Młody człowiek z jej stron, kochał ją namiętnie, przybył z Connaught wraz z braćmi i dał milordowi do wyboru, albo zadosyć uczynienie, lub śmierć natychmiastową.
Lord Jerzy wybrał małżeństwo, a dziś możesz oglądać grób biednej dziewczyny irlandzkiej na cmentarzu w Ryszmondzie.
Georgiana zamilkła i przyłożyła ręce do skroni.
— Smutna to powieść Georgiano, — rzekła Frania, — lecz nie widzę w tem nic, coby pozwalało domyślać się zbrodni.
— Nazwisko jej jest wyryte na marmurze, — wyszeptała Georgiana, zamiast odpowiedzi. — Nazywała się Jessy O’Brien. Modlę się często za nią, gdyż jest moją siostrą w cierpieniu i los jej mnie czeka.
— Ale zkądże możesz wnosić?...
— Zaczekaj Franiu, jeszcze nic nie wiesz. Czy słyszałaś kiedy w Londynie o pewnej kobiecie, której szalone jej zbytki nadały pewien rozgłos?
— Jakże się zowie? — zapytała Frania.
— Pani Wood, — odpowiedziała milordowa Montrath.
— Może kiedy wymówiono przy mnie to nazwisko, lecz świat, w którym żyję, trzyma się zdala od waszych eksentryczności błyskotliwych. Nie przypominam sobie abym słyszała o tej kobiecie.
— Londyn jest bardzo wielki, — rzekła Georgiana, — lecz zdawało mi się, iż cała trzymilionowa ludność, musi znać panią Wood. Nazwisko to ciągle brzmi w moich uszach, widuję ją wszędzie i nie mogę kroku postąpić, nie spotkawszy tej, przerażającej mnie, fizyognomii. Wszędzie o niej mówią, jej skandaliczna rozrzutność zwraca od kilku miesięcy uwagę całego wielkiego świata; różne wieści o niej krążą: jedni mówią, iż jest księżną, drudzy, że prostą nierządnicą. To tylko pewne, iż posiada miliony. A zgadnij Franiu, kto jest właściwie ta kobieta?
— Nie wiem.
— To dawna służąca tej biednej irlandzkiej dziewczyny, której grób znajduje się na cmentarzu w Ryszmondzie.
Frania spojrzała ze zdziwienieniem na przyjaciółkę.
— Zobaczysz, — mówiła dalej Georgiana z ożywieniem, podczas gdy blade jej policzki pokryły się gorączkowym rumieńcem, — zobaczysz Franiu, czy jestem szaloną i czy słusznie obawiam się, iż dnie moje są policzone! Pierwszy raz ujrzałam tę kobietę w dniu mego ślubu, w kaplicy, tak blizko ołtarza, iż stała niemal między kapłanem i mną.
Długo pamiętać będę tę nieruchomą i jakby ogłupiałą twarz, ociężałe, zaspane oczy i złośliwy uśmiech, który ironicznie wykrzywiał jej usta. Wzrok jej zwracał się uparcie na milorda, a milord odwracał oczy w inną stronę.
Nie wiedziałam wówczas kto jest owa kobieta, okryta jedwabiem i złotem, której strój dziwaczny i przesadzony znieważał przybytek Boży. Myślałam z początku, iż to poprostu waryatka, która się wymknęła z pod straży rodziny.
W końcu jednak musiałam spostrzedz, iż milord starannie unika jej wzroku, a jednocześnie usiłuje nie patrzeć na mnie, gdyż ta kobieta stała przy moim boku, jak niema groźba; niepokój jego wzrastał wciąż podczas ceremonii. Był blady i widziałam, iż usta jego drżały.
Ona stała wciąż, podczas gdy wszyscy klęczeli. Skrzyżowała ręce na piersi jak mężczyzna, a uśmiech jej stawał się coraz bardziej sarkastycznym. Mimowoli, nie zdając sobie sprawy dla czego drżeć ze strachu poczęłam.
Gdy po ślubie wychodziliśmy z kaplicy, ta kobieta, która wciąż nam towarzyszyła, stanęła między mną i milordem.
— Jest ona prawie tak ładną jak i tamta, mości Jerzy Montrath, — rzekła, przyglądając mi się śmiałym wzrokiem. — Jest bardzo bogatą... a tam znajdzie się miejsce na dwie!
Uczułam, iż lord Jerzy, prowadzący mnie pod rękę, zachwiał się.
— Maryo, — wyszeptał, — zostaw nas na litość Boską.
Uśmiechnęła się pogardliwie i wyciągnęła rękę, którą milord dotknął.
— To świetne małżeństwo mości Montrath, — rzekła, — winszuję ci.
Potem nachyliła się do jego ucha i wyszeptała kilka słów, których nie usłyszałam.
— Otrzymasz je jutro, Maryo, — odpowiedział lord Jerzy, — obiecuję ci, iż otrzymasz je jutro.
Odeszła, nieukłoniwszy się nawet i postąpiła kilka kroków ku wspaniałemu ekwipażowi wyczekującemu na nią przed kościołem. Chód jej był chwiejny i nierówny, jakby kobiety pijanej.
— To biedna waryatka, — rzekł milord, a wielki ciężar zdawał mu się spaść z serca, — przychodzę jej z pomocą i....
W tej chwili kobieta ta, stawiając już nogę na stopień powozu, odwróciła się i rzuciła na milorda takie spojrzenie, że tenże począł się jąkać i nie mógł skończyć. Siedliśmy i my do powozu.
Na mojem miejscu Franiu, cóżbyś była pomyślała?
Frania milczała czas jakiś. Zastanawiała się.
— Dziwne to zaprawdę, — rzekła, — bardzo dziwne; jednakże nie widzę by to wszystko usprawiedliwiało twoje obawy.
Milordowa Montrath zbliżyła się do niej, jak gdyby instynktownie czuła potrzebę pomocy i opieki.
— Moje obawy! — wyszeptała, — ach Franiu! ja
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/98
Wygląd
Ta strona została przepisana.