Strona:P Féval Pokwitowanie o północy.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wijać! wiele to kielichów wódki wychylonych zostanie! wiele pałek potrzaskanych!
Przed bitwą trzeba też odpocząć. Tylko obydwaj kandydaci, Jakób Sulliwan, święty w obliczu Pana i Wilhelm Derry, zacna dusza, mają prawo nie spać tej nocy.
Starannie przygotowują mówki wyborcze, które wypowiedzieć mają i biorą ostatnią lekcyę boksowania, by się módz swą sztuką popisać i zasłonić w razie potrzeby.
Hurra! niech żyje Jakób Sulliwan!
Niech żyje Wilhelm Derry!
Morris Mac-Diarmid przeszedł przez puste ulice i stary most wybudowany powyżej Donnor-Street i dostał się do ponurej dzielnicy, w której pochylone domy zdawały się lada chwila grozić upadkiem. Na końcu tej ulicy znajduje się więzienie, stara buda, napół drewniana, napół murowana, ze wszech stron otoczona biednemi chałupami.
Morris zadzwonił zlekka u wchodowej bramy. Groźne szczekanie psa odpowiedziało na głos dzwonka, lecz nikt się za bramą nie ruszył.
Morris zawahał się przez chwilę. Sięgnął znowu ręką do dzwonka, ale ją zaraz spuścił, nie śmiejąc dzwonić po raz drugi.
— Allan by się rozgniewał, — rzekł, — zły jest gdy się budzi i nie chciałby mnie puścić do starego Mac-Diarmida.
Po dwóch stronach bramy znajdowały się odłamy skały służące za ławki. Morris siadł na jednej z nich i czekał. Już trzy noce nie spędził w swem łóżku, oczy mu się jednak nie kleiły. Zbyt wiele różnych myśli burzyło mu się w mózgu.
Oparł się o ścianę i począł dumać.
Była już godzina szósta rano. Z dalszych ulic dochodziły różne głosy i słychać było stąpanie drewnianych podeszew po bruku. Stare miasto budziło się ze snu. Szmer coraz bardziej wzrastał. Otwierano okno tu i owdzie, odmykano drzwi od sieni, w których ukazywały się gosposie jeszcze w nocnej odzieży.
Ulica ożywiała się powoli, kilku przechodniów ukazało się na wązkim trotuarze, na pół nagie istoty wychodziły z domów i dążyły do ogólnej suszarni dla odszukania pozostawionej w niej pary spodni, lub spódnicy lub świątecznej szaty.
Wypadało przystroić się na uroczystość. Ubierano się na ulicy jak w złotych czasach. Kaźden łachman miał swego właściciela i dziwny był to zaiste widok owego błotniska, zamienionego w buduar dla tualety nędzarzy.
Ale któż by w dniu tym myślał o nędzy? Hurra! niech żyje Wilhelm Derry!
Niech żyją: poteen i wódka! ciasta z owsianej mąki, kartofle gorące i stowarzyszenie Rappel!
Hurra! Hurra! Niech żyje Irlandya!
Biedny, dziecinny ludek! Czekała go dwunastogodzina zabawa! Dwanaście godzin, czyż to nie wiek cały?
Morris pogrążony w dumaniu nie widział tych przygotowań. A gdyby im się był przyjrzał, serce by mu się skrwawiło. I bez tego już uginał się pod brzemieniem boleści.
Gdy jaki biedny człek przechodził koło niego, uchylał z uszanowaniem swój dziurawy kapelusz.
— To poczciwy Morris, — myślał sobie, — król dzielnych młodzieńców z Galway. Przychodzi odwiedzić starego ojca. Niech go Bóg ma w swej pieczy!
— Niech go Bóg błogosławi, — powtarzali inni i dziurawe kapelusze uchylały się z ponad rozczochranych czupryn. Kilka kroków dalej już nie myślano ani o Morrisie ani o świętym starcu jego ojcu! Dążono pić na wyścigi, zdaleka zalatywał przyjemny zapach różnych trunków. Nosdrza rozszerzały się biedakom, zawczasu oblizywali sobie usta.
Zaiste piękny to był dzień, dzień wielki! Poteenu było dosyć dla nasycenia najsilniejszego pragnienia, a nie brakło i jedzenia dla głodnych żołądków. Protestanci i katolicy, oranżyści i stronnicy Rappela rzucą się do biesiady z jednakową żarliwością. Sulliwan i Derry płacą za wszystko! Jedzcie i pijcie synowie olbrzymów! jedzcie i pijcie jeszcze! Ta uczta to może jedyna korzyść jaką osiągnięcie z waszych swobód politycznych.
Bohaterski narodzie! W aleczni rycerze, których ojcowie tańczyli w domu bitwy, a harfy bardów opiewały czyny przez długie wieki! o półbożkowie! patrzcie tam w błocie leżą kartofle i płynie wódka, raczcie się do syta!
Ale niechaj drżą ci, których ręka pogrążyła was w tę przepaść hańby. Ludy w oka mgnieniu budzą się z uśpienia.
Na około więzienia panowała cisza. Po pewnym czasie usłyczano kroki na podwórzu i Morris ocknąwszy się z długiego dumania, zadzwonił znowu.
— Otwórzże Mikołaju, próżniaku, — odezwał się głos jakiś za bramą; — w takim dniu jak dzisiejszy, wrota więzień powinnyby otwierać się same.
— Rzeczywiście panie Allan, — odparł głosik łagodny i pokorny, — masz pan słuszność panie Allan i niezawodnie doczekamy się czegoś nowego przed wieczorem.
Usłyszano zgrzyt olbrzymiego klucza i wrota otwarły się. Ujrzano w nich mężczyznę mogącego mieć około czterdziestu lat, żółtego kościstego, brodatego, z groźnemi oczami ocienionemi strasznemi brwiami, prawdziwego dozorcę więziennego, jakich się widzieć tylko w dramatach i jakimi powinni by być oni wszyscy, gdyby ich staranniej wybierano.
Przy, nim stał człowiek nie wielki, okrągły, tłuściutki, uśmiechnięty, łysy, dobrany jak gdyby umyślnie