nietkniętych, a mistrzowski ich, pełen siły rysunek, nadawał całemu dziełu cechę niepospolitej artystycznej wartości.
Ponad tą szafą, na konsolce wmurowane w ścianę, umieszczony był kamienny posążek Matki Boskiej, z dziecięciem Jezus na ręku i z czołem ozdobionem złocistemi promieniami. Rzeźba ta wydawała się jeszcze starszą od szafy z czarnego drzewa. Pochodziła ona widocznie z barbarzyńskiej epoki sztuki i fałdy sukni Bogarodzicy spadały sztywne w konturach zaledwie zarysowanych. Legenda w celtyckim narzeczu była wyrytą na około cokoła, w środku którego umieszczono tarczę herbową z wyobrażeniem maczugi, berła i korony królewskiej.
Było to jedyne dziedzictwo Elleny Mac-Diarmid, jej herb i jej historya zarazem. Te staroświeckie szczątki należały do niej i nadawały szlachetnej dziewicy mistyczny urok, który wzbudzał szacunek wszystkich.
Ellen była córką biedaka. Przez całe swe życie orał on mały kawałek pola, zaledwie wystarczający na chleb codzienny. Człowiek ten, by nie umrzeć z nędzy musiał nieraz korzystać z pomocy starego Milesa i jego dzieci. Ale pochodził z rodu monarszego, był potomkiem w prostej linii Diarmida rudego, króla wyspy przed najazdem Duńczyków. Ktokolwiek nosił w hrabstwie Connanght nazwisko Mac-Diarmid, przybywał jednego dnia w roku do chaty biedaka, którego zwano Heir, następca tronu. Na polu jego zastawiono stół i siedząc na honorowem miejscu, przewodniczył biesiadzie, wyprawionej na cześć jego przez rozbitków starożytnego plemienia.
Rozprawiano o dalekiej przeszłości gdy naczelnik rodziny nosił koronę i o późniejszych czasach, gdy już tylko jako lord posiadał obszerne włości, których granic ze szczytu wieży w pałacu Diarmid dojrzeć nie można było. Wspominano jak te bogactwa przeszły powoli do chciwych rąk protestantów i zapytywano, czy Bóg nie zechce podnieść znowu kiedy owego rodu, kiedyś tak potężnego, a który spadł tak nizko pod brzmieniem Jego gniewu.
Zapalano świece około kamiennej Bogarodzicy, śpiewano stare kantyczki hymny bojowe, które brzmiały w ustach kilkunastu pokoleń rycerzy wolnych, a następnie niewolników. Rzucano klątwę na lorda Montrath, syna przywłaścicieli, którego nowy pałac wznosił się o kilka kroków naprzeciwko starych wieżyc i bogactwem swem, zdawał się urągać ich opuszczonej i zaniedbanej starości.
Ellen, po śmierci ojca znalazła schronienie u starego Milesa, swego dalekiego krewnego. Zabrała z sobą kamienny posąg Matki Boskiej. W Irlandyi urok tradycyi jest wszechpotężny. Ellen, choć w nędzy, pozostawała dla mieszkańców okolicy a zwłaszcza dla swych krewnych, przedmiotem czci nieograniczonej; była ona zawsze córką potężnych lordów i jedynym potomkiem królewskiego rodu Diarmidów.
Ani stary Miles, ani jego synowie, nie poważyliby się nigdy żądać od niej sprawy z jej czynów. Była wolną, każdy w domu Diarmidów poczytywałby sobie za zbrodnię śledzić jej postępki lub chcieć odgadywać jej tajemnice. Była królową, wszyscy ulegali jej najmniejszym zachceniem.
Przez długi też czas jasny promień szczęścia oświecał, żadną troską nie zasępione czoło młodej dziewczyny. Milesa szanowała jak ojca, synów jego uważała za swych braci, życie jej płynęło spokojne i pogodne, a uśmiech jej rozweselał wspólne biesiady.
Po całych dniach bujała z Jessy O’Brien, ukochaną swą towarzyszką, po stromych skarpach gór. Dwie piękne dziewoje biegały i śpiewały, chroniąc się w cieniu lasów, lub zatapiały wzrok w dalekim błękicie.
Innym razem wolała być samą, siadała na grzbiet małego kuca i pędziła w cwał, starając się odegnać niewyraźną jeszcze troskę, budzącą się duszy lub też z wiosłem w ręku, próła w czółnie fale wielkich jezior i zasłonięta gęstą mgłą, płynęła od wyspy do wyspy, śpiewając i marząc.
Wieczorem zasiadała przy rodzinnej wieczerzy obok Jessy O’Brien, wesołej dziewczyny, która ją kochała i uśmiechała się do niej.
Były to szczęśliwe dnie. Mógł cudzoziemiec posiadać obszerne włości Diarmidów i wznosić swoje nowe pałace obok chwiejącego się starego zamczyska, Ellen nie troszczyła się o minioną świetność. Nie znała ani żalu, ani żądzy, czuła się szczęśliwą, że żyje, że jest piękną, a modlitwa jej wieczorna wznosiła się ku niebu tylko jako hymn wdzięczności, miłości.
Naraz przyszły na nią dni smutku, jej wielkie czarne oczy poznały co to łzy. Wszystko się na około niej zmieniło. Jessy już nie ma, nieszczęście wstąpiło do chaty Mac-Diarmida. Widać już tylko same ponure twarze pod tym dachem, pod którym tak niedawno jeszcze panowało pogodne i uśmiechnięte szczęście.
Lecz nie dla tego tylko Ellen była smutną. Opuściwszy salę po wieczornej wieczerzy, postawiła lichtarz na staroświeckiej szafie, zdjęła czerwony, wilgotny jeszcze burnus i rozpuściła długie swe czarne włosy. Obiema rękami schwyciła rozpalone czoło. Spokój jej podczas wieczerzy był udany, znalazłszy się samą, zrzuciła maskę, padła na kolana przed łóżkiem a z piersi wyrwał się jej jęk bolesny.
Przez, kilka sekund pozostała tak nieruchomą i jakby przygniecioną brzemieniem strasznej boleści, na raz powstała, podbiegła do okna i otworzyła takowe.
Koc była spokojna i chłodna, wzrok Elleny skierował się ku wzgórzom Kilkerran, starając się przeniknąć ciemności.
— Nie ma ognia, — wyszeptała. — Dzień jeden zyskany. Jutro może mnie Bóg natchnie jak go ocalić!
Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/31
Wygląd
Ta strona została przepisana.