Pokwitowanie o północy/Część druga/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.
GALERYA OLBRZYMA

I.
Dwie przyjaciółki.

Śliczny był buduar lordowej Georgiany w pałacu Montrath. Tapicer, przybyły przed jej przyjazdem, napełnił cały zamek najpiękniejszemi okazami paryzkiego zbytku.
Milordowa Georgiana Montrath siedziała przy biórku z drzewa różanego z inkrustacyami emaliowanemi i ozdobionego ślicznemi miniaturami. Dobrze ona wyglądała wśród tych bogactw. Była bardzo młodą, bardzo piękną i arystokratyczna jej uroda doskonale kwadrowała z otaczającym ją zbytkiem.
Milordowa wsparła łokieć na biórku i zwiesiła głowę na rękę. Niebieskie tapety buduaru nadawały jej ładnej twarzyczce matową białość. Jej oczy, napół zamknięte, zdawały się chcieć przeniknąć spuszczone firanki okien, szukając czegoś, roztargnione i niespokojne, na zewnątrz.
Przed nią na biórku leżał welinowy kajet, a na nim kilka niezaschniętych jeszcze wierszy, nakreślonych drobnem i eleganckiem pismem. Milordowa Georgiana, jak i wiele z jej rodaczek, pisywała romanse, mdłe i nieskończone opowiadania, w których przebijał jędrny styl. Bulwera, rozwodniony w nadmiernej ilości wody. Po raz setny może opisywała odwieczne dzieje Lowelasa, które pióra angielskie już same piszą, gdy im się swobodnie pozwala bujać po papierze. Była to proza delikatna, lecz dziecinna w najwyższym stopniu.
Milordowa położyła pióro, a w zmęczonym jej wzroku nie było widać natchnienia. Odsunęła od biórka fotel i od czasu do czasu usta jej otwierały się do ziewnięcia.
Po kilku minutach myśl jej odbiegła od literatury i powróciła do spraw codziennego życia. Fizyognomia jej zmieniła się, ze znudzonej stała się smutną. Wstała i podeszła do okna wychodzącego na przystań Kilkerran. Wzrok jej błądził po powierzchni morza, najeżonej sterczącemi skałami. Tu i owdzie białe żagle przerywały niebieską linię widnokręgu. Lady Montrath posmutniała jeszcze bardziej.
Z westchnieniem i z melancholijnym żalem przypomniała sobie Londyn i znowu zwróciła wzrok na inny krajobraz rozpościerający się przed jej oczyma.
Był to park Montrath, którego wyniosłe drzewa drżały pod silnym powiem wiatru, bogata lecz dzika przyroda, którą sztuka nie pozbawiła ponurego charakteru. Pomiędzy gęstymi kląbami drzew, młoda kobieta widziała jasne przerwy, zielone trawniki, gładkie jak olbrzymie kobierce jedwabne, a z boku wielkie białe skały, ruiny napół osłonięte zielonością, naprawo zaś, czarne wieżyce zamku Diarmidów.
A wszystko to wyglądało opuszczone i głuche. Na trawnikach, na skraju lasów, na stokach góry, panowały samotność i cisza.
Młoda kobieta spoglądała to na krajobraz, to na stary zamek Diarmidów, którego podziurawiony szkielet panował nad całą okolicą. Na twarzy jej malował się dziecinny przestrach.
— Boże mój! Boże! — szeptała, — kraj ten przestrasza mnie! od czasu, gdy przybyłam do Irlandyi, słowa tej niecnej kobiety prześladują mnie. W Londynie, żartowałam sobie z niej, lecz tu taj, któż przyjdzie mi z pomocą?
Przez wątłe jej ciało dreszcz przeszedł, lica bardziej pobladły.
— Zdaje mi się, iż mnie milord kocha, — mówiła dalej. — Był on dla mnie dotąd pobłażliwym i przywiązanym mężem. Ale ta kobieta! Jej tajemnicze groźby przestraszają mnie. Chciałabym zrozumieć znaczenie jej zagadkowych słów i bezustannie jakaś zbrodnia staje mi na myśli.
Zamilkła, cała drżąca, gdyż na korytarzu dały się słyszeć kroki, zadrżała jak dziecko przestraszone wśród ciemności.
Drzwi się otwarły i śliczna postać Frani Roberts ukazała się na progu.
Milordowa Montrath krzyknęła z radości i podbiegła ku niej z otwartemi rękami. Nie widać już było na jej twarzy, ani obawy, ani smutku. Uściskała Franię z wylaniem siostry i zaprowadziła ją do kanapki, na której usiadły obie.
Nastąpiła między dwiema kobietami wymiana serdecznych uśmiechów, uścisków i wspomnień bez końca.
Były obie jednego wieku i od dzieciństwa przylgnęły do siebie. Georgiana nie miała może równie szlachetnego serca i otwartej natury jak Frania. Była to ładna kobietka, stworzona do świata i wdrożona w jego zwyczaje.
To co było w niej wyuczonego, przygłuszało nieco uczucia naturalne. Wychowanie wyrobiło w niej znaczną ilość delikatności sztucznych, zastępujących prawdziwą serdeczność, ale dla towarzyszki lat dziecinnych, zachowała szczere przywiązanie. W Londynie nawet, wśród uciech wielkiego świata, z przyjemnością widywała Franię, a w tej samotności, która jej się przedstawiała tak gorzką i straszną, powitała przyjaciółkę z niezwykłym zapałem.
Rano jeszcze wysłała pojazd do Galway z naglącym listem do panny Roberts, zapraszając ją do pałacu. Nigdy jeszcze milordowa Montrath, nie była tak rada szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Błogosławiła w duszy Jerzego Daws, była mu wdzięczną, iż jest podintendentem policyi i że został wysłany ze specyalną misyą do hrabstwa Connaught.
Frania, taka pewna siebie, taka odważna i taka dobra, stanie się dla niej prawdziwą opatrznością.
Rok już prawie nie widziały się. Od czasu gdy opuściły pensyę, drogi, któremi poszły, nie krzyżowały się z sobą.
Georgiana, hrabiowska córka, została porwaną w wir wielkiego świata; była bogatą i piękną, życie jej stało się jednym nieprzerwanym pasmem tryumfów.
Frania przeciwnie, spędziwszy pierwsze lata młodości na eleganckiej pensyi, do której tytuł i stanowisko ojca ułatwiły jej przystęp, wróciła następnie do kółka mieszczańskiego.
Po śmierci ojca nie miała nikogo w rodzinie, przy kimby mogła znowu zetknąć się z tym światowem życiem, do którego przez swe wychowanie była przysposobioną.
Z pomiędzy towarzyszek lat dziecinnych, tylko z jedną Georgianą zachowała przyjacielskie stosunki. W pierwszych miesiącach po rozstaniu, widywały się często. Kilka razy na tydzień Frania jeździła do dzielnicy Westen i kilka razy ekwipaż młodej pani zatrzymywał się przed skromnem mieszkaniem podintententa policyi, ku wielkiemu zadowoleniu ambitnej Fenelli Daws.
Opowiadano to sobie w dzielnicach Poultry, Ludgate a nawet i w Cornhill. Fakt ten nadawał Fenelli niezwykłe znaczenie.
Ale gdy się sezon skończył, Georgiana opuściła Londyn, gdzie dobry ton nie pozwala przebywać po skończonej jesieni, odwiedziny ustały tedy, Frania pozostała samą.
Następnej wiosny widziała się z przyjaciółką raz czy dwa tylko; tyle było pięknych bali w wielkim święcie, a przy tem Georgiana miała wyjść za mąż.
Po długiem tedy niewidzeniu spotkały się znowu z wielkiem zadowoleniem.
Georgiana ucieszyła się dla tego, iż była w obecnej chwili bardzo znudzoną i smutną. Frania, gdyż miała dobre serce i kochała towarzyszkę.
— Ach! jakaś ty śliczna Franiu, — rzekła Georgiana, pieszcząc ręce przyjaciółki, — widać zaraz, że jesteś szczęśliwą.
Frania podniosła na nią swe wielkie uśmiechnięte niebieskie oczy.
— A ty, — szepnęła, — czyż nie jesteś szczęśliwą?
Chmura zasępiła czoło Georgiany. Trwało to jednak tylko chwilkę, chciała bowiem być wesołą.
— Moja droga, — odpowiedziała z nadąsaną minką, — czy znajdujesz żem zbrzydła?
Siedziały na kanapie tuż przy sobie, śliczne obie. Ich blond włosy dotykały się niemal, oczy rywalizowały łagodnym wdziękiem, policzki były pokryte jednakowemi blademi rumieńcami.
Nie były jednak do siebie podobne. Świeżość Frani zdradzała dziewiczą, pełną życia siłę, na twarzy milordowej Montrath, znać już było zmęczenie i piękność stawała więdnącą. Czuć było u niej pewne znużenie, odgadywano na jej widok, iż jest jedną z tych delikatnych istot, które nawet nie boleść, ale jeden dzień nudów, pochyla i zwycięża.
Frania spoglądała na milordowę Montrath, niespokojnym i życzliwym wzrokiem.
— Znajduję, iż zawsze jesteś piękną Georgiano, ale nie masz już tych świeżych rumieńców, których ci zazdrościłam, a oczy twoje są smutne i okolone niebieskim kręgiem.
Milordowa Montrath westchnęła, ale odpowiedziała wesoło:
— To zmęczenie podróżą Franiu. Nie jestem tak silną jak ty, a cztery dni na morzu, to dla mnie długa wyprawa. Ale mów mi o sobie moja droga. Czy nie myślisz iść za mąż?
Frania spuściła oczy i zarumieniła się, lica jej pokryły się jednak nie tym banalnym rumieńcem, który podobne pytanie sprowadza zawsze na czoło młodych dziewcząt, ale rzekłbyś, iż słowa towarzyszki wywołały jakąś myśl przykrą. Georgiana nie spostrzegła tego.
— Jakże się miewa p. Daws? — mówiła dalej. — A poczciwa pani Fenella, czy zawsze pisze swoje pamiętniki?
Wszystko to było wypowiedziane z wielką żywością, ale w ostatniem pytaniu tkwiło nieco ironii.
Milordowa Montrath była śliczną pseudo-literatką wielkiego świata, Fenella brzydką pseudo-literatką z mieszczańskiego kółka, a literatki takie, bez względu na dzielącą je przestrzeń w hierarchii społecznej, zawsze wspominają jedna o drugiej z przekąsem.
Frania nic nie odpowiedziała, ale oczy jej zwróciły się na biórko, na którem leżał welinowy kajet zdradzający przyjaciółkę.
Delikatne brwi milordowej Montrath zmarszczyły się, jak gdyby to nieme porównanie dotknęło słabą jej stroną.
— Ach! Franiu! — odpowiedziała tonem napół zagniewanym, napół żartobliwym. — Nie chciałam obrazić tej zacnej pani Daws; ale nie spoglądaj tak na moje biórko, ja piszę dla siebie samej, gdyż się tak nudzę moja Franiu droga w tym szkaradnym pałacu.
Frania objęła wzrokiem wszystkie piękności buduaru.
— Już wiem co chcesz powiedzieć, — zawołała milordowa Montrath niecierpliwie, — jest tu pięknie, cudownie, wszystko to prawda moja droga, ale smutno!
Wzięła Franię pod rękę i zaprowadziła ją do okna, Frania aż krzyknęła z zachwycenia.
— Niestety! moja droga, — rzekła Georgiana, — pyszny to krajobraz i niezawodnie opiszę go w jednej z mych powieści, ale o ileż wolę aleje londyńskiego parku. Jakie to wszystko smutne! Spójrz na te ogromne wieżyce, czyż one nie zdają się ukrywać jakichś tajemnic i zbrodni.
Frania uśmiechnęła się. Jakaś fatalność otaczała ją wciąż chodzącemi romansami. Dumna wielka pani miała potrosze tę samą słabostkę, co i biedna Fenella.
— Dajesz się unosić swej wyobraźni Georgiano, — rzekła Frania, — nie ma tu ani tajemnic, ani zbrodni. Są tylko piękne ruiny panujące ponad przecudownym krajobrazem i nic więcej. Ja, która nie jestem tak jak ty poetką, radabym życie moje spędzić wśród tych cudów przyrody.
— Czy seryo mówisz? — zawołała żywo Georgiana.
Wyraz jej twarzy zmienił się nagle. Podniosła oczy na Franię, a w nich malowała się prawdziwa radość, połączona z naiwnym przestrachem.
— O to zostań! zostań ze mną Franiu! — rzekła, — zamieszkaj w tym pałacu! uszczęśliwisz mnie, ja cię tak kocham! A przy tem, — dodała ciszej, — gdybyś wiedziała jak ja się lękam.
Te ostatnie słowa były wypowiedziane tonem szczerym, niezwykłym u milordowej. Na twarzy jej malowało się cierpienie nieokreślone, ale prawdziwe.
Frania spoglądała na nią ze zdziwieniem.
— Lękasz się Georgiano, — rzekła, — czego? Opowiadają wprawdzie straszne rzeczy o sprzysiężonych Molly-Maguire, ale masz tutaj męża i całą armię służących. Jakimże sposobem obecność biednej jak ja dziewczyny, mogłaby się przyczynić do uspokojenia cię?
Milordowa Montrath schwyciła rękę przyjaciółki w swe zimne dłonie i ścisnęła ją konwulsyjnie. Twarz jej była bardzo bladą i mimowolne drżenie wstrząsało całem jej ciałem.
— Franiu, — rzekła przytłumionym głosem, — to nie sprzysiężeni Molly-Maguire mnie straszą. Może to waryactwo z mej strony, ale jestem bardzo nieszczęśliwą.
Dwie łzy spłynęły po jej twarzy. Frania pocałowała ją w czoło i przytuliła do siebie. Usiadły, gdyż milordowa Montrath nie mogła już ustać na nogach.
— Powiem ci wszystko, — zawołała płacząc, — jesteś jedyną moją przyjaciółką i potrafisz mnie pocieszyć!
W słowach Georgiany nie było już żadnej przesady. Rozpacz jej mogła być spowodowaną wymysłem wyobraźni, ale łzy płynęły mimo jej woli i strach, który ją ogarniał, nie był udany.
— Boję się, — wyszeptała, wymawiając słowa z trudnością. — Boję się. Lord Jerzy miał już jedną żonę, ta kobieta umarła Franiu!... umarła.... Boże mój Boże! zdaje mi się, że lord Jerzy chce i mnie zabić!


II.
Sinobrody.

Usłyszawszy to szczególniejsze zwierzenie, Frania spojrzała na przyjaciółkę, jakby z obawą odkrycia na jej twarzy śladów pomięszania zmysłów. Milordowa Montrath miała oczy sztywne i szeroko otwarte i łzy jej wyschły pod palącą powieką.
Frania od dawna była przyzwyczajoną do dziwacznych komedyi, które jej ciotka odgrywała przy lada sposobności. Fenella Daws codziennie wynajdywała jakieś nowe sceny, sądząc, iż to ją uczyni bardziej interesującą; Frania też powątpiewała o szczerości wszelkich dramatów i nie chętnie dawała wiarę objawom rozpaczy, zabarwionej romansem, której powody pozostawały ukryte. Milordowę Montrath można było posądzać o teatralne wymysły, zarówno niemal jak i Fenelle Daws. Frania przyjęła też jej zwierzenie z pewnem niedowierzaniem.
Lecz Georgiana cierpiała, trudno było o tem wątpić, twarz jej z każdą chwilą bardziej bladła i niebawem tchu jej zabrakło. Frania objęła ręką jej kibić i podtrzymywała ją zlekka.
— To szczera prawda! — wyszeptała milordowa Montrath słabnącym głosem, — on mnie zabije Franiu... ja wiem, iż mnie zabije.
Frania milczała, zdziwienie odebrało jej mowę.
— On miałby cię zabić! Georgiano, — rzekła wreszcie opierając o swe ramie chwiejącą się głowę młodej kobiety, — czyżby ci groził?
Georgiana zaprzeczyła ruchem głowy.
— Czyż by ci dał dowody nienawiści? Czy wzbudziłaś gniew jego?
Milordowa znowu zkinęła głową.
— Zkądże zatem wnosisz?... — zaczęła mówić Frania.
Młoda kobieta przerwała jej giestem i wyprostowała się na kanapie.
— Muszę ci wszystko wyznać Franiu, inaczej nigdy nie odgadniesz... sądzisz, że zwaryowałam... Pozwól mi odetchnąć. Gdy myślę o tem wszystkiem, tracę wszelką odwagę. Miałażbym umrzeć w tak młodym wieku...
Milordowa Montrath załamała ręce i głowa zwisnęła jej znowu na poduszki kanapy. Zaczęła skupiać rozproszone myśli. Frania nie śmiała się już odzywać i przyglądała się jej niespokojnie.
Po kilku chwilach, milordowa Montrath otworzyła na pół zamknięte oczy i przerwała milczenie.
— Dziwna to historya, — rzekła, — której dotąd zaledwie kilka nitek uchwycić zdołałam. Ale wystarczyły mi one do zrozumienia mego położenia i wiem jaki los mnie czeka. Posłuchaj mnie Franiu i nie uważaj mnie za szaloną, gdyż to co ci opowiem, stanie się niezawodnie powodem mojej śmierci. Lord Jerzy był zaledwie wdowcem od kilku miesięcy gdy wyszłam za niego. Nikt w Londynie nie znał pierwszej jego żony. Nie przedstawił jej nigdzie i dopóki był z nią żonaty, prowadził kawalerskie życie.
Milordowa Montrath, nosząca to nazwisko przedemną, była cały ten czas zamkniętą w Montrathhouse, willi położonej w okolicach Ryszmondu i należącej do milorda. Tajemnica otaczająca tę młodą kobietę, pozostała niezbadaną dla całego świata. Nie miała tu przyjaciół, zniknięcie jej nie zwróciło niczyjej uwagi.
Dowiedziałam się od sług, iż była ona młodą dziewczyną, pochodzącą z Irlandyi i milord, porwawszy ją, zaślubił następnie z konieczności.
Młody człowiek z jej stron, kochał ją namiętnie, przybył z Connaught wraz z braćmi i dał milordowi do wyboru, albo zadosyć uczynienie, lub śmierć natychmiastową.
Lord Jerzy wybrał małżeństwo, a dziś możesz oglądać grób biednej dziewczyny irlandzkiej na cmentarzu w Ryszmondzie.
Georgiana zamilkła i przyłożyła ręce do skroni.
— Smutna to powieść Georgiano, — rzekła Frania, — lecz nie widzę w tem nic, coby pozwalało domyślać się zbrodni.
— Nazwisko jej jest wyryte na marmurze, — wyszeptała Georgiana, zamiast odpowiedzi. — Nazywała się Jessy O’Brien. Modlę się często za nią, gdyż jest moją siostrą w cierpieniu i los jej mnie czeka.
— Ale zkądże możesz wnosić?...
— Zaczekaj Franiu, jeszcze nic nie wiesz. Czy słyszałaś kiedy w Londynie o pewnej kobiecie, której szalone jej zbytki nadały pewien rozgłos?
— Jakże się zowie? — zapytała Frania.
— Pani Wood, — odpowiedziała milordowa Montrath.
— Może kiedy wymówiono przy mnie to nazwisko, lecz świat, w którym żyję, trzyma się zdała od waszych ekscentryczności błyskotliwych. Nie przypominam sobie abym słyszała o tej kobiecie.
— Londyn jest bardzo wielki, — rzekła Georgiana, — lecz zdawało mi się, iż cała trzymilionowa ludność, musi znać panią Wood. Nazwisko to ciągle brzmi w moich uszach, widuję ją wszędzie i nie mogę kroku postąpić, nie spotkawszy tej, przerażającej mnie, fizyognomii. Wszędzie o niej mówią, jej skandaliczna rozrzutność zwraca od kilku miesięcy uwagę całego wielkiego świata; różne wieści o niej krążą: jedni mówią, iż jest księżną, drudzy, że prostą nierządnicą. To tylko pewne, iż posiada miliony. A zgadnij Franiu, kto jest właściwie ta kobieta?
— Nie wiem.
— To dawna służąca tej biednej irlandzkiej dziewczyny, której grób znajduje się na cmentarzu w Ryszmondzie.
Frania spojrzała ze zdziwieniem na przyjaciółkę.
— Zobaczysz, — mówiła dalej Georgiana z ożywieniem, podczas gdy blade jej policzki pokryły się gorączkowym rumieńcem, — zobaczysz Franiu, czy jestem szaloną i czy słusznie obawiam się, iż dnie moje są policzone! Pierwszy raz ujrzałam tę kobietę w dniu mego ślubu, w kaplicy, tak blizko ołtarza, iż stała niemal między kapłanem i mną.
Długo pamiętać będę tę nieruchomą i jakby ogłupiałą twarz, ociężałe, zaspane oczy i złośliwy uśmiech, który ironicznie wykrzywiał jej usta. Wzrok jej zwracał się uparcie na milorda, a milord odwracał oczy w inną stronę.
Nie wiedziałam wówczas kto jest owa kobieta, okryta jedwabiem i złotem, której strój dziwaczny i przesadzony znieważał przybytek Boży. Myślałam z początku, iż to poprostu waryatka, która się wymknęła z pod straży rodziny.
W końcu jednak musiałam spostrzedz, iż milord starannie unika jej wzroku, a jednocześnie usiłuje nie patrzeć na mnie, gdyż ta kobieta stała przy moim boku, jak niema groźba; niepokój jego wzrastał wciąż podczas ceremonii. Był blady i widziałam, iż usta jego drżały.
Ona stała wciąż, podczas gdy wszyscy klęczeli. Skrzyżowała ręce na piersi jak mężczyzna, a uśmiech jej stawał się coraz bardziej sarkastycznym. Mimowoli, nie zdając sobie sprawy dla czego drżeć ze strachu poczęłam.
Gdy po ślubie wychodziliśmy z kaplicy, ta kobieta, która wciąż nam towarzyszyła, stanęła między mną i milordem.
— Jest ona prawie tak ładną jak i tamta, mości Jerzy Montrath, — rzekła, przyglądając mi się śmiałym wzrokiem. — Jest bardzo bogatą... a tam znajdzie się miejsce na dwie!
Uczułam, iż lord Jerzy, prowadzący mnie pod rękę, zachwiał się.
— Maryo, — wyszeptał, — zostaw nas na litość Boską.
Uśmiechnęła się pogardliwie i wyciągnęła rękę, którą milord dotknął.
— To świetne małżeństwo mości Montrath, — rzekła, — winszuję ci.
Potem nachyliła się do jego ucha i wyszeptała kilka słów, których nie usłyszałam.
— Otrzymasz je jutro, Maryo, — odpowiedział lord Jerzy, — obiecuję ci, iż otrzymasz je jutro.
Odeszła, nieukłoniwszy się nawet i postąpiła kilka kroków ku wspaniałemu ekwipażowi wyczekującemu na nią przed kościołem. Chód jej był chwiejny i nierówny, jakby kobiety pijanej.
— To biedna waryatka, — rzekł milord, a wielki ciężar zdawał mu się spaść z serca, — przychodzę jej z pomocą i....
W tej chwili kobieta ta, stawiając już nogę na stopień powozu, odwróciła się i rzuciła na milorda takie spojrzenie, że tenże począł się jąkać i nie mógł skończyć. Siedliśmy i my do powozu.
Na mojem miejscu Franiu, cóżbyś była pomyślała?
Frania milczała czas jakiś. Zastanawiała się.
— Dziwne to zaprawdę, — rzekła, — bardzo dziwne; jednakże nie widzę by to wszystko usprawiedliwiało twoje obawy.
Milordowa Montrath zbliżyła się do niej, jak gdyby instynktownie czuła potrzebę pomocy i opieki.
— Moje obawy! — wyszeptała, — ach Franiu! ja się nie lękam, ja jestem pewną! Posłuchaj! Od tej pory widziałam niejednokrotnie Maryę Wood, a zawsze straszyła mnie tajemniczemi groźbami. Kilka razy zaczepiała mnie, czy to w parku, czy w kościele, by mi powiedzieć coś strasznego i nieokreślonego o pierwszej żonie milorda. Widzieli ludzie to biedne dziewczę z Irlandyi, Franiu, w przeddzień jej śmierci w ogrodzie willi Montrath, a nazajutrz, zamknięto jej grób! Gdy słudzy nasi o niej mówią, to bledną, a dziwne wieści krążą nawet w salonach naszego świata.
Frania słuchała uważnie, usiłując nie pokazać swych obaw przyjaciółce, ale opowiadanie to uczyniło na niej wrażenie; zaczynała i ona domyślać się jakiejś zbrodni w przeszłości i lękać się o przyszłość.
Usiłowała jednak uśmiechać się i Georgiana wydawała się uspokojoną prawie, jej serdecznemi pieszczotami.
— Zostaniesz ze mną Franiu, wszak prawda? rzekła, — nie opuścisz mnie? dopóki tu będziesz, czuć się będę spokojniejszą.
— Zostanę, kiedy sobie tego życzysz moja droga, twoje obawy są przesadzone i niczem nie usprawiedliwione, ale zostanę jeżeli tego pragniesz.
Młoda kobieta przycisnęła rękę Frani do serca.
— Dzięki ci, dzięki, — rzekła. — Ale nie probój uspokajać mych obaw, gdyż je sama podzielasz. Odgaduję twoje dobre serce Franiu, ty mnie rozumiesz i drżysz o mnie w głębi duszy... a lękałabyś się jeszcze bardziej, gdybym ci mogła opowiedzieć szczegółowo moje spotkania z tą kobietą, strach milorda, gdy widzi, iż się ona do mnie zbliża, jego niewolniczą uległość wszystkim rozkazom tej dziwnej istoty i różne wieści, jakie się o moje uszy obiły.
Sama nie wiedziałam co o tem sądzić, aż do chwili, gdy się od mojej pokojowej dowiedziała, iż ta pani Wood była kiedyś służącą Jessy O’Brien.
Zrozumiałam wtedy powody nadzwyczajnej rozrzutności lorda Montrath, gdyż ta kobieta nie posiada złamanego grosza Franiu, a miliony, które wydaje, pochodzą z mych dochodów i z dochodów lorda Montrath.
Odkrycie to dało mi ostatecznie klucz zagadki. Przypomniałam sobie wszystko, co mi powiedziała Marya Wood i każde z jej słów nabrało strasznego znaczenia.
Była ona wspólniczką albo powiernicą zbrodni, wiedziała o wszystkiem i groziła z dowodami w ręku.
Gdybyś wiedziała jak się jej lord Jerzy obawia. Uciekając przed nią zawiózł mnie do Francyi zaraz po naszym ślubie, mieliśmy spędzić trzy miesiąc w Paryżu. Nazajutrz po naszem przybyciu, poszliśmy na operę, nagle drzwi od loży się otworzyły i Marya Wood usiadła pomiędzy mną i milordem.
W kilka godzin później pojechaliśmy do Włoch. W Neapolu, na pierwszym kroku, spotkaliśmy znowu tę kobietę. Wszędzie rozrzuca złoto, gdyż złoto nic ją nie kosztuje. Dla niej nie ma przeszkód ani odległości. W Rzymie, w Medyolanie, w Wenecyi, wszędzie ją spotykaliśmy. W Szwajcaryi, w Niemczech wiecznie ona, wiecznie! wiecznie! wiecznie!
Wróciliśmy do Londynu, gdzie w ślad za nami przybyła.
Wiele już razy chciałam uciec do mego ojca i wszystko mu wyznać! ale zawsze wstrzymywałam się w ostatniej chwili z tak strasznem oskarżeniem. Cóż ci powiem Franiu. Od pierwszych dni naszego małżeństwa, lord Jerzy obchodzi się ze mną łagodnie i czule, mimo to, jestem przekonaną, iż się nie mylę oskarżając go, gdybym się jednak myliła?...
— Biedna Georgiano, — rzekła Frania, której twarz wyrażała głębokie współczucie.
— Wiele czasu tak upłynęło, — mówiła dalej Georgiana, — aż pewnego dnia milord polecił mi przygotować się do podróży do Irlandyi. Trwoga opanowała mnie znowu, większa jeszcze, gdyż w tym zakazanym kraju, nikt mnie w danym razie nie obroni. Ojca mego nie było w Londynie, przed kim miałam się zwierzyć? Ach! Franiu! Franiu! czy widział kto kiedy położenie równie dziwne i równie straszne jak moje!
Od kilku chwil ton głosu milordowej Montrath, zmienił się znacznie. Rzekłbyś, iż wzruszenie jej, z początku szczere, zużyło się potrosze i że teraz już tylko z wysileniem odgrywa rolę nieszczęśliwej ofiary.
Frania była z początku bardzo wzruszoną.
— Są to bardzo romantyczne przygody, — rzekła, w chwili gdy milordowa Montrath odetchnęła, przestawszy mówić i zwróciła ku niebu swe niebieskie oczy. — Pojmuję twój niepokój, kochana Georgiano i podzielam go niemal, gdyż postępowanie tej kobiety wydaje mi się trudnem do zrozumienia. Ale te tajemnice, które nas nieraz tak przestraszają, mogą być spowodowane arcy zwykłemi okolicznościami. Wiedziona mojem przywiązaniem do ciebie, starałam się zasięgnąć wiadomości o twoim mężu i wszyscy, których badałam, przedstawili mnie lorda Jerzego, jako człowieka honorowego i zacnego dżentlemana.
— I ja tak sądziłam, ja także, — wyszeptała Georgiana.
— Ta kobieta, — mówiła dalej Frania, — której zdrowy rozsądek odpychał wszelkie przypuszczenie mające pozory romansu; ta kobieta, prześladująca cię, musi być pijaczką, jest to jedna z tych nieszczęśliwych istot, którym trunek rozum odbiera, a szaleństwo czyni je okrutnemi.
Georgiana poczęła się niecierpliwić.
— Tak nie wiele potrzeba, — dodała jeszcze Frania, — by wytłómaczyć to, co nam się zdaleka strasznem wydaje.
Georgiana cofnęła rękę, którą Frania trzymała w swej dłoni.
— Nie chcesz mnie widzę zrozumieć, — rzekła, rumieniąc się z gniewu. — Znajdujesz, iż moje obawy są to dziecinne strachy. Mój Boże! czyżbym już nie miała przyjaciółki?
Łzy stanęły w oczach milordowej i Frania zawstydzona zamilkła.
— Wszystko można wytłómaczyć, — rzekła młoda kobieta z goryczą — i śmieją się z trwogi biednej kobiety, dopóki nie nastąpi katastrofa. Nie żądam od ciebie litości Franiu. Mówmy, jeżeli chcesz, o rzeczach bliżej cię obchodzących, żałuję żem cię tak długo memi sprawami zajęła.
— Ach! Georgiano, — odpowiedziała Frania z wyrzutem, — czy możesz w ten sposób do mnie przemawiać? Gorąco pragnę by twoje obawy okazały się nieuzasadnionemi i spodziewam się, że tak będzie. Ale błagam cię Georgiano, powiedz mi wszystko.
Milordowa Montrath milczała jeszcze czas jakiś, ale niebawem odezwała się znowu, gdyż obawy jej nie były udanemi i potrzebowała się z niemi zwierzyć.
— Przygotowałam się tedy do wyjazdu, — rzekła, — byłam smutną i miałam jakby przeczucie nieszczęścia. Działo się to temu dni kilka zaledwie. Siedliśmy do powozu, milord i ja, by się udać do przystani gdzie oczekiwał parostatek, udający się do Korbu. W drodze spotkaliśmy inny powóz i poznałam w nim zaczerwienioną twarz Maryi Wood.
— Dokąd to jedziesz Montrath? — zawołała mijając nas.
Milord nic nie odpowiedział a stangret zaciął konie. Gdyśmy zajechali do komory, ekwipaż pani Wood pędzący galopem, prześcignął nas znowu. Widocznie jechała wciąż za nami. Wysiadła i podeszła ku nam.
— I cóż mości Montrath, — rzekła, — rada jestem, żem tu przyjechała. Chciałeś mnie jeszcze wywieść w pole i tydzień cały musiałabym szukać twego śladu. Irlandya jest daleko. Sługa pani milordowej! — dodała, zwracając się do mnie, — znałam osoby, które tam zawieziono i które już więcej nie wróciły.
Kiwnęła mi głową, wstrząsnęła silnie ręką milorda i siadła do powozu, mówiąc nam: Do widzenia!
Poszliśmy na parostatek. Czułam się przygnębioną i blizką omdlenia.
Wiedziałam, ile ta kobieta kosztuje mojego męża.
Moje dochody i jego, stanowiące razem jedne z największych w trzech połączonych królestwach, nie starczyły dla zaspokojenia szalonych kaprysów tej kobiety i lord Jerzy, wiem o tem, musiał zaciągnąć pożyczkę.
Nigdy nie śmiałam go badać. Ale w dniu tym strach przezwyciężył moją nieśmiałość, zebrałam się na odwagę i zażądałam objaśnień.
— I cóż? — rzekła Frania.
— Lord Jerzy długi czas wzdragał się odpowiedzieć. Jego fizyognomia, zimna zazwyczaj, ale życzliwa, zachmurzała się w miarę jak się namyślał.
— Powiedziałem ci już, — odpowiedział wreszcie, — że to biedna waryatka, nic innego dodać nie mogę i proszę cię nie badaj mnie więcej.
Te ostatnie słowa były wymówione ostrym tonem, do jakiego nie byłam przyzwyczajoną.
Podróż odbyła się szczęśliwie. Naprzeciwko Galway przesiedliśmy się z parostatku na statek mniejszy, by łatwiej dostać się do portu. Majtkowie tego statku serdecznie przywitali jakiegoś wysokiego mężczyznę, przybyłego wraz z nami. Ściskali mu rękę po kolei, a wzrok ich stawał się groźnym, gdy spoglądali na lorda Jerzego.
Słyszałam jak dwóch z nich mówiło między sobą.
— Michey powrócił sam, Jessy nie żyje.
— Anglik ją zabił! — Zabił ją, by się módz ożenić z bogatą dziedziczką....
Georgiana zamilkła przygnębiona. Frania nie umiała znaleźć słów by zwalczać podejrzenia, mające niemal pewną podstawę. Wszystko zdawało się stwierdzać słuszność obaw młodej kobiety i Frania nadaremnie jeszcze wątpić usiłowała.
Zbrodnia widocznie spełnioną została.
— Nie opuszczę cię Georgiano, — rzekła Frania. — Jestem tylko biedną dziewczyną, ale jeżeli ci będzie grozić jakie niebezpieczeństwo, to je podzielimy.
— Dzięki ci moja droga! — rzekła milordowa Montrath nieco zaspokojona. — Będę się czuć silniejszą przy tobie. Żebyś wiedziała, jaką ciężką noc przebyłam i jak samotność mnie przestrasza! W pokoju milorda paliła się lampa aż do rana. Ten las, teraz samotny i milczący, był niezwykle ożywiony. Przy świetle księżyca widziałam jakieś niewyraźne cienie przesuwające się między drzewami.
Milordowa Montrath wstała i wyjrzała przez okno.
— Widzisz te ponure mury, — rzekła cichym głosem. — Nie było to z mej strony złudzenie Franiu! O północy widziałam czerwone światła wijące się wzdłuż tych wieżyc aż do szczytu ruin. Był to jakby odblask wielkiego pożaru. Myślałam, że oszaleję i gdyby mi tu przyszło pozostać dłużej samej Franiu, milord nie potrzebowałby zadawać mi śmierć!
Młoda kobieta wsparła bladą swą głowę na ramieniu towarzyszki, która aczkolwiek silniejsza od niej, ze strachem wysłuchała całej tej dziwnej opowieści. Pozostały obie czas jakiś milczące i pogrążone w dumaniu.
W tem liście w sąsiednim klombie zaszeleściały. Georgiana ścisnęła Franię za rękę. Mężczyzna ukazał się wśród krzewów i zdjął swą myśliwską czapkę, i oddając paniom uprzejmy ukłon.
— To on, — szepnęła Georgiana, — milord!
Frania podniosła na niego oczy i przyglądała mu się pod wpływem usłyszanej dopiero co dziwnej jego historyi. Usiłowała odnaleźć w jego rysach, coś okrutnego i krwiożerczego, ale nadaremnie. Fizyognomia lorda Jerzego wydała jej się ociężałą i dobroduszną. Poczęła znowu powątpiewać; milordowa Montrath musiała niezawodnie szukać powodów do trwogi, w swej schorzałej wyobraźni.
Nie było nic w tym człowieku podobnego do owego portretu Sinobrodego, jak go Georgiana odmalowała.
Ta jednak cofnęła się jak ptak przestraszony. Lord Jerzy podszedł aż do okna. Ukłonił się pannie Roberts i rzekł:
— Spodziewam się Georgiano, żeś dobrze odpoczęła po podróży, ja spałem całą noc jednym tchem.
— Czuwał aż do rana! — szepnęła Georgiana, tak, że ją tylko Frania słyszeć mogła.
— Piękny poranek, — mówił dalej lord Jerzy. — Czyżbyś nie zechciała Georgiano zwiedzić swoje posiadłości?
— Jestem na twoje rozkazy, — odpowiedziała Georgiana drżąc cała.
I dodała, zwracając się do towarzyszki.
— Franiu, nie opuszczaj mnie na miłość Boską.


III.
Statek.

W kilka chwil później, Georgiana, Frania i lord Jerzy zeszli się u wrót parku. Przez te parę minut, których lord Montrath potrzebował dla zrzucenia rannego ubrania i przywdziania spacerowego, Frania miała czas pomówić z przyjaciółką i usilnie starała się uspokoić obawy młodej kobiety.
Frania była z początku bardzo przestraszoną opowiadaniem Georgiany. Kilka szczegółów tej dziwnej historyi dało jej do myślenia; zbrodnia wydawała się jej prawdopodobną, drżała na myśl o pogróżkach tej tajemniczej kobiety, która tak zapamiętale prześladowała jej przyjaciółkę. Ale Frania uległa temu wzruszeniu wbrew własnemu rozsądkowi i oburzała się przeciw samej sobie, iż mogła dojść do podobnego przekonania.
Przypominała sobie, iż Georgiana będąc małą dziewczyną, już lubiała tworzyć romanse. Codzienne życia dzieje układała dramatycznie i przyodziewała w tajemnicze szaty, najpospolitsze wypadki.
Miała szczególniejsze powołanie do przyozdabiania rzeczywistości. W wysokim stopniu posiadała owo romantyczne usposobienie, tak rozpowszechnione wśród Angielek. Żyła umyślnie w sztucznej atmosferze, urządzała świat jak teatr, ustawiając z wielką zręcznością dekoracye i akcesorya. Frania wiedziała to dobrze.
Nie chciała jednak występować otwarcie, przeciw temu co nazywała fantazyą Georgiany; pocieszała ją łagodnemi słowami, przyrzekła jej szczerą pomoc i powoli uspokoiła ją.
Przybycie męża oddziałało pomyślnie na usposobienie milordowej Montrath.
Gdy Frania ujrzała lorda Jerzego, przyszła jej do głowy pewna myśl, nie mająca związku z jej przyjaciółką. Przybyła do Montrath z pewnym zamiarem, który na chwilę zapomniany, stawał jej znowu w pamięci.
Lord Jerzy miał wielkie wpływy, a Frania chciała ocalić tego szlachetnego starca zagrożonego wyrokiem śmierci przez sędziów w Galway, a który był ojcem Morrisa Mac-Diarmida.
Lord Jerzy uprzejmie powitał obie panie. Ucałował rękę Frani, następnie Georgiany i podał im oba ramiona.
Weszli w cieniste aleje parku. Milord był w czułem usposobieniu, Georgiana mile przyjmowała jego zaloty i przechadzka odbywała się wesoło, wśród ogólnej harmonii. Frania już sobie wyrzucała swoje chwilowe obawy i obiecywała sobie niedawać więcej wiary podobnym komedyom. Słuchając opowiadania Georgiany, wyrobiła sobie o milordzie tak fałszywe wyobrażenie, iż nieruchoma twarz jego wydała jej się teraz pełną dobroduszności. Nabrała do niego tyle zaufania, iż po półgodzinnym spacerze, odważyła się przedstawić mu swoją prośbę tyczącą starego Milesa Mac-Diarmida.
Lord Jerzy, usłyszawszy to nazwisko stracił odrazu uśmiech, który go nie opuszczał od czasu wyjścia z pałacu. Spojrzał się ukradkiem na Franię i spuścił oczy.
— Powiadają, iż popełnił on zbrodnię, — rzekł z cicha.
— On jest niewinny! — zawołała Frania z uniesieniem.
Georgiana, nieuprzedzona o niczem, przyglądała się przyjaciółce ze zdziwieniem. Lord Jerzy miał już czas przyjść do siebie i uśmiechnął się znowu.
— Zapewne, — rzekł, — panna Roberts jest doskonałym sędzią, ale nie spodziewałem się nigdy usłyszeć podobnej prośby z ust siostrzenicy p. Jozuego Daws.
Frania zarumieniła się mocno, lecz nie spuściła oczów.
— Mój wuj spełnia obowiązki przywiązane do jego posady, — rzekła, — a zdaje mi się, iż właśnie ta posada uprzedza go niekorzystnie względem każdego oskarżonego. Ale byłam obecną badaniu tego starca milordzie; widziałam, iż nie ma przeciw niemu żadnych dowodów i przychodzę cię błagać....
— Jeżeli nie ma dowodów, — przerwał Montrath, — to nie będą mogli go skazać.
Frania zasmuciła się.
— Wiesz równie dobrze jak i ja milordzie, iż sprawiedliwość ludzka mylić się może. Mój wuj zapewnia, iż ten starzec zostanie skazany na śmierć.
Montrath zamilkł. Siedli wszyscy troje na ławce z darniny. Georgiana zajęta sobą słuchała tej rozmowy z roztargnieniem, nie biorąc w niej udziału.
Od chwili gdy wymieniono nazwisko Mac-Diarmida, Montrath miał oczy spuszczone; widać było zakłopotanie w całej jego osobie, zdawał się zastanawiać i wyglądał jak człowiek nie wiedzący co począć.
— Proszę cię Georgiano, — szepnęła Frania do ucha przyjaciółki, — przyjdź mi z pomocą i wstaw się za mną.
— Czemu cię to tak obchodzi? — zaczęła pytać milordowa cichym głosem.
— Proszę cię! — przerwała jej Frania.
Georgiana nie mogła się dłużej wahać.
— Milordzie, — rzekła, — jeżeli moje wstawienie się ma w twych oczach jaką wartość, to i ja cię proszę o to zarówno jak panna Roberts.
Montrath spojrzał się na nią z uśmiechem i bez żadnego zakłopotania:
— Czy jesteś pani również przekonaną o niewinności podsądnego? — zapytał wesoło.
— Frania jest moją najlepszą przyjaciółką, — odpowiedziała Georgiana, — jej życzenia są mojemi.
Montrath ucałował rękę młodej kobiety i wstał z ławki.
— Z największą chęcią, — rzekł, zwracając się uprzejmie ku Frani, — uczynię wszystko co tylko może być przyjemnem pannie Roberts. Wstawię się niezawodnie za tym biednym człowiekiem, zaleconym mi przez tak piękne protektorki, solennie to przyrzekam.
— Dzięki ci milordzie! — zawołała Frania, nie umiejąc już wstrzymać słów wdzięczności, — niech cię Bóg błogosławi za nadzieję, jaką mi się cieszyć pozwalasz.
Montrath miał już na ustach pytanie i Georgiana podzielała jego ciekawość; ale pod tym względem dyskrecya Anglików jest godną naśladowania. Zamilkli oboje; Montrath ukłonił się grzecznie, a Georgiana ukradkiem tylko badała fizyognomię panny Roberts.
Ta w głębi duszy nie posiadała się z radości; przyrzekła Morrisowi, iż ocali jego starego ojca i napół już dotrzymała przyrzeczenia.
Obie kobiety wstały też i Montrath poprowadził je znowu wśród alei parku, kończąc rozpoczętą przechadzkę. Gdy uszli ze sto kroków, wychodząc z po za gęstego klombu, ujrzeli naraz wspaniały krajobraz, całą zatokę Kilkerran z jej niezliczonemi wyspami.
Wzrok ich obejmował przestrzeń pomiędzy wyspą Masson i portem Galway. Wszędzie na około widzieli białe żagle łódek płynących po zatoce.
Wśród tych statków, jeden największy i najbliższy nieb, zdawał się płynąć ku przylądkowi Ranach-Head, osłoniętemu drzewami. Był to statek żaglowy, którego maszty przyozdabiały flagi z barwami Rappelu. Lord Jerzy zmarszczył brwi i przyłożył lornetkę do oka.
— Zuchwałe łotry! — mruknął, — gotów jestem przysiądz, iż to Daniel O’Connell odbywa przejażdżkę po morzu.
Obie kobiety zwróciły jednocześnie oczy na statek, który szybko płynął i przechylał się zlekka poruszany łagodnym wiatrem.
Daleko był jednak jeszcze i na pokładzie można było rozpoznać tylko niewyraźne kształty przybywających osób.
— Jeżeli chcecie panie przyjrzeć się temu bliżej, — rzekł Montrath, — pójdziemy na przylądek i zaczekamy aż statek przypłynie. Jednocześnie pani milordowa, będziesz mogła przyjrzeć się ruinom starego zamku Diarmidów, najpiękniejszemu klejnotowi twych posiadłości.
— Tym ruinom, które widać z mojego okna? — zapytała Georgiana, a głos jej zadrżał zlekka na wspomnienie nocnego przestrachu.
— Tak jest — odpowiedział lord, — są to starożytne szczątki potęgi naszych poprzedników. Właśnie panno Roberts, ten starzec, dla którego prosiłaś łaski przed chwilą, jest potomkiem dawnych panów Diarmidów. Była to kiedyś bardzo słynna rodzina.
— I nic nie zachowała z dawnych bogactw? — zapytała Frania.
— Kolonię złożoną z siedmiu akrów na stokach gór Mamturh, — odpowiedział lord.
Słowa te wypowiedział tonem zwykłym i obojętnym. Montrath sam sobie nie zdając z tego sprawy, streścił całą historyę wielkich rodzin irlandzkich. Ale w tym upadku niegdyś królewskich dynastyi, nie widział dla siebie żadnego ostrzeżenia, potomkowie królów zeszli na biednych rolników, on zaś syn zdobywców posiadał rozległe włości.
W jego przekonaniu było to zupełnie sprawiedliwem.
Frania zamilkła. Piękną swą główkę spuściła na piersi w zamyśleniu. Pozostała nieco w tyle puściwszy o kilka kroków naprzód Jerzego i Georgianę, którzy szli wśród lasu ku szczytowi Ranach. Była zadumaną, jej prośba została przychylnie wysłuchana przez lorda Montrath i czuła za to do niego wdzięczność w głębi serca; dziwiąc się, iż mogła przez chwilę przypuszczać, że człowiek tak litościwy ma zbrodnię na sumieniu.
Ścieżka wązka i górzysta często zakręcała się nagle. Frania co chwila traciła z oczów lorda Jerzego i jego żonę, którzy przez cały czas pozostawali sam na sam. Rozmawiali z sobą wesoło. Frania kierowała1 się ich głosem i w panującej między niemi harmonii, widziała tylko jeden dowód więcej szaleństwa Georgiany, która w tej chwili nie myślała zaiste o tragicznej scenie, odegranej przed przyjaciółką.
Pomiędzy drzewami można już było dojrzeć z jednej strony nowoczesny pałac Montrath, a z drugiej czarne i porysowane mury zamku Diarmidów.
— Jakie to ponure i wspaniałe! — rzekła Georgiana, zwalniając kroku by się doczekać Frani.
Gdy się złączyli i wyszli z parku, obie kobiety stanęły zachwycone wspaniałym widokiem starego zamczyska.
— Chodźcie panie, — rzekł Montrath, — będziemy później podziwiać te piękne ruiny, dzięki którym wszyscy archeologowie londyńscy, uważają mnie za najszczęśliwszego z właścicieli ziemskich na świecie. Jeżeli się spóźnimy, statek przepłynie na drugą stronę przylądka i nic nie zobaczymy.
Poszedł wraz z towarzyszkami wzdłuż ruin, obchodząc zamek dokoła by się dostać na kraj przylądka. Gdy przechodził koło jednej z wież, spostrzegł zastawę zbitą z kilku desek, mającą zastępować od dawna nieistniejące drzwi.
— Widać, iż pałac Diarmidów znalazł lokatora, od czasu mego ostatniego pobytu! — rzekł sam do siebie.
Pchnął nogą zastawę, która wytrzymała uderzenie nie rozsypawszy się. Widząc, iż jej nie poradzi, poszedł dalej.
Nie wiedział, iż odkrył przypadkiem mieszkanie biednego Pata, który w owej chwili całemi siłami pracował nad piłowaniem szosy w bagniskach Galway.
Lord Montrath widocznie nie wiedział o wszystkiem co się dzieje w jego posiadłościach, kiedy siedziba Pata wśród ruin zamku była mu nieznaną.
Prawdopodobnie nie słyszał też nic o owym strasznym potworze, którego Pat miał obowiązek pilnować i żywić, a o którym poczciwi ludziska z Connemara mówili, iż go lord Montrath każe chować na zagładę katolików.
O kilka kroków dalej, lord Jerzy ujrzał resztki stosu i niedopalone jeszcze zgliszcza. Tym razem bez namysłu odgadł zkąd takowe powstały i przypomniał sobie owe czerwone ognisko, które dojrzał poprzedniej nocy ze swego pokoju, podczas rozmowy z administratorem Crackenwell.
— Zaprawdę, — pomyślał sobie, — doskonałą myśl poddała mi panna Roberts. Wstawię się za tym starcem siedzącym w więzieniu w Galway. Jeżeli zdołam go ocalić, to synowie jego, którzy pozują na szlachetnie urodzonych, będą mnie strzedz i szanować, jak jednego ze swych biskupów!
Wyszli wreszcie po za obręb zamczyska i wspaniały ocean ukazał się u ich stóp.
Frania i Georgiana aż krzyknęły z zachwycenia. Patrzały na morze z wysokości przylądka Ranach, a wzrok ich obejmował na prawo i na lewo fantastycznie powyginane wybrzeża hrabstwa Connaught. U nóg ich wznosiły się olbrzymie pryzmatyczne kolumny bazaltowych schodów. Na pierwszy rzut oka, widać było tylko morze; najbliższe przedmioty, widziane z takiej wysokości malały i niknęły niemal zupełnie. Jednakże obie młode kobiety dojrzały na piaszczystej części wybrzeża u stóp skał, mężczyznę idącego wolnym krokiem: wyglądał on jak wieśniak z tej okolicy, był odziany w ciemną opończę i szedł wsparty na dużym kiju.
Georgiana, idąca pod rękę z Franią, uczuła, iż serce młodej dziewczyny mocno zabiło. Spojrzała na nią ze zdziwieniem i spostrzegła, iż wzrok jej, bardziej błyszczący niż zwykle, śledzi wciąż za tym wieśniakiem postępującym zwolna ku morzu.
— Otóż i on! — rzekł w tej chwili lord Montrath wskazując palcem na zbliżający się sloop.
Był to rzeczywiście ładny statek, kształtów eleganckich i zgrabnych. Wiatr dął w pochylony żagiel, statek chylił się naprzód, pruł fale z wdziękiem i kierował się tak by ominąć przylądek. Znajdował się w tej chwili zaledwie o ćwierć mili od brzegu. Dosyć wyraźnie można już było rozróżnić majtków ruszających się na pokładzie a wśród nich jakąś kobietę wysokiego wzrostu, giestykulującą żwawo i wydającą, o ile można było sądzić, jakieś rozkazy.
Lord Jerzy nie myślał w tej chwili o szydzeniu z barw Rappela powiewających na maszcie. Nie wymówił nazwiska Oswobodziciela. Skierował lornetę na pokład statku i nie odrywał od niego wzroku. Wesołość jego zniknęła nagle, czoło zachmurzyło się.
— Jak prędko płynie! — rzekła Georgiana, — za dwie minuty będziemy mogli rozpoznać rysy pasażerów.
Lord Jerzy nic nie odpowiedział, stał z zaciśniętemi ustami, a rumiana zwykle twarz jego silnie pobladła.
Frania nie zwracała żadnej uwagi na statki; oczy jej śledziły uparcie za irlandzkim wieśniakiem, który szedł z głową smutnie schyloną i skrzyżowawszy ręce na piersi.
W miarę jak sloop zbliżał się do brzegu, bałwany coraz mocniejsze unosiły go w górę. Zdawało się, iż powinien ominąć przylądek, gdyż nie było przystani w tem miejscu, a liczne skały podwodne, czyniły wylądowanie prawie niemożebnem. Jednakże płynął wciąż w kierunku przylądka, za chwilę już wszelka zmiana kierunku stanie się niemożebną.
Kobieta stojąca na pokładzie miała przy sobie czterech lokai w liberyi, rękę trzymała skierowaną ku brzegowi z rozkazującym giestem.
— Rozbiją się o skały! — szepnął lord Jerzy.
W owych słowach, wymówionych z cicha, przebijała jakby nadzieja.
W tej chwili statek pędzony wiatrem wpływał pomiędzy skały sterczące z morza nad brzegiem.
Za pierwszym ich szeregiem znajdowała się dosyć znaczna przestrzeń, do której fale dochodziły już osłabione.
Na statku zwinięto naraz wszystkie żagle, zarzucono kotwicę i spuszczono szalupę na morze. Do niej weszła owa kobieta z czterema lokajami i z kilkoma wioślarzami.
Brwi lorda Jerzego zmarszczyły się gwałtownie, krew znowu uderzyła mu do twarzy, na której malowało się silne wzruszenie. Wycierał swój binokl, przykładał go do oczów i wycierał znowu. Wzrok jego był jakby zamglony.
— Czy znasz tego człowieka? — zapytała Georgiana Franię, która nie odrywała oczów od idącego zwolna Irlandczyka.
— Tak jest, — odpowiedziała Frania.
Georgiana zabierała się zadać jej inne pytanie, ale uwaga jej zwróconą została w inną stronę, a mianowicie na męża, któremu wyrwało się z ust gniewne przekleństwo.
— Nie rozbili się! — zawołał, ściskając pięście, — niech ich jasny piorun trzaśnie!
Szalupa znajdowała się w tej chwili pomiędzy skałami i była niemal całkiem zasłonięta pianą morskich fal.
Obie kobiety, które dotąd nie widziały jej, krzyknęły z przerażenia.
Od czasu do czasu szalupa ukazywała się wyraźniej i pomiędzy majtkami wiosłującymi zapamiętale, można było dojrzeć stojącą kobietę.
Naraz olbrzymi bałwan uderzył o skały z ogromnym łoskotem i stracono szalupę z oczów.
Lord Jerzy odetchnął głęboko i złożył ręce jakby do dziękczynnej modlitwy, podczas gdy obie kobiety wyciągnęły ramiona i stały nieme z przerażenia.
Radość lorda Jerzego, była krótkotrwałą, chwilę później bowiem szalupa, ominąwszy szczęśliwie ostatnie szeregi skał, dobiła do brzegu.
— Zdawało mi się, iż są zgubieni! — rzekła Georgiana, odetchnąwszy swobodniej.
Lord Jerzy stał nieruchomy. Ci, którzy go znali oddawna, nie widzieli nigdy całkiem bladej jego twarzy, do której krew bezustannie napływała; tym razem jednak był blady jak trup.
Georgiana spojrzała na niego przypadkiem.
— Co ci jest? — rzekła z przerażeniem.
Montrath nie był wstanie odpowiedzieć.
Kobieta ze statku wyskakiwała w tej chwili na brzeg wraz ze swemi czterema lokajami. Lord Jerzy patrzał wciąż na nią błędnym wzrokiem.
Georgiana zwróciła oczy w tę samą stronę i zbladła także. Tchu jej zabrakło.
Szepnęła tylko dwukrotnie:
— To ona! to ona!
I zachwiała się. Frania ją przytrzymała.
I podczas gdy młoda dziewczyna, przerażona tym wypadkiem, pytała przyjaciółkę o powody nagłego przerażenia, Georgiana, wyciągnąwszy zesztywniałe ręce ku wybrzeżu, powtarzała wciąż:
— To ona! to ona! Boże zlituj się nademną!


IV.
Chleb owsiany.

Montrath, Georgiana i Frania, znajdowali się na najbardziej wyniosłym i najbardziej wysuniętym szczycie Ranach-Head. Tylko mur oddzielał ich od przepaści, mur wzniesiony w późniejszych czasach niż zamek Diarmid, istniejący już jednak od kilkuset lat.
Lord Montrath znajdował się w odległości kilku kroków od dwóch młodych kobiet. Stał wsparty o parapet, nieruchomy i sztywny jak posąg z kamienia. Na lewo od niego i tak blizko, iż mógł jej dotknąć ręką, wznosiła się zachodnia wieża zamku, występująca po za parapet i zawieszona nad przepaścią.
Frania podtrzymywała wciąż Georgianę.
Młoda kobieta nie odzywała się. Oczy jej, przejęte zgrozą, były wciąż utkwione w to miejsce wybrzeża, do którego przybiła szalupa.
Wieśniak irlandzki idący nad morzem dostrzegł też niebezpieczne położenie szalupy. Podążył natychmiast na ratunek z niesłychaną zwinnością i prędkością. Lecz mimo pośpiechu, gdy stanął nad wodą, fala już przyniosła na brzeg szalupę ocaloną.
Wieśniak zatrzymał się i patrzał na wylądowanie, wsparty na swoim kiju.
Wzrok Frani odszukał go w tem miejscu. Od dawna już, mimo znacznej odległości, poznała była Morrisa Mac-Diarmida.
Lecz w tej chwili musiała się przedewszystkiem zająć przyjaciółką, której stan był opłakany. Frania spostrzegła pomięszanie lorda Jerzego i zrozumiała napół niemą scenę, która się w jej obecności odgrywała.
Usiłowała jednak wątpić jeszcze i wytłómaczyć całe zajście powodami niemającemi żadnego związku z opowiadaniem pani Montrath.
Badała naprzemian to skamieniałą fizyognomię lorda Montrath, to zmienione rysy biednej Georgiany; poczem zwracała oczy na wybrzeże. Kobieta ze statku stała na brzegu ze swemi czterema lokajami w wielkiej liberyi. Twarz jej była piękną, lecz ociężałą i jakby ogłupiałą. Mogła ona mieć około trzydziestu lat wieku. Była wzrostu słusznego i proporcyonalnie zbudowaną.
Ale dla widzów patrzących na tę scenę z góry przylądka Ranach, nabierała ona innego bardziej dramatycznego znaczenia, gdyż to kobieta śmiesznie przystrojona, okryta złotem, brylantami i jedwabiem, była to Marya Wood.
Dwaj lokaje uzbrojeni w szpady szli w awangardzie, a za nią postępowali dwaj pozostali, także z bronią w ręku.
Pomiędzy nimi szła Marya Wood, z głową wzniesioną do góry i wziąwszy się pod boki. Chód jej był chwiejny nieco, mniej jednak niż zwykle, tylko pióro od kapelusza, unoszone wiatrem, nadawało jej wojowniczą minę. Zdawało się, iż idzie na jakąś wojenną wyprawę.
Morris Mac-Diarmid usunął się by jej zostawić wolne przejście. Marya Wood spostrzegła go, rzuciła mu dwie sztuki złota, które Morris zostawił na ziemi.
— Piękny chłopak! — rzekła Marya Wood, — muszę wyjść za którego z tych biedaków irlandzkich, za jakiego tęgiego zucha jak ten tutaj i zmuszę lorda Montrath, by go adoptował i zostawił mu swe prawa dziedziczne.
Uśmiechnęła się na tę myśl i dawała znaki Morrisowi, który jej się przyglądał ze zdziwieniem.
Zbliżała się do stóp góry. Lord Jerzy, który jej na chwilę nie spuścił z oka, był zmuszony, chcąc się jej przyglądać dalej, wychylić się i oprzeć na parapecie.
Frania i Georgiana poszły za jego przykładem. Byli tak troje umieszczeni, jak na ganku i widzieli doskonale wszystko co się u ich stóp działo. Przyglądali się w milczeniu.
W chwili, gdy się wychylili by lepiej widzieć, scena skomplikowała się w dziwny sposób i stała się dla nich niezrozumiałą.
Marya Wood, znudzona milczeniem Morrisa, oglądała się na wszystkie strony, szukając ścieżki mogącej ją wyprowadzić z tego ciasnego wybrzeża. W mózgu jej, rozstrojonym pijaństwem, myśli w ogóle, z wyjątkiem jednej, nie długo trwały. Była ona więcej niż napół waryatką i z całego zdrowego umysłu, zachowała jedynie tyle, ile jej starczyło na dręczenie lorda Jerzego. Na to jedno rozum miała. Nigdy nie zapominała tem, iż mogła sobie wszystkiego z nim pozwalać.
Spostrzegła ścieżkę prowadzącą do pieczary Muyr. Już zapomniała o Morrisie i o szalupie i skierowała kroki w tę stronę.
Lekki szmer dał się słyszeć w blizkości lorda Montrath i zdawał się pochodzić z zachodniej wieży zamku. Lord Jerzy spojrzał się niespokojnie w tę stronę; obie kobiety zwróciły także oczy ku wieży.
Po kilku sekundach jakiś przedmiot okrągły wyleciał z wieży otworem, którego ani lord Jerzy, ani jego towarzyszki widzieć nie mogli.
Przedmiot ten, upadłszy na ziemię, zsunął się najprzód wzdłuż muru, następnie zleciał po schodach Ranach i skacząc z kamienia na kamień, dostał się aż na wybrzeże, gdzie padł u nóg Maryi Wood.
Podniosła go. Był to okrągły owsiany chleb, stanowiący zwykłe pożywienie znacznej części wieśniaków irlandzkich.
— Ha! ha! ha! — zaśmiała się Marya Wood. — Irlandya nie jest tak głodną jak utrzymują, kiedy przechodniom chleb rzuca. Czyż by ci nędzarze chcieli mi dać jałmużnę.
Podniosła oczy aż na szczyt przylądka, nie spostrzegła jednak ani lorda, ani obydwóch pań, których sylwetki ginęły zasłonięte zrębami skał. Widziała tylko olbrzymie kolumny schodów Ranach, które zdawały się podtrzymywać czarną wieżycę starego zamku.
Marya Wood uśmiechnęła się. Zdawało się, iż wie dobrze zkąd ten chleb pochodzi.
— Widać, iż go jej za dużo dają! — szepnęła.
Podniosła chleb i spróbowała go.
— Dobry to chleb zaprawdę, — rzekła.
Chciała go rzucić; ale namyśliwszy się, zwróciła się do Morrisa, stojącego o kilka kroków. Morris nie patrzał na nią. Stał zamyślony ze spuszczonemi oczami. Zdawał się być pogrążonym w głębokiem zadumaniu.
— Niech mnie dyabli porwą, — rzekła Marya, — to piękny chłopiec. Zanim wyjdę za niego, dam mu ten chleb. Hej! Paddy!
Morris nie ruszył się.
— Hej! Patryk! — mówiła dalej pani Wood, — hej! Owen! Wszyscy oni nazywają się Owen, Patryk lub Paddy. Hej! chłopcze! Nie podniosłeś mego złota, bo nie znasz jego wartości, ale musisz znać chleb, chociaż się żywisz kartoflami! Masz, połknij to mój piękny Paddy.
Rzuciła chleb, który padł u nóg Morrisa.
Milord i towarzyszki jego, wychylali się po za! parapet ciekawie przyglądając się tej niezrozumiałej dla nich scenie.
Po ostatnich słowach Maryi Wood, Morris zwrócił się ku niej, lecz nie uznał za stosowne odpowiedzieć. Chleb padając u nóg jego, rozleciał się na dwie połowy, odsłaniając pęczek bielizny, na której były nakreślone jakieś wyrazy. Morris Mac-Diarmid nie spostrzegł tego. Ale Marya Wood krzyknęła z podziwienia i rzuciła się by schwycić swą zdobycz.
Wtedy dopiero Morris zobaczył co ów chleb w sobie zawierał. Marya Wood trzymała już pęczek bielizny w ręku i czytała pierwsze wiersze z widocznem zadowoleniem. Śmiała się, czytała wiersz jeden i śmiała się znowu z całego serca.
„— Morrisie! ach! Morrisie, przybądź mi na ratunek!...“ — rzekła, nie mogąc powstrzymać się od ciągłego śmiechu.
Morris zadrżał usłyszawszy swe imię, a po kierunku wzroku Maryi Wood poznał, iż imię to musiało być napisane na bieliźnie zawartej w chlebie owsianym.
Myśl jego w pierwszej chwili nie sięgnęła dalej, lecz i to wystarczyło dla wzbudzenia jego ciekawości. Cichaczem zbliżył się z tyłu do Maryi Wood, udając obojętnego, by nie zwrócić uwagi lokai, stojących w odległości pięćdziesięciu kroków.
— Jak to my kobiety mamy jednak twarde życie! — mówiła Marya Wood, — i ile przytem rozumu. Oto jedna, która nie miała ani papieru, ani pióra, ani atramentu, ani pudełka i znalazła to wszystko, własnym przemysłem! stworzyła je z niczego!... chociaż ołówek znalazła chyba w kieszeni podróżnej sukni, w którą ją przed wyprawą do Irlandyi przywdziałam. Źle zrobiłam, żem jej nie zrewidowała. Nie można o wszystkiem myśleć. W każdym razie tęga kobietka! Prawdziwie nie wiem, czy jest jedna rzecz w świecie, którąby mężczyźni lepiej od nas potrafili! Pić chyba; lecz ja piję za dwóch mężczyzn.
Morris, zbliżywszy się, spojrzał z po za pleców Maryi Wood. Jednym rzutem oka przeczytał pierwszy wiersz nakreślony na białym szmacie i krzyknąwszy z podziwienia, wyrwał paczkę z rąk byłej służącej.
Czterej lokaje przybiegli natychmiast.
Marya Wood stała czas jakiś w osłupieniu.
— Cóż to? — rzekła wreszcie bez gniewu w głosie. — Pocóż chcesz mi to ukraść, Paddy... czy Patry ku? Widzisz, iż te kawałki płótna są za małe, byś mógł z nich zrobić sobie koszulę. Oddaj mi to mój piękny chłopcze.
— Ta paczka do mnie należy, — odpowiedział Morris, — jak się dostała w pani posiadanie?
Marya Wood podniosła rękę by wskazać na szczyt przylądka, ale spuściła ją natychmiast. Rozmyśliła się. Ociężała twarz jej przybrała nagle podstępny wyraz.
— Ach Paddy! — odpowiedziała, — chcesz wiedzieć zkąd ja ją wzięłam. Pochodzi ona z daleka mój chłopcze! het! het! aż z za morza.... Oddaj mi to mój synu, ma ona dla mnie wielką wartość.
— Ta paczka do mnie należy, — powtórzył Morris.
Marya Wood parsknęła śmiechem.
— Ci barbarzyńcy są uparci jak widzę! — szepnęła. — Słuchaj no Owenie, dam ci tyle pieniędzy, że cały kapelusz napełnisz niemi, tylko oddaj mi tę paczkę i nie zmuszaj mnie, bym cię kazała pokłuć szpadami moich lokai.
Na ten niemy rozkaz lokaje wyjęli bronie z pochew i otoczyli Morrisa. Zagadka stawała się coraz bardziej skomplikowaną dla Montratha i dwóch młodych kobiet. Było to więcej niż zagadką dla biednej Prani, której serce drżało, gdy ujrzała cztery szpady zagrażające piersi Morrisa. Wychyliła śliczną swą główkę po za parapet, patrzała w dół, wstrzymując się by nie krzyknąć i nie zawołać pomocy.
Majtkowie z szalupy już poczęli wiosłować by wrócić do statku, ale ujrzawszy błyszczącą broń, zwrócili się znowu ku brzegowi.
Morris jednym rzutem oka, policzył przeciwników i stanął z swym kijem w pozycyi obronnej. Jednocześnie w sunął paczkę za piersi.
Marya Wood zmarszczyła brwi, a ciemna jej twarz zarumieniła się.
— Sam nie wiesz na co się narażasz Paddy! — rzekła. — Czy oddasz mi tę paczkę?
— Nie, — odpowiedział Morris.
— Prawdziwie przykro mi, że poranią tak dorodnego młodzieńca! — zawołała była służąca, przyglądając się Morrisowi okiem bystrym; — ale muszę odebrać tę paczkę. John i Mih, napadnijcie na niego z przodu, ty zaś Wilhelmie i ty Ryszardzie z tyłu i starajcie się rozbroić go, nie zadając mu śmierci.
Lokaje rzucili się, lecz Morris wymknął się z pomiędzy nich i stanął wsparty o skałę, podczas gdy tamci zawstydzeni ujrzeli się jedni naprzeciwko drugich.
— Zwróćcie się na niego! — krzyknęła Marya Wood, której krew zaczynała bić do głowy.
— Strzeżcie się! — rzekł Morris spokojnie.
Czterej lokaje niechętnie szli do walki. Ruszyli się jednak na głos swej pani i poszli naprzeciwko Morrisa w ściśniętym szeregu. Mac Diarmid podniósł w górę swój wielki kij. Usłyszano kilkanaście razy stuk drzewa o stal broni. Dwóch lokai padło z zakrwawionemi skroniami. Morris skorzystał z zamieszania i pobiegł ku brzegowi morza.
Frania złożyła ręce, uśmiechała się i w duszy dziękowała Bogu. Nie pierwszy to raz widziała Morrisa, wychodzącego zwycięzko z nierównej walki.
Nie trwała ona dłużej jednej minuty. Lokaje, nie wiedzieli dobrze, kiedy się Morris pomiędzy nimi prześlizgnął. Przyglądali mu się, gdy uchodził, zawstydzeni i oszołomieni.
Dwaj drudzy leżeli na ziemi i jęczeli.
— Gońcie go! gońcie go! — wołała Marya Wood, sama dając przykład pogoni.
Ale oni nie mieli najmniejszej ochoty szukać nowych guzów. Majtkowie stali w szalupie nad brzegiem morza, śmiali się i bili oklaski. Marya Wood biegła wciąż w ślad za Morrisem. Dobiegła do morza w chwili gdy tenże, nie spiesząc się bynajmniej siadał do szalupy.
— Dwadzieścia funtów! jeżeli mi go oddacie związanego, — krzyknęła.
Majtkowie pozdejmowali kapelusze z szyderczemi oznakami uszanowania.
— Czterdzieści funtów! — krzyknęła jeszcze, — sto funtów!
— Odbijcie od brzegu, — rzekł Morris.
Majtkowie odpłynęli do statku króla Lew, który stał na kotwicy w niedalekiej odległości. Marya Wood została się brzegu, pieniąc się ze złości i złorzecząc.
Montrath, Georgiana i Frania widzieli wszystko, ale znaczenie tej sceny, pozostało dla nich niewyjaśnione.
Frania nie próbowała odgadywać zagadki. Morris był ocalony, niczego więcej nie żądała.


V.
Dawna służąca.

Marya Wood przybyła do Galway rano, dnia tego. Montrath wyprzedził ją zaledwie o dwadzieścia cztery godzin. Wieczorem w owym dniu, gdy go spotkała odjeżdżającego do Irlandyi, już była gotową do podróży. Służba jej w Londynie, aczkolwiek znaczna, nie wydała jej się dostateczną dla zamierzonej wyprawy. Podwoiła ilość sług i wyjechała na czele ośmiu lokai, nie licząc kobiet.
Wypadłoby jej czekać cały tydzień na parostatek udający się do Korku. Taka bagatela nie wstrzymywała jej bynajmniej. Najęła dla siebie cały statek, pod warunkiem, iż odpłynie nazajutrz rano i umieściła na nim swój powóz, swoje konie, swoich ośmiu lokai i swoje służące.
O wschodzie słońca Marya Wood tryumfalnie wstąpiła na pokład swojego statku.
Usadowiła się w swej kajucie, przystrojonej z przepychem, z dobrym zapasem araku i madery. Nie próżnowała podczas podróży; odwiedzała swoje konie, musztrowała lokai, przechadzała się po pokładzie, obiadowała sześć godzin dziennie i piła resztę czasu. Marynarze statku oświadczyli po tej podróży, iż nigdy jeszcze nie spotkali kobiety, będącej w stanie wypić tyle araku.
Osobie posiadającej tyle zasług, winien był los szczęśliwą podróż. Żadna też burza nie zbudziła zacnej niewiasty z błogiego stanu upojenia i te trzy dni podróży wydały się jej jakby jednym snem, przerywanym tylko częstemi libacyami.
Wielce by ją zakłopotano, spytawszy się, czemu ściga lorda Jerzego Montrath. Ten jej nigdy niczego nie odmawiał; na klęczkach zadawalniał wszystkie jej kaprysy.
Była to może instynktowna żądza zemsty nad człowiekiem, który był niegdyś jej panem, może wyrachowanie umyślne, by wciąż dać mu uczuć swą władzę, trzymać go na wodzy i niedopuścic chęci wydobycia się z pod jarzma.
Jeżeli taki był cel Maryi Wood, zadawała sobie zaprawdę trud niepotrzebny, gdyż biedny lord nie myślał się opierać. Płacił i płacił wciąż, prosząc łaski czasami, ale nie sprzeciwiając się nigdy.
Zmuszały go do tego powody, których groźne znaczenie można w kilku słowach objaśnić.
Marya Wood trzymała go pod straszą grozą, ściskając ją nim jak żelaznemi kleszczami.
Jeżeli Jessy O’Brien umrze, lord Jerzy jest zabójcą, dopóki zaś Jessy O’Brien żyje, lord Jerzy jest dwużeńcem.
Wprawdzie w obydwóch razach Marya Wood była wspólniczką zbrodni i gubiąc lorda, musiałaby zgubić i siebie. Ale podobna ostateczność nie przestraszała tej na pół już ogłupiałej istoty.
Lord Jerzy nie znał jej charakteru, aż do chwili gdy wspólna zbrodnia oddała go w jej ręce. Myślał, iż znajdzie w niej powolne i bezwładne narzędzie, powiedział sobie: Kupię ją, za kilka garści złota i wyślę zdała od Londynu, w jakie ustronie, gdzie umrze z pijaństwa nie wyrzekłszy ani słowa.
W tem przekonaniu zaufał jej zupełnie i polecił by go uwolniła od Jessy O’Brien, jakimkolwiek sposobem, byle nie morderstwem.
Gdyż morderstwo przestraszało lorda Jerzego, lubiącego sypiać spokojnie.
Crackenwell miał dopomódz Maryi Wood. Był to nędznik gotowy sprzedać się za odpowiednią cenę. Lord Jerzy nie przedsięwziął żadnych środków przezorności, tak był pewnym uległości swych wspólników. A jeżeli by się lękać miał którego z nich, to już chyba Crackenwella. Mylił się w tem. Crackenwell, człowiek zręczny, używał nabytej nad nim władzy z umiarkowaniem i korzystał z niej jak przezorny właściciel korzysta z lasu, mającego zapewnić jego utrzymanie. Marya Wood przeciwnie, była równie gwałtowną, jak brutalną i nierozważną. A gdy główna jej namiętność brała górę, nie zważała na nic, doprowadzają do absurdum swą tyranię i swe wymagania.
Usłuchała danego sobie zlecenia. Wywiozła uśpioną narkotykiem biedną, skazaną Jessy, podczas gdy na cmentarzu w Ryszmondzie odgrywano bezbożną komedyę pogrzebu. Grobowy kamień zasunięto nad próżną trumną. Wyryto na kamieniu imię Jessy O’Brien i milord był wolny.
Wiele tygodni odtąd minęło. Pewnego dnia Marya Wood wróciła i zapytała się lorda, czyby nie zechciał się z nią ożenić.
Montrath, oszołomiony w pierwszej chwili podobną propozycyą, przyszedł jednak do siebie i dał byłej służącej dumną odprawę. Lecz niebawem odeszła mu ochota odzywać się do niej w ten sposób.
— Miałam chętkę wyjść za ciebie mości Montrath, lecz tak wiele o to nie dbam. A nawet lepiej byś się ożenił z jaką bogatą dziedziczką, to i dla mnie korzystniej będzie.
Montrath dał jej znaczną sumę i odprawił ją. Tego samego dnia otrzymał list od Crackenwella, który go skromnie prosił by mu powierzył administracyą dóbr swoich w Irlandyi. W liście nie było żadnej wzmianki o biednej Jessy O’Brien. Marya Wood nic też o niej powiedzieć nie chciała.
— Bądź spokojny mości Montrath, — rzekła, — już więcej o niej nie usłyszysz.
W chwili gdy się działy opisane w poprzednich rozdziałach wypadki, Montrath rzeczywiście nic więcej dowiedzieć się nie zdołał. Oczy miał zasłonięte, a nad głową jego wisiała groźba.
Marya Wood posiadała w wysokim stopniu sztukę wyrzucania pieniędzy za okno.
Powiadają, iż to łatwa sztuka, przekonanie to jednak nie jest słusznem. Na dziesięciu ludzi, nie wiem czy dwóch potrafi wydać milion rocznie, bez żadnego pożytku.
Marya wydawała milion jak nic. Na co? Trudno było by na to pytanie odpowiedzieć, a jej samej może trudniej niż komukolwiek.
Gwinee płynęły z jej rąk jak płyn, którego wstrzymać niepodobna. Otoczyła się szalonym zbytkiem, kupowała wszystko co jej pod ręce podpadało, codziennie wyrzucała kilka rulonów złota, chociaż kilka szylingów, doskonale by jej na pijaństwo wystarczyły.
Wszystko co jej lord Jerzy dawał, znikało jakby czarem, tak, że biedak miał zaledwie czas gromadzić banknoty, które ona każdego tygodnia na wiatr rzucała. Sądzić by można, iż ciągłe dopominanie się o nowe fundusze, sprawiało jej prawdziwą przyjemność.
Lord Jerzy nie odmawiał nigdy.
Dzięki bogatemu ożenieniu się, mógł przez czas jakiś stawić czoło tym niezmiernym wymaganiom, ale najobfitsze dochody muszą się wyczerpać i Montrath od kilku miesięcy już nie umiał dać sobie rady.
Marya Wood nie troszczyła się o to bynajmniej. Żyła wciąż tym samym trybem i zdawało się nawet, iż uczyniła pewne postępy w sztuce wyrzucania tak łatwo nabytego złota. A żeby ten przypływ gwinei nigdy nie ustawał, przyzwyczaiła się nie tracić lorda Jerzego z oka, ani na chwilę.
Jedni magnaci zwiedzają swe posiadłości, pilnują swych kolonistów, zachęcają do pracy swych oficyalistów, Marya Wood nie posiadając ziemi, pilnowała tylko lorda Jerzego.
I dręczyła go bezustannie. Albo grożąc jemu wprost, albo też tajemniczemi słowami strasząc w jego obecności biedną Georgianę, która bladła na jej widok nie ukrywając swego strachu.
Bawiło to wielce Maryę Wood. Nie była to złośliwość z jej strony, jej myśl bowiem drzemała zbyt często, by można ją posądzać o wadę wymagającą pewnego zastanowienia, lecz lubiała straszyć. Trwoga, którą wzbudzała, podniosła jej stan upojenia. Sprawiało jej to pewne zadowolenie.
Zresztą, oprócz mocnych trunków, lubiła jeszcze stroić się dziwacznie, błyszczeć jak słońce, okrywać się brylantami i ściągać za sobą gawiedź na ulicy. Pozwalała żartować z siebie, byle tylko krzyczano nakoło niej. Była to waryacya sługi, usiłującej wynagrodzić sobie ulicznemi tryumfami, dawną wzgardę wśród której żyła.
Wybiła zaledwie siódma rano, gdy statek jej zawinął do przystani w Galway. Wysadzono na brzeg jej ekwipaż i konie i rozparta na miękkich poduszkach powozu, tryumfalnie wjechała do miasta, gorączkowo zajętego wyborami.
Ulice były przepełnione. W świąteczne dnie ludek wcześnie wstaje, wszystkie szynki były otwarte, poteen płynął już strumieniem. Powóz Maryi Wood posuwał się zwolna przez przepełnione ulice, dwóch lokai siedziało na koźle z przodu, dwie służące na koźle z tyłu, sześciu lokai stanowiło pieszą eskortę.
Poczciwi ludziska z Connaught, zebrani w Galway, nie umieli powiedzieć, co to za księżna zaszczyca ich odwiedzinami.
Dostojne imie krążyło z cicha z ust do ust, kilka głosów odezwało się:
— Niech żyje Jej Królewska Mość!
Marya Wood uprzejmie kłaniała się ręką i rozdawała wśród ludu gwineye i szylingi. Tłum zachwycony wrzeszczał obsypując ją błogosławieństwem. Rzucano w górę kapelusze, wykrzykiwano wesołe wiwaty a kumoszki szeptały sobie z cicha z uszanowaniem:
— Musha! jakże jest piękną nasza królowa!
— Lecz gdzież jest książę Albert? — zapytała stara wiedźma Dorota.
— Arrah! — szeptał Ja n Sligg, bezkontraktowy dzierżawca, spoglądając zazdrosnem okiem na czerwoną liberyę lokai, — o to jest sześciu generałów nie patrzących na biedny lud wzgardliwem okiem!
I wszyscy poczęli krzyczeć: Niech żyje Jej Królewska Mość!
Marya Wood nie posiadała się z radości. Popularność każdemu jest miłą, nawet waryaci rozkoszują się owacyami tłumu. Marya Wood rozdzieliła już wszystkie pieniądze, które przy sobie miała, gdyby pugilares zawierający całe jej mienie, nie był zapakowany, byłaby go niezawodnie rzuciła cisnącej się na około jej powozu tłuszczy.
Okrzykom i wiwatom nie było końca. Dawna służąca na seryo upajała się niemi, a za żadne skarby świata nie sprzedałaby i cząstki tego niespodziewanego tryumfu. Wreszcie dojechała do hotelu. Generałowie otworzyli drzwiczki od powozu i wsparta na ich ramieniu wyszła majestatycznie i za nią zamknęły się drzwi. Długo jeszcze jednak pod oknami rozlegały się okrzyki na cześć dostojnej monarchini...
Podczas gdy zajadała śniadanie, jeden z generałów udał się do portu, by zamówić czółno dla przepłynięcia zatoki.
Statek króla Lew, był najładniejszym i najzgrabniejszym ze wszystkich stojących w przystani, lokaj Maryi Wood, wybrał go też dla swej pani.
Byłaby wolała przybyć do Montrth w swoim wspaniałym ekwipażu, ale droga z Galway na przylądek Ranach była niedostępną dla powozów.
Po dwugodzinym wypoczynku, pani Wood wyszła z hotelu i siadła do powozu, kazawszy wprzódy przystroić konie w zielone kokardy, na cześć Irlandyi. Tłum cisnął się jeszcze, gdy przejeżdżała, lecz już nie brano ją za królowę. Przez te dwie godziny inne wieści poczęły krążyć od jednego szynku do drugiego, a z nich najprawdopodobniejszą wydała się ta, iż dostojna pani przybyła do Galwaye, jest małżonką Daniela O’Connella, który niedawno temu ożenił się był w sekrecie z młodą dziewczyną z Kilkenny.
Nie towarzyszyły też jej poprzednie głośne wiwaty, lecz raczej serdeczne oznaki uszanowania i sympatyk.
— Niech Bóg nad nią czuwa i Najświętsza Panna jej strzeże, — mówiono. — Stary Dan jest dobry znawca, zacna dusza! Umiał dobrze wybrać na honor! Co to za piękna kobieta!
— Przybędzie on tutaj, przybędzie niezawodnie! jeszcze przed południem zobaczymy ich spacerujących razem pod rękę po ulicach.
Marya Wood leżała napół wyciągnięta w powozie, wsparta na poduszkach. Cała ta wrzawa zaledwie dochodziła jej uszów. Znajdowała się ona w tem napół sennem usposobieniu następującem zwykle po nadmiernem piciu.
Król Lew i jego majtkowie nie byli tak łatwowierni jak poczciwi wieśniacy, przybyli w dniu tym do Galway. Marya Wood wydała im się taką, jaką była w istocie: to jest pijaną; ale miała piękne pióra u kapelusza, aksamity i brylanty. Przyjęto ją też na statku z wielkiemi oznakami uszanowania i śmiano się z niej tylko pocichu.
Wzięła z sobą czterech lokai, reszta pozostała w Galway wraz ze służącemi. W rzadkich chwilach przytomności ogarniały Maryę Wood pewne obawy i przypominała sobie, iż lordowi Jerzemu Montrath wielce zależało na pozbyciu się jej. A w tym oddalonym kraju, mogła się nadarzyć sposobność dość szczęśliwa, by zwalczyć apatyę lorda.
Z tego to punktu widzenia, ów zbytek lokai, afiszowany przez Maryę Wood, przedstawiał pewną korzyść, jak również i cały hałas, jaki wzniecała za sobą.
Jak tu zgładzić cichaczem, mimo najszczerszej chęci, osobę, której przybycie zrobiło takie wrażenie i która pozostawiła za sobą całą armię służących, mogących poszukiwać jej w razie danym.
Czy to w skutek przezorności, lub nie, Marya Wood była jednak uzbrojoną jak na wojnę; prawdopodobnie musiała przewidywać możliwość konieczności obrony, gdyż czterej lokaje, którzy wsiedli z nią na statek, mieli ukryte szpady, pod liberyjnemi płaszczami.
Też po wielkiej bitwie, którą przegrali z Morrisem Mac-Diarmid, Marya Wood wpadła w szalony gniew.
Wróciła do nich i zbiła ich, wymyślając od ostatnich słów. Kazała rannym wstać natychmiast i iść za sobą ścieżką prowadzącą do pieczar Muyr.
Na całym świecie lokaje znoszą dobrze opłacane zniewagi. U Maryi Wood zarabiano nie mało grosza;! dwaj lokaje ranni wstali z wysileniem i poszli za nią.
Lord i obie panie wrócili też do pałacu Montratb, przez całą drogę nie wymówiwszy ani słowa.
Zasiedli razem w salonie recepcyjnym, umeblowanym wspaniale, lecz bardziej bogato niż gustownie, ale imponującym wymiarami.
Georgiana i Frania siadły przy oknie. Montratb spacerował wzdłuż i wszerz pokoju. Zdawał się unikać wzroku żony i ciągle zwracał go ku drzwiom wchodowym.
Lękał się przybycia kogoś i nie był wstanie ukryć swej obawy.
Od czasu do czasu przechodził koło młodych kobiet, mimowoli zwalniał kroku; widać było, iż chce coś powiedzieć, ale nie śmie.
Obecność Georgiany i Frani widocznie była mu nie na rękę. Radby był się ich pozbyć za jaką niebądź cenę, gdyż obecność świadków przy scenie, którą przewidywał, powiększała jeszcze grozę smutnego jego położenia. Dwa czy trzy razy otwierał usta, by wyrazić proźbę i życzenie pozostania samemu. Wstrzymywał się jednak i milczał.
Usłyszano zgrzyt otwieranej bramy i stąpanie kilku osób na podwórzu.
Montrah w tej chwili przechodził koło Georgiany. Zatrzymał się i nastawił ucha, wzrok jego zwrócił się na żonę z niemą proźbą.
Georgiana nie chciała zrozumieć i milczała.
Bała się, ale ciekawość jej była nadzwyczaj wzbudzoną. Obecność Frani dodawała jej przytem odwagi.
Montrath, od pierwszej chwili gdy zobaczył Maryę Wood na statku, wyglądał bardzo przygnębionym. Zdawał się być pozbawionym wszelkiej siły i woli i padał pod brzemieniem ciążącej nad nim kary.
Nie nalegał w obec Georgiany i przechadzał się dalej po pokoju.
Jeden z lokai otworzył drzwi i zaanonsował Maryę Wood. Frania otworzyła ciekawie oczy; Georgiana cała drżąca i blizka omdlenia, przyłożyła do nosa flaszeczkę z perfumami.
Lord Jerzy stanął jak przykuty do podłogi, w chwili gdy wymówiono nazwisko Maryi Wood.
Usłyszano głos tejże w przedpokoju:
— Każcie się opatrzyć, — mówiła do rannych lokai, — jesteście tu jakby w moim domu i wszystko powinno być na wasze usługi. Montrath, to mój najlepszy przyjaciel.
To powiedziawszy, weszła.
— Przysuń mi fotel milordzie! — rzekła, — upadam ze zmęczenia; miałam tam u stóp góry dziwne zdarzenie, tyczące się zbliska Waszej Wielmożności... ale ci o nim nie pisnę ani słówka, gdyż mógłbyś odgadnąć pewne rzeczy, o których nie chcę abyś wiedział. Każ że mi dać co wypić milordzie, proszę cię.
Zasiadła w fotelu, który jej lord Jerzy przysunął.
— Ha! ba! — rzekła spostrzegając Georgianę i Franię. — Sługa pani; nie masz już tych pięknych rumieńców co dawniej! Cóż to za ładna panienka? Czyżby lord Montrath miał na widoku trzecie małżeństwo?...
Te ostatnie słowa rzekła prawie niezrozumiałym głosem.
Georgiana zadrżała i konwulsyjnie ścisnęła rękę Frani, którą także dreszcz wstrząsnął.
Lord Jerzy stał nieruchomy i jakby skamieniały naprzeciwko Maryi Wood. Ta zaś spoglądała mu prosto w oczy z uśmiechem zadowolenia.


VI.
Scena pijaństwa.

W sali panowało milczenie. Marya Wood utkwiła swój wzrok w milorda. Nie groziła ani nie szydziła z niego. Osoba niewtajemniczona w położenie, zadziwiłaby się, ujrzawszy kontrast jaki panował pomiędzy bezczelnym spokojem byłej służącej, a przestrachem malującym się na twarzach innych osób obecnych w salonie.
Lokaj wszedł, przynosząc na tacy kieliszki i flaszkę araku. Lord Jerzy wiedział, czem się Marya Wood lubiała orzeźwiać.
Wzięła kieliszek i podała go lokajowi, dla napełnienia.
— Zdrowie pani milordowej! — rzekła, kłaniając się poważnie.
Wypiła, znowu podała kieliszek i lokaj znowu go napełnił.
— Zdrowie panienki! — powtórzyła, zwracając się do Frani.
Wychyliła go jednym tchem i lokaj nalał raz jeszcze.
— Montrath! twoje zdrowie! Myśmy starzy przyjaciele. Jestem przekonaną, że mnie zawsze widujesz z przyjemnością.
Po raz trzeci kieliszek dotknął jej ust i został wypróżniony. Twarz jej ożywiła się, oko zabłysło ogniem.
— Jeszcze nalej stary Nicku! — rzekła do lokaja.
— Wypiję twoje zdrowie, równie chętnie jak i innych. Kto wie, czy nie zostaniesz kiedyś wielkim dygnitarzem. Słudzy Montratha czasami wychodzą na panów.
Wypiła, postawiła kieliszek na tacy i rzekła, rozparłszy się w fotelu:
— Idź do dyabła Nicku, stary waryacie!
Lokaj wyszedł pospiesznie, spojrzawszy na swego pana, który odwrócił oczy.
Uśmiechnęła się i rzekła głośno:
— Niech przepadną oranżyści! Jestem królową poczciwych ludzi z Galway, czy wiesz o tem moja pani? Ha! ha! jestem kobietą bogatą, mam czterech lokai tutaj, czterech zostawiłam w Galway. Któż by się odważył mnie zamordować?
Obie młode kobiety spojrzały na siebie.
Montrath z gniewem ruszył ramionami.
— Siądź no przy mnie Montrath, — rzekła Marya Wood, — i nie ruszaj ramionami, gdyż nie chcę się dzisiaj gniewać. Siadajże.
Lord Jerzy usiłował się uśmiechnąć, przysunął sobie fotel i usiadł.
— Gdzie jest Robert Crackenwell? — zapytała Marya Wood. I nie czekając na odpowiedź, dodała: — Na honor, ten Paddy, którego spotkałam na wybrzeżu, to najpiękniejszy chłopiec w święcie! Ty Montrath dałbyś wiele, by się dowiedzieć końca całej historyi. Wyobraź sobie, że ten łotr popsuł czaszki dwom z moich lokai i ukradł mi moją paczkę bielizny... za którą milordzie dałbyś natychmiast tysiąc gwinei.
Montrath, udając obojętność, przysłuchiwał się jednak uważnie. Kilka słów wymówionych już wprzódy, przez byłą służącę, obudziło do żywego jego ciekawość.
— Widziałem tę walkę, o której wspominasz. Te panie i ja byliśmy u stóp wieży zamku Diarmidów i przyglądaliśmy się wszystkiemu, wsparci na parapecie.
Marya spojrzała na niego zaniepokojona, lecz niebawem uśmiechnęła się.
— Głupia jestem, — szepnęła, — góra jest za wysoka byś z jej szczytu mógł czytać milordzie przez moje ramie, jak ten piękny chłopiec Paddy. Ha! ha! prawdziwie, pani milordowa tam była i ta piękna panienka także. Musieliście się doskonale zabawić wszyscy troje, gdyż Jan i Wilhelm przewrócili się jak zwierzęta, a ich szpady tyle zaważyły co pióro, wobec tęgiego kija tego Paddy!
— Ależ z jakiego powodu ta walka? — zapytał Montrath nieśmiało.
Frania i Georgiana nastawili uszów.
Marya spojrzała się na lorda z pod oka i zwolna pokręciła głową.
— Gdybym ci to powiedziała milordzie, wiedziałbyś prawie tyle co i ja... już i tak bieda, ze ten Paddy podchwycił połowę naszego sekretu.
Montrath spojrzał na nią z przerażeniem.
— Naszego sekretu! — powtórzył, — jakiś człowiek zdołał podchwycić?...
— I piękny mężczyzna słowo daję! słuszny, dobrze zbudowany z długiemi włosami, z ognistym wzrokiem....
— Ale cóż on wie? o kimże mówisz?
— On to wie, cobyś ty się chciał dowiedzieć, Montrath.... Co on za jeden... zaprawdę sama nie wiem; nazywam go Paddy, gdyż na trzech pożeraczy kartofli, dwóch się przynajmniej tak nazywa. Ale mam pewne powody wnosić, że jego prawdziwe imę jest... zaczekajno... jakież to imę było wypisane na tym szmacie?... Zdaje mi się, że Morris.
— Morris! — zawołał lord, drżąc cały.
— Tak jest, zdaje mi się, że Morris... lecz mnie jest to zupełnie obojętne.
— I on wie coś?...
Milord nie dokończył rozpoczętego zdania. Rzucił okiem na obie młode kobiety, które chciwie zdawały się wyczekiwać na jego słowa.
Prania zwłaszcza pochyliła się naprzód niespuszczając z niego oczów, zdawała się jeszcze bardziej zaciekawioną od Georgiany. Ciekawość jej bowiem była teraz podwójnie podbudzoną, a bodaj czy to co się tyczyło Morrisa, nie przeważało teraz w jej myśli.
Nie mogła już z zupełną swobodą umysłu zajmować się położeniem Georgiany. Myśl o Morrisie opanowała ją całą. Te przedewszystkiem chwytała słowa, które się jego tyczyły. Odgadywała, iż nowe zagraża mu niebezpieczeństwo. Wobec tej obawy wszystkie inne bladły.
Jednak wypadki tajemnicze zaszłe tak szybko jedne za drugimi od kilku godzin, zmieniły jej opinię o lordzie Montrath. Widziała teraz, iż trwoga Georgiany nie była płonną. Zbrodnia tkwiła w głębi sumienia lorda Jerzego i władza nad nim, takiej szczególnej istoty jak Marya Wood, tylko tym sposobem, wytłómaczoną być mogła.
Ale zamiast lękać się następstw tej zbrodni dla swej przyjaciółki, Frania myślała tylko o Morrisie.
Morris stał się przeciwnikiem lorda! Imię jego w ustach Jerzego Montrath, brzmiało groźnie.
Z rozmowy Maryi Wood z lordem widać było, iż tenże miał powody lękać się Morrisa. A biada być postrachem człowiekowi, nie cofającemu się przed morderstwem.
Frania słuchała też z natężoną uwagą. Usiłowała odgadnąć zamiary lorda, by je zwalczać. Za jaką nie bądź cenę, chciała bronić Morrisa, gdyż w miarę jak mu większe groziło niebezpieczeństwo, Frania czuła, iż go więcej kocha.
Montrath tylko rzucił okiem na obie kobiety, ale spostrzegł ich natężoną uwagę i zakłopotanie jego wzrosło. Pomiędzy Maryą Wood, o której wiedział, iż go nie będzie oszczędzać i młodemi kobietami, których wzrok czuł utkwiony w siebie, był jak na mękach.
— Patrz Praniu, — szepnęła milordowa Montrath, do ucha towarzyszki, — patrz jak on cierpi i jaką szczególną władzę ma ta istota nad nim.
Frania nic nie odpowiedziała, giestem poprosiła o milczenie, gdyż jeszcze wymówiono imię Morrisa.
— Ten Morris, — rzekł Montrath, zniżając głos aż do niewyraźnego szeptu, — wyrwał ci jakiś przedmiot. Widziałem to. Na miłość Boską Maryo, co to był za przedmiot, czy on ma związek z naszą tajemnicą i co mnie zagraża?
Marya ziewnęła.
— Mówże głośniej, — rzekła. — Te piękne panie nachylają się jak mogą a nie mogą cię słyszeć.
Montrath wstał zarumieniony z gniewu, otworzył usta i spojrzał na żonę z irytowanym wzrokiem. Chciał już krzyknąć brutalnie, wstrzymał się jednak i zbliżył się do obydwóch kobiet z wymuszonym uśmiechem.
Wziął rękę Georgiany i pocałował ją.
— Proszę cię, — rzekł łagodnie, — idź do swego apartamentu. — Ta nieszczęśliwa, — rzekł nachylając się do ucha żony, — nie może wyjawić pewnej tajemnicy, w obecności nieznanej sobie osoby, — wzrokiem wskazywał na Franię, która natychmiast wstała.
— Do widzenia Georgiano! Wytłómacz mnie przed panną Roberts.
Georgiana wstała nie wyrzekłszy ani słowa. Marya Wood podniosła głos jak gdyby chciała zadać kłam milordowi.
— Cóż to! cóż to! — rzekła, — te piękne panie porzucają nas. Tem gorzej, nudzę się sama z tobą Montrath.
Obie kobiety przeszły przez próg i zamknęły drzwi za sobą.
Montrath zasłonił twarz rękami. Nie potrzebował już panować nad sobą, jęknął z głębi piersi.
— Ja umrę Maryo! Zabijasz mnie!
— Czyż nie mówiłam! — zawołała Marya. — Nie ma nudniejszego człowieka niż ty Montrath, gdy się zostaję z tobą sam na sam. Cóż u kroćset! jeszcze nic nie powiedziałam tej młodej kobiecinie i powinienbyś być mi za to wdzięcznym!
— To u ciebie nazywa się nic nie powiedzieć? — odpowiedział żałosnym tonem lord; — ależ twoje półsłówka gorsze są niż całkowite wyznanie.
— To pocóżem się wstrzymywała! — rzekła Marya Wood spokojnie, — innym razem powiem wszystko otwarcie.
— Maryo! Maryo! mniej litość nademną, co ja ci zawiniłem?
— Nic, ale cóż to szkodzi? Twój koń milordzie, także ci nic nie zawinił, a jednak smagasz go nielitościwie. Każdy ma swe kaprysy.
Montrath przygryzł sobie wargi aż do krwi. Zaczął chodzić po pokoju szybkimi krokami.
Marya czas jakiś zostawiła go w spokoju, wreszcie tupnęła nogą.
— No Montrath! no! — rzekła tonem bakałarza strofującego malca, — chodź usiądź przy mnie i załatwijmy nasze rachuneczki.
Montrath natychmiast usłuchał.
— Nie chcesz mi powiedzieć, czego mogę się lękać od tego Morrisa?
— Zkądże chcesz bym to wiedziała?
— Gdyż ten Morris był narzeczonym Jessy O’Brien.
— Zaprawdę! — rzekła była służąca, — biedny chłopiec! w takim razie Montrath miej się na baczności!
— Na litość Boską, powiedzże mi....
— Chętnie, a zatem powiadam ci, że mi potrzeba tysiąc funtów i to natychmiast, nie mam już grosza.
Twarz milorda nie zmieniła się bardziej, gdyż już żadna boleść więcej zmienić jej nie mogła, tylko obiema rękami schwycił się za piersi.
— Honorem ci zaręczam Maryo, — odpowiedział jej, — daje ci słowo szlacheckie, że już ci wszystko oddałem. Nic nie posiadam....
— Ba! — rzekła dawna służąca, — wieleż to razy powtarzałeś mi to samo, a w końcu zawsze się znalazło. Cóż do kroćset! milordzie, — dodała marszcząc brwi, — zmuszasz mnie do podróży, a nie chcesz za nią zapłacić. Pojechałeś do Irlandyi, musiałam przecie jechać za tobą, by zobaczyć w jakim stanie są nasze majątki. Najęłam parostatek dla siebie samej, wypadło mi powiększyć służbę, rzucić trochę złota tym poczciwcom z Galway, którzy mnie wzięli za królowę. Trzeba było słyszeć jak wołali: Niech żyje nasza miłościwa królowa! Chciała bym mieć pod ręką wartość wszystkich twoich ziemskich posiadłości, milordzie, by ją rzucić tym prostakom. Ty tego nie rozumiesz Montrath, który jesteś dusigroszem, że sama podróż z Galway tutaj kosztowała mnie sto gwinei.
— Sto gwinei! — powtórzył biedny lord.
— Sto gwinei, tak jest, a jeszcze najęłam tylko zwyczajny statek żaglowy z dwunastoma ludźmi załogi. Wolałabym fregatę albo okręt wojenny.
— Ależ to szaleństwo! — rzekł Montrath.
Marya ruszyła ramionami.
— Każ przynieść araku, — rzekła, — a tym razem, niech nie zabierają flaszki.
Lord Jerzy zadzwonił. Lokaj wrócił z tacą i postawił ją na stoliku przy Maryi Wood.
— Tak to lubię, — rzekła, nalewając sobie pełną szklankę, — będziemy mogli rozsądnie pogadać. Montrath, piję za zdrowie twoich obydwóch żon!


VII.
Serce Morrisa.

Lord Jerzy zwrócił się szybko ku drzwiom, by się przekonać czy lokaj, który przyniósł tacę, mógł usłyszeć ów kompromitujący toast.
— Za zdrowie, twoich obydwóch żon! — powtórzyła Marya Wood, — są śliczne obie, czy wiesz o tem? Nie napijesz się ze mną milordzie?
— Mówże ciszej, zlituj się... — rzekł Montrath.
— Dajże pokój, jesteśmy przecie u siebie, Wasza Wielmożność i ja. Któżby śmiał mięszać się do spraw naszych? A gdzie jest Robert Crackenwell?
— W Galway, — odpowiedział Montrath.
— Ha! ha! ma ten łotr rozum, radabym się z nim zobaczyć. Teraz skoro wypiliśmy zdrowie, twoich obydwóch żon....
— Błagam cię, ciszej!
— A ja cię błagam, byś mnie nie nudził! Gdyśmy wypili zdrowie twoich obydwóch żon razem, wypijmy każdej po kolei. Weź kieliszek milordzie i trąć się ze mną. Zdrowie Jessy O’Brien!
Montrath już nie próbował ukrywać swego, coraz bardziej wzrastającego wzruszenia, przeszedł przez pokój szybkim krokiem, otworzył główne drzwi by zobaczyć co się dzieje w sąsiednim pokoju. Nikogo w nim nie było.
Zaspokojony z jednej strony, otworzył drzwi, kóremi wyszły obie kobiety. Tam też nikogo nie zastał, ale usłyszał lekki szmer i wydało mu się, że ktoś poruszył portierę, za którą znajdował się korytarz prowadzący do apartamentu Georgiany. Pobiegł szybko, rozsunął portierę, ale i w korytarzu było głucho pusto.
— Chodźże tu Montrath! chodź! — wołała Marya Wood, — obchodzisz się ze mną strasznie bez ceremonii, zostawiasz mnie samą by latać za widmami. Widzę, że w końcu zwaryujesz z mojej łaski. Chodź tu taj i trąć się ze mną za zdrowie naszej biednej Jessy O’Brien.
Milord w korytarzu usłyszał to nazwisko, zawrócił się natychmiast i przyszedł do salonu, starannie pozamykawszy drzwi za sobą.
— Wdałaś się w niebezpieczną grę, Maryo! — rzekł głosem przytłumionym strachem, — wiesz przecie, że jesteś równie zagrożoną jak i ja.
— Ba! — rzekła dawna służąca, napełniając kieliszek po raz trzeci, — wiesz przecie Montrath, że ja się niczego nie lękam.... a zresztą, czemuż nie miałabym wypić za zdrowie tej, która się ma jak najlepiej?
— Czy miałaś o niej wiadomości?
— O Jessy? nie dalej jak dzisiaj.
— Gdzież się ona znajduje?
— Milordzie, — odpowiedziała Marya poważnym głosem, — nie trzeba być tak ciekawym. Dosyć ci wiedzieć, iż nie myśli ona tak prędko umierać i choć pogrzebana, może nas wszystkich przeżyje.
— Ale czemuż ukrywasz przedemną, gdzieś ją zamknęła?
— Myśl ta przyszła mi zaraz do głowy, powiedziałam sobie, ta biedna dziewczyna jest tak łagodna! Może by się dała kiedy wykraść milordowi po raz drugi, zamknął by ją gdzieindziej, a ja straciłabym mego zakładnika. Daremnie wołałabym: Milord jest dwużeńcem, milord jest mordercą!...
— Ciszej! na Boga ciszej!
— Mogą nas usłyszeć tutaj, — rzekła Marya, a głos jej przybrał ton szyderczej ironii, — mogą nas usłyszeć tylko stare portrety twoich przodków, a dyabli wiedzą, czy twoi przodkowie milordzie, więcej byli warci od ciebie! Ale wracając do naszych interesów, gdybyś wyprawił moją dawną panią, do Francyi, do Ameryki, Bóg wie gdzie, pięknie bym wyglądała, przychodząc co dwa tygodnie prosić cię o dwa tysiące funtów... a ja potrzebuję tyle na życie.
Marya podniosła w górę kieliszek i przyglądała mu się.
— Gdybyś się był ze mną ożenił milordzie, — mówiła dalej z roztargnioną miną, — byłbyś zrobił świetną partyą! Cóż ci mogła przynieść w posagu twoja żona? jakie dwadzieścia tysięcy funtów rocznego do chodu. Ja cię kosztuję dwa razy tyle. Zostawszy moim mężem, zyskałbyś sto za sto.
Montrath nic nie odpowiedział. Milczał pokornie wobec grubiańskich szyderstw tej kobiety. Wyglądał biedak strasznie i komicznie zarazem. Śmiech brał, widząc go tak gnębionego bez litości, ale śmiech zamierał na ustach, gdyż po za tą komiczną sytuacyą, ukrywał się ponury dramat.
Marya Wood rozgadała się.
— Tak jest, sto za sto i nie potrzebowałbyś się niczego lękać. Zaprawdę Montrath, musisz teraz żałować. Nie jestem zazdrosną o twoją żonę, najlepszy dowód, iż piję za jej zdrowie. Ukłońże się przynajmniej milordzie, kiedy twój kieliszek stoi próżny. Lord Jerzy machinalnie schylił głowę.
— O której godzinie dasz mi moje dwa tysiące funtów? — zapytało Marya.
— Posłuchaj mnie Maryo, — odpowiedział lord; — wiesz przecie, że ci niczego odmówić nie mogę....
— Bardzo słusznie. I cóż z tego?
— Wiesz, że niewolniczo słucham wszystkich twoich fantazyj.
— Rozumnie robisz. A. dalej co?
— Możesz więc zaufać memu słowu, gdyż ci zaręczam, że nie posiadam tej sumy, której żądasz.
— Trzeba się o nią postarać, — rzekła Marya Wood, tłumiąc ziewanie. Gdy Marya Wood ziewała, było to oznaką burzy.
— Usilnie starać się będę, — rzekł Montrath, — żadnych zabiegów nie oszczędzę.
— To mi jest zupełnie obojętne, pytam się o której godzinie mogę się spodziewać tych dwóch tysięcy funtów?
Montrath walczył z gwałtowną chęcią rzucenia się na tę kobietę i uduszenia jej. Na twarzy jego, zazwyczaj tak obojętnej, malował się tłumiony gniew, a Marya Wood dobrze to zauważyła. Była to jednak kobieta odważna, nic jej przestraszyć nie mogło.
— A gdybyś mnie mógł zabić, — rzekła spokojnie, — co to za gratka milordzie! Sama nie wiem czybym miała czego żałować i czy wieczny sen, nie lepszy od najlepszego trunku. Ale to wiem, że śmierć moją powitałbyś z radością. Ha! ha! — zawołała innym tonem, — stałbyś się odrazu panem siebie, gdyż Robert Crackenwell prawie cię nie niepokoi. Mógłbyś jak dawniej bawić się w wyścigi, w zakłady, grać w karty, używałbyś wszystkich rozkoszy, których cię teraz pozbawiam! Ale mnie nie zabijesz nigdy milordzie, gdyż za twoje pieniądze umiem się zabezpieczyć. Robię wiele hałasu na około swojej osoby. Jestem tak powszechnie znaną jak Fanny Elssler lub Grisè. Wszyscy by się pytali: co się z nią stało? A tak się urządziłam, że pozostawiłam za sobą tu i owdzie kilkanaście osób, któreby zaraz powiedziały: To lord Jerzy Montrath ją zabił.
Lord Montrath ruszył ramionami.
— Szaleństwo! — rzekł, — kto o tem myśli?
— Ja czasami, a ty milordzie bardzo często. Nie broń się, jest mi to zupełnie obojętnem i nie uwierzysz, jak jestem pod tym względem spokojną. Ale jeszcze mi nie powiedziałeś, o której godzinie dostanę moje dwa tysiące funtów?
Lord Jerzy rozpaczliwie wzniósł ręce do góry.
— Ależ ja ich nie mam, — rzekł, — powtarzam ci, że ich nie mam. Przetrząsnęłabyś cały pałac a nie znalazłabyś i połowy tej sumy.
— To poszukaj gdzieindziej, — odpowiedziała obojętnie Marya Wood.
— Dochody moje są wyczerpane.
Dawna służąca tupnęła nogą z niecierpliwością.
— Już drugi raz Montrath robisz mi trudności, nie lubię tego! Nie chcesz oznaczyć godziny, to ja cię wyręczę. Potrzeba cztery godziny by się udać do Galway i wrócić. Zaczekam tutaj by ci dać czas zastawienia kosztowności pani milordowej.
Krople potu spływały po skroniach lorda Jerzego, którego rumiana twarz, strasznie pobladła, aczkolwiek robił nadludzkie wysilenia by zapanować nad sobą.
Marya Wood nie zdawała się zwracać na to uwagi.
— Twoje zdrowie Montrah, — rzekła, zapijając dalej arak. — A zatem spraw a skończona. Dzisiaj zjemy obiad razem i zapewnie przenocuję w pałacu. Mogę sobie to pozwolić, dosyć ludzi zostawiłam w Galway, by tu spać bezpiecznie. Następnych dni będę odjeżdżać i wracać. Teraz milordzie nie zatrzymuję cię dłużej, załatw tę bagatelkę z brylantami, tylko staraj się, by twój posłaniec na czas wrócił.
Lord Jerzy wyszedł ze schyloną głową, nie wyrzekłszy ani słowa, Marya Wood przysunęła stolik z flaszką do kanapy i wyciągnęła się na niej z najspokojniejszą miną.


VIII.

Morris Mac-Diarmid, wyszedłszy z więzienia, poszedł tą samą drogą, którą przybył rano po zgromadzeniu sprzysiężonych w galeryi Olbrzyma.
Postanowił krążyć koło pałacu Montrath, albo też dostać się do wnętrza, by się rozmówić z jednym z lokai lorda Jerzego, którego znał dawniej gdy jeszcze pracował na roli, spodziewał się bowiem usłyszeć od niego kilka szczegółów tyczących śmierci biednej Jessy.
Idąc rozmyślał o tem wszystkiem co zaszło w więzieniu Galway. Piękna i łagodna twarz młodej dziewczyny, która go zasłoniła przed nożem dozorcy Allana, stała mu wciąż przed oczyma.
Nie znał jej. Jakiemuż uczuciu przypisać jej szlachetny uczynek? chyba litości! Powiedziała, wskazując na starego Milesa Mac-Diarmida:
— On jest niewinny, ocalimy go.
Rad by jej podziękować.
Nie czuł jednak dla niej rodzącej się miłości.
Nie stała się ona rywalką dla pamięci biednej Jessy i serce Morrisa było przepełnione tylko tem wspomnieniem. Ale uśmiechał się myśląc o Frani, której imienia nawet nie wiedział.
Myśl jego była w tej chwili bardzo lekką od trosk patryotycznych, tak go zajmujących niedawno. Serce jego było zanadto przepełnione, uczucia rodzinne usuwały na drugi plan sprawy polityczne. Ojczyzna ustępowała wobec gwałtownie rozbudzonej miłości do ojca i do kochanki.
Myślał tylko o ojcu i o Jessy.
A trochę i o tej blondynce, która mu przyrzekła, iż ocali ojca.
Wyszedłszy z Galway, wstąpił do pierwszej lepszej wiejskiej chaty gdzie został przyjęty z ubogą lecz serdeczną gościnnością irlandzką. Kilka kartofli, kubek poteenu zaspokoiły jego głód i pragnienie. Posiliwszy się poszedł dalej wzdłuż wybrzeża. Idąc ujrzał też statek króla Lwa, dążący ku przylądkowi Ranach, ale myśl jego była czem innem zajętą. Przebył góry Kilkerran i dostał się na drogę idącą obok pałacu Montrath, tę samą, którą Ellen dążyła wśród nocy do galeryi Olbrzyma.
Z tej drogi, nie długa aleja prowadziła po stromym stoku góry, do pałacu.
Morris postąpił kilka kroków w tym kierunku i zatrzymał się niepewny co dalej począć. W pałacu mieszkał człowiek, który niegdyś porwał Jessy O’Brien, zaślubił ją z przymusu, a następnie zamordował!
Morris nie chciał go zabić, ale mógł go ujrzeć przypadkiem, spotkać się z nim oko w oko.
I Morris badał samego siebie, czy ręka jego mimowoli nie podniesie się, czy zdoła zapanować nad sobą i nie uderzyć.
Dnia poprzedniego, mógł był ręczyć za siebie, ale powrót Micheya rozbudził wspomnienie zniewagi. Michey oskarżał milorda o zbrodnię, a Morris dla zwalczania żądzy zemsty, nie posiadał już dawnej siły woli, którą wypadki dnia poprzedniego osłabiły.
Był w tej chwili tylko człowiekiem i myślał je dynie o zamordowanej Jessy. Wzrok jego był ponury i brwi miał zmarszczone. Spoglądał na pałac Montrath, tak jak gdyby chciał oczami zburzyć jego grube mury. W zaciśniętych palcach trzymał swój kij sękaty.
Gniew wziął w nim górę i wstrząsnąwszy długimi swemi kędziorami, rzucił się ku pałacowi.
Niebawem jednak ujrzano go znowu wśród alei i zamyślony, wolnym krokiem poszedł ku wybrzeżu.
Wtedy to Frania i Georgiana ujrzały go u stóp wieży zamku Diarmidów. Statek króla Lwa był jeszcze zasłonięty skałami, Morris nie mógł go widzieć.
Nie widział też obydwóch pań i lorda Jerzego, którzy wsparci o parapet przyglądali się krajobrazowi.
Szedł wciąż wzdłuż wybrzeża, bez żadnego celu. Ominąwszy pałac Montrath, do którego chciał wstąpić, nie troszczył się dokąd go kroki poniosą.
Zbudził się ze swego zamyślenia, dopiero gdy statek króla Lwa, dostawszy się pomiędzy skały, znalazł się w wielkiem niebezpieczeństwie, Morris chciał mu biedź na ratunek.
Ale dzielni majtkowie króla Lwa potrafili sami dać sobie radę i Morris przyjrzawszy się dziwacznej postaci Maryi Wood, przestał się nią wkrótce zajmować i powrócił do swych ponurych myśli.
Nie widział też chleba, który Marya Wood podniosła z ziemi i rzuciła mu jako jałmużnę. Dopiero wymówione jego imię zwróciło jego uwagę, gdy była służąca w przystępie dobrego humoru czytała głośno pierwsze słowa rękopisu Jessy.
— Morrisie! ach Morrisie! przybywaj mi na ratunek....
Mac-Diarmid, schwyciwszy paczkę bielizny, nie zdawał sobie sprawy, jakim sposobem takowa dostała się do rąk nieznajomej kobiety.
Napadniędy, nie mógł jej badać i tylko zawzięcie bronił drogiej zdobyczy.
Było to pismo Jessy! a na czele stało jego imię nakreślone jej ręką.
Nadzieja napełniła mu serce. Czyżby Jessy żyła jeszcze?
Dostawszy się na statek, wydobył z za piersi swą zdobycz i przycisnął ją do serca. Potem zaczął czytać.
Jessy żyła! Czytał jej skargę bolesną. Wzywała jego pomocy, ale gdzie ją odszuka?
— Morrisie, — pytali go majtkowie, — pocóżeś się bił z lokajami tej waryatki?
Morris nic nie odpowiedział. — Chcesz jechać z nami do Galway?
— Nie, — rzekł Morris.
— Gdzie chcesz byśmy cię wysadzili?
— Gdziekolwiek na brzeg w blizkości pałacu Montrath.
— Trzeba nam zatem zawrócić, ale strzeż się służących te
j waryatki. Popłynęli do brzegu. Marya Wood ze swemi lokajami już minęła przylądek Ranach, nikt nie spostrzegł tego co się działa na wybrzeżu.
Morris wyskoczył z szalupy i niebawem znikł w szczelinie prowadzącej do galeryi Olbrzyma.
Stanął oparty o skałę i czytał. Serce mu się krajało. Gęste łzy spływały mu po policzkach.
Radość jego dochodziła do szaleństwa, a zarazem straszna miotała nim rozpacz.
Jessy! Jessy! Jessy! Imię to przepełniało jego serce.
I wciąż tylko w myśli szukał owego ukrytego więzienia, w którem Jessy płakała i czekała śmierci.
Precz z wszelkiemi innemi zamiarami! przedewszystkiem trzeba ocalić Jessy!
Jednem tylko rozporządzał życiem! A życie swe! życie całe, gotów poświęcić dla ocalenia Jessy!


IX.
List Jessy.

Galerya Olbrzyma, przed kilku godzinami pełna ludzi i wrzawy, była milczącą i samotną. Morris stał przy wejściu, by korzystać ze światła. Czytał jedne za drugą ćwiartki rękopisu, przerywając czytanie tylko by ucałować ukochane pismo lub obetrzeć łzami zwilżone oczy.
— To prawda, — myślał sobie, — to ja, ja jedynie jestm powodem tego nieszczęścia. Mój ojciec i moi bracia ocalili by ją. A ja!... i moja przeklęta stokroć duma! Czyż powiniem był przypuszczać, że Bóg pozwoli upaść temu aniołowi? czyż powinienem był sobie wyobrażać ją inaczej, jak czystą i bez skazy? Ja to ją zamknąłem w tym grobie, gdzie mnie nadaremnie wzywa; przezemnie to cierpi, przezemnie jedynie! Boże wysłuchaj mej proźby i pozwól mi ją ocalić!
Czytał ćwiartki jedne za drugiemi. Rezygnacya malująca się w każdym wierszu wzruszała do głębi serce Morrisa. Duch jego upadał pod brzemieniem boleści, nie był to już ów mężny szermierz, niemy na głos wszelkiej skargi, prócz skargi Irlandyi.
Wobec wspomnienia młodej dziewczny, bladł w jego oczach i obraz ojczyzny. Jęk konającej Jessy wstrząsał całem jego jestestwem. O czem innem i myśleć nie mógł.
Morris odczytał historyę jej porwania na jeziorze Corrib, krew się w nim burzyła gdy czytał opis hulaszczej biesiady w pałacu Montrath.
A potem podróż do Londynu. Widział Jessy w oknie willi w Riszmondzie, wyglądającą jego przybycia i dziękującą Bogu, że go przysłał na jej ratunek.
Niestety! dziękowała zawcześnie, gdyż właśnie ręka, która ją uratować miała, zepchnęła ją w przepaść!
— Zdradziłem ją, — mówił Morris, — oddałem ją na pastwę mimo przestróg mego ojca i braci, którzy ją lepiej kochać umieli.
Krew ścinała mu się w żyłach na wspomnienie owej służącej angielskiej, którą tylko na to umieszczono przy biednej Jessy by naigrawała jej niedoli; imię Maryi Wood wzbudzało w nim bolesne przeczucie.
Instynktownie nienawidził ją i obawiał się jej, nie przeczytawszy nawet i części opowiadania o tajemniczej podróży z Jessy, zakończonej zamknięciem biednej dziewczyny w więzieniu, które miało stać się jej grobem.
Grób ten gdzie się mógł znajdować? Jessy wspominała o Londynie. Ale w Londynie, olbrzymiem mieście ukrywającem tyle tajemnic, jakże ją odszukać? A przytem sama nie była pewną czy się znajduje w Londynie, podróż jej po morzu i lądzie trwała tyle godzin. Po całym świecie szukać jej wypadało. A tymczasem Jessy wyczekiwała go, Jessy umierająca wyrywała go i jeszcze łudziła się nadzieją.
Morris drżącą ręką uchwycił znowu rękopis, wiele jeszcze ćwiartek nie odczytał, a może w nich znajdzie wskazówkę, jaki punkt wyjścia do dalszych poszukiwań.
Czytał więc dalej, ale niewiadomość Jessy co do miejsca jej pobytu, była wciąż ta sama. Nie miała żadnego stosunku z ludźmi, któż by mógł ją oświecić, gdzie się znajduje?
Rękopis zawierał jeszcze kilka ćwiartek, z których pismo było już bardzo niewyraźne i musiało być nakreślone osłabioną i drżącą ręką.
„Dwa tygodnie już upłynęło, pisała Jessy, od czasu gdym rozmawiała z tobą Morrisie. Cały ten czas byłam taka słaba, trawiona gorączką nie mogłam wstać z łóżka; chciałam pisać do ciebie, gdyż to mnie pociesza i ulgę przynosi, ale nie miałam siły.
„Jakże długie wydały mi się te dwa tygodnie! piętnaście dni! Pamiętam raz, w owych czasach, gdy jeszcze byłam szczęśliwą, przeleżałam chora miesiąc w domu naszego ojca.
„Ach! Morrisie, jakże błogosławioną jest choroba, która gromadzi około naszego łóżka, tych wszystkich, których kochamy.
„Dniem i nocą był ktoś przy mnie, zapytując czy cierpię, pocieszając mnie i dodając odwagi. Szlachetna Ellen siadała przy mnie i usługiwała biednej dziewczynie, jak gdybym była jej równą. Ojciec także przychodził często. Jak i on dobry Morrisie i jak on nas wszystkich ukochał! Powiedz mu też jak ja go kocham i jak często o nim myślę.
„Żaden z braci nie zaniedbał odwiedzić biednej chorej, a ty Morrisie! ty! oni przychodzili i odchodzili, byli moimi braćmi, ty byłeś moim narzeczonym. Jak ty mnie kochałeś. Czuwałeś przy mnie dniem i nocą, aż twarz twoja pobladła. Byłam szczęśliwą wśród mych cierpień i żałowałam niemal choroby, gdy Bóg wrócił mi zdrowie.
„Co za różnica pomiędzy owemi dniami a dzisiejszym, choroba jakże tu jest dotkliwą. Jestem samą, żadna miłosierna ręka nie ulży memu cierpieniu, żaden głos serdeczny nie odzywa się by mnie pocieszyć!
„Nikt nie poprawiał mej pościeli stwardniałej pod ciężarem mego ciała. Usta moje wyschnięte pragnieniem, a z łóżka nie mogłam sięgnąć do dzbanka stojącego z wodą!
„Zdawało mi się czasami, że przyjdziesz i dasz mi się napić! Wołałam ciebie, błagałam byś się nademną zlitował! że umieram z pragnienia a jestem za słabą by się módz dowlec do tego dzbanka z wodą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tu rękopis się kończył, na oddzielnym szmatku Morris wyczytał tylko jeszcze te słowa:
„Zdawało mi się, że śmierć mnie nie przestrasza, ale ta która mi zagraża jest tak straszną i powolną.
„Morrisie! już dwa dni nie rzucono mi chleba....
Oko Mac-Diarmida stanęło sztywne i nieruchome na tym ostatnim wierszu. Oddech zatrzymał mu się w piersi.
— Boże mój! Boże! — wyszeptał chwytając się obiema rękami za czoło, — to za wiele cierpienia! Zlituj się nademną!
„Głód mi jeszcze nie dokucza, — pisała dalej Jessy, — ale już mi tylko jeden chleb pozostał, a potrzebny mi jest na kopertę do mego długiego listu.
„Czas go już skończyć. Daj Boże by się dostał w twoje ręce!
Morris stał czas jakiś w osłupieniu. Potem zerwał się i wyskoczył z ukrycia. Poszedł wzdłuż wybrzeża szybkim krokiem. Słowa bez ładu wyrywały mu się z ust, ruchy jego były jak szalone.
Tracił zupełnie głowę i czuł, że dostaje pomieszania zmysłów.
Jak dawno ostatnie słowa listu Jessy mogły być nakreślone? W chwili gdy je pisała, już głodna śmierć jej zagrażała! Czy ją zabiła? Czyżby przyszło jemu na chwilę odzyskać nadzieję na to tylko, by w tem głębszą pogrążyć się rozpacz?
Nieznajoma powiedziała, że chleb ten pochodzi z bardzo daleka! Ale czy mówiła prawdę? czyżby był czas jeszcze ocalić nieszczęśliwą ofiarę? a w takim razie dokąd się udać, co począć?
Morris biegł na chybił trafił sam nie wiedząc dokąd. Minął już skały i wybrzeże. Myśl, że ta kobieta znajduje się w pałacu Montrath przemknęła mu się przez wzburzony umysł, podążył też ku pałacowi. Ale się zatrzymał, pomyślawszy, iż on tylko już sam pozostał jako jedyna nadzieja biednej Jessy. Gdyby zginął, jakiż by jej pozostał środek ratunku. Wśród murów pałacu Montrath trudniej by mu było się bronić i szpady łatwiej znalazły by drogę do jego serca.
Skierował też kroku ku folwarkowi Mamturhs, by się podzielić tajemnicą z braćmi.
— Oni mnie bardzo kochają! — mówił idąc szybko. — Gdy im opowiem wszystko co wiem, będę mógł narazić życie i wstąpić w progi pałacu, gdyż ginąc, zostawię kilka serc dla dokończenia mego dzieła.
Przybył do stóp góry, upadając ze znużenia i oblany potem. Dzień się już chylił ku końcowi. Drzwi domu zastał otwarte.
Morris wszedł. Zawołał braci. Mała Peggy przybiegła na głos jego blada i drżąca.
— Ach! Mac-Diarmidzie! — rzekła, — więc ty się nie bijesz? Tutaj nikogo nie ma. Owen i Katti oddawna poszli, biedna Katti mocno płakała a Owen był bardzo smutny. Przyszli ludzie i zabrali Dana i Micheya by się bić w bagnach Clare-Galway, wśród których czerwone mundury mordują Irlandczyków. Nikogo Mac-Diarmidzie nad jeziorami nie znajdziesz, od rana się biją. Wszyscy poszli, mężczyźni i kobiety!
Morris stał czas jakiś nieruchomy na progu wspólnej sali. Słowa dziewczyny nadaremnie obijały się o jego uszy. Gdy skończyła mówić, spojrzał błędnym wzrokiem na około siebie.
— Nie ma nikogo! — wyszeptał. — A ona z głodu umiera! umiera z głodu!


X.
Krzyż Ś-go Patryka.

Owen Mac-Diarmid spał w jednej z małych przybudówek przyczepionych do domostwa w folwarku Mamturh. Leżał na łóżku należącym do starego Milesa przed jego uwięzieniem. Pierwsza połowa dnia już minęła.
Było to mniej więcej o tej samej porze, gdy dragoni Jej Królewskiej Mości wpadali w zasadzkę przygotowaną przez sprzysiężonych Molly-Maguires.
Sen Owena był ciężki i niespokojny, twarz jego tak zwykle wesoła, miała na sobie, nawet wśród spoczynku, wyraz smutku i zaniepokojenia.
Katti Neale nie leżała przy nim jak zwykle. Siedziała na drewnianym taborecie, tylko głowa jej, znużona i ociężała, wsparła się na kołdrze. Straszna rozpacz przygniatała ją. Z młodej jej twarzy znikł wyraz łagodności, brwi jej były groźnie zmarszczone, a zaciśniętych ust wyrywały się od czasu do czasu tragiczne groźby.
Niekiedy zjawiała się jeszcze łza i drżała na rzęsach, ale zasychała niezwłocznie, powieki jej były rozpalone.
Minęło tak minut kilka. Owen rzucał się wciąż wśród snu, ale skargi jego nie zdawały się dochodzić aż do uszów Katti.
— Nie mogę tu dłużej pozostać, — wyszeptała złamanym głosem, — muszę dom ten opuścić. Jestem córką Lukassa Neale. Lukass Neale zginął zamordowany.... Owen! mąż mój!... Zdaje mi się, że mnie jeszcze kocha... ale tu przed oczyma... wciąż mi stoi blada postać mojego ojca.
Zamilkła i wyprostowała się na krześle. Włosy sprowadzone na przód głowy, zakryły jej cały policzek.
— Czy mnie kocha jeszcze, — rzekła dalej, — alboż mogę wiedzieć?
Źrenica błysnęła z pod długich rzęs i zatrzymała się na Owenie.
Śpi, — rzekła, — jaki on piękny! Boże mój, Boże! Już o wszystkiem zapomniałam!... zapomniałam za prędko, Panie mój! mnie nie wolno być szczęśliwą!
— Ani kroku dalej! — rzekł Owen szybkim głosem wśród snu, — nie zabijajcie jej! ja ją kocham!
— Czy on o mnie mówi? — wyszeptała młoda kobieta z gorzkim uśmiechem.
Wzrok jej spoczął na Owenie, który leżał wciąż z ustami napół otwartemi, oddychając ciężko. Wstała i stanęła przed łóżkiem. Ręce założyła na piersi. Na twarzy jej malowało się straszne zniechęcenie.
— A chociażby mnie kochał, — rzekła, — czegóż mi się jeszcze wolno spodziewać. Muszę się oddalić, kiedy mnie opuścił by stanąć na wezwanie tego tajemniczego sygnałowego ognia, gorejącego u stóp wieży zamku Diarmida. O mój biedny ojciec! mój ojciec!
Przycisnęła obie ręce do zbolałego serca i wzniosła oczy ku niebu.
— Sił mi brak, — mówił Owen wśród snu, — podnieść jej nie mogę, a tam ci nadchodzą!
Katti nie zrozumiała, była bowiem bez przytomności gdy ją Owen uniósł w swych objęciach. Usiłowała odgadnąć znaczenie słów jego.
Myśl, że Owen, jako członek tajnego stowarzyszenia mógł wziąć udział w morderstwie jej ojca, zabiła by jej szczęście na wieki.
— Ocalona! — zawołał nagle Owen, podniósłszy się napół na łóżku i padł znowu westchnąwszy głęboko.
Katti przyglądała mu się niespokojnie, czekając dalszych słów. Nawał myśli wstrząsał mózgiem biednej kobiety.
Od tej chwili sen Owena był spokojny i cichy.
Katti przyglądała mu się jeszcze uważnie czas jakiś. Oczy się jej zwilżyły.
— To o mnie mówi, — rzekła, — zdaje mi się, że o mnie! Byłam przy nim tej nocy, gdym się obudziła.
Pochyliła się zwolna i złożyła pocałunek na czole śpiącego Owena. Potem uklękła i modliła się za niego. Powstawszy, zarzuciła na plecy ciężki, nie wyschnięty jeszcze burnus czerwony.
Chwiejnym krokiem zbliżyła się ku drzwiom. Przed progiem odwróciła się jeszcze by spojrzeć na Owena. Serce się jej krajało.
Przy drzwiach zatrzymała się jeszcze, walcząc sama z sobą i mówiąc:
— Mogę zaczekać przecie chwilkę, gdy będzie blizkim obudzenia się, odejdę.
Owen poruszył się tak, jakby się miał obudzić. Zebrała się na odwagę i wyszła. Drzwi zamknęły się za nią z łoskotem, który się odbił aż w głębi jej duszy. Ostatni to już raz miała go słyszeć.
Michey i Sam spali jeszcze na wspólnej pościółce ze słomy.
Katti przeszła przez salę niepostrzeżona.
Wydostawszy się na dwór pobiegła na górę.
Czerwcowe słońce rozlewało na około swe ożywcze promienie. Wszystko w przyrodzie było wesołe, spokojne, uśmiechnięte. Katti szła ciężkim krokiem, łkania wznosiły jej piersi, nie mogła płakać, łzy zaschły jej w oczach. Dokąd szła? sama nie wiedziała. Chciała tylko uciec daleko, daleko od utraconego szczęścia.
W chwili gdy odeszła, Owen znajdował się już w tej fazie uśpienia, że za lada szelestem otwierają się oczy. Łoskot zamykających się drzwi zbudził go też. Usiadł na łóżku i obejrzał się na około pokoju.
— Katti, — rzekł, — gdzie jesteś?
Biedna Katti, nie mogła odpowiedzieć. Mijała właśnie w tej chwili ostatnie drzewa dębowego lasku otaczającego folwark Mac-Diarmida. W miarę jak się oddalała od domu, siły jej wracały, postać wyprostowała się, odzyskiwała wolę i szła krokiem szybszym i pewniejszym.
Owen zdziwił się, że wołanie jego pozostało bez odpowiedzi. Zwykle, na głos jego, Katti przybiegła wesoła i uśmiechnięta. Nie zaniepokoił się jednak w pierwszej chwili. Wspomnienie wypadków nocnych nie wróciło mu jeszcze. Zawołał po raz drugi, ale bezskutecznie. Leżał na łóżku w ubraniu, wstał zatem.
Nie znalazł odzieży Katti na zwykłem miejscu i spostrzegł zaraz brak czerwonego burnusa, której młoda kobieta zwykła była nadziewać tylko gdy się udawała w dalszą drogę. Pierwszy raz zaniepokoił się.
— Biedna Katti! — wyszeptał, — co ja jej powiem? jak jej powrócę utracone szczęście?
Rzucił okiem na drzwi od wspólnej sali, pilno mu było ujrzeć Katti i lękał się z nią spotkać. W sali nie było nikogo, prócz dwóch braci śpiących, drzwi wchodowe były otwarte.
— Katti wyszła bezemnie, — rzekł smutnie Owen, — pewnie siedzi w lasku w cieniu drzew.
Westchnął głęboko, zwykle nie przechadzali się nigdy wśród gór jedno bez drugiego.
Wyszedł i postąpił machinalnie kilka kroków. Przenikliwym wzrokiem, w którym się już malowała trwoga, spojrzał ku szczytowi góry. Okrzyk zadowolenia wyrwał mu się z ust i z czoła zniknęły zmarszczki. W dali, aą na krańcu ścieżki idącej wzdłuż góry, spostrzegł czerwony punkt wśród bielących się skał. W takiej odległości tylko oko męża było zdolne dojrzeć poznać. Owen kochał Katti.
Skoczył naprzód zwinny i lekki. W kilku minutach przebiegł drogę, którą młoda kobieta przebyła w ciągu pół godziny.
Na szczycie pierwszego wzniesienia z łańcucha gór Mamturhs, znajduje się małe okrągłe jeziorko, z którego wypływa rzeczka Deala, wpadająca do jeziora Mash.
Wśród opustoszałych brzegów tego zbiornika wód, którego dna jeszcze nigdy zgłębić nie zdołano, wznosi się stary kamienny krzyż, którego rzeźbione ramiona zdołały oprzeć się sile czasu. Jak wszystkie tego rodzaju pomniki, tak i krzyż ten otoczony jest wielką czcią okolicznych mieszkańców. Schodzą się doń pielgrzymki z Tuam, z Galway, a nawet i z dalszych stron. Na początku każdej zimy liczne tłumy otaczają mchem obrosły piedestał, mnogie wota wiszą poprzyczepiane wśród starego bluszczu wijącego się naokoło rzeźbionych ramion.
Cześć, jaką krzyż jest otoczony jest tak wielką, ze nikt przez długi szereg lat nie śmiał dotknąć świętego kamienia, który coraz bardziej pochylał się nad małem jeziorem.
W oczach cudzoziemca, krzyż ten, poświęcony czci Ś-go Patryka, grozi ruiną, ale poczciwi ludziska z Connaught nie mają pod względem najmniejszej obawy, ręka świętego jest potężną i nigdy on swemu krzyżowi upaść nie pozwoli.
Gdy Owen przybył do szczytu góry, ujrzał Katti klęczącą u stóp krzyża Ś-go Patryka.
Młoda kobieta wsparła się obiema rękami o kamień i schyliła głowę na ręce.
Owen zatrzymał się i usiadł za skałą o pięćdziesiąt kroków od jeziora. Nie chciał przerywać modlitwy Katti.
Modlitwa Katti trwała długo. Klęczała wciąż nieruchoma z głową wspartą na kamieniu. Po kwadransie wyczekiwania wydało się Owenowi, że fałdy czerwonego burnusa poruszyły się i zatrzęsły.
Jednocześnie echo tłumionego łkania doszło uszów jego. Katti pochyliła się i złożyła ręce na kolanach. Chociaż twarz jej pozostała niewidzialną, rozpacz malowała się w całej jej przygnębionej postaci.
Biedna Katti zdawała się padać pod brzemieniem swej boleści.
Owen miał łzy w oczach; nie mogąc już dłużej panować nad sobą, już chciał pobiedz ku żonie, gdy młoda kobieta wstała i zwróciła głowę ku jego kryjówce. Owen ujrzał ją jak nigdy jeszcze, nawet wśród owych bolesnych dni po śmierci Lukassa Neale. Ponury ogień błyszczał w jej oczach.
Z rękami założonemi na piersi, poszła aż nad brzeg wody.
Głowa jej pochyliła się nad przepaścią jakgdyby niewidzialna siła przyciągała ją. Owen ujrzawszy ją tak zawieszoną nad bezdenną tonią, krzyknął i pobiegł naprzód.
Katti odwróciła się, poznała męża i padła na kolana.
Owen nadbiegłszy padł obok niej, siły go opuściły, wzruszenie przygniatało go.
— O Katti! — wyszeptał, — cóżem ci uczynił? Młoda kobieta spojrzała na niego błędnym wzrokiem, na twarzy jej tkwił wciąż tenże sam wyraz niemej rozpaczy. Nie odrzekła ani słowa.
Owen schwycił zimne jej ręce i przycisnął je do serca.
— Chciałaś się zabić! — rzekł.
— Chciałam się zabić, — odpowiedziała zimno.
— I dla czego? — zawołał Owen — dla czego?
— Gdyż cierpię za wiele.
Owen chciał coś powiedzieć, ale głos zamarł mu w gardle. Pozostał czas jakiś nieruchomy i milczący. Potem ukląkł i zapytywał tylko żonę błagalnym spojrzeniem.
Katti pozostała lodowata.
Owen przycisnął jej głowę do piersi. Katti nie stawiała mu oporu, ale twarz jej pozostała niewzruszoną. Owen załamywał ręce i spoglądał zrozpaczonym wzrokiem na nęcące go wody jeziora.
— Och! Katti! Katti! — rzekł, — ja cierpię więcej niż ty!
Młoda kobieta poruszyła zlekka głową, powieki jej zadrżały i usta się poruszyły.
— Nie można cierpieć więcej odemnie, — wyszeptała.
Przelotny rumieniec oblał jej twarz, piersi się wznosiły przyspieszonym ruchem, przytłumiony oddech syczał przez usta. Nagle wybuchła łkaniem i twarz jej zalała się łzami. Zarzuciła ręce naokoło szyi Owena i przytuliła się do niego z niewymowną czułością.
Owen płakał także i uścisną ją serdecznie.
— Ty mnie kochasz, kochasz mnie, — rzekła, jak tylko mogła przemówić. — Wiem o tem, wierzę ci.
— Czyżeś mnie podejrzewała Katti?
— Tak jest... i co się nacierpiałam. Powtórz mnie Owenie, wszak prawda, ty mnie kochasz?
— Kocham cię Katti, wszystkiemi siłami, duszą całą.
— Dzięki ci! Owenie! ja tyle wycierpiałam.
Ale naraz Katti odepchnęła się od męża i zbladła. Utkwiła wzrok swój w wzroku Owena, który spuścił oczy.
— Jeżeli mnie kochasz, — rzekła, — to powiedz gdzie byłeś tej nocy?
Uśmiech, zlodowaciał na ustach Owena, radość; jego znikła.
— Gdzie byłeś? — powtórzyła.
Owen nie mógł odpowiedzieć, ale był Irlandczykiem, a któryż Irlandczyk nadaremnie wzywa na pomoc swej wyobraźni. Czoło mu się rozjaśniło.
— Milczysz? — rzekła Katti. — Nie przedemną zaprawdę możesz wyznać tak straszną, tajemnicę. Ja jestem córką, Łukasza Neale Owenie.... Łukasz Neale, którego sprzysiężeni Molly-Maguire zamordowali.
Owen milczał wciąż. Namyślał się.
— Milczysz, — powtórzyła Katti, — nie chcesz mi wyznać, że ogień na szczycie Ranach-Dead, zaprowadził cię tej nocy do galeryi Olbrzyma.
— Nie mogę rzeczywiście wyznać ci tego Katti, — rzekł Owen łagodnie, — gdyż skłamałbym.
Młoda kobieta spojrzała na niego podejrzliwie, ale z gwałtowną chęcią uwierzenia mu.
— Czemuż nie spytałaś mnie wcześniej o powód mej nieobecności, moja droga! — mówił dalej Owen, wieleż łez oszczędziłabyś sobie, wiele nadaremnej trwogi!
Katti nie śmiała się jeszcze radować, ale nadzieja zabłysła na jej twarzy.
Owen przycisnął ją znów do serca.
— Czyż nic nie słyszałaś o wyborach w Galway? — zawołał z okcentem, któremu gwałtowna chęć przekonania żony, nadawała wszelkie pozory szczerości.
— Owszem, — odparła młoda kobieta niecierpliwie.
— I czy nie wiesz, — zapytał jeszcze Owen, jak wielce Miles nasz ojciec, jest oddany sprawie O’Conella.
— Owszem, — powtórzyła Katti, której serce zaczynało się już uśmiechać radością i która pragnęła być przekonaną.
— A więc moja droga, — mówił dalej Owen, rumieniąc się zlekka, — mieliśmy meeting nocny po drugiej stronie przylądka Ranach, po za parkiem Monirath.
— Czy to tylko prawda? — zawołała młoda kobieta.
Owen już był pewnym zwycięztwa.
— Ależ prawda! — odpowiedział, zapalając się. — Ach! moja kochana, co za piękny meeting! Jakie oni mieli wspaniałe mowy! ile pięknych rzeczy powiedzieli o Wilhelmie Derry, zacnym chłopcu, którego proteguje O’Conell!
Katti zsunęła się wzdłuż piersi Owena i padła na kolana, złożyła ręce a wzrok jej dziękczynny wzniósł się ku niebu. Owen mówił jeszcze, ale już go nie słuchała. Uwierzyła mu i serce jej napełniło się radością.
Po kilku chwilach wyraz jej twarzy zmienił się, nie było już podejrzenia w jej wzroku, ale poważne i śmiałe postanowienie.
— Przepraszam cię Owen i dziękuję ci, gdyż zasłużyłam na srogie wymówki. Zlitowałeś się nademną.
Radość Owena przygłuszała w nim wyrzuty sumienia.
— Jeszcze słówko, — mówiła dalej Katti, któej głos coraz bardziej mężniał i poważniał. Czy wszyscy nasi bracia byli na tym meetingu.
Wszyscy! — odpowiedział Owen bez wahania.
— Żaden z nich nie należy do tajnych stowarzyszeń?
— Żaden!
— Zaręczasz mi?
— Na mój honor! — zawołał Owen, zapalając się, — synowie starego Milesa są wszyscy tacy jak ich ojciec.
Katti wsunęła mu rękę pod ramie, zeszli razem z góry wolnym krokiem. Owena radość wybuchała głośnemi słowy, ale Katti była milcząca i zamyślona. Dziwny uśmiech igrał na jej zlekka zmarszczonych ustach.
I podczas gdy Owen prawił jej błahostki, Katti z głębi serca dziękowała Bogu mówiąc:
— Ojcze mój! ojcze! będziesz wreszcie pomszczony!
Gdyż znała teraz schronienie sprzysiężonych Molly-Maguires, a Owen pod przysięgą zapewnił ją, że ani on, ani żaden z jego braci do spiskowców nie należy.
Słowom Owena dała wiarę.
Postanowienie jej było niezłomne.


XI.
Jezioro Corrib.

Powróćmy do bagien Clare-Galway, w chwili, gdy nagłe zjawienie się Elleny przerwało dzieło zemsty sprzysiężonych.
Ci się już nawet nie ukrywali, stali tłumnie, zmięszani razem, mężczyźni, kobiety i dzieci, nad błotnistem i obszarami, wśród których dragoni walczyli ze śmiercią. Jedni zdołali wydobyć się na wierzch poprzecinanej szosy, drudzy tonęli w trzęsawiskach.
Nikt wśród sprzysiężonych nie poznał Elleny Mac-Diarmid.
Nawet Jermyn, gdy pochylił broń swoją, nie domyślał się, że czerwony burnus zasłania jego szlachetną kuzynkę. Ale w chwili gdy dał ognia, wiatr, czy też przyspieszony bieg kuców, u niósł kaptur młodej dziewczyny. Jermyn dojrzał jej twarz i spostrzegł, że się zachwiała. Serce ścisnęło mu się śmiertelnie, myślał że ją zranił.
I podczas gdy sprzysiężeni wznosili dzikie okrzyki tryumfu, on wypuścił broń z ręki i padł jak nieżywy.
Strzał jego nie chybił, ale nie Ellen rażoną nim została.
W chwili gdy Jermin wypalił, obaj uciekający byli zwróceni do niego bokiem i pędzili przyciśnięci jeden do drugiego. Major pozostawał cokolwiek w tyle. Kula z muszkietu Jermyna trafiła go w zranioną już rękę i uczuł tak wielką boleść, że aż zachwiał się na koniu.
Ellen widząc, że blednie, schyliła się i podtrzymała go wyciągniętą ręką; spostrzegła, iż major traci przytomność, oczy jego zamknęły się.
Znajdowali się w zupełnie otwartej miejscowości, najmniejsze zatrzymanie się wydało by ich w ręce rozwścieczonych sprzysiężonych. Już i tak bieg ich został zwolnionym, gdyż Mortimer rwał się do żołnierzy pozostawionych w groźnem niebezpieczeństwie.
Dążył za Elleną ale ze wstrętem, mocno zdecydowany wrócić do załamanej szosy, jak tylko odprowadzi młodą dziewczynę na bezpieczne miejsce, gdzie by ją kule dosięgnąć nie mogły.
Ale ta nowa rana, po tylu innych gdy zaledwie powstał z choroby, zbiła go z nóg zupełnie. Oczy mu się zaćmiły, nic nie widział.
Serce się Ellenie ścisnęło, ale nie wstrzymała biegu, gdyż spiskowcy nabijali znów bronie, a major był jeszcze wystawionym na ich strzały.
Owszem, przyspieszyła biegu, obiema rękami podtrzymując majora i spuszczając się zupełnie co do kierunku, na instynkt obydwóch kuców.
Te zaś zachęcane głosem, skoczyły dotykając zaledwie kopytami trawy, pędziły jak wicher, zawsze razem, z jednakową szybkością.
Ci z dragonów, którzy zdołali wydostać się na szosę, przyglądali się tej ucieczce z rozpaczą i z zawiścią.
Oni pozostali nad przepaścią, jeden z nich tylko uciekł, nie troszcząc się o ich straszne położenie. A to był wódz ich, który z obowiązku powinien był pozostać wśród niebezpieczeństwa. A on uciekł! I dążył nie w kierunku Tuam, gdzie stali ich towarzysze, mogący przybyć im z pomocą, nie w kierunku Galway, zkąd także można było spodziewać się ratunku, ale ku jeziorom! Uciekał, by uciec, a nie by wyrwać swych żołnierzy ze strasznych mąk wolnego konania.
— Porucznik Diran także uciekł, — mówili nieszczęśliwi, — ale to zacny człowiek! on pobiegł do Tuam i jeżeli przybędą nam na ratunek, jemu to zawdzięczać będziemy.
— Odwagi! panie Brown, — mówili drudzy, — jeszcze jedno wysilenie a wydobędziesz się tej przeklętej nory. Cieszymy się, żeś się wydostał, wiemy bowiem, że jeżeli cię twój koń doniesie aż do Galway, to przed wieczorem wrócisz do nas z pomocą.
Porucznik Brown jechał na czele oddziału od samego początku wyprawy, był też najbardziej wysuniętym naprzód. Koń jego, doskonały i lżejszy od koni prostych żołnierzy, ugrzązł dopiero po długiem pasowaniu się i znajdował się blizko miejsca nietkniętego ręką sprzysiężonych.
Tylko kilka kroków oddzielało go od nienaruszonej części szosy. Przebył tę przestrzeń po niezmiernych wysileniach. W chwili gdy spiskowcy odwrócili się od tej części szosy, zajęci wyłącznie ucieczką majora, porucznik Brown zdołał obiema rękami uchwycić się stałego gruntu. Wdrapał się na deski nie puszczając cugli konia i za ich pomocą pociągnął za sobą wierzchowca.
— Panie Brown! — wołali nieszczęśliwi dragoni, — niech Bóg nad tobą czuwa i nie zapomnij o nas!
Brown już był na siodle, dotknął ostrogą konia, który otrząsnąwszy się z błota, puścił się galopem.
Dragoni obsypali go błogosławieństwami, liczyli bowiem na niego.
Co się zaś tyczy majora, to chyba tylko sprzysiężeni Molly-Maguires, pałali ku niemu w tej chwili równą nienawiścią.
A Bogu jednak wiadomo jaką wściekłością przepełnione były ich serca, chętnie by się byli całej swej zemsty wyrzekli, za tę jedną zdobycz, która im się z rąk wymykała.
Tymczasem kuce biegły wytrwale. Już zbiegi wyglądali tylko jak punkt czerwony uciekający w kierunku jeziora Corrib, niebawem zniknęli zupełnie po za drzewami rozpościerającemi się jak sznur zielony między trzęsawiskiem i jeziorami.
Ellen zatrzymała się. Nie zsiadając z konia, rozdarła rękaw munduru majora i ścisnęła chustką jego ranę, z której krew obficie płynęła.
Ale sprzysiężeni mogli dojrzeć miejsce, w którem uciekający wydostali się z bagien. Niektórzy z nich opuścili już tłum towarzyszy i młoda dziewczyna obawiała się pogoni. Jeszcze się zatrzymać nie mogła.
Kuce z dymiącemi kłębam i puściły się znowu, biegnąc równolegle. Mortimer, wstrząśnięty znowu, jęknął zlekka, ale wzrok jego był martwy i bynajmniej nie zdawał sobie sprawy z tego co się z nim działo.
Ellen zatrzymała się dopiero na brzegu jeziora i puściła na wolność kuce, które były zadyszane wśród zielonej trawy. Mortimer nie mógł się utrzymać na nogach, gdyby go młoda dziewczyna na chwilę puściła runął by na ziemię, lecz z jej pomocą, stał chociaż chwiejący.
Wśród sitowia stało przywiązane czółno, to sama, którem się Ellen posługiwała dla przebycia jeziora Corrib, drugi już bowiem raz odbywała w dniu tym tę podróż. Ułożyła Mortimera na dnie i chwyciła wiosła.
Czółno szybko pruło powierzchnię wody. Ellen od dzieciństwa umiała wiosłować i nieraz dla zabawy puszczała się na wyścigi z nadbrzeżnymi rybakami.
Dopóki płynęli na czystej wodzie, młoda dziewczyna ani na chwilę nie zwolniła ruchów, piękna twarz jej, ożywiona zmęczeniem oblała się rumieńcem, czoło miała oblane potem, ale wiosłowała wciąż, a siły jej rosły gdy spoglądała na Mortimera, który leżał nieruchomy i blady na dnie czółna.
Wreszcie dopłynęli do archipelagu z zielonych wysepek położonych na środku jeziora. Już jedna wyspa, potem dwie i trzy oddzielały Ellenę od wybrzeża, u którego siadła. Przypuściwszy nawet, że sprzysiężeni dostali się do brzegu jeziora Corrib i ścigali nienawistnym wzrokiem za czółnem, to musieli stracić je z oczów wśród labiryntu, do którego się dostała.
Ellen zaczęła wiosłować z mniejszem natężeniem. Znajdowała się już o jakie sto kroków od największej z wysp jeziora, wśród której wznoszą się zakryte gęstą zielonością ruiny opactwa Ballalongh.
Ruiny te są równie zielone jak i piękne otaczające je drzewa. Mech i bluszcz pokryły gęstą osłoną te gotyckie łuki, tworząc jakby olbrzymią altanę. Nie było już wcale widać owych delikatnych rzeźb, które czternasty wiek tak obficie rzucał jak hafty na kamienie świętych przybytków. Wszystko zniknęło pod zielonym kobiercem, równie starym jak i sama ruiny, który długie wieki utkały.
Cała wyspa, równie jak i opactwo ginęła wśród wybujałej zieloności. Wyglądała jak bukiet artystycznie ułożony, wyrastający z niebieskich wód jeziora Corrib.
Na około brzegów, wierzby płaczące spuszczały w kształcie arkad długie swoje gałązki kąpiąc je w wodach jeziora, tworzyły jakby ciągłe sklepienie, raz szerokie, to znowu wązkie, pod którem w każdym razie czółno bezpiecznie schronić się mogło.
Ellen przybiła do tej wyspy. Odsunęła gałązki wierzb, które opadły za nią. Z zewnątrz niepodobna było jej dojrzeć.
Ellen rzuciła wiosła i uklękła obok Mortimera. Do tej pory zachowała cały zapas sił, które w energicznych naturach wytwarza niebezpieczeństwo, ale niebezpieczeństwo zdawało się zażegnanem. Ellen uczuła też, że dusza jej mięknie i słabnie.
Była samą z Mortimerem, nie omdlałym, ale pogrążonym w odrętwieniu, jakie często przychodzi w skutek pewnych ran. Od nikogo nie mogła spodziewać się pomocy, była otoczoną tylko wrogami. Trzeba było opatrzyć ranę Mortimera, trzeba było go ocalić.
Ellen nie wiedziała jak się wziąć do tego, często po zabawach połączonych z bójkami, jakie się zdarzały w Connaught, ten lub ów z Mac-Diarmidów wracał do domu z pokaleczoną czaszką, ze zranioną ręką lub piersią. Ellen zwykle sama opatrywała wszystkie rany. Ale tym razem rana pochodziła od strzału, w jakim kierunku poszła kula? czy wyszła czy też została w ciele majora? Ellen zaledwie śmiała dotknąć ręki chorego, palce jej nie mogły się odważyć na odwiązanie chustki ściskającej ranę.
Biedna dziewczyna potrzebowała zdobyć się na większą jeszcze odwagę niż ta, którą okazała wobec kul sprzysiężonych. Przez czas jakiś klęczała bezsilna u nóg rannego; przyglądała się jego wybladłej twarzy i machinalnie liczyła słaby puls jego ręki.
Major miał oczy zamknięte, rysy jego zmienione i martwe, miały jednak pogodny wyraz.
Ellen coraz więcej traciła odwagę. Nie mogła płakać, za wiele cierpiała.
Przeszło tak kilka chwil bezczynnych, które ją do rozpaczy doprowadziły. A przytm myśl bolesna, aczkolwiek bez związku z grożącem jej niebezpieczeństwem, przeszła jej przez umysł. Wiedziała jak srogą i nie ubłaganą jest dyscyplina w armii angielskiej, wiedziała wiele nienawiści i zawiści ścigało silnego męża, usiłującego kierować się sprawiedliwością wśród ślepych namiętności stronnictw.
Przypomniała sobie energiczną siłę woli Mortimera, którego natychmiastowem pragnieniem po wydobyciu się z trzęsawiska, było powrócić do ginących towarzyszy.
Tam wzywał go obowiązek, a Ellen uprowadziła go zdała od konających żołnierzy. Zaprawdę trudno jej było inaczej postąpić, ale w oczach nieszczęśliwych tonących w trzęsawisku, owa mimowolna ucieczka musiała inne zupełnie przybrać pozory.
Dzielne serce Elleny nie mogło jednak długo pozostać w odrętwieniu. Odzyskała niebawem zwykłą swoją energię, potrzeba działania ocuciła ją.
Pochyliła się nad rannym, delikatną ręką odwiązała bandaż z niesłychaną ostrożnością.
Nie zbladła na widok krwi obficie płynącej z rany. W oczach jej malował się wyraz macierzyńskiej odwagi.
Obmyła ranę wodą z jeziora i odwróciła rękę dla szukania kuli. Drugi otwór, którego z początku nie zauważyła, dał jej do zrozumienia, że kula znalazła sobie wyjście.
Zwróciła oczy ku niebu i podziękowała Bogu niemą modlitwą. Rana nie była groźną, czuła się teraz na siłach opatrzyć ją i uzdrowić.
Wsparła rękę Mortimera na czerwonym burnusie złożonym w kształcie poduszki i wyskoczyła na brzeg.
Między obrosłemi mchem pniami starych drzew, poszukała roślin tamujących krew, których dobroczynna działalność, znaną jest zarówno biednym dziewczętom w górach, jak i uczonym chirurgom w miastach.
Trwało to kilka minut, po których powróciła do czółna obciążoną drogocenną zdobyczą. Opatrzyła znowu ranę Mortimera, poczem chory usnął z głową wspartą na burnusie.
Ellen siadła przy nim i z radością spoglądała na spokój i oznaki życia powracające zwolna na rysy rannego.
Sen Percy Mortimera, z początku cichy, zaczynał być coraz bardziej niespokojnym. Gorączka czerwonemi plamami zabarwiła jego policzki. Widać było, że cierpi na swem zbyt twardem łożu, oddech jego, wydobywając się z płuc, wydawał dźwięk bolesny.
Ellen zamierzała najprzód odwieźć go nad wieczorem do Galway. Resztę dnia chciała spędzić wśród niedościgłych okiem cieni wyspy, a następnie skorzystać z ciemności by się dostać na brzeg jeziora najbliższy miasta.
Przestrzeń do przebycia pieszo była tak mała, że ranny po kilkogodzinnym spoczynku, będzie wstanie z jej pomocą przebyć ją bez trudności. A w Galway! na środkach ratunku majorowi zbywać nie mogło. Wszelkie niebezpieczeństwo zostanie usuniętem.
Ale po namyśle, nowe troski poczęły ją niepokoić. Galway wydał jej się nie bezpiecznem, ale przeciwnie bardzo groźnem schronieniem. Tam znajdowali się najzaciętsi wrogowie majora: pułkownik Brazer, władze protestanckie i klub oranżystów.
Ellen nie śmiała powierzyć Mortimera tym ludziom, którzy pragnęli jego zguby i mieli w ręku pretekst do zadania mu ciosu.
Gdzież więc go zaprowadzić? noc nadchodziła wilgotna i zimna. Przez chwilę Ellen pomyślała o pieczarach w Muyr, ale pieczary te były daleko i przez niezamknięte w nich otwory, przechodził wciąż zimny przeciąg morskiego powietrza. A przytem w jaskiniach nie było ani wygodnego łoża, ani okrycia ciepłego, których przedewszystkiem potrzeba było choremu.
Ellen szukała i niczego nie mogła znaleźć. We wszystkich biednych siedzibach, tak w górach jak w dolinach, drzwi stały zawsze otworem dla gości przysłanych przez Boga. Dosyć było się zjawić by znaleźć miejsce u biednego stołu i na słomianej pościeli.
Ale gościnne te wrota, otwarte dla wszystkich, niezawodnie zostaną zamknięte przed majorem. ak górale, jak i mieszkańcy dolin, uważali go za śmiertelnego wroga. Dla tego zaciętego przeciwnika sprzysiężonych, nie można było spodziewać się ani pomocy, ani litości.
Aczkolwiek bowiem nie wszyscy mieszkańcy po wsiach należeli do tajnych stowarzyszeń, dzielili po większej części przekonania i nienawiść spiskowców. Interesowali się ich losem, współczuwali im w skrytości ducha, a jeżeli, za nadejściem nocy, nie nakładali na twarz płóciennej maski, to jedynie z obawy a nie ze wstrętu.
Ellen szukała wciąż. W którąkolwiek stronę zwracała oczy, wszędzie widziała tylko nieprzyjaciół.
Naraz daleki szmer wyrwał ją z marzenia.
Była to przerywana kanonada w stronie trzęsawisk.
Ellen poznała, że strzały te słychać było właśnie w okolicy szosy drewnianej.
Widocznie wrzała tam walka. Dragoni, którzy nie znaleźli śmierci w trzęsawisku, musieli się wydobyć na grunt stały, a może przybyła im pomoc z Tuam lub z Galway.
Ellen zaniepokojona, przysłuchiwała się. Strzelanie trwało wciąż z nie długiemi przerwami. Rzekłbyś, że walka toczy się na szerokiej przestrzeni, albo że jedna ze stron walczących jest w ucieczce i stara się wprowadzić w błąd przeciwnika fałszywym atakiem.
Jednocześnie inne głosy dochodziły do ucha Elleny, był to jak gdyby szum wioseł, prujących fale w różnych kierunkach.
Nie było żadnej mgły nad powierzchnią jeziora. Wzrok mógł sięgać na wszystkie strony. Ellen wychyliła głowę z pomiędzy gałęzi, ujrzała kilka czółen napełnionych kobietami, które płynąc jedne za drugiemi dostały się w kręte kanały małego archipelagu.
Głosy tych kobiet dochodziły teraz do niej. Mówiły one niemal wszystkie razem, giestykulując i wyciągając ręce w kierunku bagnisk.
Nie mogła dosłyszeć ich słów.
Jedno z czółen przeszło jednak tak blizko Elleny, że wiosła dotknęły gałęzi płaczących wierzb. W tem czółnie znajdowała się żona Patryka Mac-Duffa i kilka innych kobiet z Knockderry.
— Tak jest, ma bouchal! — mówiła ona, — wszyscy oni tam padną, jeżeli im nie przyniesiemy fuzyi.
— Ach! gołąbki biedne! dzień tak pięknie zaczęty, tak smutnie się kończy!
— Szelmy dragoni!
— Jezusie święty! niech dyabli porwą ich duszę!
— Uspokójcie się, — rzekła Molly Mac-Duff, — uprzedziemy Mac-Diarmidów i tych wszystkich, którzy jeszcze pozostali w domu. Z Bożą pomocą, inaczej to się skończy!
Czółno zniknęło na zakręcie wyspy i głosy ucichły. Major napół przebudzony hałasem odwrócił się i jęknął.
Ellen wstrzymywała oddech, lecz uśmiechała się, gdyż myśl zbawienna przemknęła jej przez umysł.
Usiadła na jednej z ławek czółna i czekała niecierpliwie.
Strzelanie trwało wciąż po drugiej stronie jeziora. Przeszło tak trzy kwadranse. Po upływie tego czasu nowy szum wioseł dał się słyszeć od strony Knochderry i folwarku Mamturh.
Ellen spojrzała z po za gałęzi. Czółna wracały. Mężczyźni płynęli tym razem wraz kobietami.
Na pierwszem czółnie Ellen poznała czterech Mac-Diarmidów: Micheya, Sama, Larry i Dana. Wiedziała iż Jermyn jest wśród trzęsawisk. Zaś Owen i jego żona nie przesiadywali nigdy w domu w ciągu dnia.
Twarz młodej dziewczyny rozjaśniła się. Nadzieja, jaką w niej słowa Molly Mac-Duff wzbudziły, ziściła się. Nie było nikogo w folwarku Mamturh.
Morris jeden chyba, lecz Ellen znała rycerskie serce drugiego z synów Diarmida i nielękała się Morrisa.
Przepuściła wszystkie czółna płynące w kierunku Clare-Galway. Gdy ostatnie zniknęło za wyspami, zaczekała jeszcze kilka minut, potem rozsunęła gałęzie wierzb i spuściła czółno do jeziora. Wiosła jej pruły wodę bez hałasu. Kierowała się wśród wysepek tak, by się jak najwięcej zbliżyć do folwarku Mamturh, nie wychodząc z archipelagu.
Zanim się odważyła odpłynąć z po za osłony wysp, obejrzała się po całej powierzchni jeziora i nie dojrzała żadnego podejrzanego przedmiotu. Zaczęła silnie wiosłować i czółno przesuwało się szybko po spokojnej wodzie. Po kilku chwilach przybiła do brzegu, nieco poniżej małej wioski Corrib.
Jak okiem sięgnął, wieś była pustą. Wszyscy mieszkańcy byli po drugiej stronie jeziora. Serce Elleny napełniło się nadzieją i radością. Przewidywania jej, jak dotąd, sprawdzały się zupełnie. Droga przed nią stała otwartą.
Najtrudniejsza jednak część zadania pozostała do spełnienia. Droga była stromą, czy Mortimer będzie w stanie ją przebyć? Czy zechce?
Łagodny ruch czółna ukołysał go do snu. Zasnął twardo. Czas naglił, minuty miały wartość godzin. Ellen wzięła Mortimera za rękę i wymówiła jego imię. Otworzył oczy. Podniosła go i poprowadziła na przód czółna.
Percy nie stawiał oporu. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy z tego co się z nim działo, ale odpoczynek powrócił mu nieco sił fizycznych i mógł wyjść na stały ląd.
Serce Elleny biło gwałtownie, radość jej z powodzenia pierwszej części wyprawy była niezmierną, ale tyle jeszcze pozostawało jej obaw. Przedewszystkiem zaś lękała się powrotu władz umysłowych u majora.
Badała ukradkiem jego twarz wybladłą. Wzrok Mortimera był jeszcze błędny, wyglądał osłupiały jak człowiek budzący się z długiego omdlenia.
Ellen skorzystała z tego stanu odrętwienia. Nie wyrzekłszy ani słowa, skierowała kroki na górę.
Szli bardzo wolno, Mortimer wyglądał jak widmo, nogi mu się wciąż chwiały pod ciężarem ciała. Pozwalał się prowadzić z bierną uległością, oczy mu się zamykały rażone światłem dziennem, sam nie wiedział dokąd się udaje.
Zaledwie już dosłyszany odgłos strzałów po drugiej stronie jeziora, dochodził jeszcze uszów Elleny.
Nikt się z niemi nie spotkał w drodze. Z wielkim trudem przybyli już na dwieście kroków od folwarku Mamturh, gdy major zatrzymał się z wycieńczenia.
— Jeszcze kilka kroków, — rzekła łagodnie Ellen.
Mortimer na głos jej otworzył oczy i spojrzał na około siebie ze zdziwieniem.
— Czemu się tu znajduję? — zapytał.
Ellen zbladła i nic nie odpowiedziała. Major chciał schwycić się obiema rękami za czoło, pod którem toczyła się walka między światłem i ciemnością. Ruchem tym wstrząsnął ranną rękę i uczuł ból dotkliwy. Przypomniał sobie wszystko.
Schylona jego postać wyprostowała się, twarz przybrała zwykły jej wyraz dumnego spokoju.
— Niech ci Bóg wybaczy Ellen, — rzekł, ale honor mój jest zagrożony!
Młoda dziewczyna, usłyszawszy tę wymówkę, spuściła głowę. Major, którego postać pochyliła się znowu, zdawał się szukać czegoś na około siebie.
— Konia! — wyszeptał, — w imię Boga! Elleno dostarcz mi konia!
Ellen wyciągnęła rękę w kierunku folwarku Mac-Diarmida.
— Dziękuję ci, — zekł Mortimer, który zrobiwszy nadludzkie wysilenie, zdołał postąpić kilka kro ków ku domowi starego Milesa, — jeżeli mam umrzeć, to na stanowisku.
Ellen wstrzymała łzy napełniające jej oczy. Przybyli nad próg domostwa.
— Konia! — wyszeptał Mortimer osłabionym głosem.
Jednocześnie nogi mu zadrżały, Ellen musiała wytężyć wszystkie siły by go podtrzymać.
Na głos Elleny, mała Peggy nadbiegła a z nią razem dwa brytany, które zbliżyły się do majora obwąchując go i skowycząc. Ellen spojrzała na nich niespokojnie.
— Ciszej Blech! — rzekła, — ciszej Bell!
Oba psy przestały warczyć, spoglądając wciąż na majora wielkiemi, ognistemi oczami. Peggy patrzała też na nieznajomego ze zdziwieniem i wstrętem. Mundur angielski także zawsze czyni wrażenie na biednych kobietach irlandzkich.
— Peggy, — rzekła Ellen, — pomóż mi.
Dziewczyna nie ruszyła się.
— Pomóż mi, — powtórzyła Ellen.
Peggy przyzwyczajona do posłuszeństwa, zbliżyła się wreszcie i obiema rękami podtrzymała majora. Z jej pomocą Ellen wprowadziła Mortimera do swego pokoju i zamknęła za nim drzwi.
— Jezusie Nazareński! — zawołała Peggy w osłupieniu. — Jezu Chryste!
Po drugiej stronie psy drapały i wyły. Były one wraz z małą Peggy jedynemi świadkami przybycia majora pod dach Mac-Diarmida.
Ellen, zawsze z pomocą małej dziewczyny, położyła Mortimera na swem łóżku.
— Posłuchaj, — rzekła do Peggy — i niech cię Bóg skarze jeżeli mnie nie usłuchasz! Obecność tu tego człowieka, powinna pozostać tajemnicą dla wszystkich.
— Ach szlachetna Ellen! — zawołała dziewczyna wlepiając swój ponury wzrok w majora, — ależ to Anglik! Anglik przeklęty!
Ellen uczyniła tylko giest rozkazujący i Peggy wyszeptała:
— Usłucham cię szlachetna pani!
A psy drapały i wyły na wyścigi. Ellen z przerażeniem spojrzała na drzwi.
— Czują go, — wyszeptał, — a Jermyn lada chwila nadejdzie.
Mortimer, wyciągnięty na łóżku leżał nieruchomy i poruszał ustami nie wydając żadnego głosu. Można było tylko odgadnąć jego nieme wysiłki i słowa, które wymawiał w myśli, nie mogąc ich wypowiedzieć w skutek zupełnego osłabienia.
Chciał umrzeć na swem stanowisku, szukał niebezpieczeństwa i mówił:
— Konia! konia!


XII.
Czuwanie nad umarłym.

Noc była ponura, kilka godzin już nie słyszano strzałów od strony bagien Clare-Galway. Kilka czółen przybyłych od wschodniego brzegu jeziora, przybiło do stóp góry Mamturh. Przybywający czółnami powychodzili na ląd smutni i milczący i udali się, jedni do wsi Corrib, drudzy do Knachderry, ostatni wreszcie do chałup, porozrzucanych tu i owdzie wśród gór.
Grupy, które się były niedawno złączyły w jednym celu, dla przebycia jeziora, rozdzielały się teraz przybiwszy do brzegu. I każden wracał do swej siedziby i żegnano się wzajemnie szepcąc z cicha ponurym głosem: do widzenia!
Kilka z nich jednak nie rozeszło się zaraz. Niektórzy z przybijających, wysiadając z czółen ciągnęli jakieś ciężary za sobą; najsilniejsi z nich wkładali takowe na barki, pozostali szli za nimi wolnym krokiem, z odkrytemi głowami.
Byli to sprzysiężeni Molly-Maguires, powracający z brzegów Dorry i niosący swoich poległych, gdyż walka była zaciętą w okolicach szosy drewnianej.
Podczas gdy spiskowcy pastwili się nad swemi ofiarami, przybyła tymże pomoc jednocześnie z Tuam i z Galway. Oficerowie, którzy zdołali wydobyć się z bagniska, spełnili swój obowiązek. Z Tuam przybyła cała załoga pod dowództwem porucznika Petersa, z Galway przysłano policyę i kilku dragonów pułkownika Brazera.
Sprzysiężeni w Irlandyi nie chętnie stawiali opór sile zbrojnej, chociażby słabej liczebnie. Zwykle widok czerwonego mundura lub konstablów, wystarczał do rozpędzenia ich. Tym rażeni jednak nie mogli odmówić bitwy. Byli wzięci we dwa ognie, i dragoni, którzy znaleźli schronienie na pływających deskach, wydobywszy się z pomocą przybyłych, powiększyli liczbę walczących.
Kobiety, któreśmy widzieli płynące czółnami po jeziorze Corrib, podczas gdy Ellen znalazła schronienie pod wierzbami wyspy Ballilongh, dążyły po pomoc do Knockderry i wsi okolicznych, by ocalić swych mężów i braci schwytanych we własną zasadzkę.
Połowa sprzysiężonych zdołała ratować się ucieczką na widok przybywających dragonów z Tuam i policyantów z Galway; ale z pięćdziesięciu ludzi zostało okrążonych. a jedynie okoliczność, mogła ich skłonić do stawienia oporu, w biały dzień, dragonom Jej Królewskiej Mości.
Oni teraz z kolei znaleźli się w trudnem położeniu. Byli źle uzbrojeni, a bagnista rzeczka Doon, stanowiła zaporę niepodobną do przebycia. Gdyby policyanci byli okazali więcej odwagi, a dragoni nie pozostali uparcie na swych ciężkich koniach, ani jeden z tych, którzy przyjęli udział w zburzeniu szosy, nie zdołałby umknąć.
Lecz żołnierze Jej Królewskiej Mości, zarówno jak i policyanci, przerażeni niebezpieczeństwem, jakie przedstawiały bagniska otaczające sprzysiężonych, nie nacierali na nich i tylko zdaleka strzałami szerzyli śmierć w szeregach przeciwników.
Tymczasem kobiety wróciły dowożąc broń i amunicyę i przyprowadzając nowych bojowników na pomoc. Walka zawrzała gorętsza i przed wieczorem pozostała przy życiu garstka sprzysiężonych zdołała schronić się na jezioro.
Żołnierze nie odważyli się przedłużać walki po zachodzie słońca i cofnęli się do Galway.
Za kilku dragonów utopionych w bagnisku, ze trzydziestu Irlandczyków było wśród mokrych traw. Ale dragoni nie zdołali uprowadzić żadnego jeńca, a odchodząc, wiedzieli dobrze, że trupy leżące w różnych miejscach na pobojowisku, znikną do następnego ranka.
Jeżeli sprzysiężeni odstąpili w dniu tym od jednego ze swych zwyczaji i przyjęli walkę w biały dzień, wątpliwem było, by chcieli i od innej ze swych zasad się uchylić nie unosząc swoich poległych.
Jest to u nich prawo niezmienne, które bardzo utrudnia czynność policyi. Molly-Maguire chowa zawsze przed wschodem słońca, te ze swych dzieci, które padły spłacając dług o północy.
Dragoni Jej Królewskiej Mości nie mylili się w swem przypuszczeniu.
Czółna irlandzkie wydostawszy się po za obręb strzałów, zatrzymały się i czekały; a gdy noc nadeszła, zbliżyły się do brzegu. Posłano na zwiady, by się przekonać o odejściu dragonów, potem wszyscy rozbiegli się po szerokiem pobojowisku, które się rozciągało od granicy gruntów ornych, aż do szosy drewnianej.
Każden wiedział, gdzie padł krewny lub przyjaciel, którego utracił, kobiety płacząc chodziły szukać trupów mężów i braci. Księżyc z po za przezroczystej letniej mgły, oświecał tę scenę pogrzebową. Tu i owdzie słyszano jęki i szlochania.
Czasami okrzyk radości wyrywał się wśród ogólnej rozpaczy, gdy ręka matki albo siostry, uczuła bijące jeszcze serce pod skrwawioną koszulą.
Nawoływano się cicho, grupy zbierały się na około każdego trupa wyciągniętego na murawie bagniska. Zabitych i rannych ładowano na barki i pochód ruszył w stronę jeziora.
Była to ponura przeprawa. Czółna wypływały jedne za drugiemi, każde ze swym grobowym ładunkiem. Wśród mgły pokrywającej spokojną powierzchnię jeziora, słyszano regularny ruch wioseł. W większej części boleść płynących była milcząca. W niektórych kobiety nadaremnie usiłowały przytłumić łkania. W innych modlono się głośno i słychać było ponure strofy De profundis powtarzane przez tajemnicze głosy wśród ciszy nocnej.
We dwie lub trzy godziny po zachodzie słońca nie było już nikogo na wschodnim brzegu jeziora Corrib, ni żywych ni umarłych.
W miarę jak czółno jakie przybijało do przeciwnego brzegu, wioślarze rzucali wiosła. Jeżeli nie było trupa w czółnie, przybywający rozchodzili się smutni i milczący. Gdy zaś przywieziono poległego, rozciągano go na skrzyżowanych ramionach sześciu mężczyzn i niesiono do domu.
Brzegi jeziora opustoszały, upłynęło już nieco czasu od chwili gdy ostatnie czółno przybiło do lądu, aż znowu wśród mgły rozległ się szum wioseł.
Czółno zbliżało się szybko i w milczeniu, kierowane przez czterech silnych wioślarzy. Przybiło do brzegu, czterech mężczyzn słusznego wzrostu powstało z ławek i schyliło dla podniesienia ciężaru złożonego na dnie. Był to jeszcze jeden trup więcej.
Czterej mężczyźni złożyli go na skrzyżowanych ramionach i ponieśli ścieżką prowadzącą do folwarku Mac-Diarmida. Zatrzymali się na progu domostwa starego Milesa.
Byli to Michey, Sam, Larry i Jermyn i przynosili trupa swojego brata Dana, zabitego przez dragonów Jej Królewskiej Mości.
Michey zastukał do drzwi, mała Peggy przyszła otworzyć i odskoczyła z przerażenia.
— Ciszej dziecko, — rzekł Michey. — Gdzie jest Mac-Diarmid?
Synowie starego Milesa, w nieobecności ojca nazywali tak Morrisa, wybrawszy go za swego naczelnika.
— Mac-Diarmid tu był, — odpowiedziało dziecko, drżąc ze strachu i odwracając ze wstrętem wzrok od trupa, — ale powiedziałam mu, że poszliście się bić w bagnach.... Boże wielki! Boże! czy ja wiem co się w tym domu od dwóch dni dzieje! Morris był równie blady jak ten trup.
I wyciągniętym palcem wskazywała biednego Dana, którego twarz była zasłoniętą płócienną płachtą, z pod której wyglądała tylko broda i zsiniałe usta. Dziecko nie poznało go.
— Więc Mac-Diarmid wyszedł? — zapytał Michey.
— Siadł na słomie, — odpowiedziała Peggy, — nie mógł się już utrzymać na nogach, dałam mu kawałek chleba owsianego i szklankę potenu. Wyszedł potem nie wyrzekłszy ani słówka i poszedł w kierunku Kilkerran.
Michey wstrząsnął głową.
— Brat Morris nie ma obowiązku zdawać przed nami sprawy ze swych czynności, — wyszeptał.
Zaś głośno zapytał:
— Szlachetna Ellen jest w domu?
Twarz małej Peggy zarumieniła się, lecz nikt na to nie zwrócił uwagi.
— Jest w domu, — odpowiedziała.
— Idź dziecko, — mówił dalej najstarszy z Mac-Diarmidów, — idź obudzić szlachetną Ellen. Dan był był jej krewnym i synem człowieka, który jej zastąpił ojca. Musi się pomodlić z nami za duszę Dana.
Peggy miała łzy w oczach.
— Ach! Jezu mój! Jezu! — wyszeptała, — jeszcze jeden, którego już nie zobaczymy! Gdy stary Mac-Diarmid wróci, ujrzy wiele pustych miejsc na około swojego stołu!
Weszła do Elleny. Czterej bracia stali na środku wspólnej sali, dźwigając wciąż trupa na barkach. Dwa brytany, które w chwili gdy weszli, siedziały w groźnej postawie u drzwi pokoju Elleny, kręciły się teraz na około nich, podnosząc duże łby i skomląc przeraźliwie.
— Szlachetna Ellen zaraz przyjdzie, — rzekła Peggy, wracając do sali.
— Teraz, — rzekł Michey, — idź obudzić Owena i Katti, powiedz im niech wstaną. Żywi mogą rozciągnąć się na słomie, łoże potrzebne dla umarłych.
Peggy usłuchała. W chwilę potem, Owen i Katti wpadli do sali, a wkrótce za nimi przybyła Ellen. Z całej rodziny brakowało już tylko starego Milesa i Morrisa.
Dan został złożony na łóżku Owena, przy którem uklękły obie kobiety i Peggy. Michey umoczył palmę zawieszoną nad łóżkiem, w święconej wodzie i pokropił nią twarz zabitego. Potem ukląkł razem z innemi i otworzył książkę od nabożeństwa by odmówić te piękne modlitwy, któremi pobożność katolicka żegna schodzących z tego świata.
Pięciu braci odpowiadało: Amen głosem smutnym i poważnym, Peggy płakała, Ellen była bardzo blada, lecz odwracała od czasu do czasu głowię ku drzwiom i obce myśli napadały ją często wśród modlitwy.
Katti kochała szczerze wszystkich Mac-Diarmidów, gdyż byli braćmi Owena i synami starego Milesa, który ją przygarnął, sierotę, po śmierci Łukasza Neale. Żałowała biednego Dana, jako dobrego brata i przyjaciela. W pierwszej chwili doznana boleść zapanowała nad wszystkiemi innemi wrażeniami, ale teraz, gdy modlitwy przedłużały się na około zmarłego, bolesne wspomnienia ogarniały duszę Katti, odwracając jej myśli ku innemu śmiertelnemu łożu.
Eatalność zawisła nad nią. Jak tylko ufność wracała do jej serca, nieprzewidziany wypadek wzbudzał znowu jej podejrzenia, czyniąc ją bardzo nieszczęśliwą. Czyżby ją Owen oszukał? W głębi własnego sumienia radaby módz odpowiedzieć — nie, ale ten trup przyniesiony w nocy występywał jako dowód strasznie oskarżający.
Katti usiłowała modlić się, lecz zawsze ponure myśli przerywały jej modlitwę. Wzrokiem badała wszystkich pięciu braci. Próbowała czytać w ich fizyognomiach, znajdując jednak na nich wyryty tylko żal i smutek.
Owen nie patrzał na nią, pogrążony wraz z innymi w smutnej zadumie i w modlitwie. Jeden tylko Jermyn odwracał oczy od czasu do czasu, by spojrzeć ukradkiem na Ellenę.
Katti nie posiadała w tej chwili dosyć swobodnego umysłu by spostrzedz zamieszanie najmłodszego Mac-Diarmida lub badać powody takowego. Myśl jej odermana od żałobnych modlitw, była wyłącznie zajętą jej własnem utrapieniem. Była ona córką zamordowanego człowieka, a zemsta dla każdego irlandzkiego serca jest świętym obowiązkiem.
Jermyn nie mógł swego roztargnienia usprawiedliwić równie ważnym powodem. Przy łożu śmiertelnem brata, myślał tylko o Ellenie. Usta szeptały łacińskie modlitwy, serce nie wtórowało im.
Od chwili rozpoczęcia modlitw, Ellen wydawała się też roztargnioną i wyrzuty, które sobie z tego powodu czyniła, odbijały się na jej pięknej twarzy. Jermyn ciekawie śledził za wysileniami, jakie czyniła, by się oddać wyłącznie modlitwie.
Chciał odgadnąć znaczenie tych spojrzeń, które podnosiły od czasu do czasu jej powieki pobożnie spuszczone i zwracały się na drzwi zamknięte.
Cóż takiego było za owemi drzwiami?
We wspólnej sali bydlęta spały, a brytany wciąż wyły żałośliwie. W Jermynie zaczynało się budzić podejrzenie, coś w głębi zranionego serca zdradzało przed nim obecność wroga. Odgadywał może w tej chwili, że kula jego nie zabiła Percy-Mortimera; zaczął przypuszczać, że major został ukryty gdzieś w okolicy, pewnie w jednej z tych biednych chat, porozrzucanych wśród gór Mamturh.
Za tem to tajemniczem ukryciem wzrok Elleny śledzić zapewne usiłuje. Zazdrosna i szalona nienawiść, wzburzała serce Jermyna.
Ściskał ręce na piersi rozdzierając sobie skórę paznogciami. Twarz jego była naprzemian to purpurowa to zsiniała. Cierpiał i łaknął krwi. Zabił by w tej chwili swego wroga chociażby na klęczkach błagającego litości, dobił by go konającego.
Wieczorem, gdy ujrzał Ellen bez rany, dziękował Bogu, teraz jednak złorzeczył Opatrzności, gdyż kula, która oszczędziła szlachetną jego krewną, chybiła serce Mortimera.
A krwawe te myśli snuły się pod czołem pacholęcia osłonionem blond włosami cienkiemi i łagodnemi jak jedwab. Groźne to oko nie mogło się zupełnie pozbyć wyrazu słodyczy; konwulsyjnie zaciśnięte usta, stworzone były raczej do uśmiechu.
Modlitwy trwały wciąż, długie i smutne. W czterech rogach łóżka gorzały cztery trzcinowe świece, drżące ich światło padało na twarz zmarłego.
Gdy Michey kończył psalm jeden, zatrzymywał się, milczenie panowało w sali, przerywane tylko szlochaniem małej Peggy i żałosnem wyciem psów. Potem głos najstarszego Mac-Diarmida wznosił się znowu monotonny i poważny i wszyscy obecni powtarzali za nim słowa modlitwy.
Podczas gdy Michey po krótkiej przerwie rozpoczynał na nowo litanię, wszedł parobek Joyce.
Zbliżył się do Micheya, który przerwał modlitwę.
— Jeżeli ksiądz przyjdzie, — rzekł Joyce cichym głosem, — to nie prędzej jak jutro rano, wielu jest zabitych w parafii, a wyście się zgłosili ostatni.
Surowa twarz Micheya zachmurzyła się jeszcze bardziej.
— Był on dobrym chrześcijaninem, — rzekł, rzucając smutne spojrzenie na ciało Dana. — Ale czyjaż dusza może się obejść bez modlitwy? Potrzeba głosu księdza dla otworzenia bram niebieskich.
— Zrobiłem co mogłem, — rzekł Joyce.
— Widziałeś obydwóch wikarych i dyakona?
— Widziałem ich wszystkich.
— Powiedziałeś im, że jeszcze są dwie krowy sześć baranów pod strzechą Diarmidów?
— Powiedziałem, że oddacie ostatniego szeląga za świętą modlitwę. Ale to są słudzy Pana Boga, wiesz o tem, biorą pieniądze tylko by się dzielić z biednymi, a ci zabicie, za których się tej nocy modlić będą, nie mają czem ich zapłacić.
Michey wstrząsnął kudłatą swą brodą i zmarszczył gęste brwi.
— Są to święci ludzie, — wyszeptał Michey, — ale bratu Dan potrzeba modlitwy. Kochał nas bardzo za życia, należy mu się od nas dobra śmierć. Chodźcie ze mną Sam i Larry! Ksiądz musi przyjść, czy chce czy nie chce.
Młodzi ludzie zawahali się, ale pomyśleli o duszy brata, błądzącej między niebem i ziemią i mimo głębokiej czci, jaką ludność katolicka otacza swoich biednych księży, Sam i Larry poszli wraz z Micheym drogą wiodącą do Knockderry. Przy umarłym pozostali tylko Owen, Katti, parobek Joyce i mała Peggy.
Ellen skorzystała z przybycia parobka by się wysunąć cicho. Nikt nie spostrzegł jej wyjścia, prócz Jermyna, który wyszedł za nią.
Joyce i Peggy klęczeli, Katti zbliżyła się do Owena.
— Nasz brat zginął z bronią w ręku? — rzekła cicho.
— Tak jest, — odpowiedział Owen.
— Molly-Maguires bili się dzisiaj w bagnach Clare-Galway?
— Stronnicy O’Conella bili się na ulicach miasta. Módl się za naszego brata Katti!
— Wobec jego śmiertelnego łoża, nie mam serca walczyć z twemi podejrzeniami.
Owen ukląkł. Katti poszła za jego przykładem, przekonana raz jeszcze i żałująca.
W pokoju panowało głuche milczenie.
We wspólnej sali, pozostawionej bez światła, Jermyn podsłuchiwał, przyłożywszy ucho do drzwi Elleny. Przy nim obydwa brytany próbowały wsunąć łby podedrzwi i warczały strasznie.
Jermyn uważnie śledził ich ruchy i marszczył brwi. Słabe światło przechodziło przez szparę. Jermyn już kilkakrotnie nachylał się, by zobaczyć co się dzieje w pokoju Elleny.
Lecz zawsze powstawał nie uskuteczniwszy swego zamiaru. Czoło jego rumieniło się od wstydu i dręczącej go żądzy. Nie śmiał. Cześć religija, jaką, Mac-Diarmidowie otaczali swą szlachetną krewną, wstrzymywało go.
Jermyn zachował tę cześć wśród swej miłości. Mur święty odgradzał go od Elleny. Kochał ją szalenie ale i ubóstwiał zarazem, a uczucie to napełniało go obawą.
Minął tak kwadrans. Jermyn stał wciąż na tem samem miejscu patrząc na słabe światło przechodzące przez dziurkę od klucza i nie śmiejąc przyłożyć oka do zamku. A jednak gorączka ogarniała go, dałby kilka lat życia by się dowiedzieć co się tam dzieje o kilka kroków od niego po za tą ścianą.
Nie mógł już wytrzymać. Miał odejść, by nie uledz pokusie, gdy naraz usłyszał przytłumiony jęk w pokoju Elleny. Jednocześnie obydwa psy rzuciły się ku drzwiom i zawyły groźnie.
Bolesne westchnienie wyrwało się z piersi Jermyna, oczy mu się zaćmiły i wśród nocy ujrzał w wyobraźni bladą twarz majora Percy-Mortimera. Szybkim ruchem, którego powstrzymać nie mógł, schylił się i ustawił oko naprzeciwko dziurki w zamku. Nic nie zobaczył, gdyż w tej samej chwili jakiś przedmiot zasłonił mu otwór.
Psy rzuciwszy się na drzwi, obudziły obawy Elleny, która także dręczona była przeczuciem i trwogą.


XIII.
Ranny.

Jermyn stał czas jakiś pochylony nad zamkiem, jak gdyby chciał wzrokiem przeszyć stojącą, przed nim zaporę. Ale otwór pozostawał wciąż zasłonięty; Jermyn wstał. Brwi jego były groźnie zmarszczone.
Po co mu było widzieć? Był pewnym swego. To nie w jednej z tych biednych chat rozrzuconych wśród gór Mamturh, ukrywał się major Percy-Mortimer, ale tam, tuż obok niego, za temi deskami, w pokoju Elleny.
Wiedział on to dobrze, mógłby przysiądz na swe zbawienie.
Zazdrość jest jasnowidzącą. Roztargnienie Elleny podczas modlitwy wzbudziło podejrzenia Jermyna, a zwiększyły się one jeszcze bardziej w skutek nagłej ucieczki młodej dziewczyny; co go zaś najbardziej w nich utwierdziło, to zachowanie się obydwóch psów, które uparcie stały przy drzwiach warcząc i wyjąc.
Zwierzęta instynktownie dzielą nienawiść ludzi. W Australii gończe psy angielskie polują na dawnych posiadaczy kraju; w Irlandyi przeciwnie, psy zdaleka czują mundur angielski, wyszczerzają zęby i gotują się do napaści na widok czerwonej barwy, jak gdyby zwietrzyły wilka.
Jermyn zrozumiał też zachowanie się obydwóch brytanów, tak dobrze jak gdyby mu były rzekły najczystszym irlandzkim narzeczem: Jest tam żołnierz angielski.
Został rażony jakby obuchem. Przyszła mu chęć ukarania jednym ciosem majora i Ellenę zarazem.
Ale przeląkł się własnej myśli, która wobec tradycyi rodzinnej, zakrawała na świętokradztwo.
Podnieść rękę na córkę królów! na szlachetną dziewicę, którą synowie Diarmida otaczali szacunkiem, religijną czcią niemal!
Biedne pachole! padało pod brzemieniem namiętności, zbyt silnej nawet dla męzkiego serca!
Jakże byłby on dobrym, walecznym, gotowym do bohaterskich poświęceń, gdyby go Ellen kochała! Wiele szlachetnych uniesień znalazłby w swem sercu, które by szczęście do życiazbudziło!
Niestety! cierpiał za wiele. Od czasu gdy wiek młodzieńczy zastąpił swobodne dziecinne lata, nie zaznał i chwili spokoju.
Jeżeli czasem wśród pięknych młodzieńczych marzeń zaświtała mu nadzieja, musiał czemprędzęj ją odepchnąć i zamknąć przed nią swe serce.
Psy umilkły, me porzucając jednak groźnej postawy. Jerm pozostał przy nich i czuwał.
Od czasu do czasu wzrok jego padał na zamek, przez który już żadne nie przebijało światełko.
Po drugiej stronie drzwi, Ellen też stała i czuwała przerażona, chwytając skwapliwie wszystkie głosy dochodzące z wspólnej sali.
Słyszała wycie psów i dziwnem przeczuciem odgadła obecność Jermyna. Dłonią zasłoniła otwór w zamku.
Jermyn przerażał ją.
Był on tam, czuła go i drżała. Na drugim końcu pokoju, major wyciągnięty na łóżku spał. W śnie trząsł się i zrywał. Przez napół otwarte usta wydobywał się ciężki oddech.
Na starożytnej szafie, którą Ellen odziedziczyła po przodkach, stała zapalona trzcinowa świeca i bladem światłem oświecała twarz Mortimera.
Ellen nie bała się by Jermyn śmiał gwałtem dostać się do jej pokoju. Drzwi jej komnaty były dla każdego Mac-Diarmida zaporą nie do przebycia.
Mortimer był w tym razie zabezpieczonym przez szacunek jak i wzbudzała córka królów. Ale kiedyś wypadnie porzucić tę kryjówkę i Jermyn, już napół mordercą, zechce zapewne dokonać swego dzieła.
Ellen żałowała zimnego schronienia za wierzbami u gościnnych brzegów wyspy Ballilongh, żałowała, że się nie ukryła w pieczarach Muyr, aczkolwiek wystawionych na chłodne przeciągi powietrza morskiego.
To łóżko na którem spoczywał major, było, mimo swojego dobroczynnego ciepła, stokroć niebezpieczniejsze niż wilgotna atmosfera jeziora Corrib, niebezpieczniejsze od zimna pieczar, niebezpieczniejsze nawet niż rana.
Od kilku minut ranny leżał dosyć spokojnie i zdawało się, że gorączka złagodniała. Ellen chciała już wrócić do komnaty, w której spoczywał Dan, czuła bowiem, że nieobecność jej w podobnej chwili, może tylko umocnić podejrzenia Jermyna, ale major poruszył się na łóżku i odrzucił przygniatające go kołdry. Nagły ruch jego obudził boleść w ranie i jęknął żałośnie.
Zwierzęta mają słuch wrażliwszy ni ludzie. Obydwa psy zawyły, a głos ich odbił się w uszach Elleny, jak pogróżka śmierci. Zawiesiła szmatę na drzwiach i pobiegła do rannego.
Położyła mu rękę na ustach. Mortimer rzucał się jeszcze czas jakiś, wreszcie otworzył oczy.
Trzcinowa świeca oświecała przedmioty niepewnem światłem. Major widział jak przez mgłę nagie ściany, a po lewej stronie sztywne kształty kamiennej Bogarodzicy na rzeźbionym piedestale.
W głowie mu się zaćmiło, sądził że to sen.
— Ellen! — wyszeptał! — Milcz, milcz, — rzekła, — to nie sen żaden, jestem tutaj i błagam cię byś milczał.
— Nie śnię, — rzekł, — o nie! Ale co to znaczy, że czuwasz u mojego łóżka?
Ellen spuściła powieki.
— Byłeś zanadto osłabiony Percy, — odpowiedziała, — ranny, prawie umierający, nie mogłam spełnić twego życzenia.
Gorączka była pokryła przelotnym rumieńcem policzki majora. Pobladł znowu, a oczy jego przed chwilą uśmiechnięte, spojrzały niespokojnie.
— Jakiego życzenia? — wyszeptał.
— Chciałeś siąść na konia, Percy i podążyć do Galway pod nocą.
— A gdzież ja jestem?
— W mojej komnacie, — odpowiedziała Ellen.
Wyraz nieokreślonego cierpienia odmalował się na twarzy majora. Wziął rękę Elleny i przycisnął ją do ust.
— Dzięki ci, — rzekł.
Głowa jego padła na poduszkę.
— Zgubiłam cię, wszak prawda? — rzekła Ellena. — Moja pomoc fatalna, ocalając życie, pozbawiła cię honoru, a cóż życie bez honoru znaczy?
Dwie łzy spłynęły po policzkach młodej dziewczyny.
Percy walczył z dwoma wzruszeniami odmiennej natury, ale zarówno silnemi, cierpieniem i radością. Cierpiał, gdyż dzieło całego życia z rąk mu się wymykało, gdyż widział się bezbronnym wobec nienawiści, gdyż przypadek uczynił go słabym wobec wrogów, naznaczywszy piętnem jego cześć żołnierską.
Cierpiał, gdyż wszystkie wypadki dnia minionego, stanęły mu naraz przed oczyma. Podczas gdy żołnierze jego ginęli, on uciekł.
A w Galway znajdował się obecnie człowiek, który poprzysiągł jego zgubę, wróg zacięty, pułkownik Brazer.
Około pułkownika skupiali się wszyscy miejscy dostojnicy, których bezmyślną stronniczość surowo piętnował, wszyscy oranżyści, których złe i nienawistne instynkta paraliżował.
Ci ludzie oddawna usiłowali odnaleźć jego słabą stronę. Teraz ją znaleźli, mogli mu zadać cios w samo serce.
Słyszał ich głosy wołające: uciekłeś! uciekłeś!
On, którego życie całe było wzorem honoru wojskowego, on zostanie pozbawiony czci jak o żołnierz.
Cierpiał więc wiele, ale się i radował, gdyż młoda kobieta, tak szlachetna, tak piękna, tak doskonała, odkryła przed nim swe serce.
— Dzięki ci! — powtórzył.
Krew, którą utracił, osłabiła go niezmiernie.
Oczy jego wyglądały bardzo zmęczone.
— Odpocznij Percy, — rzekła Ellen. — Podsłuchają nas na około, nieprzyjaciele twoi czuwają, jedno słowo mogło by nas zdradzi i zgubić mnie.
Mortimer zamknął oczy, jak dziecko zasypiające na rozkaz matki. Wyszeptał jeszcze słów kilka, poczem słychać już było tylko w komnacie regularny jego oddech.
Podczas gdy Ellen czuwała, drzwi uchylono powoli i weszła niemi mała Peggy.
— Czy Michey wrócił? — zapytała Ellen.
— Nie, — odpowiedziała mała dziewczyna, — tylko Katti i Owen czuwają przy biednym Danie.
— A Jermyn?
— Gdy przechodziłam przez wspólną salę, widziałam kogoś stojącego po za temi drzwiami pomiędzy dwoma psami, które warczały. Ach! szlachetna moja pani! psy zapominają o umarłym, by wietrzyć Anglika.
— I to Jermyn stał przy drzwiach? — przerwała Ellen.
— On, — odpowiedziała dzieweczka.
— Jeżeli cię będzie badał, co mu odpowiesz?
Dzieweczka zawahała się.
— To dragoni zabili biednego Dana! — wyszeptała.
Ellen zadrżała. Podprowadziła Peggy do łóżka.
— Słuchaj mnie, — rzekła, — ten człowiek jest moim narzeczonym.
Peggy cofnęła się w osłupieniu. Czarne jej oczy, przywykłe do wyrażania tylko głębokiej czci dla Elleny, zabłysły wzgardą i gniewem.
— Ty pani! córka naszych królów! — wyszeptała zcicha, — ty chcesz wyjść za Anglika! Jak ja wyrosnę na kobietę, ja która tylko jestem sługą, to znajdę sobie Irlandczyka do kochania.
Ellen nie oburzyła się wyrzutami dziecka.
— Ten człowiek jest moim narzeczonym, — powtórzyła zwolna.
Peggy załamała ręce i zwróciła ku swej pani twarz zalaną łzami.
— Och! nic nie powiem nikomu! — zawołała. — Jermyn może mnie zabić, zanim wydobędzie słówko z ust moich!
Ellen pocałowała ją w czoło.
— Dziękuję ci moje dziecię, — rzekła, — wróć do biednego Dana, j a tam zaraz przybędę.
Peggy przycisnęła klamkę, otworzyła cokolwiek drzwi i wyszła. Jermyn schwytał ją za rękę gdy przechodziła.
— Czy to nasz brat Morris jest w pokoju Elleny Mac-Diarmid? — zapytał drżącym głosem.
Peggy nic nie odpowiedziała.
Jermyn wstrząsnął nią silniej.
— Mów, — zawołał, — chcę byś mówiła. Po za temi drzwiami jest ukryty mężczyzna!
— Mężczyzna! — powtórzyła Peggy, udając zdziwienie.
Ściśnięte palce Jermyna raniły jej rękę. Podniosła na niego oczy i ujrzała z przerażeniem błyszczące jego źrenice. Ale nie odpowiedziała jeszcze, gdyż słowa Elleny utkwiły w jej sercu.
Jermyn gwałtownie tupnął nogą.
— Nie chcesz mówić! — zawołał przytłumionym głosem. — Strzeż się! strzeż się! strzeż się!
Te słowa powtórzone trzykrotnie, wychodziły z ust jego pospiesznie i gwałtownie.
— Jermynie, — wyszeptała, — sprawiasz mi wielki ból.
Jermyn ścisnął rękę jeszcze silniej.
Dziecko zaczęło płakać.
— Łaski! łaski! — wołała.
On ściskał wciąż.
Ciemność jaka panowała w sali, nie pozwoliła mu spostrzedz, że mała Peggy zbladła i zamknęła oczy. Podczas gdy jej groził jeszcze, uczuł iż ramię dziecka zaciężyło w jego ręku.
Peggy omdlała, wyrzekłszy tylko umierającym głosem:
— Łaski! łaski! Mac-Diarmidzie! Cóż ci uczyniłam, że chcesz mnie zabić?
Jermyn puścił ją i ścisnął sobie czoło obiema rękami. Czuł, że się rumieni, wstyd ścisnął mu serce.
Do zewnętrznych drzwi zastukano silnie. Jermyn nie ruszył się.
Mała Peggy powstała i chwiejnym krokiem postąpiła ku drzwiom. Otworzyła je.
Byli to Michey, Larry i Sam, którzy wracali prowadząc związanego człowieka.
Nie zatrzymali się w wspólnej sali i poszli zaraz wraz z więźniem do pokoju zmarłego.
Więźniem ich był starzec przybrany w sutannę księdza katolickiego.
Opierał im się i nie chciał iść dalej. Michey i Sam wzięli go za ramiona i zaciągnęli aż do łóżka.
Przy świetle czterech trzcinowych świec, biedny ksiądz pokazał swoją twarz przestraszoną i wybladłą. Ręce miał silnie skrępowane sznurami i usta zawiązane chustką.
Trzej Mac-Diarmidowie odszukali go przy łóżku innego zmarłego, a gdy nie chciał przerwać swych modlitw, porwali go przemocą.
Wszakże trzeba było by ksiądz pomodlił się nad ciałem biednego Dana. Ale raz dopuściwszy się gwałtu, Mac-Diarmidowie ukorzyli się znowu pod wpływem uczucia czci głębokiej, jaką w Irlandczykach wzbudza duchowieństwo katolickie. Nikt nie pozostał stojący w komnacie zmarłego, na widok księdza wszyscy uklękli. Michę odsłonił mu usta i przeciął sznury, potem ucałował kraj sutanny starca.
— Wybacz ojcze, — rzekł z głębokiem uszanowaniem, dziwnie kontrastującem z gwałtem, którego się dopuścił. — Dan był dobrym chrześcianinem. Nie mogliśmy go przecie zakopać w ziemi bez twej modlitwy.
Inni bracia, Katti i Peggy na klęczkach podeszli do księdza i ucałowali po kolei kraj jego szaty.
— Ojcze! przebacz! — powtarzali, — zlituj się nad biednym Danem, który był dobrym chrześcianinem.
Wobec tej naiwnej boleści, starzec zawahał się. Otworzył usta by zgromić zniewagę wyrządzoną jego uświęconej osobie, ale oni klęczeli wszyscy na około niego, tacy pokorni i żałujący! Zlitował się i zaczął odprawiać modlitwy.
Twarze Mac-Diarmidów rozjaśniły się. Wielki ciężar spadał im z serca. Gdy usta świętego starca otwarły się, by wypowiedzieć te hymny, które są jak by pasportem duszy chrześciańskiej do nieba, wszystkim się wydało, że czoło zmarłego zajaśniało łagodnem światłem.
Biedna dusza unosiła się ku Bogu, który słuchał modlitwy księdza i wyciągał ramiona by wezwać do siebie zmarłego dobrego chrześcianina.
Modlili się wszyscy z wielką gorliwością!
Brakło tylko w tej uroczystej chwili Jermyna i Elleny.
Jermyn pozostał w wspólnej sali, przy drzwiach, na tem samem miejscu. Widział jak jego bracia wrócili, słyszał głos księdza, nic to nie zdołało przemówić do jego odrętwiałej wyobraźni.
A kiedyś jednak dobrym był i ze wszystkich braci, najwięcej kochał Dana.
Dzisiaj Dan nie żyje, a Jermyn odmawia mu ostatniej modlitwy. O kilka kroków od jego ciała, Jermyn myśli tylko o zemście.
Podczas gdy w sąsiedniej komnacie odmawiano modlitwy, rzucił się zniechęcony na słomę i płakał jak słabe dziecko.
Ellen także słyszała jak przybrani jej bracia wrócili. Major usnął, chciała i ona pójść uklęknąć przy łóżku Dana. Na zgrzyt otwierających się drzwi, Jermyn skoczył na równe nogi.
Ellen trzymała w ręku trzcinową świecę, którą postawiła na stole. Gdy spostrzegła stojącego naprzeciwko siebie Jermyna, zarumieniła się i oburzenie, jak błyskawica, zajaśniało w jej oczach.
Jermyn założył ręce na piersi, stał prosto z głową wzniesioną do góry.
Stali tak długi czas nieruchomi oboje i milczący.
Ellen pierwsza przerwała milczenie.
— Biedny Dan kochał cię bardzo Jermynie, — rzekła, — czemuż nie modlisz się za niego razem z naszemi braćmi.
— To żołnierze Jej Królewskiej Mości zabili Dana, — odpowiedział Jermyn głuchym głosem, — niech inni modlą się za niego, ja myślę o tem jak go pomścić.
— Pomścić na kim? — zapytała Ellen.
Jermym nie zaraz odpowiedział. Utkwił wzrok we drzwi, jak gdyby chciał je na wskroś przeniknąć. Potem spojrzenie jego padło na Ellenę, ciężkie i ponure.
— Szukam! — wyszeptał.
W sąsiedniej komnacie rozległ się śpiew żałobny. Ksiądz zaintonował hymn łaciński, który Mac-Diarmidowie chórem powtarzali. Hymn ten był znakiem zabrania ciała i wyniesienia go na cmentarz.
Ellen i Jermyn zamilkli. Po kilku minutach usłyszano znowu w pokoju zmarłego głuche uderzenia młotka. Zabijano trumnę przyniesioną przez parobka Joyce.
Czterej bracia płakali przy tem ostatniem pożegnaniu.
Łza zwilżyła źrenicę Elleny, złożyła ręce i złączyła swe modły z modlitwą przybranych braci.
Gdy ostatni gwóźdź w trumnie zabity został, drzwi się otwarły i stary ksiądz wyszedł pierwszy, trzymając w ręku trzcinową świecę.
Za nim postępowali czterej bracia, którzy jednem ramieniem podtrzymywali ciało Dana, a przez drugie; poprzewieszali nabite fuzye.
W tyle szli Joyce, także uzbrojony. Katti i Peggy zamykały orszak.
— Chodź z nami Jermynie, — rzekł Michey, — chodź i ty szlachetna Ellen.
Młoda dziewczyna i Jermyn postąpili kroków kilka za trumną, ale Jermyn zatrzymał się przed progiem.
Ellen też poszła za jego przykładem. Konwój spuścił się z góry w kierunku cmentarza Knockderry.
Jermyn i Ellen pozostali sami w folwarku.
Przeszło tak kilka sekund. Potem Jermyn, który stał u wejścia, poszedł wolnym krokiem do wnętrza sali.
— Ciszej Bell! — rzekł nawołując psów, które wciąż warcząc wietrzyły u drzwi Elleny.
— Ciszej Wolf! W pokoju naszej szlachetnej krewnej, może tylko przebywać przyjaciel Diarmidów.
Ellen wobec tej niespodziewanej zaczepki, podniosła dumnie czoło.
— Ztąd do bagnisk daleko! — rzekł znowu po chwili milczenia, — a moja kula nie chybiła.
Od początku tej sceny młoda dziewczyna poznała, że wszelkie udawanie jest zbytecznem.
— Bóg się zlitował nad nami, — rzekła, — twoja kula zadała tylko ranę i nic więcej.
— Ocaliłaś go! — wyszeptał Jermyn.
Ellen wzniosła oczy ku niebu.
— Daj Boże bym go ocalić mogła, — rzekła. — Jeżeli go nie ocalę, to potrafię zawsze umrzeć wraz z nim... a jego zabójca będzie i moim mordercą.
Głowa najmłodszego Mac-Diarmida pochyliła się na piersi, oddech jego był ciężki i syczący.
Dwa czy trzy razy otworzył usta by przemówić, zawsze głos zatrzymał mu się we ściśniętem gardle.
— Kochasz go, — rzekł wreszcie z wysileniem. — Widzisz więc Elleno, że musimy wszyscy troje umrzeć.


XIV.
Zawieszenie broni.

Ellen ufała w otaczający ją urok. Tradycyjna cześć, do której przyzwyczaili ją synowie Mac-Diarmida, zasłaniała ją jak tarczą; czuła się bezpieczną po za tym szacunkiem i przypuszczenie, by mogło jej osobiście coś zagrażać ze strony jednego z synów starego Milesa, nie mieściło się w jej głowie.
Spojrzała na Jermyna, jak gdyby chciała odgadnąć tajemnicze znaczenie słów jego.
Nie myliła się licząc na swoją władzę. Jermyn zagroził jej, córce królów, która wśród swej upadłej wielkości, zawdzięczała jedyną opiekę gościnności jego ojca! Podług zasad wyznawanych w rodzinie, było to świętokradztwem i podłością.
Schylił głowę by u niknąć przenikliwego spojrzenia Elleny i uczuł, że ponure jego postanowienie chwiać się poczyna.
— Nie! ach nie! — rzekł cichym głosem, — ty nie umrzesz szlachetna pani moja. Czyżbym ja ostatniej kropli mej krwi nie oddał za tak drogocenne życie! On tylko zginie, on sam i ja z nim może!
— Jest ranny, — odpowiedziała Ellen, — jest pod dachem naszego ojca!
Jermyn wstrząsnął głową w milczeniu, potem podniósł oczy, w których błyszczał ponury ogień.
— To jedna zniewaga więcej, — wyszeptał. — Czy Mac-Diarmid może uważać jako swego gościa tego, który wszedł do jego domu ukradkiem i wbrew jego woli?
Dziwną zaiste była ta rozprawa, prowadzona z wszelkiemi pozorami spokoju, a w której chodziło o zamordowanie człowieka.
Ellen i Jermyn mówili cicho i wolno. Ktokolwiek by wszedł niespodzianie do wspólnej sali, mógłby sądzić, iż jest obecnym chłodnej dyskusyi, tyczącej się sprawy obojętnej.
Ale przyjrzawszy się bliżej dwom zapaśnikom, prędko by spostrzegł pod ich spokojnemi maskami, oznaki wzruszenia posuniętego do ostatnich granic. Ellen stała prosto i z podniesioną głową, ale dreszcz nią wstrząsał od czasu do czasu.
A wzburzenie Jermyna było jeszczo widoczniejszem. Chwilami silny i gorący rumieniec zastępował na sekundę bladość jego twarzy. Zmarszczki tkwiły na jego czole, powieki mu drżały i nogi chwiały się pod ciężarem ciała.
W miarę jak czas mijał, położenie stawało się bardziej naciągniętem; obawa Elleny wzrastała, gdyż odgadywała jak rośnie z każdą chwilą głuchy gniew, w sercu Jermyna.
Nie był on już tem potulnem dzieckiem, nad którem niegdyś panowała i które uchylało kornie czoło przed każdem jej skinieniem.
Za każdym razem, gdy wzrok jego zwracał się, zdradziecki i ponury, ku drzwiom zasłaniającym śpiącego majora, Ellen czuła, iż strach przejmuje jej duszę. Prosiła Boga o powrót pozostałych Diarmidów, którzy byli wprawdzie wrogami Mortimera, ale ulitowaliby się nad jej łzami i wysłuchaliby jej błagania.
Jermyn skrzyżował ręce na piersi i ukrywszy jedną z nich pod opończę, stłumiał nią bicie swego serca.
— Nie oskarżam cię, — odpowiadając na własne myśli, które się snuły w jego głowie podczas długiej chwili milczenia. — Ci mężczyźni z Anglii posiadają przeklęty dar rzucania czarów na dziewczęta. Mówiono mi to nieraz nad brzegiem jeziora, w Knockderry i w Galway. Nie chciałem temu wierzyć, sądziłem bowiem, że Bóg otoczy swą opieką córkę naszych królów. Powiedziano mi: Anglik ją oczarował! Czyż nie oczarował i brata Morrisa przez czas jakiś? Ach! teraz wierzę wszystkiemu! wierzę!
Głos jego zniżył się aż do szeptu.
— Ale, dziewica dotknięta czarem, — mówił dalej, — może się ocknąć i uzdrowić, gdy sprawca złego zostaje zgładzony.
Jermyn spojrzał się tak groźnie na drzwi od komnaty Elleny, że ta postąpiła kilka kroków, by je własną osobą zasłonić.
Jednocześnie przez otwarte okno wyjrzała czy przybrani bracia nie nadchodzą. Noc była ciemna. Na stoku góry i w dolinie poruszały się tu i owdzie błyszczące punkta, lecz nie zdawały się zbliżać do folwarku.
Ellen nie mogła się spodziewać pomocy ze strony Mac-Diarmidów.
— Oni są daleko, — rzekł Jermyn, odgadując jej myśli, — i długo jeszcze klęczyć będą u grobu naszego brata, zabitego przez Anglików. A czy myślisz, że jak wrócą, to będą mieli serce bronić jednego z morderców biednego Dana?
— Morris! — szepnęła Ellen, — ach! gdyby mi Bóg przysłał Morrisa!
Jermyn uśmiechnął się gorzko.
— Kto wie? — rzekł, — niejeden poległy pozostał jeszcze nie odnaleziony wśród gęstych traw bagniska. Gdy synowie Diarmida padali przygnębieni przeważną liczbą nieprzyjaciół, żaden anioł opiekuńczy się nie zjawił by im nieść ratunek i życie. Szlachetne córki Irlandyi czuwają teraz nad życiem heretyków.
Ellen zarumieniła się i spuściła powieki.
— Jesteśmy sami, — mówił dalej Jermyn, — ty jedna tylko stoisz między mną a człowiekiem, którego najbardziej w świecie nienawidzę. Dał by Bóg, by zamiast ciebie, silny mur nas rozdzielał. Łatwiej zniósłbym tę zaporę. Ale bądź co bądź, major angielski umrzeć musi.
Słowa te wymówione zostały tak cicho i tak spokojnie, że je Ellen zaledwie dosłyszała.
Wobec tego stanowczego wyroku, podniosła wyniośle czoło.
Stanęła znowu przed Jermyn.
— Zobaczymy czy Mac-Diarmid umie walczyć z kobietami, — rzekła z godnością królowej. — Percy Mortimer jest pod moją pieczą, ja to dla niego znalazłam to schronienie. Będę bronić progu tej komnaty jak żołnierz i jeżeli zdołasz go przekroczyć, to chyba żyć przestanę.
Straszna boleść i trwoga ścisnęła serce Jermyna. Z piersi — wydobył mu się jęk głuchy.
— Boże mój! Boże! — wyszeptał ledwie dosłyszanym głosem.
Spojrzał na Ellenę wzrokiem ponurym i pełnym gróźb.
— Mac-Diarmid nie umie walczyć z kobietami, rzekł. — Twoja komnata jest schronieniem świętem dla mnie, ale raz przecież major angielski z niej wyjść będzie musiał.
Promyk nadziei oświecił twarz Elleny. Zwłoka mogła być zbawienną, gdyż Mac-Diarmidowie powrócą, a głos jej miał wiele wpływu na synach starego Milesa.
Jermyn wyczytał tę myśl na jej czole, usta mu wykrzywiły w gorzkim uśmiechu.
— Nie miej żadnej nadziei, — rzekł podnosząc głos bardziej. — Nasi bracia powrócą, ale Anglik umrze.
Spojrzenie jego było jasne i przenikliwe, czytał aż w głębi serca Elleny.
Ellen schyliła głowę.

— Litości! — rzekła, padając na kolana i opierając się obiema rękami o zakurzoną podłogę wspólnej sali, — w imię Boga! litości!
Jermyn zachwiał się i przeszedłszy kilka kroków, oparł rękę o róg stołu.
Ellen mówiła dalej:
— Proszę cię, proszę cię, mój bracie! w imię naszej dawnej przyjaźni, w imię starego ojca, który nas tak oboje kocha!...
Jermyn milczał; Ellen znów się odezwała:
— Bracie mój, wysłuchaj mnie i nie odpychaj! Mój Boże! jaki dawniej byłeś dobry! Czyś już nie pomny naszych zabaw, naszych pieszczot, gdyśmy byli dziećmi? Mawiałeś do mnie: Ellen ja cię będę strzegł... będę cię kochał zawsze... zawsze....
Najmłodszy z Mac-Diarmidów nic nie odpowiedział, ale słychać było ciężki oddech wydobywający mu się z piersi i Ellen schwyciwszy go za ramie, czuła, iż drży na ciele pod grubą odzieżą.
Trochę odwagi zabłysło w jej łzami zalanych oczach.
— A teraz, — rzekła, — chcesz mnie zabić! Ach Jermynie, Jermynie! tak dawno płaczę i pozwolisz mi płakać.
Niewyraźny szept dał się słyszeć na ustach Jermyna. Ellen podniosła się zwolna i usiadła za nim na ławce.
— Bracie mój! bracie drogi! — rzekła bardziej ożywionym głosem, gdyż nadzieja zaczęła jej powracać, — czyż się nie ulitujesz nademną? Wiem żeś dużo cierpiał... nieraz spostrzegłam twoje spojrzenia smutnie zwracające się na mnie... odgadywałam co się dzieje w twem sercu Jermynie i dzieliłam twą boleść, gdyż ja nigdy nie zapomniałam naszego przywiązania dziecinnego i naiwnych radości! Niestety ty inaczej postępujesz! widzisz mnie błagającą u nóg swoich i nie masz litości! Bracie mój! bracie! przecie i ja także bardzo cierpię!
Zatrzymała się nagle, gdyż łza gorąca spadła jej na rękę.
I Wyraz jej twarzy zmienił się jakby cudem. Była kobietą i czuła się pewną zwycięztwa.
Pochyliła zlekka głowę by zobaczyć twarz Jermyna, ale nie mogła niczego dojrzeć, gdyż kędziory młodego chłopca spadały mu na policzki i zasłaniały zupełnie rysy.
Druga łza spadła na rękę Elleny, która już zaglądać w twarz nie potrzebowała. W zniosła wzrok ku niebu, pełen wdzięczności.
Jermyn miał niebawem uledz, był zwyciężonym, łzy te świadczyły o słabości jego serca. Ellen czekała, ale Jermyn wciąż milczał.
— Ellen! Ellen! — rzekł wreszcie, — czego ty żądasz odemnie?
— Dwanaście godzin zawieszenia broni, — odpowiedziała młoda dziewczyna.
Jermyn wstrząsnął głową, jak gdyby chciał odepchnąć zdała uparte myśli.
— Zostanie ocalonym! — wyszeptał, — przez pamięć naszych lat dziecinnych. Dwanaście godzin! przez ten czas zemsta moja z rąk mi się wymknie!
— Ale przystajesz? — zapytała Ellen.
Jermyn przyglądał jej się przez kilka chwil.
Twarz miał purpurową.
— Pozwól mi ucałować twą rękę, — rzekł.
Ellen uśmiechnięta nastawiła policzek. Jermyn dotknął go ustami.
Oczy mu się zaćmiły, westchnął ciężko i padł na ziemię.
Ellen spojrzała na niego litościwym okiem, wzięła świecę trzcinową i weszła do swej komnaty.
Major spał wciąż a sen jego był spokojny.
Wśród nocy widać było jeszcze kilka z tych ruchomych świateł, które Ellen ujrzała przez okno. Poruszały się zwolna w różnych punktach, kierując się wciąż ku jednemu miejscu, położonem na krańcu doliny.
Znajdował się tam cmentarz wiejski w Knockderry, ukryty za kościółkiem i chłopskiemi chatami. W miarę jak światełka zbliżały się do rogu kościoła, znikały z oczu.
Niebawem już tylko dwa pozostały widzialnemi. Wkrótce potem pozostało jedno, które także zniknęło.
Ciemna bezksiężycowa noc pokryła wszystko swym cieniem nieprzeniknionym. We wszystkich chatach, oświeconych wieczorem trzcinowemi świecami, gorejącemi przy umarłych, światła pogasły.
Na szczycie Ranach-Head nie gorzał ogień. Czarno było wszędzie, a wśród jednostajnej ciemności odróżniono zaledwie mgłę siwawą zarysowującą kontury jeziora Corrib.
Ale po za kościółkiem w Knockderry jaśniało znowu światło wśród ciemności. Świecące punkta, które błyszczały tu i owdzie wśród pól, zmieniły tylko położenie i zebrały się na cmentarzu katolickim.
Kilkadziesiąt świec gorzało, około dziesięciu czy dwunastu otwartych grobów. A nad każdym grobem, klęczał rząd mężczyzn i rząd kobiet.
Kobiety modliły się i płakały. Mężczyźni modlili się i czuwali z bronią na ramieniu.
Trzej księża z Knockderry chodzili od jednego grobu do drugiego, odmawiając modlitwy. Dzień się zbliżał, a z pierwszym brzaskiem cmentarz musiał być pusty.
Cmentarz w Knockderry był to po prostu kawał pola, porosły bujną trawą. Kilka krzyży kamiennych z staroświeckiemi napisami sterczało tu i owdzie. Wśród tych pomników na pół zrujnowanych z innego wieku wznosił/ się ruiny świeższej daty, biedne krzyże drewniane zaledwie ociosane, z których deszcz pozmazywał napisy. Nie potrzeba dodawać, że nie było tam ani jednego zbytkownego nagrobka. Najbogatszy mieszkaniec z Knockderry jest jeszcze ubogim, śmierć jego podobną jest do życia, potrzeba im tylko dołu w ziemi, trochę murawy zielonej i pobożnych modłów do Boga odmawianych przez ukochane osoby.
Mimo braku wszelkich pomników, mimo smutnego widoku kilku karłowatych krzaków rozpościerających zaledwie na kilka stóp od ziemi swe chude pokrzywione gałązki, cmentarz w Knockderry wyglądał w tej chwili uroczyście.
Przy blasku świec, klęczące grupy przybierały dziwne postacie, czerwone burnusy odbijały od ciemnych opończy, lufy fuzyi błyszczały tu i owdzie wśród nocy i wszędzie widać było pochylone głowy, osłonięte bujnemi celtyckiemi kędziorami.
Z każdej grupy unosił się śpiew poważny rzymskiej liturgii; od czasu do czasu, między dwiema strofami dawały się słyszeć przytłumione łkania, krzyk rozpaczy matki, żal sieroty, ostatnie skargi nieszczęśliwej miłości.
Smutny to był zaiste widok.
Czasami wznosił się ponad skargi i jęki, głos księdza uczący rezygnacyi i pocieszający nadzieją lepszego świata. Na te słowa pociechy łzy zasychały na licach, lecz gdy ksiądz się oddalił by spełniać swą misyę u innych grup, szlochania rozlegały się silniejsze jeszcze, skargi bardziej rozpaczliwe.
W jednej tylko grupie cicho było wśród ogólnej żałości. Składała się ona z czterech mężczyzn młodych i silnych, otaczających trumnę, przy której klęczały dwie kobiety.
Byli to Mac-Diarmidowie, którzy w milczeniu, modlili się za brata.
Ceremonie skończyły się, usłyszano ze wszech stron głuche uderzenia trumien o dna dołów, potem ten drugi głuchy szelest, który nic z pamięci zatrzeć nie może, pierwszej garści ziemi rzuconej na grobowe deski.
Chrześciańska usługa oddaną została. Umarli spali w swem ostatniem schronieniu. Ułożono na grobach darninę przygotowaną zawczasu i zielony dywan przykrywał znowu bez przerwy całe pole cmentarne. Wszystkie ślady świeżych pogrzebów zostały zatarte.
Księża oddalili się. Za nimi kobiety odeszły wolnym krokiem do domów. Świece pogasły.
Mężczyźni zgromadzili się pod ścianą kościoła.
— Dzielne to były serca i zacni Irlandczycy! — rzekł Michey wśród grobowej ciszy, — trzeba będzie ich pomścić.
Kilku mężczyzn oddzieliło się od grupy i skorzystało z ciemności by się oddalić. Inni zostali, ale nikt nie odpowiedział na wezwanie Micheya.
— Czyżbyśmy byli podli? — mówił tenże dalej — i czy zapomnimy o trupach naszych braci?
— Czy jeszcze za mało poległych leży pod murawą? — zapytał głos jakiś.
— Przeklęty to dzień, — rzekł Patryk Mac-Duff ze zniechęceniem, — przeklęty to dzień, w którym biedni Irlandczycy odważają się zaczepiać Anglików!
Słowa te zostały powitane szeptem potakującym. Jednocześnie grupa rozdzieliła się na dwie połowy.
Najliczniejsza oddaliła się od Mac-Diarmidów, pozostali w liczbie dwudziestu, zbliżyli się do czterech braci.
— Zrobimy co zechcesz, Mac-Diarmidzie, — rzekli, — poległym należy się zemsta i jesteśmy gotowi pomścić naszych braci.


XV.
Potwór.

Musimy się cofnąć aż do pierwszych godzin nocy, której wypadki opowiedzieliśmy. W tem schronieniu, które sobie biedny Pat urządził w jednej z wież zamku Diarmidów, siedział Morris na pieńku i spał z głową opartą o ścianę wilgotną. Widać było z jego postawy, że go sen schwycił niespodzianie, wśród uciążliwego czuwania. Z daleka wyglądał jak zamyślony.
Zblizka jednak wątpliwość była niemożebną. Przy blasku żywicznej gałęzi palącej się w kącie, można było spostrzedz, że szlachetne rysy młodzieńca, wycieńczone znużeniem, są jakby odrętwiałe.
Twardym też był sen jego, po tylu walkach i udręczeniach. Był on jakby pogrążony w letargu. Każden z muskułów jego był zupełnie nieruchomy, sparaliżowany tak jak umysł i wola niespodziewanym odrętwieniem.
Schronienie Pata była to wielka jama okrągła, której bruk z kamienia kostkowego krył się pod gęstą warstwą kurzu. Musiała ona stanowić kiedyś salę do użytku szlachetnych mieszkańców, gdyż na murach pozostały jeszcze ślady rzeźb, a na kilku kamieniach, chwiejących się w ścianie, widać było znaki rycerskie i bohaterskie napisy.
Wszystko to jednak było bardzo stare, Tylko oko antykwaryusza mogłoby wyczytać wyrazy w napisach napół zatartych cierpliwą, ręką, czasu. W oczach zwykłego śmiertelnika sala ta wyglądała nędznie obdrapanie. Gruzy gromadziły się wzdłuż zniszczonych ścian, a wszędy panował brud wstrętny. Mchem zarastały szczeliny i szpary, owe rany starego budynku, tak jak gangrena zapełnia i zakaża rany ludzkie.
Strzelnice były pozatykane słomą, ale wiatr morski, odepchnięty z tej strony, wdzierał się do wnętrza okrągłem oknem, w którem jeszcze kilka sztab żelaznych pozostało.
Nie było innych mebli, prócz pieńka, na którym spał Morris i pościeli z wilgotnej słomy, stanowiącej łoże biednego Patta.
W środku sali widać było kilka zgasłych węgli, obok glinianej rynki.
Dwa czy trzy obrazy świętych, na których wilgoć wyżarła kolory, wisiało poprzybijanych na ścianach.
Ponad pościelą wisiał nóż, kij i fajka. Nieco dalej w kącie leżało kilka chlebów owsianych, obok prawdziwego skarbu kartofli jeszcze nie zgniłych.
O tej porze roku, taki zapas stanowił majątek i nie znalazłby podobnego w najbogatszych folwarkach w okolicy.
Samo to nawet schronienie, aczkolwiek tak brzydkie, było jednak lepiej opatrzone i mniej wilgotne, niż większość chat ulepionych z błota, stanowiących zwykłe siedziby wieśniaków irlandzkich.
Tak, że w rzeczywistości poczciwy Pat dobrze sobie mieszkał. Ze swym zapasem chleba owsianego i z kilkoma dzbankami poteenu ukrytymi za gruzami, mógł się czuć szczęśliwym jak ryba w wodzie.
Ale ileż goryczy zatruwało to szczęście! Crackenwell z jednej strony, Molly-Maguires z drugiej, wreszcie ten potwór ponury mieszkaniec zwalisk Zamku Diarmidów, którego musiał żywić!
Biedny Pat drogo opłacał swój dobrobyt. Gdyby Crackenwell dowiedział się kiedy o jego stosunkach z sprzysiężonymi, Pat wiedział dobrze, iż zostałby powieszonym. A nie wiele też lepszego mógł się w razie danym spodziewać od spiskowców, nie mówiąc już o tem, że potwór, sprzykrzywszy sobie chleb owsiany, może zechce pokosztować kiedy jego samego.
Trzy groźby wisiały tedy nad jego głową. Tymczasem poczciwy Pat pił i jadł ile się zmieści, ale ciągle we strachu, nie tył bynajmniej.
Morris Mac-Diarmid znajdował się w wieży sam. Łoże Pata było puste, a gałąź sosnowa dogorywała, słabo oświecając przedmioty.
Cicho było na zewnątrz i wewnątrz. Słychać było tylko daleki szum fal morskich rozbijających się o skały i żałosny świst wiatru jęczącego wśród ruin. Te głosy monotonne i jednostajne, kołysały spoczynek Morrisa.
Spał już od dawna. Siadł na tem miejscu o schyłku dnia, wprosiwszy się w gościnę do Pata i zażądawszy od niego pożywienia dla pokrzepienia wycieńczonych sił. Pat nie był złym chłopcem, a przytem nie śmiał niczego odmówić młodemu człowiekowi, o którym wiedział, że jest naczelnikiem sprzysiężonych. Udzielił mu też jak najszczerszej gościnności i kilkoma łykami wódki, obudził napół uśpione zmysły Morrisa.
— Idź do pałacu, — rzekł mu tenże, napiwszy się i najadłszy.
Pat dopiero co był wrócił z bagnisk Clare-Galway, gdzie starannie siedział ukryty podczas bitwy.
Arrah! — mruknął, — jestem bardzo zmęczony Mac-Diarmidzie! Wiesz żeśmy nic nie spali ostatniej nocy, a przez cały dzień wypadło pracować z tamtej strony jeziora... Ach! Jezusie! Jezusie! niejeden zacny chłopiec śpi tam teraz wśród traw bagniska!
Pat zadrżał na myśl, że gdyby nie jego ostrożność i on mógłby leżeć tam na murawie.
Morris nie słyszał go wcale.
— Zrobiłem co mogłem, — myślał, — ale byłem sam! Nie znalazłem po drodze ani jednego przyjaciela. Trudno mi było usunąć całą tę zgraję służalców tamujących mi przejście? Pat? czy pamiętasz Jessy O’Brien? — zapytał głośno.
Ma bouchal! biedna droga istota! czy ją pamiętam? o zaprawdę!
Morris otworzył usta jak gdyby chciał dalej mówić o tym samym przedmiocie. Oczy mu zabłysły i krew uderzyła na lica. Ale nie powiedział nic i spuścił na nowo ociężałe powieki.
— Idź do pałacu Montrath, — rzekł. — Jakaś obca kobieta przyjechała tam dzisiaj, musisz się dowiedzieć kto ona jest i zkąd przybywa.
— Toby się dało równie dobrze zrobić jutro, — szepnął Pat, spoglądając pożądliwem okiem na swoje słomiane łoże.
— Musisz wybadać lokai Montratha, — mówił dalej Morris. — Dam ci wszystko co tylko posiadam na świecie, jeżeli zdołasz się dowiedzieć, gdzie oni ukryli biedną Jessy!
— Alboż ona nie umarła? — zapytał Pat.
Morris zbladł bardzo i spuścił głowę.
— Czy ja wiem! — wyszeptał, — Boże zlituj się nademną!
Pat ciekawie spoglądał na niego, Morris naraz podniósł głowę i tupnął niecierpliwie nogą.
— Jeszcześ nie poszedł! — zawołał. — Powiadam ci, że biedna nieszczęśliwa istota umiera wzywając mnie na pomoc! Kto może wiedzieć, ile w tej chwili minuty są warte? Badaj, słuchaj, staraj się odgadnąć!
Pat wahał się.
— Mam się zapytać gdzie się znajduje Jessy? — rzekł.
— Nie, na miłość Boską! — zawołał Morris. — Trzeba odgadnąć, powiadam ci! trzeba się dowiedzieć nazwisko tej nieznajomej kobiety... i wracać czemprędzej powiedzieć mi coś się dowiedział.
Pat jeszcze raz rzucił okiem na swoje wygodne łoże i wyszedł nie siląc się być nieposłusznym.
Morris usiadłszy na pieńku, przysłuchiwał się krokom byłego parobka, niecierpliwiąc się, że idzie zbyt wolno. Był przybity niemal równie fizycznie jak i zniechęcony moralnie. Już kilka nocy nie zamknął oczu, siła ciała i ducha opuszczała go naraz.
Ogień jego dzielnej młodości ożywił by się niezawodnie przy lada promyku nadziei, ale i nadziei już zbrakło. Wezwanie biednej dziewczyny, był to jęk przed skonaniem usłyszany wśród ciemnej nocy. Morris nie wiedział, w którą stronę się udać i w jakim kierunku działać.
Cały ten dzień zeszedł mu na daremnych próbach. Walka w bagniskach Clare-Galway oddaliła z jego drogi, tych wszystkich, którzy mogli mu dopomódz, bezskutecznie szukał braci i przyjaciół.
Sam jeden i nie zdając sobie sprawy z słabej nadziei, która go teraz wiodła, zjawił się u wrót pałacu Montrath. Odgadywał, że tam znajduje się owa kobieta, którą spotkał u stóp przylądka Banach, ta kobieta, z rąk której wyrwał rękopis Jessy; ta kobieta, która musiała wiedzieć zapewne, gdzie dogorywa jego narzeczona.
W każdym innym kraju, człowiek, któryby się znalazł w położeniu Morrisa Mac-Diarmida, zwróciłby się do sądu i wezwał by go na pomoc. Owa skarga napisana krwią na kilku szmatach, wystarczyłaby wszędzie do wywołania interwencyi prawa.
Ale w Irlandyi, wieśniak katolicki nie wierzy w sprawiedliwość sędziów protestanckich. Montrath był lordem, najbogatszym właścicielem ziemskim w całem hrabstwie Connaught! wywierał na przedstawicieli władzy wpływ, dobrze wszystkim wiadomy.
Morris nie pomyślał też nawet o odwołaniu się do tych niecnych sądów, które od tylu miesięcy więziły niesłusznie jego starego ojca. Ufał tylko samemu sobie. Chciał się zobaczyć z tą kobietą, wybadać ją, błagać, zmusić w razie danym.
U drzwi pałacu zapytał o owego Irlandczyka, przyjaciela lat dziecinnych, którego nędza zmusiła do przyjęcia służby u Anglika. Ale człowiek ten za długo już przebywał w Londynie, nie chciał, albo nie śmiał przypomnieć sobie dawnych stosunków.
Służba milorda wielce się ubawiła widząc zakłopotanie biednego Morrisa. Wyśmiano jego długie włosy, jego opończę, kapelusz okrągły z wązkiemi brzegami i wszystkie szczegóły prostaczej odzieży. Odzież tę, Morris nosił dumnie i wśród dandysów stolicy, nie znalazłby szlachetniejszej postawy niż jego. Ale Londyn nie tylko że jest ciemiężycielem, ale wiecznie jeszcze szydzić będzie z tego ludu, który jest na tyle śmiesznym, że z głodu umiera!
Morris myślał już jakby siłą utorować sobie przejście wśród tej zgrai służalców, ale raz dostawszy się do pałacu, jak się ztamtąd wydostać? Im bardziej czuł się osamotnionym, tem więcej lękał się dostać do niewoli, lub zginąć w tej walce, o której wiedział, że nikt po nim nie podejmie w obronie biedniej uwięzionej.
Bracia jego o losie Jessy jeszcze nic nie wiedzieli. Morris też powiedział sobie, że narażając teraz swoją wolność lub życie, stawi na niepewną kartę, ostatnią nadzieję Jessy O’Brien.
A jednak trzeba było działać, bo i zwłoka była rozpaczliwą. Pobiegł też jak szalony do wsi opuszczonej, szukając nieobecnych przyjaciół. Nie znalazł nikogo! Umysł jego, tak bystry zazwyczaj, chwiać się począł, już nie zdawał sobie sprawy ze swych czynności i w miarę jak mijały godziny okropnej męki, kierował się już tylko niepewnym instynktem.
Minął tak dzień. Gdy nadeszła noc, Morris zanadto przygnębiony by się módz oddalić od pałacu Montrath, poszukał schronienia w zamku Diarmid.
Po odejściu Pata, chciał się jeszcze zastanawiać nad położeniem i szukać ratunku w swym znużonym umyśle. Na oczach stanął mu jednocześnie obraz ojca i narzeczonej. Widział twarz sędziwego starca jakby otoczoną aureolą świętych na śmierć przeznaczonych, widział śliczne rysy Jessy wycieńczone męczeństwem, ale łagodne i uśmiechnięte nawet wobec zgonu.
Dręczył go ten sen ciężki przychodzący po wielkiem zmęczeniu. Mówił do siebie we śnie: Pracuję, idę, staram się.
Pat tymczasem zasiadał u stołu lokai Montratha. Dzięki swej pociesznej fizyognomii, został doskonale przyjęty. Groomy i lokaje popisywali się na jego koszt angielskiemi konceptami. Pat nie gniewał się, pił i zajadał na dni ośm. Im więcej z niego żartowano, tem bardziej wydawał się zadowolonym i rzeczywiście pociesznie było widzieć jego chytrą kocią minę, pośród ciężkich fizyognomji lokai angielskich. Jego uśmiech pokorny, w którym jednak przebijała złośliwość, zwracał się wszędzie na około stołu. On sam był ciągle w ruchu recytując cały szereg wykrzykników irlandzkich, które wypowiadał z uszanowaniem i tonem podziwienia.
Groomy i lokaje śledzili za jego ruchami nie zginając karku ani krzyża, ale zwracając się ku niemu całą swą osobą, jak żołnierze drewniane i śmiejąc się śmiechem chrapliwym, właściwym ludowi Londynu, który sprawia trzy razy smutniejsze wrażenie, niż płacz innych ludzi.
Jedząc i pijąc, gadając i schlebiając, biedny Pat spełniał dosyć dobrze poleconą sobie przez Morrisa misyę. Wśród swej gadaniny stawiał pytania, na które służba jako tako odpowiadała. A co się dowiedział to mieścił w najlepszym zakątku swej pamięci i zajadał dalej, by nie wzbudzić podejrzenia.
Wogóle Pat nieźle się wywiązał ze swego zadania. Nie mógł się wielu rzeczy dowiedzieć, gdyż Montrath nie zdradzał przed służbą swych tajemnic, ale dowiedział się tego co wiedzieli lokaje, a od żadnego szpiega wysłanego na zwiady, więcej niepodobna było żądać.
Gdy się zabierał do odejścia, na pożegnanie nalano mu szklankę wódki francuskiej, zawierającą przynajmniej kwaterkę. Pat wypił ją z namaszczeniem za zdrowie prześwietnego towarzystwa. Potem odszedł odprowadzony wiwatami groomów, którzy długo śledzili za jego chwiejącym się krokiem.
Pat przesiedział trzy do czterech godzin w pałacu. W chwili gdy odchodził, właściciele takowego udawali się na spoczynek. Marya Wood położyła się spać pijana, Frania i Georgiana odeszły razem by długo jeszcze i ze strachem, rozmawiać o wypadkach dnia tego. Lord Jerzy wreszcie zamknął się ze swoim plenipotentem i powiernikiem Crackenwell, by się go poradzić o środki wydobycia się z opłakanego kryzysu.
Marya Wood zostawiła mu do jutra czas dla zapłacenia dwóch tysięcy funtów. Montrath wiedział, że kobieta ta po tym terminie oszczędzać go nie będzie.
Morris spał wciąż. Szum na dworze kołysał jego sen głęboki. W długich między sobą przerwach, wśród jednostajnego głosu morza i wiatru, dawał się słyszeć głos inny, jakby wydobywający się z wnętrzności ziemi.
Trudno było rozpoznać naturę tych dźwięków, złamanych i przekształconych tysiącznemi echami starego budynku. Gdy jednak wiatr ucichł na chwilę i gdy się one wznosiły wśród ciszy, można było rozpoznać jakby skargę przygłuszoną i spotężniałe jednocześnie, tajemniczemi wpływami akustyki.
Trwało to kilka sekund i znowu nastawała cisza, słychać było tylko daleki szmer fali obryzgującej nadbrzeżne skały.
Pat otworzył zgniłe drzwi swej siedziby w czasie jednej z tych chwil gdy wśród ruin było zupełnie cicho. Włosy miał rozczochrane i postać pijacką. Chuda twarz jego była purpurowa.
— Och! Mac-Diarmidzie, — rzekł, — chciałbym cię tam był widzieć mój synu! żebyś ty wiedział co też te przeklęte Angliki nie jedzą! i jak piją! ma bouchal! Arrah! I królowa chyba się lepiej nie żywi.
Sen Morrisa był zanadto głęboki, by głos Pata mógł dojść do jego uszów. Sosnowa gałąź zgasła i w sali panowała zupełna ciemność.
— Hola! Morrisie, — wołał dalej poczciwy Pat, — czy cię tu już nie ma mój chłopcze? Wiem nazwisko kobiety i wiele innych rzeczy jeszcze. Och! mój synu, nie będziesz żałował żeś mnie tam posłał, zaprawdę!
Morris nie odpowiadał. Pat po omacku poszedł wzdłuż ścian aż do pościeli, na której myślał, że zastanie leżącego Morrisa.
— Nie ma nikogo! — mruknął, — ależ przewyborna francuska wódka! Morrisie, kochanku gdzie jesteś? a mięsa ile! jak na Boże Narodzenie!
Cicho było wciąż. Pat skrzesał ognia by zapalić gałąź sosnowa. W chwili gdy suche drzewo zajęło się płomieniem, rozległ się nagle ten głos nieznany, jęczący wśród ruin. Purpurowa twarz wieśniaka, zsiniała naraz.
Płonąca gałąź wypadła z rąk jego i padła na wilgotną ziemię gdzie zgasła. Przy blasku jej, świecącym przez sekundę, Pat zobaczył Morrisa Mac-Diarmida siedzącego zawsze na tem samem miejscu, nieruchomego, bladego i z głową wspartą o mur.
Oczy parobka, wyszczerzone zdawały się, że wyskoczą na wierzch.
— Potwór! — wyszeptał stłumionym głosem. — Jezusie! Matko Najświętsza! Święty Patryku! Potwór tu był pewnie i udusił biednego Morrisa!
Ciemno było jak w lochu, a Pat nie śmiał już zapalić gałęzi sosnowej.
— O ja nieszczęśliwy! — rzekł z cicha. Potwór musiał być wściekle głodny, gdyż od trzech dni zapomniałem o nim.
Rzeczywiście, biedny Pat zajęty wielką polityką, przez trzy dni nie pomyślał o swym obowiązku i nie rzucił strawy potworowi żywionemu przez Crackenwelle.
Potwór musiał bardzo osłabnąć i Pat, usłyszawszy jego skargę, znajdował, że głos jego jest jakby omdlały.
W tej pierwszej chwili trwogi, za żadne skarby świata nie poniósłby natychmiast potworowi codziennego pożywienia. Usiadł na słomie, drżąc cały i zatkał sobie uszy, by nie słyszeć przerażających go jęków. Ale po kilku minutach zerwał się na równe nogi, jak gdyby go kto ukłuł.
— Chryste Jezu! — zawołał, — Patryku święty! ależ jeżeli ja mu dam zdechnąć 4o mnie powieszą!
— Morrisie! — rzekł, — przyjacielu mój, jeżeli jesteś żywy, ratuj mnie!
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Pat czuł, że mu się słabo robi, ale w ważnych chwilach, człowiek znajduje właśnie siłę do śmiałych postanowień. Pat, wśród swego strachu, zdobył się na odwagę. Popełzał za czworakach aż do zapasu chleba owsianego.
Wybrał z nich trzy największe, by wynagrodzić potworowi długi post na który go skazał.
Z trzema chlebamii z dzbankiem wody wyszedł małemi drzwiczkami prowadzącemi do wnętrza zwalisk i skierował kroki wązkim korytarzem pełnym gruzów.
Bez światła wszedł na schody kręcone umieszczone w narożnej wieży zamku zawieszonej nad przepaścią, na samym szczycie Ranach-Head.
Dostał się do sali otwartej na wszystkie wiatry i stanowiącej pierwsze piętro wieży. W środku tej sali znajdowała się skrzynia stojąca na podłodze. Pat złożył w niej trzy chleby i dzbanek z wodą. Odwiązał sznur przyczepiony do muru i usłyszano skrzypienie bloków.
Jednocześnie skrzynia spuściła się, pozostawiając w podłodze otwór kwadratowy.
Otworem tym wydobył się ten sam głos słyszany niedawno, lecz bliższy i wyraźniejszy.
Był to widocznie głos ludzki, lecz tutaj, jak i w schronieniu Pata, echa odsyłały dźwięki wzmocnione zmienione.
Biednemu wieśniakowi wydało się, że czuje zęby potwora na ciele.
— Jak on wyje! — zawołał, — Jezu Chryste! dopiero musi być zagniewany!
I jak gdyby się spodziewał, że go ułagodzi oskarżając samego siebie, dodał potulnym głosem:
— Ma słuszność! ma bouchal! trzy dni bez pożywienia, jestem niecnym hultajem!
Pat uczuł, że skrzynia dostała się na dno wieży i pospiesznie począł ciągnąć za sznur. Bloki zaskrzypiały znowu, jęk podziemny powtórzył się i wśród przeraźliwego wycia, jakie wytwarzało echo, można było rozpoznać bolesną skargę.
Skrzynia wróciła do dawnego poziomu wypróżniona na dole i zatkała otwór. Pat odetchnął wolniej. Nie był jeszcze zupełnie zaspokojonym, gdyż strach był wrodzoną jego chorobą; ale odrazu stracił dotychczasową pokorę. Pokazał pięść potworowi, straszliwie wyszczerzywszy oczy.
Nabochsh! przeklęta bestyo, — rzekł, — żebym cię raz mógł za kark schwycić, to byś pewnie na wieki przestał krzyczeć.
Jęk podziemny zamilkł.
— Milczy, paskudne zwierzę! — pomyślał Pat, — pożera dobry chleb, który mu dałem, a który by uszczęśliwił tylu poczciwych chrześcian! Ach! ma bouchal! gdybym się nie bał być powieszonym!
Tak perorując dostał się do schodów i zeszedł po nadłamanych stopniach. Wróciwszy do swego schronienia, zapalił gałąź sosnową i zebrawszy się na odwagę zbliżył się do Morrisa. Strach wyparował mu nieco z głowy wyziewy szlachetnej wódki francuskiej, był jednak jeszcze na pół pijanym.
— Usnął zacny chłopiec, — wyszeptał. — Niech mnie dyabli porwą, byłem pewny, że już nie żyje! Och! och! co za szczęście! nie radbym spędzić nocy obok trupa.
Przyglądał się czas jakiś zmienionej i przygnębionej fizyognomii Morrisa, potem podniósł rękę by go obudzić. Ale się namyślił.
— On potrzebuje odpoczynku i ja także, — pomyślał. — Jeżeli go obudzę, będzie mnie badał przez dwie godziny, a tak mi się spać chce.
Ziewnął i mówił całej:
— Śpij Morrisie, śpij kochanku! to nie ja zaprawdę będę ci sen przerywał.
Ziewnął jeszcze, zgasił gorejącą gałąź i rzucił się na słomę.

W kilka chwil potem potężne jego chrapanie wtórowało szumowi wichru i morza.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jessy O’Brien leżała na swem łożu, słaba i wycieńczona. Nie czuła już dotkliwych udręczeń głodu, gdyż wszystkie jej organa były odrętwiałe. Przez trzy dni nie dano jej pożywienia, a już dwanaście godzin minęło, jak poświęciła ostatni chleb swój by umieścić w nim bolesną skargę. Gdy rzucała chleb przez strzelnicę, już głód jej dokuczał.
A od tego czasu upłynęło godzin dwanaście!
Chciała się modlić i zająć wyłącznie myślą o Bogu. Ale obraz Morrisa przeszkadzał pobożnej medytacyi, stawiając przed oczy, umierającej, rozkoszne powaby życia.
Było już koło północy. Usłyszała nagle nad głową znane jej skrzypienie bloków i kół, które echo przekształcało w wrzask przeraźliwy i które jej zapowiadało codzienne pożywienie. Nadaremnie już na nie trzy dni czekała!
— Litości! — zawołała, — pomocy!
Żaden głos nie odpowiedział na jej wezwanie. Jakiś ciężki przedmiot spadł na ziemię i bloki zaskrzypiały znowu.
Jessy zamilkła jeszcze bardziej przygnębiona. Ciemno było w jej więzieniu, ale wiedziała, że znajdzie chleb o kilka kroków.
Chciała się podnieść na łóżku, ale zbrakło jej sił. Nie mogła jednak tracić czasu, gdyż osłabienie jej wzrastało z każdą chwilą i mogło śmierć sprowadzić. Zwolna i z wielką trudnością zeszła z łóżka i dotknęła podłogi, Próbowała pełzać, lecz zimna posadzka oziębiła jej ciało paraliżując je prawie.
— Mój Boże! — wyszeptała zamierającym głosem, — nieco siły jeszcze, niech pożyję tyle by go módz zobaczyć!
Zrobiła jeszcze ostatnie wysilenie i wyciągnąwszy konwulsyjnie rękę dotknęła jednego z bochenków chleba.
Krzyknęła z radości i wyszeptała imię Morrisa.
Było to ostatnie jej słowo. Wszystko przycichło w milczącym grobie. I rozlegał się tylko ów szmer głuchy i bezustanny, który biedna Jessy brała za gwar na ulicach Londynu. Ów szmer, słyszeliśmy go w schronieniu Pata. Były to pomięszane głosy wichru i morza, wichru jęczącego wśród zwalisk zamku Diarmidów i morza rozbijającego się o skały u stóp Ranach-Head.


XVI.
Dzieci Giba.

Słońce wstało, a promienie jego z trudnością przenikały wśród gęstej mgły pokrywającej bagna, między Ballyndery i Tuam. Światło powoli dostawało się do biednej chaty Giba Roe.
Torfiarz i dzieci jego, spali razem na skromnej słomianej pościeli. W chacie panowała zawsze ta sama nędza, a światło dzienne przenikało zarówno przez szczeliny w ścianach, jak i przez okno otwarte; ale przynajmniej od dnia wczorajszego nie zaznano tam głodu, gdy na ziemi tarzały się luźne okruchy chleba i kartofli.
Gdy ludziska w Connaught gardzą łupinami, to dostatek musi panować w domu. Głowa Giba pozostawała jeszcze w cieniu, podczas gdy główki dzieci, leżących u nóg jego, były już żywo oświecone. Uśmiechały się we śnie, wesoła niewinność właściwa ich wiekowi, malowała się na ich wychudzonych ale zadowolonych twarzyczkach. Światło łechcące ich oczy przez zamknięte jeszcze, powieki, miało je niebawem obudzić, walczyły jeszcze ze snem i na ślepo rzucały rączkami, pod wpływem fantastycznego snu.
Paddy obudził się pierwszy, usiadł na słomie i przetarł oczy.
— Dobrze się najadłem wczoraj! — wyszeptał z zadowoleniem. — Jadłem tyle ile tylko chciałem. Dzisiaj też będę jeść, nigdy już nie będziemy głodni, nigdy, ojciec nam to przyrzekł.
Odwrócił się ku siostrze, która spała jeszcze. Mała dziewczyna z jednej ręki zrobiła sobie poduszkę, a drugą położyła nad czołem, jakby dla zabezpieczenia oczów od zbyt rażącego światła. Na tej drobnej wychudzonej ręce, widać było w wielu miejscach białe ciało wyglądające przez dziury w łachmanach, któremi była odzianą. Paddy śmiejąc się, wsadził palce w jedną z tych dziur i uszczypał zlekka białą skórę.
Su podniosła się na pościeli. Zbudziwszy się posmutniała i dotknęła żołądka, który zwykle rano dokuczał jej od głodu.
Tego ranka jednak nie czuła żadnego cierpienia.
— O moja siostro, — rzekł chłopiec, — koniec biedzie! śmiać się trzeba. Wszak wiesz, że już nie będziemy głodni.
Wyraz szczęścia odbił się na twarzy dziewczynki.
— Prawda! prawda! — odpowiedziała składając ręce. — Już nie będziemy głodni! nie będziemy cierpieć! będziemy szczęśliwi z ojcem Gib.
— Bardzo szczęśliwi, — powtórzył Paddy, — a jakże ja będę rad widząc cię zawsze zadowoloną.
Su nastawiła policzek, całowali się, śmieli, przewracając się na słomie.
— Będziemy piękni, — mówiła Su, — piękni i świeżo wyglądający, jak dzieci lordów, które nigdy nie były głodne.
A chłopiec odpowiedział.
— I utyjemy! będę miał grube tęgie ręce, a biada tedy przeklętym Anglikom!
— Dostaniemy nowe ubrania!
— Ojciec Gib kupi mi dużą fuzyę.
— Matko Najświętsza! Matko Najświętsza! — za wołali razem, — a wczoraj byliśmy jeszcze tacy nieszczęśliwi!
Zerwali się, śmiejąc się i śpiewając i pobiegli aż na środek sali; naraz Su zatrzymała się i położyła palec na ustach.
— Cicho! — rzekła, — ojciec Gib był bardzo zmęczony wczoraj wieczór. Nie trzeba go budzić.
Paddy ucichł natychmiast. Dzieciaki zbliżyły się do posłania na paluszkach i uklękły obok Giba.
— Zmówmy pacierz, — rzekła Su. — Bóg i Najświętsza Panna zesłali nam szczęście, podziękujmy im i pomódlmy się za ojca.
Twarzyczki ich spoważniały. Złożyli ręce pobożnie i odmówili tę modlitwę, której dzieci katolickie uczą się niemal jednocześnie z wymawianiem imienia matki.
Dzień był już wielki i oświecał całego Giba, z wyjątkiem twarzy pozostałej w cieniu muru, który służył za poduszkę jego kudłatej głowie.
Dzieci w stały niebawem i zaczęły bawić się cicho: chłopiec kitą czerwoną, przy której pozostała jeszcze metalowa oprawa, dziewczyna białą jedwabną szarfą, ozdobioną złotą frendzlą.
Paddy próbował przyczepić kitę do swej czapki, Su stroiła się jak mogła miękką jedwabną szarfą, oboje śmieli się i paplali wesoło, szczęśliwe dzieci!
Kita i szarfa należały do jednego z biednych dragonów, poległych w bagnach Clare-Galway.
— Patrzaj siostro, — mówił Paddy poważnie, — czy nie wyglądam jak mężczyzna z tą kitą na głowie?
— A ja? — odpowiedziała Su, — powiedz sam, czy żony kupców w Galway mają piękniejszy jedwab? A wiele groszy warta jest ta szarfa!
Tualeta ich była skończona. Paddy silnie przymocował kitę do obdartego kapelusza, a Su okręciła się cała pięć czy sześć razy jedwabną szarfą. Siedli dumnie na ziemi jedno przy drugiem.
— Siostro, zapytał chłopiec, — czy pamiętasz czego nas uczył wczoraj ojciec?
Su przestała śmiać się.
— Pamiętam, — odpowiedziała.
— Powtórz mi więc, — rzekł Paddy, — zdaje mi się, że zapomniałem.
Mała dziewczyna spuściła oczy, czoło jej, tak przed chwilą wesołe, posmutniało.
— Wczoraj rano, — wyszeptała, — ojciec Gib dał nam inną lekcyę, nie zapomnieliśmy jej Paddy, a wielu to biednych ludzi zginęło w kilka godzin później w bagnach!
Chłopiec spojrzał na siostrę, jakby jej nie rozumiał i naraz także posmutniał.
— Prawda! rzekł cicho, — jak oni cierpieli, jak wyciągali ręce ku niebu wołając pomocy!
— Widziałam ich dzisiaj we śnie, — mówiła dalej Su, — biedni nieszczęśliwi!
Su odwiązała szarfę by ją rzucić, a zdejmując ujrzała kilka kropel krwi, których wprzódy nie spostrzegła.
— To krew! — wyszeptała.
— Krew zabitego człowieka! — dodał Paddy.
Dzieci stanęły z otwartemi ustami, przelęknionemi, wyszczerzonemi oczami spoglądały na zakrwawiony jedwab. Su daleko odrzuciła szarfę, Paddy oderwał kitę, którą przyczepił do kapelusza.
I pozostali oboje smutni, zamyśleni.
Słońce coraz bardziej oświecało Giba, promień jeden wreszcie dosięgnął jego twarzy i torfiarz obudził się. Zerwał się na równe nogi i wyjrzał przez okno by zobaczyć jak słońce wysoko.
— Prędko, dzieci! prędko, — rzekł, — jesteśmy spóźnieni i czekają na nas w sądzie. Rozbierz się Paddy! zrzuć te łachmany Su! Trzeba się ubrać w nową odzież moi drodzy, by stawać przed sądem.
Te słowna „nową odzież“, rozproszyły melancholię dzieci. Pożądliwemi oczami zaczęli szukać wszędzie zapowiedzianego ubrania. Gib poruszył słomę, w miejscu gdzie spoczywała jego głowa i wyciągnął trzy paczki.
— Oto dla ciebie Su skarbie mój, — rzekł, — to dla ciebie Paddy, a to dla mnie.
W paczce młodej dziewczyny znajdowała się wełniana suknia, koszula biała jak śnieg i czerwony burnusik. W paczce Paddy, były spodnie, kurtka i mała opończa.
Krzyki radosne dzieci nie miały granic.
— Chodźmy! chodźmy! — rzekł Roe, — droga daleka, idąc będziemy się radować.
Mówiąc to nadziewał pospiesznie ubranie nowe, w którem widzieliśmy go w oberży pod Królem Malkolmem.
Udawał wielką wesołość, ale bądź co bądź, zorane zmarszczkami czoło jego, chmurzyło się często.
Dzieci widziały tylko uśmiech, gdyż czuły się szczęśliwe. Przyglądały się sobie wzajemnie z podziwieniem. Paddy robił nadaremne usiłowania by się zobaczyć z tyłu; Su z wrodzoną kokieteryą układała fałdy swego burnusa. Była już kobietą, chętnie ofiarowałaby chleb całodzienny, za kawałek lusterka.
Wyszli oboje na rozkaz Giba, pożegnawszy zrzucone łachmany, wzgardliwem uśmiechem.
Zeszli z pagórka i puścili się przez bagna, ale stracili już swój chód lekki i skaczący, nogi przyzwyczajone biegać swobodnie po murawie, ciężyły im w trzewikach z podeszwami drewnianemi, bali się zniszczyć nowe ubranie i ta odzież, z której się tak pysznili, odbierała im cały ich dziki urok.
Zatrzymali się by zaczekać na ojca, który wziął ich za ręce i poprowadził ku rzece Moynie.
Wystrojeni tak wszyscy troje, idąc krokiem miarowym i poważnym, wyglądali jak porządna wieśniacza rodzina, udająca się do kościoła w świątecznych szatach. Przebyli Moynę po moście zbudowanym kiedyś przez Łukasza Neale, dla potrzeb gospodarskich.
Na drugim brzegu rzeki, torfiarz zatrzymał się.
W miejscu, w którem przed kilkoma miesiącami wznosiły się folwarczne budynki, pozostało tylko nieco gruzów, już pokrytych bujną roślinnością. Można jeszcze było rozpoznać tu i owdzie, szychty muru i kilka szczątków ścian nie zniszczonych pożarem.
I nic więcej. Zemsta, cioci Molly-Maguire, nie zadawalniała się półśrodkami.
O dwadzieścia kroków od zgliszcz, Gib ukazał dzieciom palcem mały pagórek.
— Tam to byliście pewnego wieczora w listopadzie roku zeszłego, — rzekł, usiłując nadać swym słowom ton żartobliwy, — i widzieliście przechodzących wielu ludzi z maskami na twarzach. Na czele ich szedł wysoki starzec, który wstrząsał kagańcem.... będziecie pamiętać moi drodzy?
— Ależ ojcze, — wyszeptała mała Su, — byliśmy daleko ztąd w listopadzie roku zeszłego!
— Nie widzieliśmy nic podobnego, — rzekł Paddy.
Gib tupnął nogą i spojrzał się na nich marszcząc brwi.
— Potrzeba by tak było, — rzekł głuchym głosem, — ja tak chcę! Byliście tutaj i widzieliście!
Dzieci wstrząsnęły tylko główkami nic nie odpowiedziawszy.
— Czyście już zapomnieli, co wam wczoraj wieczór mówiłem? — zapytał Boe.
— Nie ojcze, — odpowiedziała Su, — ale stary Miles Mac-Diarmid jest taki dobry! i miałby przez nas umrzeć jak żołnierze angielscy!
Gib odwrócił głowę by ukryć nagły rumieniec, który mu oblał twarz całą.
— Ależ mała waryatko! — wyszeptał, — czy sądzisz, że cię ojciec może do złego namawiać.
— O nie! — odpowiedziały razem oboje dzieci.
Gib porwał je po kolei w objęcia i ucałował. Czoło miał oblane potem.
— To zacny i święty starzec, Miles Mac-Diarmid! — rzekł spuszczając oczy. — Któż by chciał mu przykrość zrobić? Nie troszczcie się o rzeczy, których nie możecie zrozumieć i myślcie raczej o szczęśliwem życiu, jakie zastąpi naszą biedę. Nigdy już nie będziesz głodny Paddy! nigdy ci nie będzie zimno Su! nie będziecie potrzebowali pracować w zmarzłem torfowisku! a mieć będziecie odzież jeszcze piękniejszą niż ta!
Nie potrzeba było więcej by przygłuszyć nieokreślone skrupuły dzieci, biednych istot, u których instynkt dobrego marniał, jak ziarno rzucone na ziemię nie przygotowaną. Poczęły się przyglądać swym ubraniom, podziwiając je znowu i więcej jeszcze niż wprzódy, i o wszystkiem innem, prócz o swej radości, zapomniały.
— Jeszcze piękniejsze niż te! — zawołała Su, — czy słyszysz braciszku?
— Jak to czy słyszę! — odpowiedział Paddy, — będziemy ubrani jak dzieci bogaczów z Galway!
— I będziemy się bawić od rana do wieczora!
— Dzięki, dzięki, kochany ojcze.
Gib uśmiechał się gorzko.
— Najświętsza Panno, proś twego syna Jezusa, by mi wybaczył! — wyszeptał. — Ale tak długo patrzałem na ich cierpienia, tak długo słuchać musiałem ich biedne głosiki, żalące się na głód, a nie mogłem dać im kawałka chleba!... Usłuchacie mnie, wszak prawda moi drodzy? — rzekł głośno, — nie zapomniecie co wam ojciec powiedział?
— Będziemy posłuszne, — odpowiedziały dzieci.
Gib wziął je znowu za ręce i poszedł ku miastu.
O ile podczas wyborów widzieliśmy ulice w Galway pełne ludzi i hałaśliwe, o tyle dzisiaj były puste i ciche. Cisza panowała w oberży pod Wielkim Oswobodzicielem, o kilka kroków od milczącego Króla Malkolma.
Torfiarz i dzieci przeszli przez miasto szybkim krokiem, spotkawszy po drodze zaledwie kilku wieśniaków w obszarpanych opończach, którzy spoglądali na nich podejrzliwem okiem.
Dnia poprzedniego więcej by zwrócili na siebie uwagę i ten ubiór dostatni, zastępujący zwykłe ich łachmany, mógłby stać się dla nich niebezpiecznym, ale dzisiaj ktokolwiek z okolicy pozostał w mieście, ten podążył do sądu. Tego to dnia bowiem przysięgli mieli zdecydować o losie starego Milesa Mac-Diarmida.
Ciekawość była jednakowa, tak u protestantów jak i u katolików, sala trybunału okazała się za szczupłą dla pomieszczenia wszystkich cisnących się od świtu.
Gib Roe obszedł na około i dostał się do sądu ostrożnie, tylnemi drzwiami. Z tej strony nie było nikogo, torfiarz mógł być zaprowadzonym bezpiecznie do gabinetu sędziego Mac-Forte, gdzie go z niecierpliwością wyczekiwano.
Gdy stawał na progu, Miles Mac-Diarmid, którego prowadzono z więzienia, ukazał się na drugim końcu galeryi. Gib stanął, nie będąc wstanie postąpić kroku dalej, jakaś siła nadprzyrodzona przykuła mu obie nogi do podłogi.
Miles szedł zwolna pomiędzy klucznikiem Nickolas, uśmiechającym się łagodnie i mistrzem Allan, dozorcą, którego straszna źrenica rzucała w tej ważnej chwili spojrzenia dzikie i drapieżne. Wiedli go do sali sądowej.
Gdy przechodził koło Giba, poznał go, chociaż tenże był do niego tyłem odwrócony.
— Jak się masz Roe, mój chłopcze, — rzekł, spodziewam się widzieć cię niebawem siedzącego za mym stołem, jak dawniej, w folwarku Mamturh.
Torfiarz, blady jak Judasz po pocałunku Chrystusa, odwrócił się na pół.
— Drzwi waszego domu były zawsze dla biednych otwarte, Mac-Diarmidzie, — odpowiedział, — mam nadzieję, że zostaniesz osądzony, tak jak na to zasługujesz.
Dzieci uśmiechały się do starca.
— Naprzód! — zakomenderował groźnie straszny dozorca.
— Mistrz Allan ma słuszność, — dodał dobroduszny Nickolas, — Milesie, zacny mój przyjacielu, idź naprzód, nie możemy tu się zatrzymywać.
Miles podał rękę torfiarzowi, który jej dotknął i o mało nie omdlał, poczem poszedł dalej ze swoją strażą, Gib zaś wszedł do gabinetu sędziego.
W gabinecie tym znajdowali się Mac-Foote, Jozue Daws, wójt Payna i dwóch czy trzech podrzędniejszych urzędników sądowych. W fotelu przy oknie siedziała Fenella Daws, zajęta czytaniem jakiejś sentymentalnej historyi. Przy niej leżały książka do notatek i zatemperowany ołówek.
Nigdy jeszcze, żadna kobieta nie przestąpiła progu tej irlandzkiej Temidy.
Ale Mac-Foote był uprzejmym dla dam sędzią, a dla kogóż będą stworzone przywileje, jeżeli nie dla takich wyborowych istot, jak Fenella Daws?
Na widok Giba Roe, zachmurzona fizyognomia podintendenta policyi, raczyła się nieco wypogodzić; nie wiele nawet brakowało, że nie zaczął sobie zacierać rąk z zadowolenia, wziął sobie za punkt honoru, by Miles został skazanym, a w razie nieprzybycia torfiarza, przegrałby sprawę niezawodnie.
— Kochany kolego, — rzekł Mac-Foote, — ja się osobiście do tego mięszać nie mogę. Czyń jak myślisz najlepiej, byśmy do prawdy dojść mogli.
Odsunął swój fotel. Wójt Payne i inni czarni jegomościowie z siwemi perukami poszli za jego przykładem, a pani Fenella zapisała w swej książeczce: „Zaszczytne skrupułyi delikatność sędziów protestanckich“.
Gib zbliżył się kłaniając na prawo i na lewo niezgrabnie i z nieśmiałością. Dzieci szły tuż za nim, z szeroko otwartemi przestraszonemi oczami, przyglądały się z podziwieniem czarnym sukniom i pudrowanym perukom, nie przypominając sobie by kiedy równie brzydkich ludzi widziały.
Gib zatrzymał się przed Jozuem Daws i stał, trzymając kapelusz w ręku.
— I cóż! mój przyjacielu, — rzekł podintendent policyi, — przyszedłeś stosownie do przyrzeczenia i gotów jesteś zapewne uczynić to co się zobowiązałeś?
Gib był jeszcze pod wrażeniem swego spotkania z Milesem; głos zamarł mu w gardle, nie był wstanie nic odpowiedzieć.
Poważny Jozue wyciągnął z kieszeni garść łakoci i podał je dzieciom z uśmiechem prawie uprzejmym.
Su i Paddy z niedowierzaniem powąchali nieznany przysmak, skosztowali najprzód ostrożnie, potem zjedli wszystko z apetytem.
Podintendent policyi odrazu zjednał ich sobie.
Ołówek Fenelli kreślił czemprędzej na welinowym papierze:
„Namiętność dzieci irlandzkich do łakoci“.
Jozue Daws spojrzał na torfiarza wzrokiem imponującym i surowym.
— Jestem przekonany mój przyjacielu, — rzekł, — żeś nie zmienił swego postanowienia i że gotów jesteś zawsze wyznać prawdę.
— Prawdę! — wymówił Gib głosem głuchym i pełnym bolesnej ironii.
— Prawdę, — powtórzył Jozue Daws, a twarz jego przybrała wyraz bardziej imponujący niż kiedykolwiek. Spodziewam się, żeś nie uległ złym wpływom i namowom spiskowców.
— Sprzysiężeni Molly-Maguires zawsze spełniają swe wyroki i pogróżki, — szepnął biedny torfiarz.
Daws ruszył tylko ramionami.
Mac-Foote i inni urzędnicy, którzy, aczkolwiek dyskretnie usunęli się, nie tracili jednak ani jednego słowa z całej rozmowy, spojrzeli na siebie z niepokojem. Nie byli to źli ludzie, w ścisłem tego słowa znaczeniu, ale byli zdania, że nie zaszkodzi od czasu do czasu skazać sądownie katolika, chociażby tylko dla przykładu. Jeżeli nawet Mac-Diarmid nie był spiskowcem, był on w każdym razie zagorzałym stronnikiem O’Conella i legalnej agitacyi. W pojęciu oranżystów, były to dwa występki jednakowej miary.
Jozue Daws był jednak niespokojny. Su i Paddy, pochłonąwszy dar jego, spoglądali pożądliwie na szerokie kieszenie czarnego fraka.
Uraczył ich po raz drugi.
— Czyżby to miało znaczyć, — rzekł wreszcie zwracając się do torfiarza, — że pozwoliłeś sobie zażartować z sądu, wprowadzając go na fałszywą drogę? Niebezpieczna to gra mój chłopcze, sąd ma silną rękę i potrafi karać!
Gib spuścił głowę melancholijnie.
— Dałby Bóg, — rzekł, — by mnie tylko obawa skłaniała do mówienia. Ach! Wasza Wielmożność! W sza Wielmożność! — dodał chwytając się obiema rękami za czoło, — gdyby tylko dzieci miały co jeść, to mógłbyś mnie straszyć: Gib! zostaniesz powieszony! Gib! musisz umrzeć! sąd cię skarze! śmierć nie jest straszną dla nas biedaków, dla których życie jest cierpieniem.
Gib zamilkł i spojrzał się ukradkiem na swoje dzieci, które uśmiechały się zajadając łakocie.
— Ach! drogie niewiniątka! — rzekł cichym głosem; — gdybyście państwo widzieli jak one płaczą gdy są głodne! Przyjrzyjcie się im, jakie to chude, jakie mizerne i blade.... Boże! który mi je dałeś, czy mnie ukarzesz za to, żem je zanadto kochał!
Mac-Foote i jego towarzysze zamienili znaczące uśmiechy. Zwycięztwo „prawdy“ zdawało się niezawodnem.
Fenella Daws nic nie rozumiała znaczenia tej sceny, na wszelki przypadek zanotowała jednak w swej książeczce:
„Dramatyczna rozmowa między Jozuem Daws i wieśniakiem irlandzkim, ojcem dzieci, które lubią łakocie“.
Gib spuścił głowę i stał z rękami skrzyżowanemi na piersi.
— Jesteś dobrym ojcem mój przyjacielu, — rzekł Jozue Daws, — a to co dzisiaj uczynisz, zapewni szczęście twoim dzieciom.
— Tak mi się zdaje, — rzekł cicho torfiarz.
— Czas już nadszedł, czy jesteś gotów?
Gib nic nie odpowiedział. W tej ważnej chwili krew mu się burzyła na wspomnienie własnej hańby, sił mu zbrakło do spełnienia niecnej zdrady.
— Czyś gotów? — powtórzył Jozue Daws.
Gib podniósł głowę, żyły mu na czole nabrzmiały, spojrzał się urzędnikowi policyjnemu prosto w oczy i usta mu się otworzyły, by odpowiedzieć odmownie. Lecz w tej chwili usłyszał wesołą paplaninę dzieci i mimowolnie spojrzał na nie. Krew odstąpiła mu z policzek, oczy napełniły się łzami i znowu spuścił głowę.
— A pan, — rzekł przytłumionym głosem, — czy gotów jesteś spełnić swe przyrzeczenia?
— Powtórzmy je, — rzekł Jozue Daws, — trzy nowe ubrania.
— Groszy, — mówił dalej Gib, — pełen worek kartoflany, ile tylko będę mógł unieść na grzbiecie.
— Obiecuję ci dać jeszcze o połowę więcej, mój chłopcze.
— I dostarczysz mi pan środki dostania się natychmiast do Szkocyi wraz z obojgiem dzieci?
— Dostarczę!
Gib począł z ciężkością oddychać, straszna walka staczała się w jego duszy.
— Czyś gotów? — powtórzył po raz trzeci podintendent policyi.
— Jestem gotów!
— Dzieci czy wiedzą?... — zaczął pytać Jozue Daws.
— Wiedzą, — rzekł torfiarz.
Daws powstał, Mac-Foote i inni poszli za jego przykładem i Fenella zaledwie zdążyła napisać w książeczce uwagę, równie właściwą jak poprzednie.
Całe towarzystwo opuściło gabinet sędziego i udało się do sali posiedzeń.
Przysięgli już się byli zgromadzili, prokurator siedział na swem miejscu, sędziowie na swoich, dyżurny alderman zajął sam miejsce w swej trybunie.
Publiczność w łachmanach czekała niecierpliwa ale milcząca.
Przysięgli, wedle zwyczaju przyjętego w owej epoce, byli wszyscy protestantami.
Jako świadkowie występowali tylko Gib i jego dzieci, które uśmiechając się, zajadały wciąż łakocie Jozuego Daws.
Wszystkie oczy były na nich zwrócone, nikt bowiem w sali nie wątpił, że od nich zależało życie lub śmierć oskarżonego.
Na ławie oskarżonych siedział stary Miles, poważny i spokojny jak zawsze.
Za nim stanęli Sam, Michey, Larry i Owen. W chwili gdy Mac-Foote i Daws wchodzili do sali, tłum się rozsunął dając przejście Morrisowi Mac-Diarmid.
Blade rysy jego były okryte kurzem i potem. Był zadyszany jak gdyby przybiegł zdaleka.
Nie wyrzekłszy ani słowa, stanął za ojcem na czele braci.


XVII.
Przebudzenie się Maryi Wood.

Marya Wood wybrała sobie najpiękniejszy pokój w pałacu Montrath. Nie był on równie wspaniałym jak jej apartament na Portland-Place, ale niczego jej w nim nie brakowało i królowa w podróży zadowolniłaby się podobnem schronieniem.
Marya Wood nie żaliła się też bardzo.
Obudziła się rano i zadzwoniła na lokaja, który wszedł natychmiast z flaszką araku, Marya Wood po to też tylko dzwoniła.
Bogata jej ranna tualeta uwydatniała jeszcze bardziej trupią bladość jej lica, oczy bez wyrazu zdawały się spoglądać w próżnię, oddech jej był ciężki.
Gdy lokaj przyszedł z tacą, podniosła się na łóżku z trudnością. Lokaj podparł ją ręką.
Schwyciła flaszkę i nalała sobie spory kieliszek. Ręka jej tak drżała, że trunek rozlewał się na tacę i na prześcieradła, napełniając cały pokój alkoholicznym zapachem.
Nozdrze panny Wood rozkoszowały się ulubioną wonią.
Mimo drżenia ręki, zdołała wreszcie zbliżyć kieliszek do zsiniałych ust i wychyliła go odrazu.
Przeistoczyła się w jednej chwili. Krew zabarwiła jej wybladłe policzki, oczy jej się ożywiły; wyraz zadowolenia odmalował się na rysach i pewną już ręką postawiła kieliszek na tacy.
— Przyślij mi pannę służącą pani milordowej, — rzekła. — Chcę się ubrać i przekonać się, czy Montrath jest zawsze równie szczęśliwym w wyborze sług swoich.
Była w wyśmienitym humorze. Śpiewając fałszywym i zachrypniętym głosem ubierała się z pomocą panny służącej. Ta ułożyła jak mogła źle dobrane z sobą przepychy, stanowiące tualetę panny Wood, mięszając z sobą złoto, aksamit, jedwab, perły, koronki i piuropusze. Marya miała tego pod dostatkiem.
Ukończywszy pracowitą tualetę, panna Wood udała się do salonu. Przybyła tam pierwsza.
— Co to! co to! — rzekła, — obchodzą tu się ze mną bez ceremonii! Proszę uprzedzić milorda! proszę uprzedzić milordową Montrath, a także i tę ładną panienkę, której nazwiska zapomniałam. Jeżeli Crackenwell jest w pałacu, chcę się także i z nim zobaczyć. Powiedzieć im by się spieszyli. Ja czekam.
Marya Wood zasiadła na kanapie i zaczęła przeglądać albumy dla zabicia czasu. Ale szkice, nabyte na wagę złota i podpisane przez najznakomitszych malarzy europejskich, nie miały szczęścia się jej podobać. Z dziedziny sztuk pięknych Marya Wood ceniła tylko oleodruki wyobrażające miłostki huzarów, albo walki bokserów z muskularnemi rękami i szerokiemi kudłatemi piersiami.
Rzuciła album i poczęła śpiewać.
Wszyscy w pałacu ulegali widocznie władzy tej kobiety, gdyż wszyscy, których wezwała, stawili się jednocześnie, Montrath, jego żona, Frania i Crackenwrell.
— Dzień dobry pani milordowej, — zawołała ekssłużąca, — całą noc dzisiaj o pani śniłam, jak również i o milordzie Montrath i jeszcze o jednej kobiecie, którą może pani kiedyś poznasz. Dzień dobry ładna panienko! Daj rękę Crackenwell mój chłopcze! Milordzie i ścielę się do stópek Waszej Wielmożności.
Wszyscy jej się skłonili, a Crackenwell usiadł przy niej na kanapie.
Lord Jerzy pozostał stojący jak dnia poprzedniego. Frania i Georgiana siadły na uboczu.
Georgiana była bardzo bladą. Twarz jej zmęczona świadczyła o bezsennej nocy. Od dnia poprzedniego trwogi jej romantyczne, przybrały rzeczywistą postać.
Zbrodnia ciężyła na sumieniu lorda Jerzego. Marya Wood była świadkiem lub wspólniczką tej zbrodni i trzymała ją wciąż groźnie zawieszoną nad głową Montratha.
Frania, mimo najszczerszej chęci, nie była wstanie zwalczać obudzonych na nowo obaw przyjaciółki. I ona dzisiaj była przekonaną, a to co słyszała dnia wczorajszego, nie pozostawiało jej wątpliwości. Powiedziała do Georgiany:
— W razie nieszczęścia, obecność moja tutaj będzie ci słabą pomocą, a święte przyrzeczenie zmusza mnie być dzisiaj jeszcze w Galway. Jedź ze mną Georgiano, oddasz mi rewizytę a krótka nieobecność twoja, nie może sprawić przykrości lordowi Jerzemu, a jeżeli już koniecznie będziesz musiała wracać, to wrócimy razem.
Biedna młoda kobieta, tego tylko pragnęła, by uciec z pałacu, który ją przerażał i zdala od tych zwalisk, tak groźnych w jej wyobraźni.
— Dziękuję ci, moja dobra Praniu, dziękuję ci! — odpowiedziała. — Przyjaźń twoja ocali mnie może, a wielka to dla mnie pociecha, że jeżeli będę musiała wrócić, to ty mnie nie opuścisz.
Zdecydowano zatem, że jeszcze dnia tego Georgiana pojedzie do Penelli Daws. O dobrem przyjęciu ze strony tejże i wątpić nie można było. Zacna ta dama miała zbyt dystyngowane instynkta, by nie odpłacić najuprzejmniejszą gościnnością za zaszczyt jaki jej uczyniono pozwalając zapisać w albumie, wizytę szlachetnej milordowej.
Frania zaś uważała za swój święty obowiązek spełnić przyrzeczenie dane Morrisowi. Oceniła lorda Jerzego wedle wartości i nie liczyła na niego tylko na samą siebie.
— I cóż Montrath, — rzekła Marya Wood, — przyznasz, że dałam dowody cierpliwości?
— Na miłość Boską, pani, — przerwał lord Jerzy, — z anim zaczniesz czynić bezużyteczne wymówki, wybadaj wprzódy mego plenipotenta Crackenwell.
— Jak to! mój biedny Robin, — zawołała służąca, — jesteś zawsze plenipotentem Jego Wielmożności? ależ na honor! to świat przewrócony do góry nogami!
— To tak, jak gdybym ja była szafarką u milorda!
— Trzeba być cierpliwą Maryo, — rzekł Crackenwell po cichu, — na co się przyda ta cała wrzawa, którą robisz?
— Dla hałasu mości Robin, — odpowiedziała panna Wood.
Crackenwell ruszył ramionami.
— Mogłaś być milionerką, — wyszeptał, biorąc ją za rękę, — a umrzesz w nędzy.
Marya parsknęła śmiechem, szczerym i głośnym.
— A to żartowniś z ciebie Crackenwell! — zawołała, — ale mówisz za cicho, te dzieci tam nudzą się nie mogąc cię słyszeć, wszak prawda milordzie?
Montrath był na mękach jak dnia poprzedniego. Georgiana i Frania nastawiały uszów usiłując schwycić kilka słów i zrozumieć ich znaczenie.
Marya Wood spoglądała na nie śmiałym i szyderczym wzrokiem. Odwróciły oczy, obrażone i nie śmiejąc odpowiedzieć tej kobiecie, która ja coraz więcej przerażała.
Panna Wood wyciągnęła się na poduszkach kanapy, z nieprzyzwoitą fanfaronadą.
— I cóż Montrath! — rzekła, — jakoś masz smutną minę mój lordzie! No! trzeba cię wyprowadzić z przykrego położenia. Boleję prawdziwie, widząc cię zafrasowanym, jakby ci zgraja wierzycieli dokuczała. Nie mówmy już tedy o owem spóźnieniu, które ci wybaczam. Daj mi moje tysiąc funtów.
— Ależ ja ich nie mam, — rzekł Montrath z rozpaczą.
Brwi Maryi Wood zmarszczyły się, w oczach jej zabłysnął gniew.
— Nie masz ich! — powtórzyła, — a zostawiłam ci dwadzieścia godzin czasu zamiast czterech! Czyżbyś myślał na seryo mi się sprzeciwić.
— Nie myślę nic Maryo, — wybełkotał Montrath spuszczając oczy, — na wszystko się zgadzam co tylko chcesz. Ale na niepodobieństwo....
— A brylanty milordowej? — przerwała eks-służąca. — Warte są przynajmniej dziesięć razy więcej niż ta mała sumka!
— Są w Londynie.
Marya Wood zaklęła po męzku.
— Nie wierzę ci, — rzekła, — chcesz mnie oszukać, ale do kroćset! niebezpieczna to gra milordzie! i nie radziłabym najnędzniejszemu z twoich wieśniaków, by się mieniał z tobą na położeniu, w jakiem się znaleźć możesz!
Montrath nie odpowiedział ani słówka.
Marya wsparła się na łokciu i odepchnęła Crackenwella, który próbował ją uspokoić.
— Osioł z ciebie Robin! — rzekła, — gdybyś ty, który umiesz oszczędzać, był postępował tak jak ja, Bogu jednemu wiadomo, jakie miałbyś dzisiaj dochody.
Spojrzała się bezczelnym wzrokiem na milordowę Montrath.
— Georgiano, — rzekła, nazywając ją umyślnie poufale po imieniu, co w jej ustach zakrawało na straszną obrazę, — czy twój mąż prawdę powiedział?
Georgiana nic nie odpowiedziała.
— Ja do ciebie mówię, moja piękna pani! — zawołała panna Wood, której czoło zarumieniło się nagle od gniewu, — nie raczysz mi odpowiedzieć, gdyż byłam kiedyś służącą, wszak prawda? musiano ci to powiedzieć!... ale niech mnie dyabli porwą, jeżeli nie jestem więcej warta, niż ty moja gołąbko!
— Maryo, Maryo, — wyszeptał Crackenwell niespokojnie, — ty widzę chcesz wszystko zepsuć.
Lord Jerzy nie śmiał nawet i tego powiedzieć, czekał oniemiały ze strachu, na koniec tej sceny mogącej mieć dla niego tak groźne następstwa.
Georgiana usłyszawszy apostrofę Maryi Wood, powstała. Przez chwilę, oburzenie przemogło u niej trwogę i cała wzgarda, jaką czuła do tej kobiety, zabłysła w jej oczach.
Marya zerwała się na nogi jak furya i skoczyła ku Georgianie z zaciśniętemi pięściami i z pianą na ustach.
Frania instynktownie zasłoniła przyjaciółkę; mimo swej delikatnej niewieściej piękności, była odważną jak mężczyzna. Lecz Maryi Wood szał dodawał siły. Z łatwością odsunęła Franię i stanęła naprzeciwko biednej Georgiany, bladej i drżącej od strachu.
— Tak, na mój honor! panno Georgiano, — rzekła, kładąc nacisk na miano, — warta jestem tyle co i ty moja piękna! i nie ma żebraczki, chodzącej po proszonem od domu, któraby tego samego powiedzieć nie mogła!
Frania podeszła do Montrath.
— Czy słyszysz milordzie? — rzekła.
Montrath był jak skamieniały.
Crackenwell usiłował udawać obojętnego, ale w rzeczywistości słuchał i przyglądał się. Sprawa ta miała dla niego wielkie znaczenie, los jego zależał od zachowania tajemnicy lorda Jerzego.
Milordowa Montrath chciała wyjść, lecz panna Wood stanęła między nią i drzwiami. Głos jej, z gniewnego, przeszedł w ton gorzkiej ironii.
— Zostań pani, — rzekła. — Przepraszam pokornie jeżeli uchybiłam Waszej Wielmożności, ale bo i ja jestem osobą posiadającą pewne znaczenie, spytaj się pani milorda! Gdybym była chciała, nazywałabym się dzisiaj milordową Montrath i byłabym obecnie na twojem miejscu, gdyby mi ta fantazya była przeszła przez głowę.
Ukłoniła się ironicznie i chciała wziąć Georgianę pod rękę by ją odprowadzić na miejsce.
Młoda kobieta nie umiała ukryć swego wstrętu i cofnęła się.
Twarz Maryi Wood po raz wtóry zaczerwieniła się od gniewu.
— Jeszcze! — zawołała, klnąc strasznie, — o to wstydzisz się podać rękę uczciwej kobiecie!
Crackenwell zmarszczył brwi. Frania chwyciła lorda Jerzego za rękę i ścisnęła ją konwulsyjnie.
— Milordzie! milordzie! — rzekła, — choćbyś by niewolnikiem tej kobiety, to powinieneś bronić twej żony.
Montrath nie ruszył się nawet.
— Idź no po twoje brylanty dziewczyno i przyjdź podać mi je na klęczkach, jeżeli nie chcesz bym ci powiedziała, że to nie ty jesteś żoną tego człowieka.
Georgiana spodziewała się usłyszeć jeszcze coś okropniejszego. Słowa te były dla niej niespodzianką, nie uwierzyła im z początku i spojrzała się na Montratba.
Crackenwell zbliżył się do niego i wyszeptał kilka słów na ucho. Montrath przygnębiony, nie miał siły odpowiedzieć.
Marya Wood, wśród swego rozstrojenia umysłowego, czuła jednak, że przekroczyła ostatnią granicę. Myśl ta podniecała jej szaleństwo aż do wściekłości.
Nie panowała już nad sobą, ruchy jej szalone nie miały żadnego związku ze słowami, głos był zachrypnięty, wyrazy wyrywały się bez ładu z zapienionych ust.
— Widzę, że nie wierzysz mi pani milordowo! — wołała dalej, — ale będziesz mi musiała uwierzyć rada nie rada, gdy twój lord zasiędzie na ławie oskarżonych, za to, że żywą nieszczęśliwą kobietę zamknął w grobie! Ach! ach! Georgiano moje dziecko, kto wie, czy gdyby nie ja i ty nie byłabyś kiedy żywcem zagrzebana!
Młoda kobieta zachwiała się na nogach.
Panna Wood schwyciła ją brutalnie za rękę.
— Dawaj brylanty! — zawołała w nagłym napadzie wściekłości.
A mówiąc to wstrząsała biedną kobietą, która już traciła dech i umierała ze strachu.
Frania raz jeszcze zbliżyła się na ratunek przyjaciółce.
Ale znalazła niespodziewaną pomoc. Crackenwell, który przesunął się cichaczem pod ścianę, stanął jednocześnie z nią przy Maryi Wood i schwycił ją z tyłu.
Zaryczała jak dzikie zwierzę i broniła się z wściekłością.
Puściła rękę Georgiany, która padła na krzesło zemdlona.
Frania uklękła przy niej i cuciła ją.
Montrath przyglądał się wszystkiemu ogłupiałym wzrokiem.
— Puść mnie, Crackenwell! — wrzeszczała Marya Wood, nadaremnie usiłując oswobodzić się; — puść mnie! nikczemny zdrajco! będziesz powieszony i ty! wszyscy troje będziemy wisieć!... Ha! ha! zobaczycie co to znaczy sprzeciwić się Maryi Wood!
Crackenwell długo się wahał, ale teraz postanowienie jego było niezłomne; ściskał Maryę niemal aż do uduszenia, a ona, mimo swej siły, czuła że słabnie. Gdyby lord Jerzy był pomógł swemu plenipotentowi, Marya już by słowa więcej powiedzieć nie była wstanie, ale lord Jerzy był sam jak skamieniały i martwy.
Marya krzyczała tedy głosem coraz bardzie zachrypniętym.
— Mam lokai w pałacu i lokai w Galway! To nie taką jak ja kobietę, można żywcem zamurować! Montrath, powiedz temu człowiekowi by mnie puścił! albo do kroćset dyabłów będziesz skazany na śmierć! powiem gdzie jest biedna Jessy! odszukam jej narzeczonego Morrisa Mac-Diarmid! Ha! ha! Montrath! jeżeli nawet wykręcisz się z rąk kata, to cię sprzysiężeni Molly-Maguires spalą jak potępieńca!
Georgiana zaczęła wracać do zmysłów. Frania usłyszawszy imię Morrisa, wypuściła z rąk flakonik z solą.
Crackenwell chciał ręką zasłonić usta byłej służącej, lecz tym ruchem wyswobodził ją z uścisku, tak że zdołała się odwrócić i zaczęła się z nim borykać.
— Jestem silniejsza niż ty! — wołała. — Ha! Crackenwell! nędzniku! będziesz wisiał! będziesz wisiał! Gdybyś ty wiedział jak ten Morris Mac-Diarmid kochał biedna Jessy! Potrzebowałabym tylko słówko pisnąć, a zemścił by się jak prawdziwy Irlandczyk.
Dreszcz ściskał serce biednej Frani, gdy słyszała te słowa, nie traciła z nich jednak ani jednego, chciała się wszystkiego dowiedzieć.
— O ja go odnajdę tego Morrisa! — wrzeszczała Marya Wood. — Powiem mu, żeś to ty Robercie Orackenwell kazał wznieść ścianę dla zamurowania grobu. Zaprowadzę go do starej wieży w zamczysku Diarmidów i zabije nas wszystkich troje, by pomścić swoją narzeczoną!
Montrath zadrżał, jakgdyby przebudzony ze snu ciężkiego.
— W wieży Diarmidów, — powtórzył, — więc ona tam jest.
Frania, podtrzymując Georgianę, która wracała do zmysłów, starała się jednak dobrze zapamiętać każde słowo Maryi Wood.
Ta już była doszła do najwyższego stopnia wściekłości, mówiła coś jeszcze, lecz już nie słyszano słów jej. Siły ją opuszczały, Crackenwell, spokojny i doskonale panujący nad sobą, powstrzymywał już tylko jej ruchy, raptowne i konwulsyjne.
Ale i te rzucania się przeszły. Siły Maryi Wood zupełnie osłabły. Została pokonaną, już ruszyć się nie mogła.
— Pomóż mi milordzie, — rzekł chłodno Crackenwell.
Montrath zdobył się na odwagę i podszedł do obezwładnionej nieprzyjaciółki, wziął ją za nogi, podczas gdy Crackenwell podtrzymywał jej głowę i obydwaj ponieśli ją do pokoju, w którym noc spędziła.
— Jeżeli umrze, tem lepie], — rzekł Crackenwell, — jeżeli nie, to zobaczymy jak wypadnie nam postąpić.
— Ależ jej lokaje, którzy pozostali w Galway? — zauważył lord, drżąc jeszcze ze strachu.
— Pojadę do Galway, — odpowiedział Crackenwell, — przywiozę lokai i służące.
Złożyli Maryę Wood bez zmysłów, na łóżku.
— Teraz milordzie, — mówił dalej plenipotent, — musimy czem prędzej wrócić do salonu. Te panie i tak już za wiele słyszały i przezorność każe mieć je na oku.
— Prawda, — szepnął Montrath.
Przeszli znowu przez długie korytarze pałacu i zwrócili do salonu.
W salonie nie było nikogo.
Udali się do pokoju Georgiany, który także zastali próżny. Przejrzeli wszystkie pokoje, nikt nie mógł ich objaśnić, co się stało z obiema młodemu kobietami.
— Wiedzą wszystko, — mruknął Crackenwell, — a jak tylko kobiety wiedzą, to paplą. Ale koniec końców, trzeba dowodów by skazać lorda, a dziś jeszcze grób Jessy może być próżny.
— Pójdziesz po nią Robercie?
— Pójdziemy razem milordzie.
— Czy żyje jeszcze? — wyszeptał Montrath drżąc cały.
— Spodziewam się że żyje, — rzekł plenipotent, — gdyby nie żyła, kłopot byłby mniejszy. O stopy góry Ranach, morze się rozbija....
Tak rozmawiając wrócili do pokoju Maryi Wood. Ze zdziwieniem usłyszeli w nim głos dzwonka.
Crackenwell wszedł.
Marya siedziała na łóżku i zdawała się nie mieć wyobrażenia o tem wszystkiem co zaszło. Podała rękę wchodzącemu Crackenwell w najserdeczniejszy sposób.
— Dzień dobry Robercie, — rzekła z uśmiechem, — dawnośmy się już mój chłopcze nie widzieli. Pali mnie jakoś w gardle dziś rano. Każ mi przynieść butelkę araku.


XVIII.
Ściganie.

Georgiana i Frania opuściły salon natychmiast po wyjściu lorda Jerzego i Roberta. Uciekły, same nie wiedząc w pierwszej chwili dokąd się udać. Georgiana nie była wstanie zebrać myśli, trwoga przyprowadzała ją do szaleństwa.
A miała się czego lękać. Pobyt w pałacu stawał się dla niej niebezpieczniejszym niż kiedykolwiek. Rzeczywistość przewyższyła w swej grozie jej romantyczne obawy. Wspierała się osłabiona, na ramieniu Frani, pozwalając kierować sobą jak dziecko nieznane drogi.
Frania, że zwykłą swą bystrością umysłu, domyśliła się, że zechcą je zatrzymać w pałacu, wskutek zwierzeń, które usłyszały. Zanadto wiele wiedziały teraz, by nie usiłowano zamknąć im ust, jakimkolwiek sposobem.
Pierwszą więc jej myślą było, wyprowadzić Georgianę po za obręb pałacu. Poniżej parku, od strony zatoki Kilkerran, m usiał oczekiwać powóz, który obstalowała wczoraj by powrócić do Galway.
Ale park był obszerny i wyjście z niego nie łatwe. Georgiana, zaledwie wróciwszy do zmysłów, była osłabiona i szła wolnym i niepewnym krokiem. Frania podtrzymywała ją jak mogła i dodawała jej odwagi.
Przechodząc, spojrzały obie ze wzruszeniem na stare ruiny zamku Diarmidów, które się wznosiły ponure i wyniosłe na samym szczycie przylądka.
Georgiana zastanawiała się nad swem położeniem i dreszcz ją przenikał. Widziała się już zamurowaną w czarnym grobie. Myśl o Jessy O’Brien, umierającej wśród tych ruin dręczyła jej umysł. Litość i przestrach jakie wzbudzało w niej to powolne konanie, odnosił się więcej do niej samej niż do prawdziwej ofiary.
Franię przeciwnie, biedna zamurowana istota wzruszała wyłącznie, a jeżeli nawet i osobiste myśli zjawiały się wśród litości, to wywoływały tylko uczucia miłosierdzia i poświęcenia.
Ta kobieta, która cierpiała pod kamieniem grobowym, była narzeczoną Morrisa. Morris kochał ją kiedyś. Czy kocha ją jeszcze?
Frania jedna tylko mogła sobie na to pytanie uczynić odpowiedź, wierzyła bowiem w szlachetność serca Morrisa.
Gdy oderwała wzrok od ruin, westchnęła z głębi piersi. Spuściła zwilżone łzami oczy.
— Georgiano, — rzekła przyspieszając kroku, — i uciekajmy, uciekajmy czemprędzej!
Myślała o tem jak ocalić tych, którzy cierpieli, obraz Morrisa stał jej przed oczyma. Ale na prawo i na lewo młodego Mac-Diarmida, widziała starca zagrożonego śmiercią i biedną konającą kobietę.
Spieszyła się też, jak gdyby szło o własne jej życie. W te wątłe, dziewicze ciało, litość wlała siłę męzką.
Przez drzewa parku światło zaczynało przeświecać i pomiędzy rozrzedzonemi pniami, obie kobiety ujrzały morze. Powóz czekał na umówionem miejscu, u stóp drożyny, po której konie nie były by się wstanie wdrapać.
Podczas gdy lord i Crackenwell przepatrywali wszystkie zakątki pałacu, Georgiana i Frania pędziły kłusem ku miastu.
Ktoś jednak ścigał je po skalistych drogach idących wzdłuż zatoki Kilkerran; nie był to ani Crackenwell ani Montrath.
Morris Mac-Diarmid przespał noc całą snem kamiennym. Był już biały dzień, gdy się przebudził. Ciało jego było całkiem zbolałe, wskutek położenia w jakiem pozostał przez długi czas letargicznego odrętwienia; zesztywniałe nogi odmawiały usługi, a karkiem zmrożonem wilgocią murów, ruszyć nawet nie mógł. W każdym członku czuł ból dotkliwy. Kilkakrotnie nadaremnie powstać usiłował, padał wciąż na twardy pieniek. Zawołał na Pata, ale Pat chrapał zapamiętale i nie słyszał go.
Wreszcie muskuły Morrisa wypoczęły nieco i mógł powstać na nogi. Straconą nadaremnie noc wyrzucał sobie jak zbrodnię. Jak myśl o Jessy mogła nie wystarczyć by dodać mu siły do czuwania. Nadzieja opuszczała go, ale przytrzymywał się jej gwałtem. Schwycił biednego Pata za ramiona i wstrząsnął nim.
Pat począł jęczyć przeraźliwie, sądził bowiem, że się dostał w szpony potwora. Wciąż bowiem o nim myślał.
— Och! Mac-Diarmidzie, — rzekł wreszcie, przecierając oczy, — wolę, że to ty jesteś niż on, mój dobry panie! ale po co przychodzisz tak rano do mojej nory?
— Dałem ci polecenie wczoraj wieczór, — odpowiedział Morris, — czemu mnie nie zbudziłeś?
Pat wciąż tarł sobie oczy aż się zaczerwieniły.
— Wczoraj! — mruknął, — zlecenie? Niech mnie licho porwie jeżeli sobie przypominam, złotko moje! Arrah! — zawołał nagle, — gdzie to straciłem głowę? Przypominam sobie, przypominam! Ci łajdacy Anglicy poczęstowali mnie wódką francuską. Ach! Morrisie! mój drogi! to mi dopiero smaczna wódka!
— Czyś wybadał lokai Montratha?
— Tak jest panie mój. A jak mnie uraczyli same chłopcy!
— Cóż ci powiedzieli?
— Powiedzieli mi, żebym pił. To ich nic nie kosztuje. Milord za wszystko płaci.
Morris schwycił go znowu za ramie i potrząsnął nim silnie.
— Co ci powiedzieli? — za pytał powtórnie.
Musha! Puść mnie Mac-Diarmidzie! Powiedzieli mi, że nowa żona milorda jest jeszcze piękniejsza niż Jessy O’Brien, biedna sama dusza.
Morris zapanował nad swym gniewem.
— Ale ta kobieta? — pytał dalej, — ta nieznajoma?
— Królowa! — rzekł Pat śmiejąc się. — A to pocieszna historya mój chłopcze! Wyobraź sobie, że poczciwi ludziska w Galway wzięli ją za królową. Jezu Chryste! dopiero to naśmieliśmy się Mac-Diarmidzie!
— Ależ nazwisko jej? czy wiesz jej nazwisko, — zapytał Morris, zdobywając się jeszcze na cierpliwość, którą już tracić zaczynał.
— Jej nazwisko, — powtórzył Pat, — nazywano ją tylko królową, albo panią O’Connell. Kobieta ta pochodzi z Londynu, pije arak, tak jak ty wodę....
Morris zaczął baczniej słuchać.
— Zaczekaj! — zawołał Pat, — przypominam sobie jej imię... Marya....
Pat zamilkł, Morris czekał na dalsze wiadomości natężoną uwagą.
— Marya Good, — mówił dalej wieśniak, — czy też Marya Wood.
— Marya Wood, — rzekł Morris ponurym głosem.
Pat klasnął w ręce.
— Tak jest, tak jest, — zawołał.
I począł znowu prawić o doskonałej kolacyi, jaką spożył i o tej sławnej wódce francuskiej, której wspomnienie miało mu pozostać do końca życia, chociażby żył i sto pięćdziesiąt lat, naboclish!
Morris już go nie słuchał, stał wyprostowany i nieruchomy z ręką położoną na czole.
Po kilku minutach wyszedł, nie wyrzekłszy ani słowa.
Pat śledził za nim jakiś czas wzrokiem przez szczelinę we drzwiach, potem zawrócił do wnętrza i napił się potenu.
— Nie wart jest wódki francuskiej, — mruknął, — ale pić go można. Co zaś do Morrisa, zacny to chłopak, ale zdaje mi się, że dostaje bzika. Wszyscy Mac-Diarmidowie są tacy sami. Musha! To dzisiaj sądzą starego Milesa, muszę pójść to zobaczyć.
Zanim się jednak wybrał, wziął pod każdą rękę chleb i poszedł na pierwsze piętro wieży, zanieść śniadanie potworowi. Przez okno pokoju, w którym znajdowała się ruchoma skrzynia, ujrzał człowieka przeskakującego przez parkan otaczający park i biegnącego wśród drzew ku zatoce. Poznał ciemną opończę i długi kij Morrisa.
Pokręcił poważnie spiczastą swą głową, osłonioną bujną rozczochraną czupryną.
— Nie ma co mówić, — mruknął, — biedny chłopak, zwaryował, niech Bóg nad nim czuwa.
Morris wszedł w gęstwinę i zniknął niebawem między drzewami. Dnia tego, jak i poprzedniego, puścił się pchany naprzód gwałtowną potrzebą działania, nie zdając sobie jednak sprawy z tego, co mu uczynić wypadnie.
Nazwisko Maryi Wood wymówione przed chwilą, obudziło na nowo jego nadzieję. Tę to kobietę, wspólniczkę zbrodni Montratha, musiał przedewszystkiem odszukać, nie zasługiwała ona ani na litość ani na żadne względy; wszelkie środki z nią wydawały mu się godziwe. Ale jak się do niej dostać?
Morris, nie znając jeszcze jej nazwiska, chciał się już jednak do niej zbliżyć. Przeszkody, których nie mógł zwalczyć dnia poprzedniego, znowu stawały przed nim. Marya Wood była bronioną zarówno silnemi murami, jak i zgrają lokai Montratha.
Mimo to, wyszedłszy z ruin zamku Diarmidów, puścił się Morris ku pałacowi. Nie miał żadnego z góry ukartowanego planu, chciał chciał jeszcze raz spróbować szczęścia. Głowna brama, od strony Mamturh i Connemarre, była zamkniętą. Morris począł krążyć koło sztachet, wzdłuż strony zachodniej i dostał się naprzeciwko parku.
Obejrzał najrzód facyatę pałacu od strony lasu, spostrzegł, że jedne drzwi były napół otwarte, żadnego z lokai w tej stronie nie było.
Morris poszedł wzdłuż żelaznych sztachet, aż do miejsca, w którem się łączyły z murowanym parkanem i pomagając sobie rękami i nogami, wdrapał się na szczyt takowego.
W chwili gdy już miał się spuścić na drugą stronę, by próbować dostać się do wnętrza przez drzwi otwarte, spostrzegł wdali, pomiędzy drzewami, dwie kobiety dążące szybko na dół góry. Zawahał się przez chwilę. Mógł stracić jedyną sposobność dostania się do pałacu. Ale gdyby jedną z tych kobiet była właśnie Marya Wood?
Znajdowały się już zbyt daleko, by je mógł rozpoznać. Widział je nadto z tyłu, a z każdą chwilą, oddalały się jeszcze bardziej.
Morris siedział na szczycie parkanu przyglądał im się z natężeniem. I stało się z nim co zwykle się dzieje, gdy umysł i wzrok dążą jednocześnie za jakim przedmiotem. Nie widział już rzeczywistości, ale jakieś widmo wywołane rozgorączkowaną wyobraźnią. Te kobiety uciekające, wyglądały już tylko jak dwa niewyraźne punkta na tle szerokiego krajobrazu, w jego oczach przedstawiły się jasno i wyraźnie. Jedną z nich musiała być niezawodnie Marya Wood, a gdy myśl ta utkwiła mu w mózgu, opanowała go zupełnie.
To tę samą kobietę spotkał dnia poprzedniego na wybrzeżu, poznawał dobrze jej chód męzki, a nawet i ekscentryczną tualetę.
Zeskoczył z parkanu i począł biedź ze wszystkich sił. Już nie miał żadnej wątpliwości. Przysiągłby na zbawienie, że to Marya Wood znajduje się tam u stóp góry.
Morris był jednym z najzwinniejszych młodzieńców w hrabstwie Connaught. W zwykłych okolicznościach byłby prędko doścignął uciekające kobiety, ale tego ranka nogi jego utraciły siłę i sprężystość. Biegł z wysileniem i on, zwykle niezmordowany, czuł po kilku minutach biegu, że mu nogi ciężyć zaczynają.
Biegł jednak naprzód Uciekające niewiasty zniknęły mu z przed oczów, po za drzewami na skręcie drogi. Gdy już ich nie widział, przekonanie jego wzmogło się tem bardziej, jeszcze jedno wysilenie, a doścignie tę, w czyich rękach jest życie Jessy!
Gdy doszedł do skrętu drogi, gdzie obie kobiety zniknęły, ścigał je wzrokiem po drodze, która szła wprost przed jego oczami. Nie zobaczył ich jednak, tylko powóz zaprzęgnięty w cztery konie pędzący kłusem w kierunku Galway.
Nie było czasu do namysłu. Morris, nie zatrzymując się w biegu podążył w ślad za powozem. Siły zaczynały mu powracać. Zesztywniałe nogi, odzyskiwały w ruchu swą sprężystość, już prawie nie czuł znużenia.
Powóz wyprzedził go bardzo, ale z Kilkierranu do Galway ciężka prowadzi droga. Powóz skakał po skalistej powierzchni, poprzecinanej jeszcze tu i owdzie korzeniami starych drzew, dawno pościnanych, koła ginęły w głęboko powyżłabianych kolejach i gdyby nie znana zwinność irlandzkich koników, biedny powozik zostałby niezawodnie gdzie po drodze.
Morris zbliżał się do niego, nieraz po za szczytem jakiego pagórka tracił uciekających z oczu, ale przybywszy na wierzchołek, widział ich nie daleko i nabierał odwagi.
W pół drogi do Galway, pomiędzy Russavil i Turbach, na stromym pagórku musiały konie iść stępa. Była to dobra sposobność dla Morrisa, który pobiegł szybko naprzód i gdy powóz dotarłszy do wierzchołka, zarysował się na szarem niebie, Morris był od niego oddalonym zaledwie na dwieście kroków. A cztery konie stanęły jednocześnie by wypocząć.
Morris zrobił młynka kijem i popędził w cwał.
Ale w tej samej chwili kobieca głowa wychyliła się z powozu i niespokojnym wzrokiem spojrzała na drogę.
Była to kobieta ładna i delikatna, z twarzą bladą i mizerną. Morris nie widział jej nigdy dawniej. Gdy ujrzała człowieka goniącego za powozem i dopędzającego go niemal, krzyknęła. Wychyliła się z powozu i powiedziała kilka słów do kudłatego Irlandczyka siedzącego na koźle. Trzasnął biczem i zaciął konie.
Powóz puścił się galopem i leciał w dół jak strzała. Młoda kobieta cofnęła głowę.
Gdy Morris dostał się na wierzchołek, powóź już był na dole i dalej niż kiedykolwiek. Młody chłopak zatrzymał się. Pot oblewał mu policzki, do których po przylepiały się długie jego kędziory.
Oparł się na kiju i stał przez sekundę, spoglądając na oddalający się powóz.
Nie mógł już mieć nadziei doścignięcia go, a przytem czy Marya Wood rzeczywiście znajdowała się w powozie? Zaczynał znowu wątpić z powodu tej nieznanej fizyognomii, którą spostrzegł.
Ale Mac-Diarmid nigdy się długo nie wahał.
— Były tam dwie kobiety, — rzekł, — widziałem tylko jedną. Marya Wood musi być drugą.
Począł biedź z nowym zapałem. Irlandczyk smagał konie jak mógł i uciekał. Na wzniesieniach Morris doganiał nieco powóz, ale na spadkach tracił zyskaną odległość, która ostatecznie pozostawała niezmienną.
Nie dawał jednak za wygraną, liczył, że droga jest dosyć daleką, a choć tęgie są małe irlandzkie koniki, biegł kłusem przez trzy godziny po skalistej i zepsutej drodze, musi w końcu ostudzić ich zapał. Morris za to, liczył się ze swemi siłami i oszczędzał je.
Wyrachowanie jego okazało się słuszne. Gdy konie dostały się na błotniste i bagniste grunta otaczające Galway na północ i zachód, zwolniły biegu i Morris znowu doganiał powóz, gdy tenże wjeżdżał w bramy miasta.
Ale tu położenie zmieniło się. W polu Morris mógł zatrzymać uciekających i przemawiać ostrym tonem. Na ulicach Galway już w ten sposób postąpić nie śmiał. Nie biegł więc z końmi na wyścigi, ale szedł za niemi w pewnej odległości, by się tylko dowiedzieć gdzie mieszka mniemana Marya Wood.
Na ulicach i przedmieściach oddalonych od środka miasta, było prawie pusto, tu i owdzie błąkał się tylko jaki staruszek, lub przestraszona kumoszka spieszyła na rynek, poprzecznemi uliczkami. Aż do połowy Claddagh, Morris spotkał tylko jedną kobietę idącą w kierunku przeciwnym, miała ona na sobie wieśniaczy czerwony burnus i biegła, zasłaniając sobie twarz kapturem.
Na widok Morrisa, zawahała się. Gdyby nie to, młodzienicą byłby jej zapewne nie spostrzegł. Zauważył ją właśnie dla tego, że usiłowała się ukryć. Zamiast iść dalej, ku bramom miasta, skręciła w jedną z bocznych uliczek.
Morris zatrzymał się chwilę zdziwiony.
— Ellen! — zawołał.
Nieznajoma zadrżała, ale się nie odwróciła.
Morris nie tracił czasu na powtórne wołanie. Powóz znajdował się na skręcie ulic, pobiegł za nim.
Zanadto był własnemi troskami zajęty, by myśleć długo o tem spotkaniu. Nie był przytem pewny, czy się nie pomylił.
Już był o tem zapomniał, gdy znowu ujrzał przed sobą na jakie sto kroków burnus czerwony. Ciężkie to i szerokie okrycie, nadaje wszystkim kobietom podobną do siebie postać. Morris pomyślał znowu o Ellenie i nie zwalniając kroku, spoglądał badawczem okiem na tę nową nieznajomą.
Zatrzymała się przed okazałym budynkiem, przed którym dwóch żołnierzy stało na warcie. Weszła główną bramą stojącą otworem, przez którą widać było na podwórzu kilku oficerów od dragonów, a pomiędzy nimi podpułkownika Brazera.
Morris z osłupieniem wymówił imię: Katti!
Katti Neale, jeżeli to ona była rzeczywiście, podeszła wprost do Brazera i przemówiła do niego kilka słów.
Morris radby był zobaczyć więcej, ale ten powóz! ten powóz któryby mu tymczasem znikł z oczów!
Pobiegł więc dalej naprzód. Minął przedmieścia. Widać już było w głębi ulicy wyniosłe mury pałacu sprawiedliwości. Liczne grupy zbierały się tu i owdzie, coraz gęstsze i coraz liczniejsze, w miarę jak się zbliżano do ratusza.
Pojazd wjechał na plac wązki i nieforemny, pełen niespokojnego tłumu. Nazwisko Mac-Diarmida kilkakrotnie obiło się o uszy Morrisa, który zacisnął kapelusz na oczy by nie być poznanym.
Chciał prześlizgnąć się niepostrzeżony i gonić dalej za powozem, który zwolna i z trudnością przeciskał się wśród tłumu.
Ale wązki brzeg jego kapelusza, nie na długo mógł go zasłonić.
— Morris! Morris! — szeptano w tłumie z wszystkich stron.
Nie były to wesołe okrzyki, którem i zwykle witano jego zjawienie się, ale raczej w życzliwych objawiających się głosach, czuć było smutek i litościwe współczucie. Morris udawał, że nic nie słyszy, zajęty jedynie myślą o gonitwie.
Ale naraz stanął.
Usłyszał wśród grupy górali następujące słowa:
— Oto poczciwy Morris, niech Bóg nad nim czuwa! Przybywa towarzyszyć biednemu ojcu, który bardzo potrzebuje pociechy.
Morris obejrzał się na około jak człowiek, budzący się ze snu. Znajdował się naprzeciw trybunału. Ów tłum zebrany mówił o jego ojcu, siedzącemu zapewne w tej chwili na ławie oskarżonych. O jego ojcu, który go oczekiwał!
Umysł jego, pełen bolesnych myśli, zachwiał się w pierwszej chwili pod tym nowym ciosem. Prawie był zapomniał o ojcu, tak troska o Jessy zapanowała w jego sercu.
A tymczasem, Miles święty starzec, może boleje nad jego nieobecnością w tak ważnej dla siebie chwili. Ale Jessy! Boże wielki! czyż wypadnie wyrzec się dobrowolnie tej jedynej szansy ocalenia jej, za którą tak zapamiętale dążył!
Ścisnął obiema rękami czoło, oblane zimnym potem.
— O zacny syn! — mówili ludziska, — niech Bóg nad tobą czuwa i Najświętsza Panna!
Morris opuścił ręce, błędnym wzrokiem spoglądał na około siebie.
Podczas gdy się wahał, powóz zniknął.
Głuchy jęk wydobył mu się z piersi. Instynktownie i machinalnie zrobił krok by biedz naprzód, ale głos sumienia go powstrzymał. Wśród tłumu, milczącego i pełnego uszanowania, utorował sobie drogę i poszedł do trybunału.
Bracia jego byli już od dawna na stanowisku. Nie wiedzieli jak wytłómaczyć sobie jego nieobecność w domu poprzedniej nocy i oskarżali go już.
— Stary Miles podał mu rękę.
W staw się synu Morrisie, — rzekł. W tejże chwili wchodzili do sali Mac-Foote, Jozue Daws i Gib z dwojgiem dzieci. Sprawa zaczęła się.
Zeznanie torfiarza zostało przyjęte wśród publiczności groźnym szmerem, ale laska policyanta wystarcza zawsze do zaprowadzenia ciszy wśród biednych mieszkańców hrabstwa Connaught. Tłum zamilkł i dzieci, powtórzywszy nauczoną lekcyę, zgubiły starego Milesa.
Słuchał on poważny, spokojny, pełen rezygnacyi. Nakazywał milczenie synom, których oburzenie groziło wybuchem.
— Niech ci Bóg przebaczy, Gib przyjacielu mój, rzekł do torfiarza, który siadł blady i drżący na ławie przeznaczonej dla świadków. — Kłamstwo twoje zabije mnie, ale już jestem stary, miałem czas przygotować się na śmierć. Gib Roe, biedny człeku, bodajbyś był ostatnim Irlandczykiem, którego nędza doprowadza do krzywoprzysięstwa.
Gib spuścił głowę i ledwie dyszał. Su i Paddy kryli się za nim.
Prokurator królewski powstał i wstrząsnął poważnie puklami białej peruki. Woźny donośnym głosem nakazał milczenie publiczności.
Prokurator, wymowny człowiek, usiłował najprzód dowieść, że Irlandczycy są w tym kraju napływową ludnością i pochodzą od kolonistów przybyłych w epoce, której bliżej określić nie umimy. Wychodząc z tego poważnego argumentu, subtelną tranzycyą przeszedł do zbrodni Romy, owej olbrzymiej wszetecznicy, wzniesionej na siedmiu pagórkach. Dotknął praw agrarnych, dawszy im szczutka mimochodem i zdołał w tem wszystkiem umieścić epiczny i dosyć udałby opis bitwy nad Boyną.
Wskutek tego wszystkiego, zażądał skazania Milesa Mac-Diarmida na karę śmierci.
Doktór Fitz-Rey, bankier Bullion, profesor Hull i inni przysięgli przyznali między sobą, że nigdy jeszcze nie słyszeli tak znakomicie wypowiedzianego oskarżenia.
Mac-Foote bił oklaski, wójt Payne zacierał ręce, zaś alkerman dyżurny, chrapiąc, kiwał jednak głową potakująco.
Nawet Jozue Daws nie taił swego podziwienia. Fenella zaś, zapisała w albumie:
„Peruki jak w Londynie, Irlandczycy ludność napływowa. Zbrodnie papieży. Świetna wygrana odniesiona przez protestantów nad Boyną roku 1690“.
Wobec tak ogólnego powodzenia, zadanie przydanego adwokata Picklock nie było łatwem. Wstał jednak i wypowiedział jednym tchem, z niemożliwemi gięstami wstęp, w którym dowiódł jasno jak na dłoni, że olbrzymi musieli istnieć, kiedy wykuli pieczary Kilkee. Co się zaś tyczy bitwy nad Boyną, wyraźnie oświadcza, że nie ma zamiaru przeczyć temu świetnemu rycerskiemu czynowi. Dodał, że sposobność wydaje mu się właściwą dopełnienia krytyk szanownego przeciwnika i ostro zgromił ostatni bill rządowy. To go naturalnie zaprowadziło do tej strasznej zarazy na kartofle, trapiącej całą Irlandyę. Zdaniem jego, plagę tę można przypisać tylko nieudolnym rządom Roberta Peel. Zwymyślawszy wreszcie O’Conella, Francuzów i prezydenta Polka i pochwaliwszy Wellingtona, zakończył, polecając oskarżonego pobłażliwości przysięgłych.
Prezes kazawszy starem u Milesowi powstać, spytał się go, czy niema co do dodania na swoją obronę.
— Jestem niewinny, — odpowiedział Miles, spoglądając pewnym i pogodnym wzrokiem na torfiarza.
Na twarzy tegoż, od chwili zeznania, malowała się straszna rozpacz. Siedział nieruchomy, schylony jakby przygnębiony ciężarem wyrzutów sumienia.
Aczkolwiek nie śmiał się obrócić ku ławce oskarżonych, uczuł jednak spojrzenie starego Milesa i zadrżał jak gdyby rażony nożem w serce. Otworzył usta, słowa mu się same cisnęły, nie czuł się na siłach, wytrwał dalej w krzywoprzysięstwie. Ale w chwili, gdy już się może miał odezwać, usłyszał suchy i pedantyczny głos Jozuego Daws.
— Fałszywych świadków7 wieszają zarówno tutaj jak w Londynie, szkoda by było tych biednych dzieci.
Gib zakrył sobie twarz rękami i zamilkł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przysięgli jednomyślnie wydali wyrok śmierci. Tłu m rozszedł się w ponurem milczeniu. Miles Mac-Diarmid, pod eskortą srogiego Allana i dobrodusznego klucznika Nickolas, który się uśmiechał łagodnie, odprowadzony został wewnętrznemi korytarzami trybunału, zapełnionymi ciżbą niższych urzędników sądowych.
Pięciu synów towarzyszyło mu.
W chwili gdy Morris, który szedł ostatni, zabierał się wejść na schody, uczuł lekkie dotknięcie palca na ramieniu. Odwrócił się, ujrzał ową piękną młodą dziewczynę, która się rzuciła między pierś jego i nóż dozorcy Allana w więzieniu Galway.
— Byłam tam, — rzekła słodkim, drżącym od wzruszenia głosem, — i nie zapomniałam o mem przyrzeczeniu.
— Niech ci Bóg płaci! — odpowiedział Morris, — i pozwoli by twa władza wyrównywała anielskiej dobroci.
Frania utkwiła wzrok swój w jego oczach.
— Morrisie Mac-Diarmid, — rzekła, — kochałeś młodą dziewczynę zwaną Jessy O’Brrien?
Morris załamał tylko ręce nic nie odpowiedziawszy. Imię Jessy obudziło wszystkie jego udręczenia.
— Kochasz ją jeszcze? — pytała dalej Frania, — odpowiedz mi.
Morris przyłożył rękę do serca. Przez ściśnięte ze wzruszenia gardło, słowa nie mogły się wydostać.
— O tak jest, kocham ją! — rzekł wreszcie. Żywą czy umarłą, kochać ją będą wiecznie.
Frania wzniosła ku niebu zwilżone oczy. Położyła zimną rękę na ramieniu Morrisa.
— Więc będzie szczęśliwą, — wyszeptała tak cicho, że jej Morris nie dosłyszał.
Kilku urzędników sądowych zbliżało się. Szli rozmawiając i śmiejąc się.
Ocalmy najprzód twego ojca, — rzekła Frania, — potem....
— Potem? powtórzył Morris, czując budzącą się nadzieję.
Frania uśmiechnęła się i pożegnała go skinieniem ręki.
— Zobaczymy się znowu wkrótce, — rzekła.
Morris chciał ją jeszcze badać, lecz młoda dziewczyna zniknęła pod ciemnem sklepieniem galeryi i koło Morrisa pozostało tylko kilkunastu drabów, rozprawiających wesoło o przyszłej egzekucyi.


XIX.

Michey, Sam, Larry i Owen wyszli z folwarku rano, by pójść do Galway na sąd ojca. Zanim Katti Neale rozstała się z mężem, kazała mu przysiądz raz jeszcze, że ani on, ani jego bracia nie należą do spiskowców.
U kogo innego, podobna natarczywość mogła by się wydać podejrzaną; ale było to tak naturalnem, że biedna Katti rada jest, że Mac-Diarmidowie nie wzięli udziału w zamordowaniu jej ojca. Ona tak kochała Owena! Serce by się jej krwawiło, gdyby m usiała posądzać męża o zbrodnię, która z niej zrobiła sierotą.
Owen uspokoił ją nową przysięgą.
Gdy złożył na jej czole pożegnalny pocałunek, nie spostrzegł, że wyraz twarzy jej, zdradzał jakieś groźne postanowienie.
Odszedł wraz z braćmi. Katti pozostała w komnacie, w której ciało Dana spoczywało dnia poprzedniego.
Jermyn pozostał we wspólnej sali, nie poszedł spełnić razem z braćmi świętego synowskiego obowiązku, tak jak kilkoma godzinami wprzódy, nie chciał przyłączyć się do orszaku, odprowadzającego Dana na cmentarz.
Siedział na posłaniu nieruchomy. Na twarzy je go, niegdyś tak żywej i inteligentnej, malowała się ponura apatya, rysy delikatne i piękne, przybrały dziki wyraz. Rzekłbyś, iż o niczem nie myśli i wegetuje na kupie słomy.
Katti usiadła na łóżku, zaczekała chwil kilka nieruchoma i pogrążona w głębokiej zadumie. W kwadrans po odejściu Owena, wstała, przywdziała burnus i wyszła.
— Tak, muszę to spełnić! — szepnęła z cicha, — jeżeli Łukasz Neale mój ojciec wróci jeszcze nawiedzać mnie w nocy, nie będzie mógł mi wyrzucać, żem nie pomściła jego śmierci!
Przeszła przez wspólną salę nie rzekłszy ani słowa do Jermyna, który jej nawet nie spostrzegł i poszła także do Galway.
Szła za czterema Mac-Diarmidami, może w odległości jednej mili.
A za nią, także o milę i Ellen dążyła do miasta okręgowego.
Ale młoda dziewczyna nie odważyła się przejść przez wspólną salę.
Okno jej pokoju dawało widok na pole i nie trudno było niem się wydostać. Tą też drogą wyszła Ellen, dawszy wprzódy majorowi łagodzący napój, by leżał spokojnie na łóżku.
Mała Peggy przyrzekła jej, że będzie czuwać nad rannym, że nie wyjdzie z pokoju i nikogo, pod żadnym pozorem nie wpuści.
Mac-Diarmidowie, jak widzieliśmy, udali się do trybunału.
Katti poszła wprost do mieszkania pułkownika Brazera.
Ellen krążyła po mieście i badała zwłaszcza protestantów, o szczegóły tyczące się majora.
Katti zastała Brazera pośród oficerów, którzy dniem wprzódy byli jeszcze pod rozkazami Percy-Mortimera.
— Jestem córką Łukasza Neale, zamordowanego przez sprzysiężonych Molly-Maguires, — rzekła, — i wiem gdzie oni odbywają swe schadzki.
Brazerowi, na tę wiadomość twarz się rozjaśniła i wprowadził młodą kobietę do swego apartamentu Był to stary żołnierz, jakich wielu, zazdrosny, płytkiego umysłu i serca, ale równie ostrożny jak śmiały. Długo badał córkę Łukasza Neale, egzaminował ją na wszystkie strony i zręcznie starał się dowiedzieć prawdy.
— Kto ci to wszystko opowiedział? — zapytał wreszcie.
— Widziałam sama, — odpowiedziała Katti.
— A jakże będziemy wiedzieli, że sprzysiężeni zeszli się na schadzkę?
— Gdy się mają zebrać, ogień gore na szczycie Ranach-Head, od dziewiątej wieczór aż do północy. Poślij pan statek z żołnierzami, niech zarzucą kotwicę naprzeciw przylądka. Gdy ujrzą ogień, niech wylądują i mordercy zostaną ukarani.
Brazer namyślił się przez chwilę.
— A któż mi za ciebie zaręczy? — zapytał jeszcze.
— Moje życie, — odpowiedziała młoda kobieta. Pozostanę tu jako zakładnik, dopóki mój ojciec nie będzie pomszczonym.
Trudno było wątpić, na fizyognomii Katti, energicznie malowała się szczerość, stary żołnierz przyglądał się jej czas jakiś ukradkiem, potem uśmiechnął się zacierając ręce z zadowoleniem.
— Jesteś wierną poddaną Jej Królewskiej Mości, — rzekł. — Aczkolwiek nie wątpię o prawdzie twych słów, zostaniesz jednak z nami, potrzebuję mieć zakładnika, który.by mi ręczył za bezpieczeństwo królewskich żołnierzy. Gdyby ten nędzny Percy, był bardziej przezornym, nie opłakiwalibyśmy dzisiaj śmierci tylu poległych!
Zadzwonił, zjawił się lokaj, który zaprowadził Katti do pokoju, gdzie ją zamknięto.
Zostawszy samą, biedna kobieta zachwiała się w swem przekonaniu. Straszna wątpliwość rozdarła jej serce. Zaczęła drżyć i płakać.
Spełniła dzieło zemsty! Ale jeżeli ją Owen oszukał...
Owen! gdyby jej doniesienie i jego zgubiło!
Samotność, jak ołów ciężyła na jej duszy, nieokreślona trwoga przerażała ją, chciała się modlić, ale jakaś zapora dzieliła ją od Boga, który nie usłyszy jej modłów.
Podczas gdy Katti przebywała w więzieniu, Ellen powracała do domu. Nie dowiedziała się wszystkiego czego pragnęła, przekonała się jednak, że wrogowie Mortimera chcą skorzystać ze sposobności by go zgubić. Major, zjawiając się obecnie w Galway, naraził by się tylko na pewne i groźne niebezpieczeństwo.
Ellen, wracając do domu, dręczyła sobie wciąż umysł, szukając środka ratunku. Pozostawało jeszcze kilka godzin, do końca zawieszenia broni umówionego z Jermynem, ale po upływie których, major nie mógł pozostawać dłużej pod jej dachem. Wszystkie środki obrony wobec najmłodszego Mac-Diarmida już były wyczerpane i jeżeli Jermyn przystał na zawieszenie broni, to zapewne już tego żałował i gniew jego musiał tylko wzrastać w skutek chwilowej niemocy.
Trzeba zatem było, bądź co bądź, oddalić Mortimera. Lecz gdzie go zaprowadzić?
Na to pytanie, Ellen nie umiała znaleźć odpowiedzi.
Przyspieszyła kroku, niespokojna i lękając się niebezpieczeństw, które mogły powstać podczas jej nieobecności.
Aż do pół mili od folwarku szła zwykłą drogą, odtąd skręciła w bok i poszła na około polami, dla zmylenia czujności Jermyna.
Nie było to jednak rzeczą łatwą. Jermyn bowiem, wyszedłszy z odrętwienia, w którem go zostawiliśmy, wpadł w atak prawdziwej gorączki.
Dręczony niepokojem, nad którym nie mógł zapanować, wyszedł z domu i położył się na murawie wśród krzaków, niedaleko od domu.
Z tego miejsca miał widok prosto na okno komnaty Elleny.
Było ono zamknięte i zasłonięte, nie mógł widzieć co się wewnątrz dzieje, ale czyż potrzebował się czegoś nowego dowiedzieć?
Jednakże nie spuszczał okna z oczów. I patrząc się, myślał z tym subtelnym instynktem, jaki rodzi nienawiść.
— Podczas gdybym czuwał u drzwi, można by uciec tędy.
Zaledwie myśl ta przeszła mu przez głowę gdy spostrzegł Ellen prześlizgującą się wśród krzaków i dążącą ostrożnie ku domowi.
Było to urzeczywistnienie dopiero co zrodzonych obaw.
Ellen musiała wyjść oknem, a major, czyżby jeszcze był w domu?
Ellen stąpając cichutko podeszła aż do okna, otworzyła je i weszła do pokoju. Jermyn śledził za nią ostrym jak ostrze sztyletu i przenikliwym wzrokiem.
Ale w pokoju było już ciemnawo, a na dworze jasno jeszcze, Jermyn niczego nie dojrzał i okno zamknięto.
Jermyn oddałby połowę swej krwi by wiedzieć, czy wróg jego był tam jeszcze pod jego ręką, schwytany jak w samotrzask.
Myśl, że major mógł uciec, napełniała go wściekłością.
Pozostał jednak na swem stanowisku. Była godzina druga po północy, gdy Jermyn przyrzekł wstrzymać dzieło zemsty.
Teraz słońce dobiegało do połowy swej drogi.
Trzeba było czekać jeszcze. Dwie godziny, dwie nieskończone godziny!
Jermyn czekał.
Okno otwarło się zwolna i ukazała się w niem szlachetna twarz Elleny.
Niespokojnie obejrzała się na około. Jermyn ukrył się za drzewem.
Ellen nie widząc nic groźnego, wróciła do pokoju i w kilka sekund później ukazała się znowu, podtrzymując chwiejącego się na nogach majora.
Percy wyglądał bardzo zmieniony. Nie był już nawet podobnym do samego siebie i trudno było poznać w nim owego pięknego żołnierza, tak świetnie wyglądającego na czele dzielnych jeźdźców. Policzki jego, które odpoczynek w łóżku i spokój cokolwiek zabarwiły rumieńcem, wyglądały znowu zapadłe i wybladłe. Czoło miał pochylone, w rozszerzonych oczach zgasły źrenice. Wyglądał jak widmo.
Ale w Jermynie nie wzbudził litości. Jermyn zazdrościł mu i tych resztek życia, łaknął tych kilku kropel krwi, która jeszcze nie wypłynęła licznemi ranami Anglika.
Ellenie wydało się, że dobrze przejrzała wszystkie zakątki gaju, sądziła przytem, że najmłodszy Mac-Diarmid znajduje się w wspólnej sali. Twarz jej jaśniała nadzieją, pięknym swym uśmiechem starała się dodać odwagi majorowi. Podtrzymywała go, jak czuła córka podtrzymuje zmęczonego ojca i pocieszała go temi słodkiemi słowami, które w ukochanych ustach są najlepszym balsamem, zdolnym ocucić konającego.
Ellen silna i zwinna z łatwością wyskoczyła znowu przez okno, ale major dopiero po wielu nadaremnych próbach, zdołał się wydostać na wolność. Ellen wszystkiemi siłami pomagała mu i tylko z jej pomocą ta pierwsza trudność została szczęśliwie usuniętą.
Stanęli chwilę, by dać majorowi odetchnąć, potem zaczęli zwolna schodzić z góry, kierując się ku Connemara i ku morzu.
Jermyn ukryty za drzewem, nie spuszczał ich z oczów.
Twarz jego była boleśnie skórczoną. Czuł, że go szał opanowywa.
Gdy Ellen i major doszli do połowy góry, Jermyn wyszedł z ukrycia, pobiegł do domu i wszedł do wnętrza. Za chwilę wyszedł trzymając tę samą fuzyę, z której dnia poprzedniego ranił majora.
— Tym razem, — rzekł przemawiając do swej broni i wstrząsając nią ponad głową, — tym razem trafisz w samo serce!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mac-Diarmidowie, wysłuchawszy wyroku skazującego ich ojca, zebrali się w domu Mahoniego-Podpalacza. Siedzieli wszyscy pięciu na około koślawego stołu, stojącego pośrodku izby. Olbrzym trzymał się na uboczu obok żony i dzieci, które, stosując się do jego rozkazu, siedziały w kącie i milczały.
Żona, biedna istota wynędzniała i mizerna, zajęła się gospodarstwem domowem, dzieci w łachmanach z trwogą spoglądały na tych pięciu nieznajomych, którzy zajęli ich mieszkanie i przeszkodzili zabawie. Makony siadłszy na ławie, skrzyżował ręce na piersi, spoglądając przed siebie zwykłym obojętnym i ociężałym wzrokiem.
Była to godzina druga po południu.
— Los musi między nami zdecydować, — rzekł Morris, którego twarz, odzyskawszy spokój, kryła burze serca. — Każden z nas pięciu ma jednakowe do tego prawo.
— Ciągnijmy na losy, — odpowiedzieli tamci.
— Mahony, — rzekł Morris podnosząc głos, — czy masz karty?
Olbrzymowi wydało się, że źle usłyszał.
— Karty! — powtórzył, — alboź wy chłopcy macie czas na granie? W mieście mówią, że sędziowie chcą przyspieszyć egzekucyę, bo się obawiają rozruchów. Zanim słońce jutro wstanie, stary Miles będzie miał stryczek na szyi. Niech mu Bóg dopomoże, zacnemu chrześcianinowi. Ale na waszem miejscu, jabym teraz pewnie nie myślał o graniu!
— Poślij po karty, — rzekł Morris.
Olbrzym wstał i oddalił się mrucząc. Gdy wyszedł, Michey zabrał głos.
— Morrisie, — rzekł, — nie było cię w domu przez cały dzień i noc. Nie wiesz zatem, co się stało. Brat Dan nie żyje.
Morris przeżegnał się. Tyle boleści nazbierało się w jego duszy, że ten nowy cios nie mógł złamać jej hartu.
— Niech Bóg przyjmie go do swej chwały, — rzekł, — drzewo Mac-Diarmidów, jedna za drugą traci gałęzie. Szczęśliwi, którzy pierwsi odchodzą, nie zobaczą ruiny naszej rodziny!
Zamilkł.
Gdy cicho odmawiał modlitwę za umarłych, bracia milczeli na około niego.
— A Jermyn? — zapytał Morris po kilku chwilach, — czemuż go tutaj nie ma?
— Jermyn pozostał w domu i leży na naszej pościeli, — odpowiedział Michey.
— Czy jest ranny?
— Ranny w serce. Bóg go ukarał, że śmiał podnieść oczy na szlachetną Ellen. Jermyn zapomniał o ojcu i o braciach. Zostało nas tylko pięciu Mac-Diarmidów.
W tej chwili wszedł Mahony. Rzucił na stół paczkę kart i siadł znowu na ławce. Michey rozdarł kopertę i stasował karty.
— Czwarty wygrywający zostanie tam, — rzekł Morris. — Bracie Micheyu, dawaj karty i spieszmy się, gdyż drzwi więzienia zamykają się po zachodzie słońca.
Michey dał każdemu po pięć kart i odwrócił atutową.
— Sam, ty zaczynasz, — rzekł.
Ciekawość olbrzyma została podbudzoną. Mimo swego tępego umysłu, począł się domyślać, że w tej tak dziwacznie rozpoczętej partyi, o coś innego chodzi niż o prostą rozrywkę.
Wstał, a z miejsca w którem się znajdował, olbrzymia jego postać górowała nad stołem i nad grającymi.
Dzieciaki zniecierpliwione i znudzone nakazaną sobie grzecznością, zachciały też zobaczyć. Powoli przysunęły się i wściubiwszy blond główki pomiędzy grających, patrzały.
Jedna tylko kobieta nie przyjęła udziału w tej scenie. Nie miała ona jeszcze lat trzydziestu; na twarzy, niegdyś pięknej, pozostały ślady irlandzkiej żywości, ale już nie było w niej ani energii, ani młodości. Tyle lat cierpiała, tyle biedy znieść musiała, a krzyk dzieci wołających chleba, tyle łez jej wycisnął!
Sam rzucił kartę. Była to gra, tak zwana muszka, bardzo rozpowszechniona w tej części Irlandyi, a w której liczba grających może być dowolną.
Sam wziął pierwszą lewę, potem drugą, potem trzecią. Wygrał pierwszą partyę.
— Wiem, — rzekł, — że pomiędzy memi braćmi są godniejsi odemnie, ale pragnąłem być wybranym przez los i zaręczam, żebym się dobrze wywiązał z zadania.
Larry zmięszał karty i rozdał między czterech grających. Sam już nie należał do gry. Wszyscy pięciu Mac-Diarmidowie byli jednakowo odważni. Jeżeli jeden przewyższał innych męztwem, to chyba Morris, a jednak on jeden nie życzył sobie wygrać partyi, któreJ wygraną stanowiło spełnienie świętego lecz niebezpiecznego obowiązku. W głębi serca zazdrościł Samowi i gorąco pragnął by druga partya i jego wykreśliła z liczby grających. Myślał o Jessy.
Ale drugą partyę wygrał Owen.
Morris wziął z kolei karty do ręki. Rozdał trzy gry. Olbrzym zbliżył się o jeden krok, by lepiej widzieć i w tym samym celu dzieciaki spięły się na paluszki. Larry wygrał trzecią partyę. Już tylko pozostali Michey i Morris.
Morris zbladł. Michey bystro spojrzał się na niego i położył karty na stole.
— Mój bracie, — rzekł. — Bóg uczynił mnie najstarszym w rodzinie. Ale ty jesteś więcej wart niż ja i przyjąłem cię za naczelnika rodu. W zamian, nigdy nic od ciebie nie żądałem. Zapłać mi dzisiaj bracie i postąp tak, jak gdybyś wygrał partyę.
Morris zawahał się przez chwilę.
— Nie, — rzekł poważnym głosem, — tu idzie może o śmierć, los musi zdecydować między nami bracie Micheyu.
Głowa olbrzyma z niewypowiedzianą ciekawością spoglądała na stół, dzieciaki patrzały z otwartemi gębami. Trzej Mac-Diarmidowie wyłączeni z gry, utkwili oczy w karty. Scena ta, z pozoru tak płocha, przybierała uroczysty charakter. Głębokie milczenie panowało w biednej izbie.
Michey wziął karty i pomięszał je zwolna. Gdy rozdał i zajrzał w grę, czoło rozjaśniło mu się radośnie.
— Wygrałem, — rzekł.
— Może, — odpowiedział Morris, spojrzawszy z rezygnacyą na swe karty.
Zaczęli grać, Michey zrobił dwie lewy, Morris trzy.
— Poczciwy Morris wygrał! — zawołał potężnym głosem olbrzym, klaszcząc w ręce.
Morris spuścił głowę na piersi. Bracia spoglądali na niego ze zdziwieniem.
— Morrisie, — rzekł Michey z żalem, — zwycięztwo jest ci przykrem, to widoczne, pozwól jednemu z nas zająć twoje miejsce.
Morris podniósł głowę i Michey nie śmiał nastawać.
— Oddal się Mahony, — rzekł Morris — i oddal dzieci.
Olbrzym usłuchał.
Morris wyjął z zanadrza szmat, na którym biedna Jessy nakreśliła swą skargę.
— Każden z was, — rzekł, — przyjął by z radością na siebie misyę, którą ja mam wypełnić, wiem o tem, ale kiedy mnie ona przypadła w udziale, zatrzymuję ją dla siebie, a jeżeli nie raduję się z tego, jak ty byś to uczynił na mem miejscu Micheyu, to dla tego, że miałem inne zadanie do spełnienia, a mianowicie także ocalenia życia... życia bardzo drogiego!
Morris zamilkł i przycisnął szmat do ust.... Bracia spoglądali na niego ciekawie.
— Jessy nie umarła, — rzekł Morris.
Michey z niedowierzaniem pokręcił głową.
— Widziałem tam grób jej, — rzekł.
— Grób ten jest kłamstwem, — odpowiedział Morris, — ona żyje i wzywa nas na pomoc.
I rozłożył na stole płótno zapisane ręką Jessy.
— Czytajcie, — rzekł.
Mac-Diarmidowie nachylili się i odrazu poznali pismo swej krewnej.
— Czas nagli, — mówił dalej Morris, — a list Jessy jest długi. Opowiem wam w kilku słowach jak ona cierpi i zrozumiecie dla czego nie błogosławiłem losowi, który mnie wyznaczył na spełnienie wiadomego wam zadania dzisiejszej nocy.
Nie wiem wiele razy już czytał od dnia poprzedniego opowiadanie nakreślone n a płóciennych szmatach. Każdy szczegół strasznej i powolnej męczarni jego narzeczonej, utkwił w jego pamięci. Począł opowiadać cichym głosem, usiłując być treściwym. Ale wzruszenie zapanowało nad nim, odmalował cierpienia biednej dziewczyny z sercem kochanka, a gdy zamilkł wszyscy jego bracia mieli łzy w oczach. Michey, przez stół podał mu rękę:
— Jesteś jej narzeczonym, Mac-Diarmidzie, — rzekł. — Gdzieby się nie znajdowało jej więzienie, ty ją powinieneś ocalić! Jeszcze raz pozwól jednemu z nas zająć twoje miejsce tej nocy.
Inni bracia poparli proźbę Micheya. Morris przez kilka sekund nie dawał żadnej odpowiedzi, żywy rumieniec zastąpił bladość jego lica.
— Mnie to zadanie przypadło w udziale, — rzekł — i spełnię je! Jest was czterech młodych, odważnych i silnych, którzy ją kochacie zarówno jak ja i zrobicie co się tylko da, by ją ocalić. Przez dwadzieścia cztery godzin zapomniałem o naszym dobrym ojcu, by tylko myśleć o niej. Bóg mi zsyła sposobność odpokutować za to zapomnienie, wiem co mi obowiązek spełnić każe. Ale wy moi bracia, wy, którzy za kilka godzin będziecie wolni, przyrzeknijcie mi, że uczynicie wszystko to, co ja postanowiłem uczynić, by ją ocalić.
Młody chłopiec namyślił się przez chwilę i zaczął mówić cichym głosem, jak gdyby lękał się, by go kto inny prócz braci nie usłyszał. Była to zbyteczna ostrożność, żona Mahoniego rozdzielała w tej chwili pomiędzy dzieci skromną wieczerzę, Podpalacz zaś stał na ustroniu milczący i nieruchomy.
Czuł by się ciężko winnym, gdyby się starał podchwycić tajemnicę, którą Mac-Diarmidowie ukryć pragnęli.
— Zrozumieliście mnie? — zapytał Morris, skończywszy swoje objaśnienia.
— Tak jest bracie, — odpowiedział Michey. — Dziś wieczór ogień zabłyśnie na szczycie Ranach-Head, a jeżeli ktokolwiek w pałacu Montrath wie, gdzie jest więzienie naszej biednej Jessy, ten nam wyda tajemnicę, przysięgam ci, albo biada jemu!
— Dzięki wam, — rzekł Morris, — liczę na was i jestem spokojny. A teraz czas działać, przygotujmy się.
Wszyscy pięciu Mac-Diarmidowie zbliżyli się do siebie i zamienili kilka słów cichym głosem, potem Morris przyzwał Mahoniego, olbrzym wstał natychmiast i posłuszny stawił się na wezwanie.
Morris rzucił okiem na jego potężne ramiona.
— Mahony, — rzekł, — czy jesteś wstanie zanieść na plecach człowieka ztąd aż do folwarku Diarmid.
— Zależy jakiego, — odpowiedział Podpalacz.
Michey był najwyższym z pięciu braci, Morris wskazał na niego palcem.
— Człowieka jak ten, — powiedział.
Podpalacz przyjrzał się czas jakiś Micheyowi, którego wzrost i tusza zapowiadały niemały ciężar.
— Daleko ztąd do folwarku! — mruknął.
Mówiąc to, schwycił Micheya pod pachy i zarzucił go na plecy jak worek kartofli.
— Daleko ztąd, — powtórzył — i chłopak ciężki. Ale jeżeli zechcesz Mac-Diarmidzie, to go zaniosę.
— Pewny jesteś, że będziesz wstanie?
— Pewny jestem.
Morris wziął go za rękę i uścisnął ją.
— Chodź z nami, — rzekł.
Mahony wyszedł nie pozwoliwszy sobie najmniejszej uwagi. Bracia poszli za nim.
Zaledwie byli za progiem, napół nagie dzieciaki podniosły krzyk radosny i rzuciły się na porzucone karty. Hałaśliwa ich paplanina, przygłuszona więcej niż przez godzinę, napełniła cichą dotąd izbę. Matka krzątała się dalej koło gospodarstwa, ponura i milcząca, krzyki dziatwy zdawały się nie dochodzić do jej uszów.
Mac-Diarmidowie i Podpalacz przeszli przez miasto szybkim krokiem i skierowali się ku więzieniu. Po drodze wiele głosów odzywało się by ich powitać, ale nie zatrzymali się ani razu.
Gdy weszli w ciasną i błotnistą ulicę, na którą wychodzą drzwi od więzienia, Morris włożył kilka sztuk monety w rękę Mahoniego.
— Idź kup chleba owsianego, — rzekł, — kartofli, wieprzowiny i cztery dzbanki wódki.
— Ho! ho! — mruknął Mahony, — będziecie uroczyście obchodzić ostatni dzień!
— Idź prędko, — powtórzył Morris nie odpowiadając na uwagę, — czekamy na ciebie tutaj.
Mahony zwrócił się w tył i znikł na rogu ulicy.
Morris wszedł do małego sklepiku aptekarskiego, nędznego i ponurego, którego widok zdradzał przekonanie, że biedni ludziska w Galway, umieją żyć i umierać bez pomocy lekarstw.
— Dzień dobry Mac-Diarmidzie. — rzekł aptekarz, który lubił pożartować; — twojemu ojcu nie poszczęściło się dzisiaj rano mój chłopcze. Czy przychodzisz kupić lekarstwo na stryczek?
Morris rzucił na stół dwa szylingi i wyrzekł kilka słów takim tonem, że aptekarzowi odeszła ochota żartować.
— Na mój honor Mac-Diarmidzie, — mruknął, nie chciałem cię obrazić. Stary Miles był po prawdzie dobrym człowiekiem, chociaż nigdy noga jego nie postała w moim sklepie. Ale pocóż u dyabła spalił tam ten folwark? Wy górale jesteście prawdziwymi szatanami.... Morrisie masz coś chciał, należy mi się jeszcze sześć pensów.
Morris wziął podaną sobie paczkę i dopłacił co się należało.
Bracia czekali na niego u drzwi więzienia.
Mahony wrócił niebawem niosąc w koszu zakupioną żywność. Dotknął ramienia Morrisa i rzekł z cicha:
— Już są schwytani.
— O kim. mówisz?
— O tych łajdakach begorra! O Gibie Roe zdrajcy i dwóch jego małych gadzinach! Powiedźcie to staremu Milesowi. Przysięgam, że umrą przed nim jeszcze, choćbym ich ja miał sam, temi rękami zdusić!
Morris wskazał mu jedną z ławek kamiennych stojących przy drzwiach.
— Siądź tam, — rzekł do niego zamiast odpowiedzi — i czekaj. Gdy moi bracia wyjdą, postąpisz jak ci Michey rozkaże.
Podpalacz usiadł, zdziwiony, że tak obojętnie przyjęto jego dobrą wiadomość.
Michey uderzył w młot bramy więziennej. Pies dozorcy Allana groźnie zaszczekał i gruby klucz zazgrzytał w napół zardzewiałym zamku. Poczciwa fizyognomia Nicholasa ukazała się na progu.
— Jezusie Nazareński! — krzyknął, — co to, co to wszystko znaczy? Jak się masz Micheyu, jak się masz Morrisie! Sam, Larry, Owen, jak się macie chłopcy! Nie wiem prawdziwie czy mogę wpuścić was tak wszystkich razem.
— Przychodzimy spożyć z ojcem wieczerzę ostatniego dnia, — rzekł Morris.
— Słusznie, słusznie, — odpowiedział klucznik. — Jesteście dobre dzieci i macie zacnego ojca! Wejdź Morrisie, wejdź Micheyu, wejdzie wszyscy chłopcy! — John, dodał zwracając się do jednego z posługaczy, — idź spytaj się z uszanowaniem p. Allana, czy mogę zaprowadzić tych ładnych chłopaków do ich poczciwego ojca.
Mac-Diarmidowie złożyli na ziemi chleby owsiane, kartofle, wieprzowinę, iście pańskie jedzenia, oraz cztery dzbanki wódki.
U drzwi więzienia Mahony czekał na swem stanowisku.


XX.
Ostatni dzień.

Pies mistrza Allana, równie mało cywilizowany jak i pan jego, szarpał swój gruby łańcuch i wył na Mac-Diarmidów, otwierając olbrzymią paszczę.
— Ciszej piesku, — rzekł poczciwy Nickolas, — ci ludzie są tu niemal domownikami.... Ale chłopcy, przynieśliście tutaj wódkę, której sam zapach przyjemność sprawia.
Pochylił się nad dzbankiem i pod pozorem powąchania łyknął dobrą porcyę.
— Co tam robisz, Nickolas? — zagrzmiał za nim straszny głos mistrza Allana.
Klucznik zerwał się zawstydzony.
— Ostrożność każe się przekonać, czy złość ludzka nie wprowadza czego niebezpiecznego do więzienia, — wybełkotał zagadnięty.
Mistrz Allan surowym giestem zakazał mu milczeć i sam zbliżył się do dzbanków. Wybrał najpełniejszy z nich, podniósł do ust i nasycił pragnienie.
— Nie zła wódka, — rzekł, oddając dzbanek Nickolasowi, — zanieś to do mojej żony. Dziękuję ci Morrisie, żeś pomyślał o nas.
Mac-Diarmidowie nie zaprotestowali przeciw temu podatkowi, który dozorca nałożył na ich zapasy spożywcze, ten zaś mówił dalej:
— Dawno już nie obchodzono ostatniego dnia w więzieniu w Galway. Wejdźcie chłopcy, ale wynoście się do dyabła przed zachodem słońca, albo zamknę was tutaj. Niech was Bóg, wszystkich papieżników, ześle na wieczne potępienie!
Każden z pięciu braci wziął część zapasów spożywczych i udali się poprowadzeni przez klucznika Nickolasa, do celi więziennej starego Milesa.
W wspólnych sypialniach, przez które przechodzić musieli, więźniowie spoglądali na nich z ciekawością i powstawał wśród nich szmer, w którym wciąż powtarzały się słowa:
Ostatni dzień! Ostatni dzień!
Istnieje zwyczaj, którego ślady natrafiamy u wszystkich narodów, że ostatnie życzenia skazanego na śmierć, zostają uwzględnione. Owo uczucie ostatniej litości, przechowało się od wieków we wszystkich więzieniach w Europie. I nie odmawia się niczego człowiekowi zdrowemu, którego pasmo dni przecięte zostanie za kilka godzin.
W Irlandyi, zwyczaj ten, jak i wiele innych, posunięty jest do ostatnich granic. Nie idzie już o spełnienie jakiej fantazyi skazanego, ale o wesołe spędzenie kilku godzin poprzedzających śmierć.
Skazanemu wolno wybierać, albo spowiednika albo wieczerzę. Dozorca nie może odmówić wstępu do więzienia współbiesiadnikom ostatniego dnia, albo skonfiskować zapasy spożywcze, przyniesione na ostatnią wieczerzę.
Jeżeli więzień jest biednym, albo pozbawionym przyjaciół i musi sam myśleć o wieczerzy, to nadzór więzienny powinien mu dostarczyć kawałek mięsa jak na Boże Narodzenie i pełny dzbanek wódki.
Tak chce zwyczaj i prawo. Mac-Diarmidowie nie potrzebowali tedy się obawiać, ze zostaną zatrzymani zaraz na początku swej śmiałej wyprawy.
Nickolas otworzył drzwi celi więziennej.
— Przyprowadzam ci towarzystwo, stary Milesie, — rzekł wesoło. — Możesz sobie pozwolić dzisiaj mój przyjacielu. Każden musi choć raz w życiu spędzić przyjemną chwilę! Bawcie się dobrze moi chłopcy. Jeżeli mi zostawicie kieliszek wódki, to przyjdę po was na kwadrans przed zamknięciem wrót więziennych.
Młodzieńcy pozostali sami z ojcem.
— Jak się macie dzieci, — rzekł starzec, ucałowawszy każdego z nich, — dziękuję wam za pociechę, jaką mi sprawiacie przy ostatniej wieczerzy.
— Ojcze, usłuchaliśmy cię, — odpowiedział Morris, — kiedy nie chciałeś być ocalonym, przychodzimy cię pożegnać i prosić o błogosławieństwo.
Sam i Owen wyjęli prześcieradła z łóżka i rozłożyli je na ziemi. Na tym obrusie porozstawiali chleby owsiane i gorące kartofle. W środku umieścili wieprzowinę.
Starzec zamyślił się.
— Bóg się nademną ulituje, — rzekł, — i przyjmie mnie do swej chwały. Nie umieram z dobrej woli. Nie przeczcie mi dzieci, jam już bardzo stary i potrzebuję całej mej siły duszy. Jestem posłuszny prawu, tak jak nakazują nasi księża i nasz ojciec O’Connell.
— Niech się stanie wola twoja, — rzekł Morris, już więcej o tem mówić nie będziemy. Zechcij zasiąść do wieczerzy Mac-Diarmidzie. Bracia siadajmy.
Wyrzucono na ziemię siennik z łóżka, starzec, Morris i Michey zajęli na nim miejsca, trzej pozostali bracia siedli na ziemi.
Miles, zanim wziął się do jedzenia, porachował wzrokiem otaczające go dzieci i pogodna twarz jego zasmuciła się.
— Spodziewałem się, że ujrzę tych wszystkich, których kocham, przy ostatniej wieczerzy, — rzekł. — A wielu mi braknie. Czy szlachetna Ellen zapomniała o swym starym ojcu?
Na to pytanie, nikt nie dał odpowiedzi.
Miles zaczekał kilka chwil i mówił dalej.
— Może się ulękła smutnego pożegnania. Błagam Boga by strzegł córkę naszych królów. Wiem, żem ją kochał i szanował jakem był powinien, przez całe moje życie. Gdy będę bliżej Boga, nie zapomnę o niej w moich modłach. Lecz gdzie są Natty, Dan i Jermyn?
— Natty jest chory, — odpowiedział Morris.
— Gdzie są Dan i Jermyn? — powtórzył starzec.
Bracia spuścili oczy i zamilkli.
Nastała cisza. Stary Miles odmówił po łacinie Benedicite i nie pytał już o nieobecnych.
Przystąpiono do wieczerzy. Była to chwila solenna i ponura. Wszyscy bracia z trudnością mogli donieść do ust kawałek strawy. Starzec sam jeden zajadał, jak za dawnych dni, gdy wieczorem cała rodzina zbierała się u wspólnego stołu.
Okno było otwarte. Światło słoneczne igrało wśród liści krzewów posadzonych na dziedzińcu. Po za temi krzewami wznosił się dom nowy, w którym uprzejmy sędzia Mac-Foote, ofiarował gościnność Jozuemu Daws i jego rodzinie.
U jednego z okien tego domu, muślinowa firanka, zasłaniająca szyby, poruszała się od czasu do czasu. Czasami nawet podnosiła się do połowy, ukazując wśród swych fałdów, śliczną twarz młodej dziewczyny, której niebieskie oczy z żywem zajęciem zaglądały do wnętrza więziennej celi.
Napełniono szklanki wódką zmieszaną na pół z wodą.
— Za zdrowie naszego ojca O’Connella! — rzekł stary Miles.
Wszyscy wypili, młodzi ludzie obojętnie, lecz twarz starca zarumieniła się zlekka.
— Dawno, — rzekł, — ten napój gór naszych nie dotknął ust moich. Dzieci, dotrzymujcie mi placu, piję za zdrowie mojej drogiej córki Elleny!
Tym razem napełniono szklanki czystą wódką i wychylono je.
— Bądźcie weselsi, synowie Diarmida, — rzekł starzec, coraz bardziej ożywiony. — Czemuż jesteście tacy smutni i ponurzy? Nasi ojcowie ginęli w walkach, a ja idę ich śladem, gdyż ginę w walce ciemiężonej Irlandyi przeciw niecnej Anglii. Pij Morrisie! pij Micheyu! i wy wszyscy moi drodzy synowie, cieszcie się, gdyż wasz ojciec piękną śmiercią umiera.
— Nasz ojciec ma słuszność, — rzekł Morris, którego głos kłam słowom zadawał, — bądźmy weseli i uczmy się od niego jak umierać za Irlandyę!
Inni bracia chcieli też z kolei coś powiedzieć, ale głos zamierał im w ścieśnionem gardle.
— Jutro, — mówił dalej starzec, — gdy zobaczycie szlachetną Ellen, powiedźcie jej, że radbym był ucałować jej ręce przed zejściem z tego świata, powiedźcie jej, że wam przekazałem i moją miłość i moje poświęcenie dla niej i że będzie szczęśliwą, wielką i czczoną dopóki jeden z synów Diarmida pozostanie przy życiu! Co się tyczy Natty, Dana i Jermyna, powiedźcie, że im wybaczam dzisiejszą nieobecność. Natty i Dan są tęgie chłopaki, mój piękny Jermyn wyrośnie na człowieka, mam w Bogu nadzieję. Szczęśliwym byłem starcem i zacnych miałem synów!
Głos jego zadrżał nieco gdy wymawiał te słowa, a tłumione jego wzruszenie, przeniknęło do głębi serca dzieci.
Miles potarł ręką czoło.
— Czy pamiętasz Morrisie, — r ekł, — jak pewnego dnia Gib Roe przybył do naszego domu? Byliśmy bardzo biedni podówczas, urodzaj nie dopisał, nie było bydląt po drugiej stronie sznura, ale biedny Gib płakał, bo jego dzieci marły z głodu w bagniskach.
— Oddałeś mu wszystko co jeszcze pozostało u nas ojcze, — rzekł Morris.
— Dałeś mu, — dodał Michey, — chleba by nakarmił dzieci i przyodziewek by je okrył.
— A to on cię zabija, — rzekł Owen.
Miles wzniósł oczy ku niebu.
Gniew tryskał z twarzy młodych ludzi, i odezwali się z słowami zemsty.
Morris tylko został równie spokojnym jak i jego ojciec.
— Jak on musiał cierpieć, — rzekł starzec, — zanim się zdecydował spełnić tę zbrodnię. Jak często i jak długo głód jego dzieciom musiał dokuczać. Czyście zauważyli w sali sądowej, bladość lica Giba i wychudzone twarzyczki jego dzieci? Och! ta nędza! ta nędza! która zabija naszą piękną Irlandyę i hańbi ją!
Czoło Milesa pochyliło się i czas jakiś milczał. A gdy znowu głos zabrał, to dla tego, by żądać od synów przebaczenia winy torfiarzowi i jego dzieciom.
Moi kochani, — rzekł następnie podnosząc w górę swoją piękną patryarchalną głowę, — jesteśmy dzisiaj już wszyscy mężczyznami i nie potrzebujecie mnie do kierowania waszemi krokami w życiu. Wiem, ze jesteście zacni ludzie i dobrzy chrześcianie. Umierając, jedno tylko mogę wam dać zlecenie: Kochajcie Irlandyę, jak najdroższą matkę, poświęćcie na jej usługi i siły ciała i zapał serc waszych. Żyjcie dla niej, umiejcie dla niej umrzeć!
Odsunął jedzenie stojące przed nim i złożył ręce wybielałe po długiej bezczynności w więzieniu.
— Irlandya! — rzekł głosem, w którym się całe jego namiętne przywiązanie do kraju malowało. — Irlandya! święta ziemia, którą Bóg karci dzisiaj, w swej sprawiedliwości, ale którą pocieszy jutro! Będziecie żyć jeszcze dosyć długo, szczęśliwe dzieci, by się doczekać świętych czasów ojczyzny! Gdyż zwyciężymy, ja wam to powiadam, a Bóg kładzie tylko słowa prawdy, w usta tych, którzy mają umierać. Od Londonderry aż do Kochu, od Dublina aż do ujścia Shannou, będą Irlandczycy wolni i zamożni. Święta wiara katolicka będzie królować, a herezya zwyciężona pójdzie po za morza kryć swój wstyd i hańbę. Prawa nie będą do nas przychodzić z Londynu, miasta zepsutego i zbrodniczego, lecz w Dublinie zasiadać będzie na nowo odzyskany parlament. Irlandya, zaliczona znowu w poczet narodów otrzyma swój sztandar starożytny i walczyć będzie pod hasłem swojego starożytnego krzyku bojowego. O szczęśliwi, stokroć szczęśliwi! ci, którzy ujrzą szlachetną Erin, budzącą się z długiego snu i wypędzającą Anglika hańbiącego swą obecnością mury w świetnych zamkach naszych praojców! Pracujcie dzieci! bądźcie cierpliwi i silni! zbawienie ojczyzny spoczywa w rękach jej synów!
Twarz Milesa jaśniała natchnionym zapałem. Głos jego brzmiał donośny i potężny. Synowie słuchali ze czcią słów jego, przywiązując do nich przesądną wiarę.
Ten głos ojca, stojącego nad grobem był dla nich głosem proroczym.
Starzec zwrócił się do portretu O’Connella, przylepionego do muru więziennego.
— Wszystko to się spełni, — rzekł, — wierzę te mu, wiem o tem, kiedy Bóg, w swem miłosierdziu zesłał nam tego wielkiego, pokojowego oswobodziciela. Czasy próby już minęły i wolni synowie nie zechcą wierzyć, w jakiej niewoli żyli ich ojcowie. Jaka chwała, dzieci, jaka siła, jakie szczęście czekają was w przyszłości!
Podniósł szklankę do ust i wypił, skłoniwszy się w milczeniu przed wizerunkiem O’Connella. Potem odsunął zdała wypróżnioną szklankę.
— Usta moje nie skosztują już jednej kropli więcej tego napoju, — rzekł. — Wychyliłem ostatni mój toast. Teraz moje dzieci, musimy się rozstać. Jeżeli to prawda, że sędziowie przyspieszyli wykonania wyroku, pragnę ostatnie chwile poświęcić mej duszy.
Morris usłyszawszy pierwsze słowa wymówione przez starca, zadrżał, jak człowiek zbudzony wśród marzeń biciem zegara, który mu przypomina, że nadeszła godzina spełnienia obowiązku.
Bracia zamienili między sobą niespokojne spojrzenia. Słońce chyliło się już na widnokręgu i oświecało wnętrze więziennej celi ukośnemi promieniami.
Na dworze słychać było głosy więźniów wypuszczonych na podwórza, dla wieczornej przechadzki.
Młoda dziewczyna stała wciąż za firanką u okna w mieszkaniu Jozuego Daws. Przyglądała się zamyślona tej dziwnej uczcie, odprawianej niemal pod jej okiem.
Z pomiędzy biesiadników tej pogrzebowej stypy, jednego zwłaszcza nie traciła z uwagi. Godziny mijały i nie spostrzegała ich biegu, jej duże niebieskie oczy, nie odrywały się od bladej twarzy Morrisa Mac-Diarmida.
Biedna Frania! I ona także bardzo pobladła, zamiast uśmiechniętej nadziei i słodkich marzeń, tylko smutek pozostał w jej sercu.
Naraz roztargniony wzrok jej stał się baczniejszym. Potarła palcem szybę zaciemnioną parą jej ust. Morris szybkim ruchem wydobył z zanadrza jakiś przedmiot, którego Frania rozpoznać nie mogła.
Wydało się młodej dziewczynie, że Morris przygląda się bacznie wszystkim ruchom ojca. Rzeczywiście, gdy tenże odwrócił się do okna, by rozpoznać godzinę po położeniu słońca, Morris szybko schwycił jego szklankę, wsypał w nią coś i postawił ją na stole.
— Synowie moi, — rzekł starzec, — czas już byście odeszli.
Mac-Diarmidowie wstali.
Morris wziął dzbanek pełen jeszcze i napełnił wszystkie szklanki.
— Rosa gór naszych, jest zdradną przyjaciółką, — rzekł stary Miles, uśmiechając się i wstrząsając białą głową. — Nie chcę już pić synu Morrisie, ksiądz lada chwila nadejdzie, a potrzebuję być przy zdrowych zmysłach, by rozmawiać z Bogiem.
Zakłopotanie i obawa odbiły się na twarzach młodzieńców.
— Ostatni toast, — szepnął Michey.
— Nie, — rzekł Miles stanowczym tonem. — Nie jesteśmy u siebie w domu, gdzie sen nocny rozpraszał odurzenie potenu. Będę czuwał do rana, a potrzebuję zebrać wszystkie moje siły, wobec ostatniej godziny. Dzieci, idźcie już.
Mac-Diarmidowie stali w milczeniu, ze spuszczonemi głowami, Morrisowi pot kroplami wystąpił na skronie.
Chybił szczęśliwą sposobność i ta mu się z rąk wymykała, nie wiedział jak ją na nowo uchwycić.
— Ojcze, — rzekł naraz, — opowiadałeś nam często bohaterską śmierć naszego przodka Patryka Mac-Diarmid, zabitego przez tyrana Jerzego III i który przed śmiercią wezwał swych dwunastu synów, by wypili wraz z nim toast na cześć Irlandyi.
Oczy Milesa, już spokojne i poważne, znowu zabłysły ogniem. Schwycił swą szklankę i podniósł ją ponad głowę:
— Patryk Mac-Diarmid tak postąpił, prawda! A ten ostani toast nie przeszkodził mu umrzeć jak świętemu, przyciskając krzyż pański do ust. Na kolana dzieci! na kolana!
Starzec ukląkł i przyłożył rękę do serca.
Erinn go Braegh! — rzekł!
I wychylił szklankę jednym tchem.
Erinn go Braegh! — powtórzyli młodzi Mac-Diarmidowie, a twarze ich zajaśniały radością.
Napój, który stary Miles wypił, zawierał proszek kupiony przez Morrisa u aptekarza za dwa szylingi i sześć pensów. Skutek jego był piorunujący. Starzec miał zaledwie czas spostrzedz, jakiego podstępu użyli synowie by go ocalić.
Zdołał jednak jeszcze podnieść się na nogi, ale padł zaraz w objęcie Morrisa, który położył go na sienniku.
— Spieszmy się bracia! — rzekł młodzieniec. — Dzień się chyli ku końcowi i Nickolas nadejdzie.
Morris zdjął prędko spodnie, kurtkę i opończę, a tymczasem jego bracia rozebrali uśpionego starca. Zamiana ubrania nastąpiła w kilku minutach. Morris, nałożywszy na głowę czapkę ojca, siadł w kącie, przybrawszy zwykłą starca postawę.
Temu zaś osłonięto białe włosy podniesionym kołnierzem opończy i Sam z Micheyem podnieśli go z posłania.
Wieczór nadchodził, w celi zrobiło się już ciemnawo.
Niebawem usłyszano na korytarzu regularny i dyskretny chód Nickolasa, a następnie zgrzyt jego wielkiego klucza w zamku.
— No chłopcy, — rzekł otwierając drzwi, — darowałem wam jeszcze kwadransik nad to co byłem powinien i Bogu wiadomo co za to oberwę od mistrza Allana.
Michey odpowiedział mu strofką narodowej piosenki, a Owen zachwiał się jak pijany.
Nickolas uśmiechnął się dobrodusznie.
— Brawo! brawo! zacni chłopcy jak się należy święcili ostatni dzień, a Miles czy dobrze pił, poczciwa dusza?
Arrah! trzymajże Sam brata Morrisa do kroćset tysięcy! — zawołał Michey. — Czy nie widzisz, że inaczej padnie na ziemię jak worek kartofli.
Nickolas nie zauważył dotychczas mniemanego Morrisa, którego bracia nieśli, trzymając go za głowę i za nogi.
Widok ten rozśmieszył go jeszcze bardziej.
— Zacna dusza! — zawołał. — Ha! ha! ha! zacna dusza! czy on tylko pijany? wygląda jak martwy.
Przeszedł przez celę i zbliżył się do kąta w którym Morris odgrywał rolę ojca.
Mac-Diarmidowie śledzili za nim niespokojnym wzrokiem.
— I cóż stary Milesie! — rzekł Nickolas, uderzając go zlekka po brzuchu, — spodziewam się, że miałeś wesoły ostatni dzień ojczulku! Pewien jestem, że będziesz o nim myślał aż do ostatniej chwili.
Mniemany Miles, mruknął tylko coś pod nosem.
— Ha! ha! h a! — zaśmiał się klucznik. — Jak od niego czuć wódkę! Ale kto z nich dwojga bardziej pijany, on czy Morris?
Sam odpowiedział mu śpiewając na cały głos znaną piosenkę: O droga Kasiu!

„O droga Kasiu! odkąd się kochamy.
Czas był już przecie poznać się wzajemnie....“

Owen zaś odpowiadał:

„Robert Cnllagh tęgi szlachcic!
Swoim kijem młynka kręci,
Łamie żebra, ręce łamie
I druzgocze czaszki, piersi...
Robert Callagh kocha Molly
Piękne dziewcze z blond włosami....

— Jezu Chryste! — szepnął klucznik nie mogąc od śmiechu przyjść do słowa, — a to sobie dopiero podchmielili zacni chrześcianie.
Sam dalej śpiewał, mocno giestykulując i płaczą:

Ach! uciekaj drogi! czemu zwlekasz jeszcze?
Wśród zimnej nocy przy księżyca świetle.
Pytaj o luby tylko śmierć cię czeka
Spiesz się, opuszczaj te strony!

Michey udając, że się szamocze z swym żywym ciężarem, zaczął przepitym głosem śpiewać drugą strofkę tego śpiewu, znanego pod nazwą Ned o’Bones, a który jest legendą opiewającą czyny Edmunda Byan de Tuflelaegh, stronnika Stuartów.
Nickolas powrócił do stołu i zajrzał do dzbanków.
— Ciszej! ciszej! moi drodzy! — rzekł, — albo mistrz Allan wpakuje was do kozy.
Nalał sobie wódki do dwóch szklanek i wychylił je duszkiem jednę za drugą z widoczną satysfakcyą.
Sam i Michey przeszli przez próg ze swym ciężarem. Owen szedł za nim śpiewając.
Gdy szli przez korytarze i sypialnie, wszędzie witano ich wiwatami i dowcipkami. Nie umiano dosyć nadziwić się tym zacnym synom, którzy się tak popili, by obchodzić uroczyście śmierć ojca. Nawet mistrz Allan, ułagodził swoje straszne oblicze gdy się z nimi żegnał.
Poczciwy Nickolas, nigdy się tyle nie uśmiał. Gdy ich wyprowadził na ulice i zamknął za nimi ciężcie wrota, oparł się o mur, by się naśmiać dowoli.
Za bramą, siedział olbrzym Mahony na kamiennej ławie i czekał. Michey i Sam, mimo swej siły, już sobie rady dać nie mogli, ale Mahony miał lwie muskuły. Podniósł starego Milesa bez wielkiego wysilenia, zarzucił go na plecy i oddalił się szybkim krokiem.
Noc już była ciemna. W więzieniu słychać było tylko wycie brytanów spuszczonych z łańcuchów. Więźniowie już dawno powrócili do wspólnych sypialni.
Morris Mac-Diarmid siedząc na ławie stanowiącej jedyne umeblowanie więziennej celi ojca, oparł się o otwarte okno. Wychodziło ono na wewnętrzne podwórze i nie było okratowane.
Morris siedział nieruchomy, przygnieciony ciężarem bolesnych dumań. Na podwórzu obsadzonem drzewami, które się znajdowało poniżej jego, dały się słyszeć jakieś kroki. Młodzieniec nie zwrócił na to uwagi.
— Morrisie! — odezwał się głos przytłumiony i nieśmiały.
Morris nie ruszył się. Słyszał wprawdzie, ale przypuszczał, że to złudzenie, dalszy ciąg jego marzeń. Głos umierającej Jessy, wzywał go na pomoc.
— Morrisie! — powtórzono znowu na dole, — Morrisie! Morrisie!
Młodzieniec wstał i wyjrzał przez okno.
— Kto mnie woła? — zapytał.
— Nie znasz mego nazwiska, — odpowiedział głos, — ale mnie znasz jednak. Ja to ci przyrzekłam ocalić twego ojca.
— A jakże wiesz?... — chciał badać Morris.
— Widziałam wszystko, — odpowiedział głos, — widziałam szlachetny twój podstęp i poświęcenie. Ale chodź Mac-Diarmidzie, okno nie wysokie, a ja znam wyjście, którem cię wyprowadzę na ulicę.
Morris wahał się, głos zaczął nalegać z niecierpliwością.
— Chodź, Mac-Diarmidzie, spiesz się! jeszcze ci jedna droga osoba pozostała do ocalenia.
Morris wystawił nogi po za framugę okna.
— Zwiąż prześcieradło, — zawołał głos z trwogą.
Ale młodzieniec już był na podwórzu.
Ujrzał przed sobą Franię.
Byli oboje mocno wzruszeni, aczkolwiek z różnych powodów i serca biły im gwałtownie. Przez chwilę nie byli wstanie słowa wymówić.
Psy, na odgłos skoku obudziły się w sąsiednich podwórzach i straszne ich wycia rozległy się ze wszech stron. Frania przysłuchiwała się i drżała. Morris pierwszy zapanował nad sobą.
— Już mi drugi raz mówisz pani o niej, — rzekł. — Błagam cię powiedz mi....
— Cicho na miłość Boską, — przerwała młoda dziewczyna, kładąc mu zimną rękę na ramieniu, — chodź! gdy będziesz w bezpiecznem miejscu, powiem ci wszystko.
Pociągnęła go za sobą i przeszli przez podwórze. Starali się stąpać jak najciszej, ale czujny słuch brytanów już był obudzony i straszne ich wycia rozlegały się po podwórzach więzienia.
— Chodź! chodź! — powtarzała Frania.
Weszli oboje we drzwi domu zajętego przez Dawsa, od którego drzwi młoda dziewczyna pozostawiła otwarte.
Instynktownie zamknęła je na klucz za sobą, puściła się wraz ze zbiegiem mało z obeznanymi korytarzami, a po wielu próbach dostała się wreszcie do drzwi idących na ulicę, klucz od których zawczasu sobie przywłaszczyła dla ocalenia starego Milesa.
Wyszła z Morrisem.
Ten zajęty wyłącznie jedną myślą, nie podziękował jej nawet.
— Pani wiesz, gdzie się ona znajduje, — rzekł, — błagam cię powiedz mi!
Frania przycisnęła rękę do serca, którego bicia nie dawały jej przyjść do słowa.
— Daj Boże byś ją ocalił Morrisie, — rzekła wreszcie, — i by cię ona kochała. Jessy O’Brien została z rozkazu Jerzego Montrath zamkniętą przez kobietę nazwiskiem Marya Wood, w zachodniej wieży starego zamku Diarmidów.
Morris cofnął się krokiem w tył.
— Tak blizko mnie, — szepnął, — czy podobna! Och! nie zwodź mnie pani!...
Frania ruszyła tylko zwolna śliczną swą główką.
— Ja bym cię miała zwodzić! — rzekła łagodnie. — O nie! kocham ją, kiedy ty ją kochasz... a jeżeli Bóg moich modłów wysłucha, to ona będzie szczęśliwą by ciebie uszczęśliwić. Nie odchodź jeszcze, — dodała, — nie wszystko jeszcze ci powiedziałam. Człowiek, który mieszka w ruinach i zowie się Pat, ma sobie polecone dostawiać jej żywność.
Potwór! — szepnął Morris, w umyśle którego rozjaśniło się nagle, wobec tej niespodziewanej wiadomości.
— Człowiek ten powie ci, — mówiła dalej Frania, — jakim sposobem można dostać się do zamurowanego grobu. Idź teraz Mac-Diarmidzie, niech ci Bóg dopomaga.
Podała mu rękę. Morris w ciemności nie dojrzał tego ruchu i uciekł nie wyrzekłszy ani słowa, uniesiony rozbudzoną nadzieją.
Frania opuściła rękę i oczy napełniły się jej łzami.


XXI.
W samo serce.

Zawieszenie broni, na które zgodził się Jermyn minęło od dawna, gdy Ellen i major przybyli do zamierzonego kresu. Percy był nadzwyczaj osłabiony; Ellen też, wycieńczona dwiema bezsennemi nocami i bezustannemi trudami ostatnich dwóch dni, zaledwie była wstanie podtrzymywać chwiejący się chód majora. Niejednokrotnie musieli zatrzymywać się w drodze.
W chwili gdy stanęli na wybrzeżu, słońce miało się już ku zachodowi.
Za każdym razem gdy się zatrzymywali, Ellen odwracała się, spoglądając z niespokojnością na przebytą już drogę i lękając się czy nie ujrzy gdzie w polu wrogą postać Jermyna.
Do tej pory nie spostrzegła niczego podejrzanego, a w miarę jak oddalała się od folwarku Mamturk, zaczynała nabierać odwagi. Ucieczka majora wydała się jej zabezpieczoną. Jermyn, z całą swą nienawiścią, niezawodnie ścigać ich będzie, ale zapewne pospieszy na drogę prowadzącą do Galway, podczas gdy Percy, na końcu trudnej wyprawy znajdzie odpoczynek i pewne schronienie wśród pieczar Muyr.
Ellen, zanim odważyła się wejść pomiędzy skały nadbrzeżne, stanowiące podstawę bazaltowych schodów olbrzyma Banach, spojrzała raz jeszcze w tył przenikliwym wzrokiem.
Niczego nie zauważyła, tylko lekki ruch krzaków stanowiących szpaler alei prowadzącej do pałacu Montrath.
Gałęzie szpaleru poruszyły się przez chwilę, poczem pozostały nieruchome. Może to daniel spłoszony skoczył wśród zarośli, może wiatr zawiał od morza.
Ellen przyspieszyła jednak kroku i pociągnęła za sobą majora na kraj przylądka. Mortimer, idąc po tych ślizgich skałach, tracił resztę sił swoich.
— Nie mogę dalej, — rzekł.
— Już dochodzimy, — odpowiedziała Ellen.
Skierowała się ku szczelinie dającej wstęp do galeryi Olbrzyma. W chwili, gdy już wejść miała, zawahała się i zatrwożyła, za kilka godzin rzeczywiście Molly-Maguires mogli tu przyjść na zwykłą swoją schadzkę.
Ale Ellen nie miała wyboru, Mortimer wycieńczony, potrzebował spoczynku. Przytem w galeryi było tyle skrytek, tyle ciemnych zaułków i zagłębień, nieznanych nawet sprzysiężonym, że obiecywała sobie módz ukryć majora przed wszystkiemi oczami, nawet gdyby niespodziewane zebranie spiskowców zaskoczyło ją nagle. Przed nocą miała w każdym razie zamiar, porzucić to schronienie.
W drodze, użyła Ellen całej swej wymowy, by przekonać majora, że nie powinien wracać, natychmiast do Galway. Opowiedziała mu co słyszała tego samego ranka.
Wieści te, sprzeczne z sobą i nacechowane zwykłą przesadą ludu, były jednak prawdziwe, gdy donosiły o zaciekłej zawziętości Crazera i władz protestanckich. Jedni twierdzili, że Percy miał być oddany pod sąd, drudzy zaś, że zostanie poprostu rozstrzelany, jako schwytany na gorącym uczynku zdrady.
Wiadomości powyższe wywołały skutek, który biedna Ellen powinna była przewidzieć. Energia majora, na chwilę osłabiona cierpieniem fizycznem, obudziła się wobec groźby. Na błagania Elleny, odpowiadał wymaganiami honoru, który mu kazał stawić się przed sądem.
Ellen ustąpiła. Umówili się tylko, że major zaczeka do nocy, by módz samemu stawić się przed radą wojenną, nie narażając się by go miano aresztować po drodze jak zbrodniarza.
Do Galway mieli się dostać na kucykach, które przez całą noc pasą się w górach.
Do Galeryi Olbrzyma nie ma innego wejścia, prócz wązkiej szczeliny u podnóża Ranach.
Major sam jeden, byłby zabłądził wśród tego nieznanego labiryntu, ale Ellen niejednokrotnie zwiedzała przy świetle pochodni wnętrze pieczary i umiała się w niej kierować jak w biały dzień. Wzięła Mortimera za rękę i zaprowadziła go wśród ciemności, do jednego z licznych zagłębień, wyżłobionych przez czas w skale. Rozłożyła swój burnus na ziemi i zasiedli oboje.
To nie daniel skaczący w gęstwinie, poruszył gałęźmi szpaleru przy alei prowadzącej do pałacu Montrath; ani nie wiatr wiejący od morza. W chwili gdy Ellen i major, zapuściwszy się między skały, zniknęli za szczytem przylądka, blada twarz Jermyna Mac-Diarmid, ukazała się wśród rozsuniętych liści.
Szedł za młodą parą od folwarku, miarkując swój chód według ich chodu, kryjąc się za drzewami rosnącemi przy drodze, pełzając wśród trawy, gdy drzew nie było i prześlizgując się w ślad za nimi, jak jeden z tych dzikich Indyan, polujących na ludzi, których dziką i straszną cierpliwość, tak Cooper poetyzować lubi.
Trzymał w ręku nabitą broń.
Niejednokrotnie już broń ta, mimowoli niemal spuszczała się, szukając miejsca, w którem by ramie Elleny nie osłaniało Percy-Mortimera.
Ale palec Jermyna zatrzymywał się zawsze, nie śmiejąc pociągnąć cyngla.
Tak strasznie drżała mu ręka! Ellen była tak bliską majora!
W chwili gdy uciekająca para skryła się po za skałami, które jak olbrzymie izbice zasłaniają podmywaną wciąż podstawę przylądka, Jermyn wyszedł z gęstwiny.
Na jego wzburzonej fizyognomii odbiły się wszystkie wzruszenia tej gonitwy, podczas której każda minuta nowe mu przynosiła udręczenie. Na przedwcześnie zestarzałych jego rysach, widać byłe jeszcze więcej cierpienia niż nienawiści. Od czterech godzin patrzał jak Ellen ramieniem swem podtrzymywała chwiejne kroki jego rywala.
Prześlizgnął się też między skałami, konwulsyjnie ściskając lufę od swej fuzyi.
Dostał się na wybrzeże w chwili, gdy mundur majora zniknął w szczelinie pieczary.
Usta jego uśmiechnęły się gorzko.
— Wiedziałem dobrze, że zdradziła przed nim naszą tajemnicę! — szepnął. — to kocha, ten się oprzeć nie umie. Czyż i ja, nie zdradziłem także, za jednem słowem ust jej!
Oparł kolbę o ziemię, a ręce na lufie. Sztywny wzrok utkwił w otwór pieczary.
— Ona córka królów! — rzekł, — a on nędzny Anglik!
Dreszcz przeszedł po całem jego ciele, jednym skokiem znalazł się przy szczelinie i wślizgnął się niepostrzeżony.
Pełzając przebył wązki korytarz, wszedł po trzech naturalnych schodach wytworzonych w skale i wsunął głowę do galeryi.
W olbrzymiem podziemiu słychać było dobrze rozmowę młodych ludzi. Nie zamieniali czułych zwierzeń w tej chwili.
— Usłucham cię Perćy, — mówiła Ellen. — Za kilka godzin będziesz w Galway i daj Boże by niewinność twoja zwyciężko wyszła wśród podłych zasadzek nienawiści.
— Obecność moja już wystarczy do usprawiedliwienia mnie, — odpowiedział major, — nie lękaj się więc, jutro w południe wrócę do tej pieczary i złożę ci dzięki za poświęcenie, któreś mi okazała od dnia wczorajszego.
— Jakże godziny będą mi się wydawać długiemi, — odpowiedziała Ellen, — ale wola twoja stać się musi. Jak tylko się ściemni, pójdę między skały i przyprowadzę kucyków.
Percy dotknął ustami rękę Elleny.
Jermyn uciekł. Zaczaił się wśród skał o kilka kroków od pieczary i czekał.
We wnętrzu galeryi przestano rozmawiać. Ellen milczała, by dać majorowi czas odpocząć, a że i sama była bardzo zmęczoną, więc cisza i na nią oddziałała. Usnęła.
Mortimer nie poszedł za jej przykładem. Czuł, że siły jego wracają i tłum myśli napływał mu do głowy.
Wszystkie wypadki ostatnich dwóch dni przesuwały mu się w pamięci. Umysł jego był znowu trzeźwy, jak przed ową katastrofą, która go wykoleiła. Dokładnie zdawał sobie sprawę z grożących mu niebezpieczeństw i z środków ratunku jakie mu pozostawały. Znał liczbę i siłę swoich przeciwników, którym ucieczka jego dawała straszną broń w rękę, ale znał także i siłę prawdy, podtrzymanej niezłomną wolą.
Można było napaść na niego, zranić go, ubezwładnić chwilowo, ale złamać, nigdy!
To przekonanie, wzrastające w nim, podniecało jego odwagę. Pilno mu było stanąć wobec przeciwników i zwalczać spiski, które knuła ich nienawiść.
Czekał niecierpliwie nadejścia nocy i zastanawiał się nad samym sobą, dla skrócenia chwili oczekiwania. Myślał znowu o tych dwóch ostatnich dniach. Wszędzie, wśród bezustannie powtarzających się niebezpieczeństw, ukazywała mu się Ellen czuwająca nad nim jak anioł opiekuńczy.
Miłość jego nie była z tych, które się zapalają nagle i pochłaniają serce jak pożar. Była to miłość głęboka, uszlachetniona szacunkiem i godna pięknej duszy Elleny.
Kochał ją, jak powinna była być kochaną, czystą miłością, którą tylko śmierć przerwać może.
I radował się Percy, że jej był winien życie. Był on młody, a aczkolwiek miał umysł poważny i pozytywny, poezya nadziei przenikała doń jednak w pewnych chwilach, odsuwając zasłonę przyszłości, pełną obietnic. Mortimer spostrzegał w dali szczęście w wymarzonym związku, dnie spokojne i pogodne.
Naraz niespokojna myśl wyrwała go z marzeń.
Ellen zwiodła go już dwa razy. Dnia poprzedniego po walce w bagniskach przyrzekła mu, że go zaprowadzi do Galway, a obudził się w nieznanej izbie. Tego samego ranka myślał, że idzie do miasta, a nieznane mu ścieżki, któremi go prowadziła Ellen, zawiodły go do tej dalekiej pieczary.
Jeżeli Ellen chce go raz jeszcze w błąd wprowadzić! Jakąż siłę, jeden dzień opóźnienia może nadać jego zawistnym wrogom.
Noc już była zupełnie zapadła. Wiatr zerwał się silny, czarne chmury pokrywały niebo. Morze z wściekłością rozbijało się o skały; burza rozszalała się wszędzie. Ciemność była tak wielką, że nawet olbrzymie kolumny schodów bazaltowych, nie odbijały się na czarnem tle nieba.
Jermyn trząsł się z zimna w swej kryjówce. Na około siebie na krok niczego widzie nie mógł.
Czekał.
Usłyszał jakiś szelest w stronie galeryi. Nastawił ucha, oko jego usiłowało przeniknąć ciemną zasłonę otaczającą go dokoła.
Ale ciemność była straszna. Jermyn niczego nie był wstanie dojrzeć.
Szelest oddalał się od otworu prowadzącego do galeryi, był to odgłos kroków słabych, postępujących niepewnie wśród nocy. Nie szły one w oznaczonym ściśle kierunku, ale zdawały się szukać drogi.
Jermyn odgadł, iż to była Ellen, idąca po konie, jak to przyrzekła majorowi.
— Nie może znaleźć drogi, — rzekł, — niejednokrotnie zabłądzi wśród skał.
Zamilkł, gdyż i głos kroków ucichł. Brwi mu się zmarszczyły. Zląkł się by Ellen, zatrwożona tą ciemną nocą, nie wróciła się napowrót do galeryi.
Ale w tej chwili wiatr silnie zawiał od morza i rozpędził trochę mgłę i chmury. Jermyn dojrzał cień jakiś, który korzystając, iż się nieco rozwidniło, puścił się dalej pomiędzy skały.
Odgłos kroków ustał. Postać Elleny zniknęła w dali.
Jermyn podsypał prochu w swym muszkiecie i skierował kroki do pieczary.
Dostawszy się do szczeliny, popełzał, jak za pierwszym razem.
Po kilku minutach podniósł się i stanął między dwiema kolumnami.
Słaba jasność panująca na zewnątrz wśród tej nocnej burzy, tutaj niknęła zupełnie. Ciemność była najzupełniejsza, tylko uchem i czuciem można się było kierować tak jak to czynią ślepi.
Jermyn wiedział gdzie się znajduje major, słyszał bowiem głosy rozmawiających, gdy się pierwszy raz wślizgnął do pieczary.
Skierował się też w tę stronę z możliwą ostrożnością. Po kilku krokach usłyszał słaby i regularnie powtarzający się dźwięk. Był to oddech śpiącej osoby.
Jermyn już nie potrzebował szukać.
Jeszcze kilka kroków, a znajdzie się tak blizko majora, że będzie mógł dotknąć go fuzyą.
Zatrzymał się. Zimny pot oblewał mu skronie. Drżącą ręką zaledwie mógł broń utrzymać.
Bóg go nie stworzył zbrodniarzem. W stanowczej chwili brakło mu odwagi.
Ścisnął ręką lufę swej broni. Twarz jego, którą w tej chwili tylko Boskie oko widzieć mogło, rozpromieniła się dzikim, tryumfującym uśmiechem.
Schylał lufę muszkietu. Broń natrafiła na nogi i posuwając się w górę dotknęła piersi....
Tam zatrzymała się. Pierś zadrżała zlekka za dotknięciem stali.
Jermyn uczuł ruch i pociągnął za cyngiel. Strzał padł. Sklepienia z trzaskiem powtórzyły echo. Długie galerye zawyły, a setki tysięcy ich kryształów, zajaśniały przez chwilę.
I znowu nastała cisza i wróciły ciemności, a wśród tej ciszy rozległ się krzyk rozpaczliwy: był to krzyk Jermyna Mac-Diarmid.
— Boże! Boże! — wołał, — pozwól by to był sen tylko. To nie ją ja zobaczyłem! To piekielne światło oszukało wzrok mój. Ja chciałem zabić Mortimera! To Mortimera zabiłem! Mortimera!
Padł na kolana obok trupa. Blask strzału, oświetlając kryształy galeryi, ukazał mu przez sekundę, jakby w świetle słonecznem Ellen, leżącą na swym czerwonym burnusie. To o pierś Elleny oparł był lufę swego muszkietu.
Majora już nie było.
Ale Jermyn nie chciał wierzyć własnym oczom.
Drżącemi rękami dotknął trupa wyciągniętego u nóg jego. Poznał suknie i długie włosy Elleny.
Ukochane imię Elleny zamarło na ustach Jermyna, tchu mu zabrakło w piersi i żaden już dźwięk nie przerywał odwiecznej ciszy kryształowych sklepień.


XXII.
Ruiny zamku Diarmidów.

Długo stała Frania na tem samem miejscu, po odejściu Morrisa Mac-Diarmida. Odgłos kroków jego ucichł już, a Frania nie ruszała się, nie myśląc nawet o otarciu łez, które napełniały jej powieki.
— Nawet mi nie podziękował! — rzekła wreszcie. — Tylko o niej myśli. Mój Bóże!
Coraz większy hałas powstający w więzieniu ocucił ją. Ocknęła się z zamyślenia i wróciła do domu.
W więzieniu powstało straszne zamięszanie; ksiądz przybył przypadkiem zaraz po odejściu Morrisa, Nickolas zaprowadził go do celi skazanego.
Ucieczka została tedy natychmiast odkrytą.
— Kto by się był tego spodziewał, — rzekł poczciwy Nickolas ze swym wiecznym uśmiechem. — Stary Mac-Diarmid wyglądał na takiego poczciwego człowieka, a przytem pijany był jak patryarcha Noe!
W sypialniach i w korytarzach rozległ się niebawem gwar straszny. Więźniowie skorzystali ze sposobności by hałasować, dozorcy robili sobie wzajemnie gorzkie wyrzuty; a srogi Allan, wszystkim bez wyjątku groził szubienicą.
Ale nikomu nie przyszło do głowy przypuszczać nawet, któremi drzwiami więzień wydostał się na wolność. Podejrzywać rodzinę zacnego Jozuego Daws podintendenta policyi londyńskiej! No to trzeba by chyba być szalonym!
Frania zamknęła drzwi od ulicy i przybrała obojętną twarz by módz wrócić do salonu swej ciotki. Gdy weszła, łzy jej już oschły i poważna fizyognomia, miała zwykły spokojny wyraz. Cierpienie swe ukryła w serce.
Jeszcze nie było bardzo późno, ale milordowa Montrath, czując się zmęczoną, prosiła o pozwolenie pójścia spać. Fenella Daws była więc sama i siedziała przed otwartym albumie i z ołówkiem w ręku.
Szukała zręcznego zwrotu stylu, by zaznaczyć w swych no tatkach wizytę milordowej Georgiany Montrath, bez nadawania jednak temu zdarzeniu zbyt wielkiego znaczenia i z tą swobodą właściwą ludziom dobrego tonu.
Fenella, we własnej opinii należała do tonu najlepszego, ale subtelny jej geniusz nie umiał się zdobyć na znalezienie owego szczęśliwego zwrotu. Napisała już i przekreśliła z pół tuzina zdań, pomiędzy niemi następujące:
„Uprzejma wizyta kochanej Georgiany (milordowej Georgiany Montrath, żony Jerzego lorda Montrath, członka izby panów połączonych królestw Wielkiej Brytanii), która zrobiła nam niespodziankę, zaprosiwszy się bez ceremonii na obiad“.
Fenella znajdowała, że zdanie to nie jest dosyć poważne. Podczas gdy szukała innego, Frania przeszła przez salon i udała się do pokoju, w którym nocowała z Georgianą.
Zastała ją dręczoną niepokojem i przygnębioną pod brzemieniem nieszczęść. Frania dobrem słowem usiłowała ją pocieszyć i dodać jej odwagi. Milordowa Montrath usnęła, Frania czuwała.
Piękna w niej była dusza. Modląc się, błagała Boga o szczęście Morrisa i ocalenie Jessy.
Morris w ciągu kilku minut przeszedł przez miasto. Puścił się znowu drogą do Kilkeran, którą już tyle razy przebył. Noc była tak czarna i mgła tak gęsta, że Morris, chociaż znał dobrze okolicę, z trudnością mógł się kierować.
Ciężka atmosfera zapowiadała burzę. Od czasu do czasu, gdy wiatr zawiał od zachodu i rozpędził mgłę na chwilę, w dali ukazywały się światełka w Galway i czerwone latarnie statków stojących na kotwicy w zatoce.
Gdy wiatr ustawał, mgła zbierała się znowu, żaden powiew nie poruszał nieruchomej atmosfery.
Wówczas Morris kierował się już tylko swoim instynktem i jakimś głuchym dźwiękiem, który słyszał przed sobą od chwili wyjścia z miasta i który zdawał się postępować także w kierunku Ranach-Head.
Morris, nie był wstanie określić zkąd pochodził ten dźwięk, trudny do wytłómaczenia o tej porze: był to jakby tętent oddziału konnicy, jadącej kłusem na jakie pół mili przed nim.
Morris gotów był przysiądz niemal, że się nie myli. Co go utwierdzało w tem przekonaniu, to, że chociaż sam biegł szybko, ten tętent dawał się słyszeć zawsze w tej samej odległości, a jeżeli się doń zbliżył, to bardzo nie wiele. Lecz z drugiej strony, jakiż mógłby być powód tej nocnej wyprawy? Regularność powtarzających się dźwięków zdradzała żołnierzy, ale jak przypuszczać, że w chwili, gdy stolica hrabstwa potrzebowała wszystkich obrońców, wysyłano wojska do małego miasteczka Kilherran, którego same odosobnione położenie, zabezpieczało zwykle od wszelkich zaburzeń politycznych?
Prawdę powiedziawszy Morris tak ściśle nie rozumował. Serce jego i umysł zanadto były przepełnione innym przedmiotem, by mógł długo myśleć o owym szumie zasłyszanym wśród ciemności. Szedł wciąż na przód, przyspieszając kroku, jakby chciał w jednej chwili przebyć przestrzeń dzielącą go od narzeczonej.
Był teraz pełen nadziei, nie wolnej jednak od ciężkiej troski. Jessy wyrzuciła swój rękopis, będący ostatnią jej skargą i błaganiem o pomoc, w chwili, gdy już jej wszystkiego brakło.
A wołanie jej przez dwa dni pozostało bez skutku.
Dwa dni, dwa długie dni od czasu, gdy pierwszy raz uczuła dotkliwe udręczenia głodu.
Jakże więc każda minuta była drogą. Morris musiał ją sobie wyobrażać już umierającą i tylko błagał Boga by o kilka chwil przedłużył konanie nieszczęśliwej ofiary.
Wszystko teraz zrozumiał, zrobiło się jasno w owym labiryncie, w którym umysł jego błąkał się jeszcze dnia poprzedniego.
Ów gwar Londynu, o którym wspomniała Jessy, był to szum morza, ów chleb rzucany codzień przez niewidzialną rękę, było to pożywienie, które Pat, w swem mniemaniu, dawał potworowi, chowanemu, według naiwnego przekonania mieszkańców okolicznych, dla zagłady katolików, ukośna strzelnica w więzieniu, wychodziła niezawodnie na sccody Olbrzyma Ranach i chleb wrzucowy przez Jessy, upadł u stóp przylądka.
Wszystko to było prawdą. Ale Morris przyspieszał biegu, bo wszelkie wyjaśnienia nie warte były tyle, ile kawałek chleba, dany w porę biednej zagłodzonej istocie.
Słyszał wciąż i coraz bliżej ów szum, który wziął za tętet oddziału konnicy. Niczego jeszcze nie mógł dojrzeć, gdyż ciemność była straszna, ale pewna okoliczność utwierdziła go w powziętem przekonaniu.
W połowie drogi do Kilkerran, jakiś głos odezwał się tuż za nim wołając: Kto idzie? Jednocześnie dał się słyszeć tętet galopującego jednego konia.
Nikt nie odpowiedział na zapytanie: Kto idzie? które powtórzono głosem silnym i groźnym.
tętet galopu zbliżał się do Morrisa. W chwili gdy zabrzmiał trzeci raz okrzyk: Kto idzie? jeździec przeleciał pędem obok niego i tak blizko, że młodziec mógł rozpoznać czerwony mundur dragonów Jej Królewskiej Mości.
Był to major Percy-Mortimer, dążący do Galway, dla zwalczenia swych przeciwników.
Korzystając ze snu Elleny, wyszedł cicho, pozostawiając ją śpiącą na burnusie.
Jego to chód, czatujący Jermyn słyszał na wybrzeżu.
Ellen nauczyła go gdzie znajdzie konia, pędząc galopem do Galway myślał sobie:
— Jutro powrócę zwycięzcą; będzie szczęśliwą i wśród radości przebaczy mi!
Biedna Ellen!
Morris nie poznał majora.
Oddział jazdy, jadący na przodzie składał się też z dragonów królewskich i był pod dowództwem pułkownika Brazera. Za przewodnika służyła mu Katti Neale, żona Owena, która chciała pomścić swego ojca, zamordowanego przez Molly-Maguires.
Grożąca burza nie pozwoliła dragonom siąść na statek, jak to pierwiastkowo radziła Katti i dla tego jechali do Kilkerran, zkąd można było spostrzed ogień na szczycie Ranach-Head.
Morris przekonawszy się, że miał przed sobą oddział wojska angielskiego, zeszedł z głównej drogi. Puścił się polem idąc w tym samym kierunku co i dragoni.
Przybył jednocześnie z nimi naprzeciwko pałacu Montrath. Burza rozpędziła już mgłę; z czarnego nieba nie spadała kropla wody, ale wiatr dął z coraz większą wściekłością, gnąc odwieczne dęby w parku, jak kłosy.
Pomiędzy drzewami przeświecało jakieś światło od strony ruin zamczyska, a gdy Morris dostał się wreszcie do jednej z długich ulic, ujrzał ogień na szczycie Ranach.
Ścisnął pas koło bioder, wstrząsnął długiemi włosami zesztywniałemi od potu, zrobił młynka swym kijem i puścił się dalej.
Niebawem wyprzedził dragonów. Nie wiedział czy pojadą oni dalej ku przylądkowi, czy też zwrócą się na lewo, wzdłuż parku w kierunku Kilkerran.
Nie wiele go to zresztą obchodziło. On szedł naprzód.
W kilka minut później przechodził koło nowego pałacu, nie rzuciwszy nawet okiem na okna, po za któremi migotały światła w różnych kierunkach.
Wreszcie, po ostatniem wysileniu stanął u stop wieży starego zamczyska. Zatrzymał się chwilę, gdyż już mu tchu nie starczyło. Jakiś głuchy szmer dochodził od strony pałacu Montrath a w powietrzu dał się czuć zapach dymu.
Morris nie odwrócił nawet głowy i wszedł do schronienia Pata.
Nora ta była oświetloną gałęzią sosnową wetkniętą w mur, Morris wchodząc usłyszał żałosną skargę:
— Ach! Mac-Diarmidzie, mój bracie, — wołał głos, — na twoje zbawienie zaklinam cię, zlituj się nad nieszczęśliwym! Związali mnie tutaj w moim domu, sznurami, które mi się w ciało wpiły. Przyprowadzą tutaj potwora.... Boże wielki! cóż ja zawiniłem, że mnie tak ciężko karzesz? To tygrys Morrisie i czuję już jak mi druzgocze kości żelaznemi zębami.
Biedny Pat był rzeczywiście związany i leżał na słomie.
— Gdzie ona? — zapytał Morris, który wciąż o jednem tylko myślał.
— Więc to lwica! — zawołał nieszczęśliwy chłopiec. Jezu Chryste! Matko Najświętsza! Aniołowie święci! zlitujcie się nademną.
Wił się na słomie jęcząc i lamentując. Zęby mu się trzęsły, włosy stawały dębem na głowie. Morris schwycił go za ramie i gwałtownie nim wstrząsnął.
— Gdzie ona? — powtórzył groźnie, — gdzie jej więzienie?
Pat wił się tylko i jęczał.
Morris miał go już schwycić za włosy, gdy nagła myśl przeszła mu przez głowę. Zerwał się szybko i schwyciwszy się obiema rękami za czoło, począł rozważać.
Ktoś widocznie uprzedził go w ruinach, kiedy Pat związany, leżał na słomie. Czy byli to Mac-Diarmidowie? czy też wróg jaki?
Imię lorda Jerzego zawisło na ustach Morrisa, straszna trwoga schwyciła go za serce.
Pochylił się znowu nad Patem, który leżał nieruchomy.
— Czy to lord Jerzy?... — począł badać.
— Ależ tak, złotko moje! — przerwał biedny chłopiec, — to milord, nasz zacny pan i jego plenipotent Crackenwell.
Morris zachwiał się na nogach.
— Gdzie oni są? — zawołał gwałtownym głosem.
— Najświętsza Pan no! alboż ja mogę wiedzieć?
— Którędy wyszli?
Pat wskazał małe drzwi, któremi widzieliśmy go wychodzącego dnia poprzedniego z trzema chlebami owsianemi i z dzbankiem wody.
Drzwi nie były zamknięte, Morris wybiegł niemi.


XXIII.
Walka.

Morris dostał się najprzód do tego wązkiego korytarza, pełnego rumowisk, którym Pat udawał się zwykle na pierwsze piętro sąsiedniej wieży.
Przez chwilę blask gorejącej gałęzi sosnowej oświecał jeszcze drogę, którą szedł Morris, ale po pierwszym zakręcie, ujrzał się pogrążonym w zupełnej ciemności.
Szedł, kierując się tylko swoim kijem.
Ale odkąd się dostał na korytarz, czuł peryodyczne wstrząśnienia, którym towarzyszył jakiś głuchy łoskot. Liczył, że będzie mógł się nim kierować, odgadywał bowiem zkąd pochodził, ale już doszedł do końca korytarza i wszędzie kij jego natrafiał tylko na grube mury.
Stukanie słychać było teraz zaraz pod jego stopami. Już nie miał żadnej wątpliwości, to kirką robiono wyłom w ścianie.
Otwierano grób biednej Jessy.
Ale z korytarza nie było żadnego wyjścia i Morris miał się już wrócić do schronienia Pata, gdy noga jego potknęła się o jakiś otwór.
Schylił się: była to klatka zrujnowanych schodów zastąpionych obecnie drabiną.
Morris szybko i cicho zeszedł po szczeblach.
Dostawszy się na dół, ujrzał jakąś jasność o kilka kroków od siebie. Był to tylko odblask światła, które mu zasłaniał kant muru.
Stąpając ostrożnie zbliżył się aż do tego kantu, po za którym ujrzał dwóch ludzi oświeconych latarnią.
Jeden z nich wsparty na kirce ocierał pot z czoła, drugi rękami oczyszczał gruzy wyłamane z muru przez towarzysza.
Jeden za drugim zajrzeli do wnętrza, oświetlając takowe latarnią.
— Umarła, — rzekł pierwszy, którym był lord Jerzy.
Krew ścięła się Morrisowi w żyłach.
— Nie! nie! — odpowiedział Crackenwell, — widziałem, że się poruszyła. Zaprawdę milordzie, widzę, że nie wiesz o ile kobiety mają twarde życie! Wyr

ał jeszcze dwa czy trzy kamienie i wszedł do więzienia Jessy wraz z Montrathem.
Morris stanął przy otworze.
Jessy leżała na środku komnaty, biada i nieruchoma, ale jeden z chlebów owsianych napół zjedzony, dowodził, że skorzystała ze spóźnionej wspaniałomyślności Pata.
Crackenwell obrócił latarnię na cztery strony, by oświecić wszystkie części więzienia. Montrath śledził wzrokiem za światłem.
Crackenwall ruszył ramionami.
— Trudno przeczyć, — rzekł, — że ten apartament cokolwiek pozostawia do życzenia, ale przyzwyczajenie milordzie! A mała miała czas przyzwyczaić się do niego.
Morris patrzał i przysłuchiwał się. Te zimne barbarzyńskie słowa nie powiększyły gniewu jego. Jeszcze sam nie wiedział jak postąpi. Skupiał siły fizyczne i umysłowe.
Wsunął głowę tylko do otworu wyłamanego przez Crackenwella. Wzrok swój utkwił w Jessy, którą mu milord i jego wspólnik zasłaniali na wpół.
Crackenwell ukląkł i przyłożył rękę do serca uwięzionej.
— Prawdę powiedziawszy, — rzekł, — serce nie bije nazbyt silnie. Zdaje mi się żeśmy zawcześnie przybyli. Poczekawszy kilka godzin jeszcze, uniknęlibyśmy kłopotu szukania dla małej nowego schronienia.
Posunął ręką po wychudzonej piersi Jssy i doszedł aż do szyi. Głowa biednej dziewczyny była w tył wywrócona, Crackenwell długiemi swemi palcami otoczył kark jak pierścieniem. Spojrzał się lordowi Montrath prosto w oczy.
Latarnia stojąca na ziemi oświeciła twarz jego na której można było wyczytać dyabelskie pytanie.
Morris wytężył wzrok, gotów skoczyć każdej chwili.
Jessy za dotknięciem ręki plenipotenta, otworzyła oczy, lecz wnet je zamknęła przestraszona.
— Nie, nie, — szepnął lord Jerzy z przestachem, — jeżeli ją chcesz zabić Robercie, to czekaj aż ja wyjdę.
Crackenwell uśmiechnął się z pogardą. Palce jego ściskały się coraz bardziej koło szyi Jessy, która jęknęła żałośnie.
Morris dostał się do wnętrza izby i stanął przed dwoma zbrodniarzami. Nie miał innej broni prócz swego kija, a lufy dwóch pistoletów błyszczały za pasem u Montratha.
Crackenwell pierwszy usłyszał kroki Morrisa.
— Pat, nikczemny łotrze! — zawołał, — jak śmiesz szpiegować twoich panów. Strzel do niego milordzie! Zabij go jak psa, albo zostaniemy na jego łasce!
Powstał szybko puściwszy szyję Jessy, która zrobiła wysilenie by powstać i oparła obie ręce o ziemię. Skierował światło latarni na mniemanego Pata, Montrath odwiódł kurek od pistoletu.
Zamiast Pata ujrzeli obydwaj z osłupieniem wysokiego mężczyznę, który szedł z głową wzniesioną do góry i pewnym krokiem.
Crackenwell zaklął i wydobył długi nóż, który miał za pasem.
Montrath był podłym, tylko wobec wspomnienia o swej zbrodni. Groźby wspólników czyniły z niego tchórza. Wobec niebezpieczeństwa odzyskał męzką zimną krew.
A że jak każdy dżentelmen, strzelał dobrze z pistoletu, wymierzył prosto i śmiało w piersi intruza i pociągnął za cyngiel. Strzał padł, ale w chwili gdy proch zapalał się, zaświstał kij Morrisa i szybko mignął w powietrzu.
Kula zgniotła się o kamienną ścianę.
Broń wypadła z ręki milorda, która strzaskana zwisła wzdłuż biodra.
— Nie bierz drugiego pistoletu milordzie, — rzekł rozkazującym tonem młodzieniec, — albo zginiesz natychmiast.
Na odgłos strzału, Jessy, zbyt osłabiona, padła znowu na ziemię, jęknąwszy głęboko. Zamglony wzrok jej nie poznał Morrisa.
Crackenwell przeciwnie, poznał go dobrze i schylił głowę, skrzyżowawszy ręce na piersi.
— Milordzie, — rzekł, widząc że Montrath mimo zakazu sięga po pistolet, — masz tylko już jedną rękę, nie próbuj stawiać oporu. Mamy do czynienia z Morrisem Mac-Diarmidem i dyabeł wie kto go tu przysłał. Najlepiej teraz jest zastosować się do jego woli.
— Jest nas dwóch przeciw jednemu! — zawołał Montrath wyciągnąwszy na pół pistolet z za pasa.
Morris trzymał kij wzniesiony.
Crackenwell rzucił się na Montratha i powstrzymał go.
— Wstrzymaj się milordzie! — rzekł, — czterech ludzi nie podoła Morrisowi Mac-Diarmid. Walka skończona, kapitulujemy.
Montrath opierał się czas jakiś, potem spuścił oczy i stał zachmurzony i nieruchomy.
Morris namyślał się przez chwilę. Ci dwaj ludzie byli na jego łasce, a głos rozsądku go uprzedzał, że jak ich wypuści, to mogą stać się bardzo niebezpiecznymi.
Ale Jessy leżała bez zmysłów na zimnej podłodze.
Blada i wychudzona twarz jej, zdradzała wycieńczenie po tak długiej męce.
Jedna chwila zwłoki mogła stać się dla niej zabójczą.
Morris odebrał bez oporu pistolet lordowi Montrath i zatknął go za swój pas. Potem, nie wyrzekłszy ani słowa, wskazał palcem otwór w murze, wykuty przez Crackenwella.
Pan plenipotent nie kazał sobie powtarzać dwa razy niemego rozkazu. Pociągnął za sobą lorda Jerzego aż do otworu, po za którym znikli niebawem.
Znalazłszy się po drugiej stronie muru odetchnął z zadowoleniem.
— Jesteśmy zgubieni, — rzekł Montrath.
— Nie jeszcze, — odrzekł Crackenwell. — Mogło to być przed chwilą, gdybyśmy byli pod maczugą tego dzikiego dyabła. Lecz teraz.... Ale wydobądźmy się ztąd przedewśzystkiem, gotów się jeszcze namyśleć i wciąż mi się zdaje, że nam następuje na pięty.
Morris został się w więzieniu obok zemdlonej Jessy. Bicie jej serca były tak słabe, że ich ręka Morrisa nadaremnie szukała. Widząc ją tak nieruchomą, zlodowaciałą i zsiniałą, sądził, że umarła i straszna rozpacz go ogarnęła.
Czyżby po to tylko przybył, by być obecnym jej konaniu?
On, który na drodze do Kilkeran wyprzedził dragonów, wyrzucał sobie gorzko, że szedł za wolno.
Na chwilę jego siły tak opadły, że nie był wstanie podnieść Jessy by ją zanieść na łóżko. Ciężar wynędzniałej istoty był jeszcze za wielki dla jego ramienia, osłabionego trwogą i zwątpieniem.
Wreszcie pod drżącą ręką położoną na piersi Jessy, uczuł słabe bicie serca.
Tchu mu zabrakło, tak wielką była jego radość, zwrócił ku niebu oczy napełnione łzami wdzięczności i błagał Boga o przebaczenie, że zwątpił o Jego miłosierdziu. Odwaga wróciła mu naraz. Uczuł się silnymi Podniósł Jessy z ostrożnością, z jaką nigdy matka nie unosiła swego niemowlęcia, złożył ją zwolna na łóżku i pobiegł umoczyć chustkę w zimnej wodzie.
Zwilżył nią skronie i czoło Jessy.
Jednocześnie, zdjąwszy swe szaty, rozgrzewał niemi zdrętwiałe ciało biednej dziewczyny. Jakże była ona zmienioną! jak cierpienie wyryło swe znamię na jej policzkach! Wieleż długich i srogich udręczeń wypisanych było na tem czole! Ale mimo to, jakże była piękną jeszcze, ile słodyczy wśród śladów męczeństwa!
Rozgrzewała się powoli. Morris pochylony nad twarzą narzeczonej, uczuł lekki powiew. Był to oddech Jessy.
Serce młodzieńca gwałtownie zabiło.
Oddech stawać się coraz silniejszy! podnosił piersi, usta się otworzyły; biedne rączęta, na których pod przezroczystą skórą, widać było niebieskie żyłki, poruszyły się zlekka. Morris był tego pewnym.
Matko Najświętsza i Chryste Jezu! ileż modlitw dziękczynnych przyrzekał, ileż obfitych motków konopi miało zostać zawieszonych u świętych sklepień w parafialnym kościele w Knockderry!
Jessy wracała do życia. Lekki rumieniec zabarwiał powoli na jej lica.
Morris przyglądał się jej, śledząc z radością za postępem powrotu znaków życia.
Ale naraz twarz uśmiechnięta zachmurzyła się. Zapomniał o milordzie i o jego plenipotencie!
Wspomnienie o nich przyszło mu nagle na myśl, odwrócił głowę ku otworowi, jakby się spodziewał, że ujrzy zjawiającą się wrogą postać.
Niczego nie zobaczył i cicho było na korytarzach.
Z ust Jessy wydobył się dźwięk jakiś. Morris odwrócił się żywo. Znowu zapomniał o swej obawie.
Radość jego była szaloną. Jessy poruszyła się na łóżku i otworzyła piękne swe oczy. Patrzała na Morrisa, jak gdyby spodziewała się ujrzeć po przebudzeniu jego twarz ukochaną. Zarzuciła mu ręce na około szyi, uśmiechnęła się i pocałowała go. Długo trzymali się w uścisku. Słów im brakło.
Morris zerwał się nagle i schwycił pistolet. Usłyszał jakiś głuchy gwar od strony, gdzie było schronienie Pata.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Montrath i Crackenwell wyszedłszy z więzienia, [wdrapali się na górę po tej drabinie, którą Morris dostał się na dół. Gdy się znaleźli w ciemnym korytarzu, Crackenwell stanął.
— Możemy teraz porozmawiać, — rzekł. — Jeżeli kto tu przepadnie, to ta dzika bestya.
— Nie rozumiem cię, — odpowiedział Montrath, któremu ból w złamanej ręce, wyrywał od czasu do czasu z piersi jęk żałosny.
Crackenwell ruszył ramionami.
— Powiadam, — rzekł, — że tak jak rozwaliliśmy mu dzisiejszej nocy, tak samo możemy założyć deskami tę klatkę schodową i zasypać je ziemią.
— Aa!... — rzekł lord.
— Wyciągniemy drabinę, — mówił dalej z zimną krwią plenipotent, — to tej dzikiej bestyi przetnie komunikacyę, a nam zostawi więcej swobodnego czasu do działania. W pół godziny zatkam otwór tak dobrze, że wszyscy Mac-Diarmidowie razem połączeni nic tu nie poradzą.
Schylił się i schwycił za oba drągi drabiny, usiłując ją podnieść. Było to jednak zadanie przechodzące jego siły, a lord Jerzy, który już tylko władał lewą ręką, nie mógł mu przyjść z pomocą.
— Wolałbym byśmy to sami we dwóch zrobili, rzekł plenipotent z pewnem nieukontentowaniem, ale wśród lokai Waszej Wielmożności znajdzie się nie jeden, który nam chętnie dopomoże. Zaopatrzymy się również w broń, gdy wszystko trzeb a przewidzieć. Teraz bowiem rzucamy na stół naszą ostatnią kartę. Chodźmy.
Skierowali kroki ku schronieniu Pata, było to bowiem jedyne wyjście z tej strony.
Na odgłos ich kroków, nieszczęśliwy chłopak ukrył głowę w słomie i odmówił De profundis na własną intencyę.
Crackenwell i Montrath przeszli, nie zwróciwszy na niego uwagi. Wyszli za próg. Ale znalazłszy się na dworze, krzyknęli obydwa i stanęli w osłupieniu.
Olbrzymia jasność oświetlała okolicę, zabarwiając na czerwono liście w parku. Całe niebo zdawało się być w ogniu.
— To pałac się pali! — rzekł Crackenwell.
Lord Jerzy nie zdążył odpowiedzieć.
Pięć czy sześć czarnych postaci ukazało się w jasnej przestrzeni znajdującej się między niemi i pałacem. Zanim nawet mogli pomyśleć o ucieczce, zostali otoczeni przez ludzi, osłoniętych płócienemi maskami.
Wśród ludzi tych rozległ się krzyk radosny.
— Trzymamy ich! trzymamy! — wołano. Teraz ruszajmy do galeryi Olbrzyma.
W mgnieniu oka Montrath i jego plenipotent, zostali silnie związani i ludzie z płócienemi maskami uprowadzili ich w kierunku gorejącego pałacu.


XXIV.
Grób olbrzymi.

Było to powtórzenie na wielką skalę sceny rozpoczynającej niniejsze opowiadanie. Montrath, ów piękny pałac, był pastwą płomieni. Straszny pożar, podniecany gwałtownym wiatrem wiejącym od morza, objął jednocześnie wszystkie części pałacu.
Dzieło zniszczenia było dokonane wprawnemi rękami. Z szatańską przewrotnością przedsięwzięto wszystkie środki, nie było już w całym gmachu jednej ściany, któraby nie była okopconą i zajętą przez ogień. Olbrzymie płomienne języki wydobywały się przez okna. Już wzdłuż dymiącego dachu biegały płomyki, to gasnąc, to znów się zapalając, rzekłbyś, że zwycięzki żywioł, igra tu ze swą ofiarą.
Ale ogień wzrastał i szerzył się, pomiędzy belkami unosiły się wysokie kolumny gorącego dymu. Pałac mimo grubości swych wyniosłych ścian u egał wszędzie sile pożaru podniecanego wichrem. Był to już tylko stos olbrzymi, zachowujący jeszcze formy architekturalne, ale ogarnięty od spodu do szczytu płomieniami, które wiatr unosił, rzucając niemi na wszystkie strony ja krozpuszczonemi włosami.
Tutaj, tak jak i u Łukasza Neale, stał na około pożaru rozwinięty szereg nieruchomych widzów, którzy na to tylko tam się być zdawali, by niedopuścić wszelkiego ratunku do gorejącej budowli.
Byli to sprzysiężeni Molly-Maguires, podpisujący lordowi Jerzemu: Pokwitowanie o północy.
Od chwili gdy zmrok zapadł, palił się sygnał na szczycie Banach-Head. Wielu ze spiskowców, pozostało głuchymi na to wezwanie, wrażenie po przegranej w bagniskach, jeszcze w ich umysłach się nie zatarło, ale Molly-Maguire jest dobrą matką, która nie psuje swych dzieci, członkowie tajnych stowarzyszeń w Irlandyi, boją się niemal tyleż siebie samych, ile otwartych swych przeciwników, żołnierzy Jej Królewskiej Mości.
Niektórzy stawili się przez ciekawość, większa część przez obawę; inni wreszcie, gdyż byli równie zaślepieni jak odważni i w swem przekonaniu spełniali święty obowiązek.
Tym razem, Mac-Diarmidowie własnemi rękami zapalili ogień na szczycie Banach-Head. Rzecz chodziła o ich własną sprawę. Podpalenie pałacu miało za cel schwytanie lorda Montrath i jego wspólników i zmuszenia ich do wyjawienia gdzie ukryli Jessy O’Brien. Przed opuszczeniem Galway, synowie starego Milesa udali się na przedmieście Claddagh i porozumieli się tam z poczciwym królem Lew i jego dzielnymi majtkami.
Mieszkańcy z Corrib i z Knockderry, z Kilkerran i z Connemara, schodzili się po kolei do przylądka Banach. Olbrzym Mahony nie dał się wyprzedzić innym, chociaż tego samego wieczora zaniósł na swych plecach starego Milesa Mac-Diarcnida od drzwi więzienia w Galwaya, aż do folwarku Mamturh.
Złożył uśpionego starca na łóżku Owena i wypił dzbanek potenu. Następnie puścił się w drogę z powrotem wywijając swym ogromnym kijem.
Gdy przybył na wybrzeże, był jednak trochę zadyszany; ale namiętnie lubił swoje powołanie, jak tylko się dowiedział, że wypadnie znowu zapalić kaganiec, nabrał zaraz ochoty.
Około jedenastej wieczorem, spiskowcy przesunęli się przez krzaki sąsiadujące z pałacem i przeskoczyli przez kratę od parku. Podpalacz, odpocząwszy widocznie, wyłamał drzwi pałacu kilkoma uderzeniami siekiery. Wówczas rozpoczęła się scena gwałtu i dzikiego tryumfu, nikt już nie miał strachu, upojenie zemsty, ogarnęło najmniej śmiałych.
W mgnieniu oka, wrzeszcząca i rozkiełznana tłuszcza przebiegła cały pałac od piwnic aż do strychu. Szukano Montratha, Crackewella i Maryę Wood. Znaleziono tylko tę ostatnią, śpiącą przy butelce z arakiem. Gdy ją schwytano, nie okazała ani zdumienia ani obawy. Nie pytała nawet jakim sposobem ten tłum dostał się tutaj o tej godzinie. Tylko gdy jeden z napastników, chciał się zaznajomić z jej butelką, Marya wyskoczyła z łóżka i pięścią odepchnęła zuchwalca, butelka pozostała w jej posiadaniu, wsadziła ją pod pachę i poszła ze zwycięzcami, nie stawiając oporu.
Lord Jerzy i jego plenipotent gdzieś zniknęli. Nikt w pałacu nie wiedział dokąd się udali, a przestraszeni lokaje, którzy na pierwsze wezwanie pootwierali swoje pokoje, nie umieli objaśnić, gdzie się ich pan mógł ukryć.
— Podpalmy pałac, — zawołał Mahony, — jeżeli siedzą w jakiej dziurze, to dym ich wykurzy!
Myśl ta podobała się wszystkim i jednogłośnie zawołano:
— Podpalmy pałac!
W kilka minut później rzeźbione boazerye wiły się i trzaskały a szyby w oknach pękały za gorejącemi ubrankami. Nic nie pozostało ze wszystkich wspaniałości pałacu Montrath. Jednocześnie podpalono wszystkie piętra i wszystkie pokoje.
Z pięknych mebli francuskich pozostał tylko popiół, obrazy mistrzów ginęły w płomieniach, wszystko zgorzało, nawet elegancki romansik biednej milordowej Montrath.
Sprzysiężeni wynieśli się, uprowadziwszy z sobą Maryę Wood, jej czterech lokai i całą służbę lorda Montrath.
Jak zwykle otoczyli rzędem palący się pałac. Tym razem nie tylko dla tego, by przyglądać się swemu dziełu, ale byli przekonani, że lord Jerzy ukrył się wraz z swym plenipotentem w pałacu i czekali aż obaj wyjdą.
Przy bramie, naprzeciw alei, umieszczono więźniów pod strażą Mac-Duffa i kilkunastu włościan z Knockderry. Pomiędzy więźniami znajdował się jeden, który nie pochodził z pałacu. Według swego zwyczaju, sędziowie z Galway nie troszczyli się już o Giba, jak skoro po złożeniu świadectwa, już im nie był potrzebnym. Zaś sprzysiężeni, także według zwyczaju, czynili co tylko było w ich mocy, ażeby schwytać Giba, nie dla tego, że był krzywoprzysięzcą, ale że zdradził stowarzyszenie.
W Irlandyi panuje przekonanie, że Ciocia Molly-Maguire wszystko widzi.
Gib ukrył się jak mógł, czekając na spełnienie przyrzeczeń Jozuego Daws. Molly-Maguire znalazła go i siedział teraz związany na murawie, między dwojgiem swych dzieci.
Nie mówił ani słowa, był jakby ogłupiały z rozpaczy.
Mała Su i mały Paddy płakali przez całą drogę, teraz łzy im już oschły i spoglądali w osłupieniu na gmach w płomieniach.
Ale pewnie nie bawili się tyle co Marya Wood! Marya Wood trzęsła się z radości, klaskała i śmiała się na całe gardło. Żałowała tylko, że nie urządziła sobie wcześniej tego pociesznego widowiska.
Tymczasem Michey i jego bracia nadaremnie wyczekiwali na ukazanie się lorda Jerzego. Niepodobna było go odnaleźć i cel wyprawy był dla nich chybiony, gdyż Marya Wood badana w pierwszej chwili, ruszyła tylko ramionami, odmówiwszy wszelkiej odpowiedzi.
Pożar już był tak ogarnął cały gmach, że nie można było przypuszczać, by jakakolwiek żywa istota, w nim pozostała jeszcze.
Michey i jego bracia usunęli się na stronę i naradzali między sobą.
Wtedy to ujrzeli dwóch ludzi wychodzących z ruin zamku Diarmidów.
Michey natychmiast poznał lorda. Pobiegł naprzód a bracia za nim. Montrath i Crackenwell zostali schwytani. Wielka była radość w obozie sprzysiężonych.
— Do galeryi Olbrzyma! Do galeryi!
Wszystkim tym ludziom tak długo gnębionym nędzą, pilno było widzieć, upokorzonego i leżącego u nóg ich, owego chciwego pana, który wczoraj jeszcze ogładzał ich, w ich biednych chatach. Mieli przytem wydać sąd na zdrajcę, zgromadzenie zapowiadało się wspaniale i na długo miało pozostać w pamięci.
Sprzysiężeni, rozwinięci w łańcuch na około pałacu, zaczęli się zbierać w gromadki by odejść główną aleją. Zanim jednak ruszyli, rzucili jeszcze raz okiem na pałac.
Olbrzym Mahony wystąpił z szeregu i poszedł ku zgliszczom. Przez chwilę, olbrzymia jego postać odbijała czarno na czerwonem tle pożaru.

Stanął przed główną bramą i wsadził w ziemię długą tykę, którą trzymał w ręku. Na szczycie tej tyki przybitą była tablica z owym złowieszczym napisem, którym Molly-Maguire zwykli ogłaszać dokonaną zemstę. Czytano na nim wielkiemi literami:
POKWITOWANIE O POŁNOCY!

Działo się to w chwili, gdy Morris uszczęśliwiony, śledził na twarzy swej narzeczonej postępy powrotu do życia, a to o kilka kroków ztamtąd pod ruinami starego zamku.
W folwarku Mamturh stary Miles spał jeszcze pod wpływem opium zażytego gdy wznosił ostatni toast, podczas własnej stypy obchodzonej w więzieniu w Galway. Spał głęboko w pustem mieszkaniu. Zamiast licznej rodziny, która kwitła niedawno pod jego dachem, pozostała pod nim tylko biedna dzieweczka, w żyłach której nie było i jednej kropli królewskiej krwi Diarmidów.
Peggy czuwała drżąca w opustoszałej sali. Czekała na Ellen, swą ukochaną panią, na sześciu młodzieńców, których lubiła i na Katti, poczciwą żonę Owena, która jej w codziennej pracy dopomagała.
Ale nikt nie wracał, ani szlachetna Ellen, ani sześciu Diarmidów, ani Katti!
Katti była w tej chwili czem innem zajętą.
Dragoni królowej, których Morris spotkał tej nocy, nie skręcili na lewo przy parku Montrath, by się przespać w małem miasteczku. Oni także spostrzegli ogień zapalony na szczycie Ranach-Head.
Nie było czasu na odpoczynek. Pułkownik Brazer kazał im poschodzić z koni i poprowadzić ich ku przylądkowi, nakazawszy milczenie w szeregach. Katti szła pomiędzy nimi, milcząca też i zasępiona. Usiłowała myśleć o swym ojcu zabitym, by sobie dodać odwagi, ale za każdym razem gdy przywoływała na myśl Łukasza Neale, to obraz Owena stawał jej przed oczy.
Dragoni przeszli o 300 kroków od pałacu Montrath, który wówczas jeszcze nie gorzał i dostali się na stromą ścieżkę, prowadzącą ze szczytu góry na wybrzeże i do pieczar Muyr. Raz już widzieliśmy Pata schodzącego po tej trudnej drodze, ale Pat zdjął swoje drewniane obuwie i był dzieckiem tych gór.
Dragoni, w swych ciężkich butach, nie jednokrotnie poślizgnęli się i darli sobie ręce o ostre skały. Nie widzieli nic wśród nocy, tylko czarną przepaść pod nogami.
Ale los im sprzyjał. Drogę, której by może nie przebyli w biały dzień, przebyli szczęśliwie wśród ciemności, kryjących im większą część niebezpieczeństwa.
Przybyli do stóp góry.
Było to w chwili, gdy sprzysiężeni, w celu zajęcia pałacu Montrath zbierali się wśród skał by pójść główną aleją. Brazer i dragoni zauważyli tylko jakiś ruch i słyszeli głuchy szmer. Ludzkie postacie przesuwały się w cieniu i wszystko zniknęło. Sprzysiężeni obeszli przylądek.
— Gdzie jest wejście do galeryi? — zapytał Brazer Katti.
Katti wskazała palcem szczelinę. Czterej dragoni poszli na zwiady i wrócili oświadczając, że nie słychać wewnątrz żadnych głosów.
Na lewo od kolumn Ranach, znajdowało się wklęśnięcie podobne do tego, jakie posłużyło Jermynowi przed kilkoma godzinami, gdy czyhał na wyjście Elleny. Brazer ukrył się w tem wklęśnięciu wraz ze swym oddziałem, gdzie był dobrze zasłoniętym, chociażby w noc jasną i księżycową.
Dragoni czekali i czekali długo.
Żywa dusza nie pokazywała się na wybrzeżu. Morze szalało o kilkaset kroków od nich a zimny wiatr ścinał im kości.
Gdy burza ustawała, zdawało im się, iż słyszą jakąś wrzawą po drugiej stronie przylądka. Wydawało im się też czasami, że niebo pokrywa się jakąś krwawą łuną ponad ich głowami, jakgdyby zorza północna zabarwiła ogniem chmury.
Nie mógł to być ogień ze szczytu Banach, który już gasł w tej chwili i tylko przyćmione rzucał blaski.
Godziny mijały, Brazer zaczynał rozpaczać.
Wreszcie na skraju przylądka zajaśniało światło wśród skał. Dragoni cofnęli się wstrzymując oddech.
Tylko Brazer i stojąca przy nim Katti wysunęli głowy ostrożnie, by się przyjrzeć przybywającym.
Na ich czele szedł olbrzym Mahony, wstrząsając zapalonym kagańcem ponad głową.
W cieniu za nim szły liczne grupy, wszystkie dążyły ku szczelinie.
Mahony zatrzymał się o trzydzieści kroków od wejścia i podniósł kaganiec jak gdyby chciał dobrze się przypatrzyć po kolei każdemu z członków stowarzyszenia.
Raz kaganiec jaśniał wznosząc do góry swój barwny płomień, to znowu wiatr nim szamotał i światło było przyćmione. Gdy płomień się podnosił, Katti, której cała dusza we wzroku utkwiła, rozpoznawała pod płócienną maską unoszoną przez wiatr, znajome twarze majątków z Claddagh i rolników z Corrib lub z Knockderry. Serce jej biło radośnie, nie widziała bowiem ani Owena, ani żadnego z jego braci.
Więc prawdę jej powiedział u stóp krzyża Ś-go Patryka na szczycie góry. Pomści zatem ojca i wróci do męża, który śpi spokojnie w domu Mac-Diamidów.
Tłum postępował wciąż. Pozostało tylko kilka grup, które przeszły z kolei obok Mahoniego. Została wreszcie tylko jedna. Składała się z czterech wysokich mężczyzn, przyodzianych w opończę.
Serce Katti zabiło silnie w piersi. Wychyliła głowę z po za skały.
Czterej mężczyźni zabierali się wejść w szczelinę, trzech z nich już weszło. Wiatr zawiał. Płócienna maska czwartego podniosła się. Z piersi Katti wyrwał się krzyk rozdzierający. Młoda kobieta wybiegła pozostawiwszy szmat ubrania w ręku Brazera, który usiłował ją zatrzymać.
— Owen! Owen! — wołała.
Katti wbiegła w szczelinę, zanim Mahony zdążył ją zatrzymać.
— Ognia! — zakomenderował Brazer swoim dragonom.
Podpalacz usłyszał komendę i podniósł kaganiec by oświecić wybrzeże. Rozległy się strzały. Olbrzym padł ciężko na ziemię, na poprzek szczeliny.
Wewnątrz powstał wrzask straszny.
Dragoni wyszli z kryjówki i ustawili się w szeregach po obydwóch stronach otworu.
Przez kilka minut jeszcze rozlegały się strzały; gdyż sprzysiężeni ukazywali się u wyjścia i próbowali ratować się ucieczką.
Szczelina niebawem zatkała się trupami.
Strzały ucichły i nastała cisza. Dragoni stali w szeregach z bronią u nogi.
Od czasu do czasu gwar wzrastał wewnątrz pieczary i cichł znowu. Nikt już nie próbował wychodzić!
Po godzinie oczekiwania jeden z żołnierzy wszedł do wnętrza i wezwał sprzysiężonych by się poddali, pod karą śmierci. Nikt nie dał odpowiedzi, tylko przez otwór wydostało się echo jakoby potężnego śmiechu.
Oblegający złożyli radę. Niepodobieństwem było zaatakować spiskowców w ich schronieniu, a czas uciekał. Ponad ponurem morzem, już zaczynało świtać.
— Trzeba raz z tem skończyć, — rzekł Brazer.
Chorąży Dickson, wezwany przez przełożonego, otrzymał od niego rozkaz na ucho.
Oddział rozdzielił się na dwie części. Dickson z jedną częścią poszedł drogą, którą przybyli sprzysiężeni i skierował się ku alei Montrath.
W pół godziny później wrócił, przynosząc wiadomość o pożarze pałacu, którego mieszkańcy musieli zapewne zginąć w płomieniach.
Każden z dragonów jego oddziału niósł kilka pęczków faszyny.
Brazer kazał oczyścić szczelinę z zawalających ją trupów. Jeden z żołnierzy stanął znowu przed otworem i wezwał oblężonych do poddania się.
Nic nie odpowiedziano, ale w ciemnym korytarzu błysnął płomień i żołnierz padł rażony kulą.
— Podpalić faszyny! — rzekł Brazer. Żołnierze spełnili rozkaz i pierwszy zapalony pęczek został rzucony w otwór.
Przeciągły śmiech rozległ się w galeryi.
Pęczek faszyny zgorzał, z zielonego drzewa wydobywał się gęsty dym, który gwałtowny wicher wiejący od morza pchał cały do jaskini.
Na dworze było coraz jaśniej. Drugi pęczek zastąpił pierwszy, a gdy raz ognisko rozpaliło się, rzucono weń pęczki za pęczkami, które się wszystkie zatliły.
Z otworu prowadzącego do pieczary, napół zatkanego gorejącym stosem, wydobywały się tylko głuche szmery, wśród których już nie było słychać wybuchów śmiechu.
Szmery niebawem zamieniły się w jęki i te rozlegały się straszne, rozpaczliwe.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Słońce weszło i ukazało się po drugiej stronie przylądka.
Stary Mac-Diarmid zbudził się ze swego długiego snu. Pod wpływem umysłowej apatyi, pozostającej zawsze czas jakiś po zażyciu opium, usiadł na łóżku, nie przyjrzawszy się nawet otaczającym go przedmiotom, jak gdyby nic nie było zaszło od dnia, gdy się poraź ostatni pod tym dachem obudził.
Ale gdy się już zabierał wstawać, wzrok jego padł na przedmiot leżący na ziemi, na widok którego cofnął się, jak gdyby nastąpił na żmiję. Przedmiot ów, który na nim wywarł takie wrażenie, był to kawał kwadratowy czarnego płótna, z dwiema tasiemkami przymocowanemi do rogów. Była to maska biednego Dana, którą bracia zapomnieli zniszczyć.
Starzec schylił się zwolna i schwycił ją konwulsyjnym ruchem. Obejrzał się z trwogą na wszystkie strony i schował ją w zanadrze.
Peggy, przygotowała jak zwykle rodzinną wieczerzę. Miles usiadł na swem miejscu. Wzrok jego obiegł na około stołu.
Nie dotknął skromnej strawy postawionej przed nim. Nie wyrzekł ani słowa. Czekał.
Około południa drzwi folwarku otworzyły się wreszcie. Wszedł Morris podtrzymując chwiejącą się Jessy.
— Gdzie są moi bracia? — zapytał Peggy.
Peggy nic nie odpowiedziała.
— Gdzie Katti i szlachetna Ellen?
Mała dziewczyna pokręciła głową płacząc.
Morris zbliżył się do ojca i chciał go wziąć za rękę.
Starzec usunął ją.
— Dla czego dom Mac-Diarmida jest pusty? — zapytał ponurym głosem.
— Zaraz wrócą, — wyszeptał Morris z trudnością, panując nad własnym niepokojem.
— Kto wie? — rzekł starzec, spoglądając na Morrisa dziwnym wzrokiem. — Już może wczoraj Natty, Dan i Jermyn nie żyli. Nie kłam Mac-Diarmidzie, gdyż wszystko odgadłem.
Morris otworzył usta by odpowiedzieć. Rozkazujący giest ojca wstrzymał go.
Ten zaś wyjął z zanadrza płócienną maskę, znaną dobrze sprzysiężonym.
Morris na widok tego oskarżającego dowodu, spuścił oczy.
Starzec wstał.
— Wracam do Galway, — rzekł, — gdyż biedny Gib miał słuszność: to Mac-Diarmid zabił Łukasza Neale! Krew Mac-Diarmida powinna za tę zbrodnię odpokutować!
— Ojcze! Ojcze mój! — zawołał Morris, padając na kolana.
— Jeżeli twoi bracia wrócą, — mówił dalej stary Miles, — powtórz im moje słowa. Nie mam już synów. Żywych czy umarłych, przeklinam Molly-Maguire jako wrogów Irlandyi!
Starzec skierował kroki ku drzwiom, Morris chwycił się szat jego, Jessy uklękła przed nim, usunął ją zlekka i brutalnie odepchnął Morrisa.
— Zabraniam ci iść za mną, — rzekł przechodząc przez próg.
Pewnym krokiem zeszedł z góry i udał się prosto do miasta.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Burza ucichła. Słońce u szczytu swej dziennej drogi złociło szczyty skał sterczące nad powierzchnią morza w pobliżu przylądka Ranach.
Brazer i dragoni stali wciąż na tem samem miejscu. Faszyny tliły się, a czarny dym wydobywający się z nich zakrywał wejście do pieczary jakby śmiertelnym całunem.
Przez otwór jaskini wydobywały się coraz już słabsze jęki.
Brazer był blady i siwe włosy stawały mu na czole, ale upierał się przy swem okrutnem postanowieniu, a żołnierze ze wstrętem wykonywali jego rozkazy.
Morze było jeszcze burzliwe. Fala uderzała o skały pozostawiając pas białej piany na wybrzeżu.
Stos zaczął gasnąć.
Brazer sam pchnął nogą pęczek faszyny i nastawił ucha przysłuchując się słabnącym coraz bardziej jękom wydobywającym się z pieczary.
Dickson i inni oficerowie odwrócili głowy ze wstrętem. Ruch ten zwrócił ich oczy na morze, gdzie spostrzegli rządowy statek płynący w kierunku przylądka, z rozwiniętemi żaglami.
Na pokładzie tego statku z łatwością rozpoznać było można stojącego oficera, przybranego w świetny mundur dragonów Jej Królewskiej Mości.
Statek zarzucił kotwicę w tem samem miejscu, w którem, dwoma dniami wprzódy, zatrzymał się parowiec Maryi Wood.
Spuszczono czółno do morza i oficer zajął w mem miejsce z wioślarzami.
— Albo mnie oczy mylą, — szepnął porucznik Peters, — albo widzę tam majora Percy-Mortimera.
Brazer usłyszawszy to nazwisko podniósł głowę i zwrócił oczy na szalupę zbliżającą się szybko.
— Do stu tysięcy kartaczy! — krzyknął, — czyżby ten zdrajca przybywał bronić swoich dobrych przyjaciół. Rozdmuchać ogień, niech widzi, że my czasu nie tracimy!
Czarny kłąb dymu wzniósł się wzdłuż kolumn Olbrzyma.
Na szalupie, Percy-Mortimer dawał znaki szarfą.
— Baw się! baw się! — mruknął Brazer, — zaprowadzimy cię związanego do miasta, by nam nikt nie zarzucał żeśmy z sobą więźniów nie przyprowadzili.
Szalupa przybiła do brzegu. Percy wyskoczył i poszedł naprzód podtrzymywany przez jednego z wioślarzy, gdyż z trudnością mógł się poruszać.
Gdy go już usłyszeć było można, dał rozkaz żołnierzom zgaszenia ognia.
Dragoni spojrzeniem badali pułkownika Brazera, który ruszył ramionami i uśmiechnął się wzgardliwie.
— Dorzucić faszyn do ognia! — rzekł.
Żołnierze, słuchając, acz niechętnie, przynieśli kilka pęczków.
Mortimer już był na kilka kroków od oddziału.
— Poruczniku Peters, — rzekł rozkazującym tonem, — chorąży Dickson, polecam wam dwóm specyalnie pod surową odpowiedzialnością spełnić co powiedziałem: natychmiast zgasić ogień!
Oficerowie i żołnierze wahali się. Skłonni byli słuchać, gdy litość ich brała, ale dyscyplina wojskowa nie pozwala podwładnym iść za głosem własnego sumienia.
Brazer był tam. Wola jego była dla nich prawem.
Nastała chwila milczenia, a wśród tej ciszy, usłyszano jakby ostatnie echo konania oblężonych. Zamierające ich głosy zaledwie już było można uchwycić uchem.
Mortimer zbliżył się do żołnierzy. Przeszedł mimo Brazera i powtórzył groźnie swój rozkaz. Twarz jego blada i biała jakby wykuta z marmuru, zachowywała zwykły sobie wyraz zimnej obojętności, ale pod tą maską baczne oko mogło się dopatrzeć śladów głębokiego wzruszenia.
— Dorzucić faszyn do ognia! — rzekł Brazer tonem szyderczym i wyzywającym.
— Zgasić ogień! — powtórzył po raz trzeci Mortimer, odciągając kurki od pistoletu.
Brazer przestał uśmiechać się szyderczo i wargi zadrżały mu ze złości. Wydobył szpadę.
— Majorze Mortimer, — rzekł usiłując panować nad sobą, — zapominasz, że mówisz wobec przełożonego!
— Mówię wobec równego sobie! — odpowiedział Percy. — Dzisiaj rano otrzymałem z Londynu nominacyę na pułkownika!
— Zgasić ogień! — zawołali jednocześnie Peters i Dickson.
Brazer zaklnął straszliwie i zacisnął pięści.
— I wzywam pana, — mówił dalej Percy, — byś złożył dowództwo tych żołnierzy, którzy do pana nie należą.
Brazer pieniąc się ze złości, postąpił krokiem naprzód jakby chciał ze szpadą rzucić się na niego; ale zapanował nad sobą i drżącą od gniewu ręką wsadził broń do pochwy.
W kilka minut oczyszczono wejście do galeryi, szczelina ukazała swą rozwartą paszczę, okopconą dymem.
— Zapalić pochodnie, — rzekł Mortimer.
Spełniono natychmiast ten rozkaz, kilku żołnierzy spróbowało wejść w korytarz prowadzący do galeryi.
Cofnęli się natychmiast wygnani rozpaloną atmosferą.
Trzeba było czekać. Mortimer niecierpliwił się dręczony najwyższym niepokojem. Brazer spoglądał na niego z boku i uśmiechał się.
W tej chwili, przez otwór szczeliny wydobył się jakby jęk ostatni. I nastała cisza.
Mortimer nie będąc wstanie dłużej czekać, schwycił pochodnię i wbiegł w korytarz. Żołnierze za nim.
Zaraz przy pierwszych krokach Percy potknął się o trupy. Ciężkie gorące powietrze dusiło go. Mortimer przeszedł przez próg przy wejściu galeryi. Żołnierze postępowali tuż za nim. Pochodnie oświecały tysiączne kryształy na ścianach i sklepieniach, podziemny pałac przybrał cudowną fantastyczną postać.
Wśród tych jaśniejących wspaniałości rozpostarła się śmierć zimna, okrutna. Ziemia była zasłaną trupami. Z tych wszystkich, których widzieliśmy wchodzących tam dnia poprzedniego, czy to zwycięzców, czy zwyciężonych, ani jeden nie pozostał przy życiu.
Mortimer poznał w pierwszym rzędzie lorda Jerzego Montrath i jego plenipotenta Crakenwella leżących obok siebie, strasznie zeszpeconych ostatniemi konwulsyami konania, nieopodal od nich leżała Marya Wood trzymając w ręku odkorkowaną butelkę araku. Śmierć ją schwyciła wśród pijatyki. Na ustach zachowała jeszcze swój obojętny, brutalny uśmiech.
Michey, Larry i Sam leżeli tuż przy sobie. Spokojne ich rysy świadczyły o mężnie przyjętej śmierci. O kilka kroków od nich Owen i Katti trzymali się w objęciach. Katti złożyła głowę na piersi męża, który uśmiechając się do niej zdawał się wymawiać słowa przebaczenia....
I wiele innych trupów pomięszanych z sobą; u stóp jednej z kolumn, grupa złożona ze starca i z dwojga dzieci. Su i Paddy cisnęli się do ojca, który je ściskał biedne istoty, krył pod swą opończę, jakby chciał ich bronić przeciw duszącemu zwycięzkiemu czadowi.
Percy Mortimer szedł dalej. Nie tych ludzi on szukał. Szedł badając wzrokiem ponure cmentarzysko.
Naraz krzyknął rozpaczliwie.
W wklęśnięciu pieczary spostrzegł Ellen, leżącą na czerwonym burnusie, piękną i białą jak święta, a u nóg jej Jermyn zakrywał sobie jeszcze czoło zesztywniałem rękami.
Umarł na klęczkach.
Percy zajął miejsce, które był opuścił dnia poprzedniego i przytulił głowę szlachetnej dziewicy do serca.
Żołnierze przeglądali dalej galerye, a w miarę jak pochodnie przesuwały się po tym olbrzymim grobie, kolumny i sklepienia jaśniały milionami olśniewających iskier. Smugi światła przebiegały po ziemi. A wszyscy ci umarli zdawali się poruszać, wszystkie te blade twarze zdawały się ożywiać i zagasłe na wieki źrenice, rozpłomieniały się na chwilę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
EPILOG.

W kilka miesięcy po tej katastrofie, wielki był gwar i wielka radość w mieście Galway. Tłoczono się w szynkach, śpiewano, pito, trzask kijów, bez których nie ma prawdziwej zabawy w Irlandi, mięszał się z ogólną wesołą wrzawą.
Całe miasto szalało i zapał by ogromny, powiewano zielonemi palmami na ulicach i od Claddagh, aż do trybunału, rozlegały się wiwaty.
Walka bowiem rozpoczęta jeszcze w czerwcu, została rozstrzygniętą, zapasy wyborcze doczekały się rozwiązania. Sulliwan, święty wobec Pana i Wilhelm Derry, stawali znowu przed wyborcami i mimo wysileń oranżystów, popartych rozumem Jozuego Daws, kandydat katolicki przeszedł ogromną większością.
O’Connell przybył sam walczyć w celu zapewnienia zwycięztwa swemu protegowanemu i u podnóża gór Mamturk, odbył się olbrzymi meeting. Oswobodziciel przywdział swą togę przyozdobioną haftami srebrnemi i ze zwykłą stereotypową wymową, zmiażdżył przeciwników.
Pomiędzy tym potężnym umysłem, a ludem irlandzkim, istniał jakby prąd magnetyczny. Poczciwi ludziska z hrabstwa Connaught opanowali całe miasto, Sulliwan musiał uciekać, podczas gdy oranżyści kryli się, pokonani i zawstydzeni.
Wilhelm Perry, członek parlamentu był obnoszony w tryumfie od szynku do szynku i zaniesiony do łóżka, tak przepełniony piwem i potenem, że ten pierwszy dzień jego politycznej karyery, o mało co nie został ostatnim.
Jesteśmy nazajutrz po wyborach i katolicy święcą swój tryumf.
W porcie jeden z parowców grzał już parę w kotle i przygotowywał się do odpłynięcia.
Na grobli, na bulwarkach nadbrzeżnych i we wszystkich nadmorskich ulicach, cisnął się lud niezmierny, a wśród szumu powstałego z ludzkich głosów, powracało wciąż nazwisko O’Connella.
Na prawo od debarkaderu i wprost parowca, stała grupa poważna i milcząca, przyglądająca się z pogardą objawom ogólnego zapału. Wśród tej grupy znajdował się stary nasz znajomy król Lew, trzech czy czterech jego majtków, oraz kilku sprzysiężonych ocalałych po katastrofie w galeryi Olbrzyma.
Przed nim, wysoki mężczyzna, z piękną i szlachetną fizyognomią, stał z założonemi rękami. Śliczna kobieta, wspierała się na jego ramieniu. Oboje mieli wyraz smutku na twarzy, oboje byli w żałobie, ale uśmiechali się do siebie.
Z drugiej strony debarkaderu, naprzeciw nielicznej grupy sprzysiężonych, stał oddział dragonów.
Oficer dowodzący oddziałem miał na sobie mundur pułkownika. Był to człowiek młody jeszcze, twarz jego regularnie piękna, była dziwnie blada i gdyby nie gorzki melancholijny jej uśmiech, rzekłbyś, że jest wykutą z marmuru.
Był to pułkownik Percy-Mortimer, zaś mężczyzną w żałobie był Morris Mac-Diarmid i prowadził pod rękę Jessy O’Brien, swoją narzeczoną, którą śmierć Montratha uczyniła wolną.
Przestrzeń między Morrisem i pułkownikiem była zapełnioną tłumem, przyglądającym się ciekawie parowcowi przygotowującemu się do odpłynięcia. Dyskutowano głośno. Jedni twierdzili, że oswobodziciel jest już na pokładzie parowca, drudzy protestowali energicznie, twierdząc, że stary Dan jest zanadto dobrym Irlandczykiem, by miał tak opuszczać cichaczem i bez uprzedzenia nikogo, swoich stronników z Galway.
Wrzawa, jaka powstała w dali od strony miasta, zdawała się przyznawać słuszność tym ostatnim: fala kudłatych czupryn poruszyła się ze wszech stron.
— To on! to on! — wołano.
Mylono się jednak. Poruszenie w tłumie zostało spowodowane przybyciem poważnego Jozuego Daws i jego towarzyszki Fenelli. Zacna para już nie miała nic do czynienie w Galway. Portfel Fenelli był pełen, a pan podintendent policyi spełnił swoje zadanie. Odpływał na tym samym parowcu co oswobodziciel, a dragoni stali tam, by czuwać n ad jego bezpieczeństwem.
Dzięki ich opiece, mógł dostać się do debarkaderu, wśród świstań, wrzasków i pogróżek, które się jednak w czyn nie zamieniły. Frania idąc za ciotką, przechodziła koło Morrisa, spuściła woalkę. Nogi jej się chwiały, gdy schodziła po stopniach, debarkaderu.
— Ta młoda panienka spojrzała na ciebie Mac-Diarmidzie, — rzekła Jessy, — czy ją znasz?
— Znam ją, — odpowiedział Morris głosem drżącym od wzruszenia.
— Kto ona?
Morris milczał kilka sekund, zanim odpowiedział.
— Bóg, Jessy, zesłał anioła w chwili gdy śmierć ci groziła; to ta młoda osoba wskazała mi twoje więzienie.
Jessy odwróciła się szybko ku szalupie unoszącej Jozuego Daws i ruszyła się, jakby chciała pobiedz naprzód; ale wioślarze już pracowali wiosłami i czółno pruło spokojne wody w porcie.
Jednocześnie wrzawa się wzmogła od strony miasta. Tym razem nie cichła, ani się nie zamieniła w szydercze świstanie, ale rosła wciąż i rozszerzała się, wreszcie wybuchła z siłą grzmotu.
Tłum rozstępywał się na dwie strony z głębokiem uszanowaniem. Nastała cisza, wszystkie głowy odsłoniły się, jak w owe dnie uroczyste, gdy księża katoliccy obnoszą po ulicach Najświętszy Sakrament.
Daniel O’Connell ukazał się, otoczony swoim historycznym sztabem. Szedł z odkrytą głową, a w ręku trzymał słynną swą togę, wyhaftowaną przez damy irlandzkie. Gdy się kłaniał na prawo i na lewo, ziemia się trzęsła od głośnych wiwatów, gdy szedł naprzód, depcząc zielone palmy i wieńce, któremi mu usłano drogę, nastawała wśród tłumu uroczysta, religijna cisza.
Przez chwilę, O’Connell, gdy już miał schodzić do szalupy, znalazł się między dragonami Jej Królewskiej Mości i milczącą grupą sprzysiężonych.
Było to jakby materyalne uosobienie jego posłannictwa w tem życiu.
Gdy przeszedł, Percy Mortimer i Morris, zamienili przeciągłe spojrzenie. Rzekłbyś, dwaj atleci mierzący swe siły przed walką.
Anglia stała naprzeciw Irlandyi.
Przedstawiali obydwaj dwie przeciwne sobie zasady, równie silne i wieczne, gdyż obie zarówno absolutne; jeden z nich trzymał w górze sztandar zdobyczy, drugi podnosił w cieniu sztandar narodowości.
A między nimi stał ten człowiek, ten król! ten tryumfator, którego zwycięztwo oddalało walkę.
Ale oni mogli czekać. Młodzi oboje, widzieli, że pół-bożek już się chwiać zaczyna pod brzemieniem starości.
Szalupa dopłynęła do parowca, którego koła poczęły się kręcić w powietrzu, jak gdyby potężny motor nie wiedział jeszcze, w jaką stronę skierować ich działanie. Trwało to minutę, wreszcie zawarczały jednocześnie pozostawiając za sobą na powierzchni wody, szerokie smugi białej piany.
Tłum krzyknął ostatni raz hura! Oswobodziciel zdała kłaniał się swą togą. Przedstawienie było skończone.
Wkrótce, oprócz majtków zajętych manewrami, pozostała na pokładzie tylko młoda dziewczyna, ubrana biało, która stała smutna, wsparta o galeryę. Wzrok swój utkwiła w Morrisa i jego narzeczoną.
Miasto już ginęło w dali, a ona jeszcze stała, usiłując ich dojrzeć. A gdy już zupełnie znikli jej z oczów, przyłożyła rękę do serca i wzniosła zwilżone łzami oczy ku niebu.
— Mój Boże! — rzekła, — spraw niech będą szczęśliwi i niech go ona zawsze kocha.


Kilka dziesiątków lat upłynęło od tej pory. Irlandya jeszcze cierpi.
Ale Europa ze zdziwieniem przygląda się postępom zgrzybiałości, której stara Anglia codziennie składa dowody!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.