrzyk przebaczenia i siekiera Podpalacza, która się już wznosiła ponad głową Mac-Duffa, spadła na drzewo i zgniotła belkę.
— Gdyby to ze mną była sprawa, — szepnął biedny Pat, — Bóg jeden wie, gdziebym się w tej chwili znajdował.
— U kroćset dyahłów mój synu, — odpowiedział Mac-Duff, który na chwilę przestraszony, prędko przyszedł do siebie widząc, iż go niebezpieczeństwo ominęło. — Do roboty chłopcy! dragoni za wszystko zapłacą.
— Pierwsza kobieta, która się odezwie, — rzekł groźnie Podpalacz, — da nura w błocie.
Milczenie zapanowało po tej groźbie; ale prawdopodobnie kobieciny wynagrodziły to sobie, gdy rozległ się zgrzyt i hałas narzędzi przy pracy.
Przez pół godziny trwał jeszcze gwar ogłuszający, przerywany tylko od czasu do czasu, gdy trąba stojących na straży odzywała się na alarm.
Tuman już całkiem uniósł się w górę, słońce jaśniało na niebie i widać tylko było w oddaleniu okrągły pas mgły, odgraniczający zielony krąg z migocącym blaskiem kałuży.
— Skończona robota, — rzekł Podpalacz, Ocierając rękawem pod kroplami spływający z czoła, — spróbuję ja jak to będzie.
Belki były poprzecinane w pewnych od siebie odległościach, tak iż mogły obracać się na podpierających je pieńkach. Mahony wszedł na jeden z nich wystający ponad brzeg szosy, postawił stopęsca deśće, która pod jego ciężarem przechyliła się w dół. Ogólne oklaski powitały tę pomyślną próbę.
— Podpalacz jest ciężki — rzekł Mac-Duff, — lecz konie Anglików są równie ciężkie jak i on.
— To ja przepiłowałem deskę w tem miejscu, — szepnął Pat — i nikt mi za to Bóg zapłać nie powie!
Młodzieniec z czarną maską stał wciąż wsparty na muszkiecie, drugą ręką unosił róg zasłony, zakrywającej bladą i zmęczoną twarz Jermyna Mac-Diarmida.
Ponurem okiem przyglądał się on dziełu zniszczenia. Dusza jego, którą Bóg stworzył szlachetną, instynktownie oburzała się przeciw temu niecnemu morderstwu.
Głos wewnętrzny wołał na niego: Wstrzymaj się! ale się wahał. Chciał już biedź na drogę wiodącą do Tuam, by zawołać do swego rywala:
— Śmierć cię tam czeka, nie idź! Ale ten człowiek wydarł mu serce Elleny! nienawidził go nienawiścią wyrównywającą jego miłości. Czuł się porwanym tajemniczą siłą; głosu własnej woli nie słuchał; był oślepiony, odurzony jakby szałem.
Ellen! Ellen! imię to wypełniało jego serce; myśl o niej, była jedyną jego myślą.
Jermyn stał przykuty do miejsca patrząc wciąż w to miejsce, w którem przechyliła się deska, miejsce, gdzie może kopyto konia niosącego Mortimera, dotknie topieliska po raz pierwszy. Ta próżnia pozostała między dwiema belkami magnetyzowała wzrok jego i oczów nie mógł od niej oderwać.
Tak mało czasu upłynęło jeszcze, od tej nocy, podczas której Jermyn tyle wycierpiał. Wszystko stawało mu w pamięci i wywołane obrazy przesuwały się przed oczami.
O noc ta pancerzem osłoniła serce pacholęcia! on także już nie znał litości.
Był to młodzieniec łagodny i nieśmiały, którego zazdrość gwałtownie wykoleiła, a tacy są najstraszniejsi. Kochał w milczeniu i z uszanowaniem. Od tej godziny, gdy się skończyły jego dziecięce lata i gdy dusza, budząc się ze snu, pierwszych doznaje wrażeń. Jermyn kochał Ellen. Była ona całą jego przeszłością, jedyną nadzieją przyszłości.
Niejednokrotnie dziękował on Bogu, iż nie miał za rywala żadnego z braci.
Rywal jego był Anglikiem, nienawistnym Saksończykiem, protestantem, wrogiem!
Jermyn był odważny, jeżeli w ten sposób napadał na nieprzyjaciela, to nie przez tchórzostwo, niejednokrotnie drżał z radości na myśl, iż mógłby stanąć naprzeciwko majora ze szpadą w ręku.
Od pierwszego uderzenia siekiery, przyglądał się nieruchomy i milczący dziełu zniszczenia. Gdy już wszystko ukończonem zostało, głos sumienia odezwał się po raz pierwszy.
Ale mu odpowiedział silniejszy jeszcze głos nienawiści. Jermyn bez wzruszenia mógł przyglądać się miejscu, w którem deska przechyliła się na około pieńka i gdzie niebawem major Percy Mortimer miał znaleźć grób wśród błota.
Spuścił płócienną zasłonę, przewiesił broń przez ramię i rzekł obojętnie:
— Dobrze tak, możemy się oddalić.
Wkrótce potem głęboka cisza panowała w tem miejscu, gdzie przed chwilą rozlegał się ogłuszający huk siekier i zgrzyt pił. Z daleka szosa miała swój zwykły wygląd i nic nie zdradzało zasadzki.
Bagno wyglądało opuszczone i opustoszałe jak zazwyczaj i nic nie widziano na około, jak daleko tylko oko sięgnąć mogło. Tylko od czasu do czasu gałęzie karłowatych sosenek poruszały się znienacka, chociaż żaden wiatr nie dął ponad trzęsawiskiem.
I słychać było niewyraźnie szepty i tu i owdzie za zielonemi gałęziami, przytłumione wybuchy śmiechu.


XXI.
Konanie.

Kilka godzin upłynęło od chwili powrotu Elleny do domu Mac-Diarmidów. Mała Peggy krzątała się koło gospodarstwa, parobek Joyce wyprowadził bydlęta w pole.
Michey i Sam, niezmiernie znużeni spali na słomie. Owen i Katti schronili się milczący i smutni do swej izby, zamieszkałej niegdyś przez starego Morrisa. Pozostali Mac-Diarmidowie byli nieobecni.
Ellen siedziała wciąż na swem fłóźku, nieruchma i zimna jak posąg. K aptur czerwonego burnusa, którego jeszcze nie zdjęła, był zarzucony w tył, odsłajniając piękną twarz szlachetnej córki królów. Twarz ta była okryta śmiertelną bladością. Usta wykrzywione w gorzkim uśmiechu. Żaden promień nie jaśniał w jej oczach, przysłoniętych napół spuszczonemi powiekami.
Na około czoła, przepyszne włosy młodej dziewczyny spadały w nieładzie, zroszone jeszcze wilgocią nocy.
Mała Peggy krzątając się koło gospodarstwa, zatrzymywała się od czasu do czasu i spoglądała na swoją panią. Wzrok jej był bardzo smutny, usta otwierały się by wymówić słowa pociechy, lecz nie śmiała się odezwać.
Ellen nie widziała jej. Wielki zamęt panował w jej zmęczonym i udręczonym umyśle. Nie myślała o niczem, nie czuła nic, była jak umarłą.
Ale i w tem odrętwieniu dręczyła ją straszna trwoga i cierpiała srodze.
Ranek mijał. Peggy zastawiła stół do śniadania, ale nikt koło niego nie zasiadł. Ellen poruszyła się zlekka, zimne ręce wydobyła z pod burnusa i przyłożyła do rozpalonego czoła. Otworzyła oczy i osłupiałym wzrokiem obejrzała się na około izby.
— To był sen! — wyszeptała. — Zdawało mi się iż jestem pogrążoną w ciemnościach i że naokoło mnie sypią się olśniewające iskry. Gdzież to ja widziałam te ponure gwiazdy, które jaśniały, gasły i zapalały się znowu?
Głowa zwisła jej na piersi.
— Nie chcę o tem myśleć, — rzekła. — Sen to straszny, trzeba o nim zapomnieć.
Dreszcz wstrząsnął nią całą, tak, że aż fałdy jej burnusa poruszyły się.
— Zapomnieć! — powtórzyła przerażonym głosem, ależ ich wrzaski żądające jego śmierci, brzmią mi jeszcze w uszach! Wiem dobrze iż chcą go zabić! Łkanie rozdarło jej piersi i rękami schwyciła się za czoło.
— Ellen! — szlachetna pani moja! — zawołała dzieweczka, klękając u jej nóg, nie płacz tak, powiedz, co ci jest? To ja, twoja Peggy, płaczę widząc łzy twoje.
Ellen nie słyszała jej. Naraz odwróciła się szybko, jakby ukłuta do żywego i spojrzała się na łóżko, które pozostało nietknięte. Krzyknęła i ręce opadły jej wzdłuż ciała.
— Ellen! pani moja droga, co ci jest? — wolała mała dziewczyna wśród płaczu.
— Nie spałam tu tej nocy, — wyszeptała Ellen, — gdzie więc byłam?
— Gdy usnęłam, — odpowiedziała dziewczyna, — siedziałaś pani na łóżku, a gdy się zbudziłam dziś rano, ujrzałam cię w tem samem położeniu.
Ellen błędnemi oczami spoglądała przed siebie.
— Wczoraj! dziś rano! — powtórzyła, jakgdyby rozpaczliwie usiłowała zebrać rozproszone myśli. — Tej nocy! tej nocy!
Wstała i machinalnie zbliżywszy się do okna, wsparła się na niem. Pejzaż, który niedawno noc osłaiał swym cieniem, rozwinął się znowu przed jej oczami.
Czerwcowe słońce rozrzucało szeroko swoje jasne promienie, oświecając jaskrawem światłem te piękne góry Connemuro, któreby Walter-Scott mógł śmiało porównać z górami Heghland, swej ukochanej Szkocyi.
Ellen błędnem okiem spoglądała na te znane jej piękności przyrody, wzrok jej doznawał tylko nieokreślonego wrażenia wielkiej jasności, wśród przestrzeni bez granic. Przedmioty mięszały się jej jedne z drugiemi w niewyraźnych liniach, niczego dokładnie rozpoznać nie mogła.
Ale świeże powietrze ochładzało jej czoło i wypełniało piersi. Życie i myśli powracały jej zwolna; umysł orzeźwiał się, siły budziły na nowo. Lecz w miarę jak wracała do siebie, rosło i jej cierpienie. Po kilku minutach, rzeczywistość stanęła jej przed oczy.
— Ogień! — Wyszeptała z przerażeniem, spoglądając na ruiny zamku Diarmidów, — tam na górze był ogień, przypominam sobie! skały, wybrzeże, jaskinię! przypominam sobie!
Padła przygnębiona i pozostała tak przez kilka minut. Naraz zerwała się, a piękne jej czoło jaśniało jakby opromienione aureolą. Mała Peggy, spoglądając n a nią, uśmiechnęła się wśród łez.
— Skończyło się, — pomyślała, — Ellen już wyzdrowiała
Ellen odwróciła się, wzrok jej, przed chwilą błędny, błyszczał teraz. Na pięknej jej twarzy, malowało się mocne postanowienie.
— Chcę się widzieć z moim bratem Morrisem, — rzekła, — uprzedź go o tem Peggy.
— Szlachetna pani moja, — odrzekła dziewczyna, — Morrisa Mac-Diarmida niema w domu.
Czoło Elleny zachmurzyło się. Znała dobrze serce Morrisa i liczyła na niego.
— Jermyn? — zapytała.
— Jermyn przed chwilą odszedł z Olbrzymem Mahony.
Ellen, usłyszawszy te słowa, zbladła znowu. Spuściła oczy, a wargi drzeć jej poczęły.
— Tylko Michey i Sam śpią tutaj, — mówiła dalej Peggy, — czy trzeba ich obudzić.
— Nie, — odpowiedziała Ellen.
Wróciła do okna i spojrzała jak wysoko znajduje się słońce. Nie namyślając się dłużej, spuściła kaptur od burnusa na czoło i wyszła z chaty.
Słońce nie zdołało jeszcze rozproszyć gęstej mgły unoszącej się nad jeziorem Corrib. Ellen zeszła po stoku góry. Mimo zmęczenia, szła jeszcze prędkim i pewnym krokiem. Minęła wieś Corrib, w której wszystkie prawie chaty były puste. Tylko kilku starców siedziało przed drzwiami i wszyscy ukłonili jej się z uszanowaniem.
Ellen zaszła tak aż do brzegu jeziora, wybrała sobie jedno z czółen stojących wśród trzciny i poczęła szybko wiosłować w kierunku Tuam. W Tuam, w wilię dnia tego wrzała straszna walka pomiędzy katolikami i protestantami, którym w pomoc przybyli Oranżyści z Ulsteru.
Dragoni królowej, spełnili swój obowiązek, nie tak jak to zbyt długo rozumieli żołnierze angielscy, ale w ścisłem tego słowa znaczeniu. Major Percy Mortimer stanął pomiędzy obiema przeciwnemi partyami. Nie robił żadnej różnicy pomiędzy protestantami i katolikami, a nawet kramarze z Tuam zarzucali mu, że zdradliwca nie dopuścił, by ci ostatni zostali na miazgę zgnieceni przez zwycięzkich Oranżystów. Jakby zadaniem żołnierza Jej Królewskiej Mości, mogło być opiekowanie się stronnikami Papieża!
W chwili gdy mała Su i jej brat przybyli do Tuam, major siadał na konia by się udać do Galway, gdzie z powodu wyborów, obecność jego była konieczną. Zostawił tylko za sobą mały oddział pod dowództwem porucznika Petersa.
Piękny był to żołnierz. Nikt wspanialej od niego nie nosił bogatego munduru dragonów Jej Królewskiej Mości. Można mu tylko było zarzucać ów chłód marmurowy, który wzbudzał zdziwienie i zmrażał serca. Lecz ten spokój, który był zarówno wewnętrzny jak i powierzchowny, mógł być poczytywany za dar drogocenny, w wyjątkowem położeniu, w jakiem go los postawił.
Znajdował się w Irlandyi, gdzie pod nogami grunt piecze i usuwa się, pomiędzy dwoma stronnictwami, nienawidzącemi się jednakowo i zawsze gotowemi do walki.
Musiał jednocześnie wstrzymywać zapędy milionów katolików i protestantów, mniej licznych, lecz bogatszych, bardziej wykształconych i pochopniejszych do szykany.
Musiał stawać pomiędzy dwoma obozami jak mur lodowaty, nużąc nienawiści, wyczerpując ich siły i przygotowując zwolna zgodę przez uniemożliwienie walki.
Przeciw niemu występował zawistnie jego przełożony, pułkownik Brazer, naczelnik wojskowy okręgu Clare, który każdą jego czynność, usiłował w niekorzystnem przedstawić świetle. Występowali też i głupi oranżyści i oświeceni protestanci i władze cywilne, stronnicy Kappela, których zgromadzenia kontrolował, sprzysiężeni Molly-Maguire, których zwalczał na zabój, a nawet właśni jego oficerowie, których ograniczone umysły, nie były wstanie zrozumieć jego myśli.
Ci zawiązali z pułkownikiem Brazerem tajemny i podstępny alians. Mortimer był zagrożony jednocześnie i z dołu i z góry. Sam jeden, występował przeciw wszystkim. Gdzie tylko mógł okiem sięgnąć, widział nakoło siebie nienawiść. Słabi i silni, stawiali mu zapory. Była to walka nieustanna, jeżeli nie na szable to na śpilki. Każdy człowiek, z naturą równie silną jak jego, lecz bardziej gwałtowną, nie dałby sobie rady; by nie oszaleć w tem położeniu, trzeba było jego cierpliwości i niczem nie zamąconego spokoju ducha.
Dla takiej misyi, potrzeba było takiego człowieka.
Ale pod tą zimną powłoką, Percy Mortimer miał serce wspaniałe, rycerską otwartość i z każdym dniem wzrastającą żądzę miłości. Z niezwykłą inteligencyą łączył wielką szlachetność. Nieugięty tępiciel sprzysiężonych, niejednokrotnie dał się unieść wspaniałomyślności, gdyż w głębi duszy czuł wielką litość dla tego biednego ludu, który padał pod brzemieniem nędzy, albo też i w chwili gdy wydobywał miecz z pochwy, stawała mu przed oczyma piękna dziewczyna, należąca do tego ludu, a którą on kochał.
Obydwa dzieciaki Giba Poe śmiało chwyciły za cugle konia Mortimera i wrzeszczały jak ich ojciec nauczył:
— O mój dobry panie! daj nam sześć pensów za ocalenie twego życia.
Major zatrzymał konia i spojrzał na dzieci, których wychudzone rysy zachowały wyraz niewinności. Su i Paddy uśmiechały się łagodnie, znakomicie odgrywając swą rolę i nic nie zdradzało ich kłamstwa.
— Zdaje mi się dzieci, że już was widziałem wśród bagien? — rzekł major.
— Miły Jezu! rzeczywiście Wasza Wielmożność, odpowiedziała Su.
— I dałeś nam pan sześć pensów, — dodał Paddy.
— Kto was do mnie przysłał?
— Chryste Jezu! — zawołała Su, — a któż miał nas przysłać miły panie! Gdyby wiedziano, żeśmy tu przyszli, jutro znaleźlibyśmy się na dnie jeziora razem z rybami.
— Przyszliśmy, — rzekł Paddy, — by dostać sześć pensów, mój drogi panie i by ci życie ocalić.
Major zwrócił się ku oficerom, którzy uśmiechali się pogardliwie i ruszali ramionami.
— Cóż panowie o tem myślicie? — zapytał.
— Myślimy, — odpowiedzieli jednogłośnie oficerowie, — że te małe łajdaki chcą nas wciągnąć w jakąś zasadzkę wśród gajów nad brzegiem jeziora Corrib.
— O nie! Wasze Wielmożności! — zawołała Su.
— O nie! — powtórzył Paddy, — przeciwnie, przychodziemy by was uprzedzić, gdzie jest zasadzka.
— A zatem przygotowano zasadzkę? — zapytał major.
— Tak jest, Wasza Wielmożność, straszną zasadzkę, gdzie wszyscy zginąć musicie!
— Jesteście silni, — rzekł mały chłopiec wstrząsając głową, — macie długie i ostrze pałasze, ale ich tam jest tylu ukrytych po za drzewami!
— Widzieliście ich?
— Rozumie się, przyszli tam o wschodzie słońca, z fuzyami z pistoletami, z siekierami i ze wszystkiem, co potrzeba dla zabijania ludzi i radują się, mówiąc, iż żaden z was nie wyjdzie cały.
Mortimer wciąż niewzruszony, zwrócił się znowu j do oficerów, ci wydawali się seryo zaintrygowani i uważnie przysłuchiwali się słowom dzieci.
— Cóż tedy myślicie panowie? — powtórzył Mortimer.
Oficerowie już przestali ruszać ramionami i nie uśmiechali się pogardliwie, ale badali jeden drugiego wzrokiem.
— Nad brzegiem jeziora Corrib są niebezpieczne przejścia, — rzekł chorąży Diron.
— Znam kilka takich miejsc, — dodał jeden z junkrów, — gdzie kilkuset tych łotrów wystarczyłoby, aby nam dobrze zaleźć za skórę.
— A jest ich więcej niż tysiąc, — szepnęła Su, składając ręce.
— Więcej niż dwa tysiące, — dodał chłopiec.
— Zliczyć ich nie mogliśmy, ani brat mój, ani ja.
— Mało znam tę okolicę, — rzekł major spokojnie, — dla tego proszę panów o radę, przypominając tylko, iż musimy być w Galway przed drugą godziną.
— Przez szosę z desek jest bliżej niż na około jezior, — odpowiedzieli oficerowie.
— Dobrze to, — rzekł porucznik Brown, — ale jeżeli te malcy kłamią i zasadzka czeka nas właśnie na szosie z desek?
— A gdzież by się ukryć mogła? — zawołał Diron. — Z obu stron szosy jest tylko morze błota. Ja radzę, by wracać do Galway przez bagno.
Inni przychylili się do tego zdania. Mortimer spojrzał jeszcze raz na dzieci. Podejrzenie, jak błyskawica przebiegło mu przez umysł.
— Jesteśmy dobrze uzbrojeni, — rzekł, przyglądając się małej Su. — Nietrzeba by ci ludzie sądzili, iż mogą nas zastraszyć. Pojedziemy drogą na około jezior.
Oficerowie nic na to nie odpowiedzieli, major puścił konia, ale Su i brat jej, chwycili się cugli, wrzeszcząc przeraźliwie:
— Wasza Wielmożność! — mówili, — Wasza Wielmożność, zginiecie tam wszyscy, tak jest, wszyscy, co do jednego! mój panie kochany! Gdybyście wiedzieli wiele oni ołowiu i żelaza nakładli do muszkietów! gdybyście wiedzieli jak ostrzyli siekiery i kosy! gdybyście słyszeli j k mówili między sobą: Już dwadzieścia cztery godzin nie minęło jak przeklęty Anglik dostał w piersi ostrzeżenie Molly-Maguire, trzeba by przed południem Anglik spoczywał na dnie jeziora!
Przypomnienie faktu, który miał miejsce dnia poprzedniego w sali hotelu Króla Malcolma, zrobił wrażenie na majorze i nadało słowom dzieci pewne pozory prawdy. Ściągnął munsztuk i ująwszy małą Su za ręce, posadził ją na siodle. Patrzał jej prosto w oczy przez długi czas.
Mała dziewczyna śmiało wytrzymała to przenikliwe spojrzenie, nie spuściła oczów i uśmiechała się wciąż.
— To dziecko nie kłamie, — szeptali między sobą oficerowie z głębokiem przekonaniem.
— Jak się zowie twój ojciec? — zapytał major.
— Nie mamy już ojca, — odpowiedziała Su bez wahania, — a nasza matka, to ta stara Meg, z Knadorry po drugiej stronie jeziora.
— I wiecie dobrze, w którem miejscu przygotowano zasadzkę?
— Trafiłbym tam z zawiązanemi oczami, — odpowiedział mały Paddy, zazdroszcząc, iż słuchano jego siostry z taką uwagą.
— Możecie nas tam zaprowadzić? — zapytał jeszcze Mortimer.
Paddy otworzył usta z pośpiechem, lecz zarumieniwszy się mocno, zamilkł.
Lecz dziewczyna bynajmniej się nie zakłopotała.
— Ach! mili panowie moi, — rzekła, — tam nad jeziorem są nasi wujowie i kuzyni. Gdybyście wiedzieli gdzie ich szukać, możebyście byli od nich silniejsi... a Wasza Wielmożność, my nie chcemy wam pomagać do mordowania ich.
— Gdybyśmy ci zapłacili? — szepnął jej major do ucha.
Dziewczyna spuściła oczy, wstrząsając gęstą czupryną.
— Bardzo wiele pieniędzy! — mówił dalej major.
Su zdawała się wahać.
— Nie! o nie! — wołała po chwili milczenia, — wolę byśmy ja i brat głód cierpieli. Puść mnie pan i jedźcie sobie którędy chcecie.
Mortimer zsadził dziewczynę na ziemię i rzucił jej garść pieniędzy w fartuszek. Dzieci zakrzyczały z radości.
— Naprzód! — rzekł major, zwróciwszy konia w kierunku bagien Clare-Galway.
Cały oddział, złożony z sześćdziesięciu jeźdźców, ruszył w porządku w ślad za Mortimerem. Su i Paddy tańczyły na bruku ulicy.
Dragoni, wyszedłszy za miasto, puścili się kłusem i niebawem dotarli do bagien zaczynających się 0 dwie mile od Tuam. Dzieci biegły za nim zdaleka, śląc im setne błogosławieństwa. Dzikie stworzonka, pędziły na swych bosych, wątłych nóżkach, niemal równie prędko jak konie.
A wśród wołań: Niech Was Bóg błogosławi zacni panowie! rozmawiały z cicha między sobą.
— Siostro, — zapytał Paddy, — wiele ci dał pieniędzy?
— Nie wiem, — odpowiedziała Su, — ktoby to mógł zliczy? Są tam monety białe wielkości pensów, inne maleńkie i ładne, przyjrzyj no im się Paddy, ale któż potrafi powiedzieć, wiele to razem wynosi?
Dzieci zatrzymały się zadyszane; usiadły na chwilę na murawie, by się przyjrzeć swemu skarbowi. Potem 1zerwały się znowu i pobiegły za dragonami, objawiając najrozmaitszemi sposobami, swoją dziecinną radość.
A ludzie, którzy jechali przed niemi, dążyli na śmierć! Su i Paddy nie zastanawiały się nad tem, skakały wśród trzciny z jednej kępy na drugą, wstrząsając długiemi rozczochranemi czuprynami.
Dragoni, straciwszy ich z oczów ujrzeli ich znowu śmiejących się i skaczących. Ta wesołość oddaliła wszelkie podejrzenie, postępowali więc naprzód, prowadząc ostrożnie konie po ślizgim gruncie.
Po półgodzinnej jeździć stanęli nad brzegiem szosy z desek.
Daleko było jeszcze od miejsca, w którem widzieliśmy sprzysiężonych Molly-Maguire przy robocie, trzy ćwierci mili dzieliło ich od błotnistego koryta strumyka Doon. Ta część drogi była dosyć wygodną, w porównaniu z tą, którą już dragoni przebyli. Kłus koni stał się regularniejszy i prędszy; oddział zajmował całą szerokość szosy.
Major jechał z tyłu na końcu oddziału.
Przez kilka minut jeszcze widziano dzieci skaczących ponad kałużami, jak błędne ogniki.
Naraz zniknęły i nie ujrzano ich więcej.
Dragoni zbliżali się do koryta Doon.
Słońce już rozpędziło mgłę i płask a powierzchnia bagien rozpościerała się szeroko jak okiem zmierzył. Major spojrzał na zegarek i mruknął coś z niezadowoleniem.
— Zakomenderuj pan galopa, — rzekł do porucznika Brown, — jesteśmy spóźnieni.
Konie, ukłute ostrogami przyspieszyły biegu i słyszano ich szybkie stąpanie po uginających się belkach.
Oddział dążył w pełnym galopie do fatalnego miejsca.
Jak daleko okiem sięgnąć można było, bagno wyglądało puste i samotne, żadnej ludzkiej istoty nie widziano po nad obszernym zielonym kobiercem. Tylko w dali, od strony jezior, jakiś czerwony punkcik zdawał się poruszać i zbliżać. Dragoni musieli go dojrzeć ale nie mogli rozpoznać jego kształtów i określić natury.
Przez dwie minuty jeszcze rozlegał się tętent kopyt końskich po twardej drodze. Na raz dwa pierwsze konie potknęły się jednocześnie.
Ukłute ostrogami, zerwały się i poskoczyły na przód kilkanaście kroków, aż grunt usunął im się pod nogami.
Jeźdźcy jadący z tyłu, doznali tego samego losu, a że pierwsi uniesieni pędem naprzód, przebiegli dosyć znaczną przestrzeń po za pierwszą podciętą belką, wszyscy dragoni, bez wyjątku popadli w zasadzkę.
Konie grzęzły w trzęsawisku aż do popręgów i kręciły się sapiąc wśród oceanu błota.
Zagłębiały się powoli, nawet ich usiłowania przyspieszały katastrofę.
Był to widok przerażający, krzyki, jęki i złorzeczenia krzyżowały się w powietrzu. Większość dragonów wpadła na zewnątrz szosy, w której obecnie pootwierały się jamy dość wielkie by pochłonąć ludzi i konie.
W pierwszej chwili żołnierze nie zdawali sobie dobrze sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa, przypuszczali, iż tylko ugrzęźli w błocie i jedynie lękali się napaści w tem niewygodnem położeniu. Niebawem jednak spostrzegli, iż konie zanurzają się coraz bardziej, rozrzedzone błoto dochodziło już do siodeł.
Krzyki ustały, zapanowało głuche milczenie.
— Chwytajcie się pieńków! — zawołał Mortimer, którego koń, jednym susem wyskoczył po za granicę szosy.
Major nie zleciał z siodła i wśród tego strasznego niebezpieczeństwa, blada twarz jego pozostała niewzruszona i obojętna.
— Chwytajcie się pieńków! — powtórzyło drwiącym tonem setki głosów z po za sąsiednich krzaków.
Usłyszano głośny wybuch śmiechu i znowu rozległa się cisza.
Konie tonęły w trzęsawisku, siodła już niknęły prawie, dragoni klęczeli na swych wierzchowcach.
A od strony jezior czerwony punkt rósł wciąż i zbliżał się szybko.
Dragoni wołali o ratunek! Drwiące głosy powtarzały: ratunku! a za każdym razem gdy skarga wydobywała się z piersi konających, podobnaż skarga odzywała się też echem wśród krzaków.
Było to jakby echo nielitościwie szydercze.
Po jękach dały się. słyszeć groźby. Dragoni odwiedli kurki od pistoletów.
— Cel! pal! — zawołano wśród krzaków.
Żołnierze rozjątrzeni wystrzelili, ale zamoczone ładunki nie wypaliły.
A śmiechy rozległy się jeszcze silniejsze i sprzysiężeni przekonani, iż dragoni Jej Królewskiej Mości przestali być niebezpiecznymi, wychylili głowy z po za krzaków.
A było ich też było! za każdym krzakiem, kryło się kilku ludzi.
Byli tam mężczyźni, kobiety a nawet i dzieci.
Patryk Mac-Duff cieszył się też, zacna dusza, z swoją żoną Magdą, Pat nie posiadał się z radości, Gib Roe powtarzał w zachwyceniu:
— Jednak to moje dzieci tak się spisały, złote cherubiny!
Olbrzym Mahony wychylił z krzaków cały swój tułub, wsparł się na siekierze i przyglądał dramatowi spokojnie.
Nieco w tyle za nim, krył się Jermyn Mac-Diarmid, zawstydzony i boleśnie wzruszony.
Nie chciał patrzeć i radby uciec od widoku tego straszliwego dramatu, który był jego dziełem, lecz nogi wryły mu się w ziemię, a wzrok nie mógł się oderwać od bladej i wyniosłej twarzy Percy-Mortimera.
Mała Su i Paddy, które złączyły się z ojcem, by wziąć udział w tej uczcie, bawiły się serdecznie.
W ich oczach pocieszna strona sceny górowała ponad dramatyczną grozą. Widziały tylko ludzi czerwonych okrytych złotem, grzebiących się w błocie.
Tymczasem ludzie grzęźli coraz bardziej i konanie ich zbliżało się do ostatniego kresu. Konie nie mogły płynąć w tej gęstej tłustej cieczy, błoto sięgało już wyżej siodeł i przykryło nogi dragonów, stojących na koniach.
Kilku z nich zdołało chwycić się pieńków sosnowych i ci tymczasowo byli zabezpieczeni. Lecz dla innych, wszelkie wysilenie było daremne i mogło posłużyć tylko do przyspieszenia fatalnego końca.
Nie pozostało im jak tylko wyczekiwać śmierci.
Major wyrzucony skokiem konia z drewnianej szosy, znalazł się w niedalekiej odległości od stałego kawałka gruntu i koń jego musiał natrafić nogami na twardszą podstawę, gdyż przestał grzęznąć i usiłując się wydobyć, powoli zbliżał się do suchej kępy. Lecz Mortimer nie zdawał się widzieć tej szansy ocalenia. Zgroza, która go zewsząd otaczała, zwyciężyła i jego zimną odwagę.
Skrzyżował ręce na piersi, schylił wyniosłe czoło i litował się nie nad własnym losem, ale nad smutną dolą swoich żołnierzy, którzy zginąć musieli a których on nie mógł ocalić.
Naraz krew uderzyła mu do głowy i zarumieniła blade zwykle jego policzki. Spuścił jednocześnie oczy i można było spostrzedz na jego fizyognomii nagle ożywionej, ślady głębokiego wzruszenia. Może na wspomnienie Elleny, serce jego silniej zabiło. Trwało to jednak tylko chwilę i wzrok majora zwrócił się na oddział walczący ze śmiercią. Czoło pobladło mu znowu, rysy przybrały grobowy spokój.
Jermyn nie mógł oderwać oczów od tej pięknej twarzy niewzruszonej wśród sceny zniszczenia. Cierpiał niemal tyle co i konający żołnierze. Wszystkie szlachetne jego uczucia odezwały się i sumienie dręczyło go srodze.
Wiele jednak nienawiści kryło się po za wyrzutami sumienia! Jak uważnie szukał on na twarzy rywala śladów obawy lub słabości!
Niczego nie dojrzał! Mortimer wyglądał jak posąg marmurowy, wobec młotu, który go ma zdruzgotać.
Jermyn nienawidził, ale podziwiał wroga. Oddałby swe życie, za śmierć tego człowieka.
Czuł się zwyciężonym w chwili zadania morderczego ciosu. I myślał jakby go uratować, by mu choć na chwilę dorównać. Rtadby był módz podać mu rękę by go przyciągnąć ku sobie.
Chciał tego, ale jak gdyby we śnie. Nie ruszył się bowiem. Obie ręce wsparł na lufie muszkietu. Stał tak milczący i ponury, nie mogąc pojąć, iż znajduje tyle goryczy przy wychyleniu czary zemsty.
Dragonom błoto sięgało już do kolan. Niektórzy z nich modlili się, drudzy miotali groźby, inni wreszcie wołali o pomoc.
Ale na proźby, groźby i krzyki rozpaczliwe, Molly-Maguire odpowiadali tylko nielitościwem szyderstwem. Przyglądali się temu konaniu nie znajdując by zemsta była dostateczną.
Tymczasem punkt czerwony przybrał już wyraźniejszą postać i zbliżał się coraz bardziej; była to kobieta konno pędząca wężykowatą drogą wśród bagien i prowadząca drugiego wierzchowca, biegnącego również galopem. Trzymała w ręku pręt i smagała nim kuca bez przerwy.
— To jakaś poczciwa dusza z Krockderry, — mówili między sobą sprzysiężeni. — Przybywa by wziąć udział w zabawie. Jeszcze nie jest zapóźno.
— Brawo! kobieto! — zawołał swym potężnym głosem Olbrzym Mahony, — jeżeli się pospieszysz to i dla ciebie trochę uciechy zostanie.
Pat, Mac-Duff i inni powtórzyli chórem:
— Brawo! brawo!
Ale burnus czerwony nie zdawał się potrzebować tych słów zachęty, przez nozdrze małego kuca buchał ogień. Pędził jak wicher.
Już tylko widziano kadłuby nieszczęśliwych dragonów, którzy nie zdołali chwycić się pieńków; ta powolna śmierć zbliżająca się stopniowo, a której uniknąć nie mogli, doprowadzała ich do szaleństwa, wywijali rękami w powietrzu, wrzeszcząc przeraźliwie. Niektórzy rzucali się w błoto i usiłowali dopłynąć aż do szosy.
Ale błoto ubezwładniało ich i pochłaniało zwolna. A gdy jeden człowiek znikał, rozlegały się wśród krzaków tryumfalne okrzyki. A te dzikie wrzaski odbijały się jak srogie wyrzuty w sercu Jermyna.
To on przygotował tę srogą radość, on zdała zabijał tych ludzi, gdyż pierwszy powziął myśl zasadzki. Hańba! hańba!
Czerwony burnus przejeżdżał w tej chwili obok sprzysiężonych, rozproszonych wśród kęp na twardym gruncie.
— No kobieto! — rzekł Mac-Duff — przyjechałaś, chodź więc do nas.
Czerwony burnus przeleciał jak strzała i nic nie odpowiedział. Kaptur zasłaniał twarz jeźdźca. Biegł on dalej ku szosie.
Major, oswobodzony z błot a dzięki konwulsyjnym wysileniom swego konia, spojrzawszy naokoło siebie spostrzegł kępę z twardym granitem. Instynkt zachowawczy tak silny w sercu każdego człowieka, zwyciężył wszelkie inne uczucia. Major stał na siodle, wytężył muskuły, by jednym skokiem dostać się na bezpieczne miejsce.
Czerwony burnus dojechał w tej chwili do pasma ziemi znajdującego się naprzeciwko niego i zatrzymał się.
— A pchnijże go kobieto! — wołał Mac-Duff; — dobrze mu tam gdzie jest, nie daj mu się wydobyć!
Czerwony burnus zsiadł z konia i wprowadził go w błoto. Głosem i gestem wezwał Mortimera. Tenże zeskoczył z siodła na grzbiet kuca, który wytężył muskuły, ugrzązł, wydobył się i stanął wreszcie na stałym gruncie.
Tłum rozwścieczony wybiegł z zarośli i zbliżył się aż do brzegów strumyka. Dalej nie mógł postąpić i kroku.
— Strzelajcie! — rozległo się wycie ze wszech stron, — to mężczyzna przebrany! Strzelajcie, kto tylko broń posiada!
Miotali się jak potępieńcy. Najgłówniejsza ofiara ich zemsty wymykała im się. Kilka strzałów padło.
Jermyn tylko nie ruszył się z miejsca. Stał nieruchomy na pagórku. Zasłona zakrywająca mu twarz, była oblana potem.
Major widząc się ocalonym, zwrócił natychmiast kuca ku szosie, ku dragonom, gdzie go wołało niebezpieczeństwo. Burnus czerwony siedział już na drugim koniu.
Przemówił łagodnym głosem kilka słów do kuców, które puściły się galopem.
Trwało to tylko sekundę. Tłum zawył ze wściekłości.
Uciekający biegli wężykową drogą.
— Strzelajcie! strzelajcie! — wołano. — Jedna kula wystarczy dla obojga.
Już tylko muszkiet Jermyna pozostał nabitym. Zrzucił on w tył płócienną zasłonę. Był blady jak widmo.
Schylił zwolna broń w kierunku uciekających kuców.
— Brawo Jermynie! brawo mój synu! Zobaczycie wy.... Jermyn jeszcze jak żyje nie chybił.
Burnus czerwony i Mortimer porwani w cwał przez kuców, ukazali się na chwilę w profilu. Dusza Jermyna odbijała się w płonących jego oczach. Tłum miotał się wściekły i niecierpliwy.
— No prędzej chłopcze! spiesz się!
Jermyn pociągnął za cyngiel. Lufa wyrzuciła słup dymu i strzał odbił się słabym echem wśród niezmierzonych trzęsawisk.
Zbiegowce zachwiali się obydwaj na koniach.
W tłumie rozległ się krzyk tryumfu.
Wiatr uniósł kaptur i pokazał twarz osłoniętą czerwonym burnusem.
Broń wypadła z rąk Jermyna, który padł na kolana, wymówiwszy z jękiem imię Elleny....

Koniec części pierwszej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.