zkąd można wnosić, iż jest umiarkowanym, może nawet obojętnym, albo oportunistą, to jest jednym z tych nędzników, którzy śmią utrzymywać, iż są protestantami, mimo to twierdzą, iż należy się w pewnej mierze zadowolić żądania tych bezbożników katolików.
Od dawna już mieszczanie w Galway przyszli do przekonania, iż rząd Jej Królewskiej Mości dostaje pomieszania zmysłów i wybór podobnego człowieka, aż nadto dowodzi nieudolności Roberta Peela. Już raz odesłano do Londynu, tego Mortimera, gdy pułkownik Brazer, zacna dusza ten przynajmniej, zawsze gotów rąbać się za świętą sprawę, zażądał jego przeniesienia. Ale Brazer jest zanadto dobrym Anglikiem, by być w łaskach u Roberta Peela; nie słuchano rad jego.
Szczęściem jest on zawsze przełożonym majora Percy Mortimera i ma przybyć do Galway z powodu wyborów. Dzięki tej nadziei pomocy i pod wpływem ponczu, członkowie klubu oranżystów zdobyli się na odwagę wypowiedzenia swej opinii. Jeden z nich wymówił słowo: zdrada, a za nim cały chór przepitych głosów powtórzył: zdrada! zdrada!
Krzyknięto trzy razy hurra! na cześć p. Dickson, trzy razy na cześć p. Brown i tyleż razy na cześć p. Petersa, zaś dwa razy tyle na intencyę zacnego pułkownika Brazera, a majora Percy Mortimera obsypano przekleństwami.
Pizyognomia jego pozostała niewzruszona wśród całej tej burzy, a we wzroku jego, skierowanym na tłum zagniewany, nie widać było ani trwogi, ani gniewu, ani pogardy. Zdawało się, iż jest zupełnie obojętnym na wszystko, co się około niego dzieje. Twarz jego odbijała blado od metalicznego blasku chełmu i purpurowej barwy munduru. Rzekłbyś, iż fantazya artysty przyodziała piękny marmurowy posąg, w mundur dragonów Jej Królewskiej Mości.
Po raz trzeci, nie podnosząc wcale głosu, rozkazał trzem oficerom wyjść z sali.
A że ci nie mogli zwalczyć oporu zbuntowanych mieszczan, major Percy Mortimer wydobył z za pasa jeden ze swoich bogato zdobionych pistoletów, odwiódł kurek i przyjrzał się starannie panewce. Frania zbladła. Ciotka jej przyłożyła flakonik do nosa i jęknęła dwa czy trzy razy.
— Podtrzymaj mnie Franiu, — szepnęła, — będziemy świadkami strasznego dramatu.
— Proszę się rozstąpić panowie, — rzekł zwolna major, wznosząc do góry pistolet lewą ręką.
Tłum, wrzący z gniewu, cofnął się, jak mieszczuch krnąbrny a tchórzliwy. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale trzej oficerowie, którzy wobec grozy położenia, zupełnie wytrzeźwieli, skorzystali z chwili popłochu, by utorować sobie przejście ku drzwiom. Wyszli nie wyrzekłszy ani słowa, zwyciężeni surową dyscypliną armii angielskiej.
Major pozostał sam jeden, założył pistolet za pas i zabierał się wyjść, gdy krzyk wściekłości rozległ się za nim wśród sali. Upojenie doszło do najwyższego stopnia i powstała w zgromadzeniu nagła reakcya, przeciw panującemu przed chwilą uczuciu trwogi. Było ich tam czterdziestu mieszczuchów, przeciw jednemu człowiekowi ze zranioną ręką. Mogli zatem okazać się odważnymi. Ośmiu czy dziesięciu z nich, wrzeszcząc i klnąc rzuciło się między drzwi i majora.
Oko Frani błysnęło. Wszystkie jej młode i szlachetne instynkta oburzyły się przeciw tej niecnej napaści. Nie zastanawiając się, wstała by biedź na pomoc majorowi Percy Mortimerowi. Ale nieszczęsna Fenella wstrzymała ją i rzekła mdlejącym głosem:
— Ach! Franiu! ach! biedne moje serce pęka... ach! niestety!... ach!
I strasznie wywracała białkami. Frania była zmuszoną podtrzymywać ją w swem objęciu. Poważny Jozue Daws wypił resztę trunku i wstał, by lepiej widzieć. Gib Roe poszedł za jego przykładem. Wstając rzucił ukradkiem spojrzenie na ruderę, na froncie której, widać wciąż było olbrzymią, ogorzałą fizyognomię.
W sali panowała wrzawa nie do opisania. Czterdzieści głosów sypiąc słowa z prędkością i gadatliwością iście irlandzką, wrzeszczało, klęło i rzucało obelgi. A krąg coraz bardziej ścieśniał się na około Percy Mortimera. Jedni drugich zachęcali do rozpoczęcia bójki, jeszcze kilka sekund, a major zostałby niechybnie zgniecony przez tę pijaną i rozwścieczoną zgraję.
Odważniejsi już podnieśli na niego ręce, gdy głośny brzęk dał się słyszeć od strony okna.
Jedna z szyb wyleciała rozbita na drobne kawałki i jakiś przedmiot rzucony ze dworu, przeleciał po nad głowami napastników, uderzył o pierś majora i padł na podłogę. Jeden z napastników schylił się by go podnieść, lecz zaledwie dotknąwszy go, wypuścił z rąk jakby żarzący węgieł.
Krzyknął aż z przerażenia.
Nastała głęboka cisza i jak gdyby czarodziejska siła rotoczyła nagle swą opiekę nad majorem, krąg rozstąpił się na około niego.
Przedmiot rzucony przez okno leżał na ziemi, był to kamień wielkości pięści, do którego była przyczepiona ćwiartka papieru. Na tej ćwiartce ujrzano wyciściętą straszną pieczęć sprzymieżonych Molly-Maguire, trumnę.
Mieszczanie z Galway stali nieruchomi, ledwie żywi, gdyż nazwisko człowieka, którego zemsta Płatników o północy skazywała na śmierć, było napisane na drugiej stronie ćwiartki i nie widzialne na pierwszy rzut oka. Dopiero major schylił się by podnieść groźne pismo. Odwrócił je na drugą stronę i odczytał głośno:
„Dla majora Percy-Mortimera“.
Była to najwłaściwsza chwila do zemdlenia. Fenella Daws nie omieszkała z niej korzystać. Krzyknęła
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/21
Wygląd
Ta strona została przepisana.