Podróż Polki do Persyi/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Ratuld-Rakowska
Tytuł Podróż Polki do Persyi
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tad. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Erzerum — Kurdowie i Armeńczycy. — Droga do Bajazydu — Ararat. — Karakilis.

Erzerum, położone na wysokości 1,900 metrów nad morzem, malowniczo przedstawia się zdaleka w otoczeniu gór, stanowiących naturalne tło wszystkich niemal miast Małej Azyi i Persyi. Góruje nad niem z urwistej skały cytadela, nie mająca już podobno wielkiego znaczenia z punktu widzenia strategicznego, gdyż zbyt ją zamknięto w ciasne domów szeregi. Swoją drogą potrójna linia bastyonów i fortyfikacyj, otaczających miasto w okręgu kilkunastu kilometrów, czyni zeń najwięcej warowną fortecę Małej Azyi.
Stolica Armenii tureckiej błyszczy zdala kopułami paru świątyń; kilka minaretów strzela w niebo. Lecz gdy wjeżdżamy w ulice, doznajemy prędko rozczarowania. Brzydkie drewniane domy, pomalowane najczęściej barwami jaskrawemi, najzupełniej są pozbawione wschodniego charakteru. — Niezdarnie karykaturują zachód. Krzywe i wązkie uliczki zalegają kałuże rzadkiego, zmieszanego ze śniegiem błota.
Furgon nasz zajeżdża tryumfalnie przed obrzydliwą budę, wymazaną w czerwone i szafirowe floresy, a świecącą na froncie pretensyonalnym napisem „Hôtel d'Europe.” Domisko ma wjazd brudny, brudne, cuchnące schody i brudny korytarz. Lecz stancya zaopatrzona jest w dwa żelazne łóżka, w dwa krzesła i w stół heblowany. Otrzymujemy nawet skromniutkich rozmiarów miedniczkę.
Erzerumu nie należy stanowczo oglądać późną jesienią: szaty ma zbyt zbrukane. Poprzez rzęsisty deszcz i gęstą mgłę ulice i budowle przygnębiające czynią wrażenie. Jednakże jest to jedno z największych i najbardziej przemysłowych miast Małej Azyi, mające 60 tysięcy mieszkańców. Lecz ludność ta myśli raczej o handlu baranami, których eksportuje rok rocznie za pokaźną sumę 27 milionów franków, niż o estetycznym wyglądzie swego grodu. — Żaden gmach nie wyróżnia się szlachetniejszą budową; nie mówię już o charakterze lub stylu. Latem i wiosną przecudne słońce Wschodu krasi może ludzi i rzeczy; jesień i zima żałobnym i brzydkim kryją wszystko całunem.
W konsulacie perskim czeka nas gościnne, serdeczne przyjęcie. Izaak-Misza-Khan, przedstawiciel „króla nad królami”[1], ma tę niezwykłą wytworność obejścia Persów z tak zwanego „towarzystwa.” Z wielką trudnością wysławia się po francusku, lecz pomaga nam do porozumienia się z nim Armeńczyk, pełniący w konsulacie jakieś nieokreślone funkcye, człowiek wszechstronnie uzdolniony i władający kilkoma europejskimi językami. Konsul nalega, ażebyśmy zamieszkali u niego, wolimy jednakże pozostać w hotelu, gdzie mamy większą swobodę ruchów.
Tegoż dnia, na obiedzie u niego, poznajemy kilku członków kolonij europejskich, należących wyłącznie do personelu konsulatów. W towarzystwie ich spędzamy dwa dni następne, szczęśliwi, że mówić możemy z ludźmi, którzy nas rozumieją. Od wyjazdu z Trebizondy ograniczać musieliśmy porozumiewanie się z bliźnimi do żądania juhurtu[2], chleba i herbaty. To też do późnej nocy ciągnie się codzień gawęda. Wszyscy zastanawiają się z osłupieniem, jak mogliśmy wybrać drogę na Małą Azyę w chwili, gdy wzajemne rozjątrzenie Kurdów i Armeńczyków doprowadza do zajść krwawych, gdy w górach rozszaleni Kurdowie rabują, napadają, mordują. Trudno — zapóźnoby się cofać.
Antagonizm religijny i narodowościowy dwóch ras nie od dziś się datuje, ale od lat kilku wybucha z całą potęgą wszędzie, gdzie się te rasy stykają. Armenia jest prowincyą północno-środkową, Kurdżystan południowo-środkową. Na całym wielkim pasie centralnym, zaczynając od armeńskiego miasta Siras, dążąc dalej przez Erzerum i Bajazyd ku granicy Persyi, dwa wrogie plemiona schodzą się na wspólnem terytoryum. Wioski armeńskie wrzynają się w posiadłości Kurdów; osady kurdzkie otoczone są przez posiadłości armeńskie. Kurd, w którego żyłach płynie wojownicza krew dawnych Medów, nieposkromiony i nieustraszony, rządząc się prawem silniejszego, wyrugowuje Armeńczyka z ziemi wszędzie, gdzie mu się tylko to udaje. Gdy nie dopnie swego, pali mu chatę, uprowadza dobytek. To też na całym tym pogranicznym szlaku nędza Armeńczyków jest bezgraniczną. Niestety, tchórzostwo ich również jest bezgranicznem.
Armeńczycy, jakkolwiek liczni i tem samem silni, nie śmią się wprost bronić. Bejowie kurdzcy, fanatyczną strażą swych wojowników otoczeni, rządzą w górach, jak u siebie, nie bojąc się żadnych ziemskich ani niebieskich potęg. Kurd, obwieszony bronią od stóp do głów, z jataganem, z fuzyą, z pistoletami, na króla gór wygląda. Nędzny, wystraszony, bezbronny Armeńczyk sam już przerażoną swą postacią zachęca drapieżnika do grabieży.
Podobno Armeńczykom nie wolno obecnie nosić broni. Zakaz był niepotrzebny, gdyż brak odwagi czynił broń zbyteczną.
To też, podczas gdy mała sekta Nestoryanów osiadła nad jeziorem Wan, znakomicie radzi sobie z wojowniczym sąsiadem, a rządząc się nie ewangeliczną, lecz najsłuszniejszą w takich wypadkach zasadą: „oko za oko, ząb za ząb;” odpłaca Kurdom za każde spalenie wioski lub uprowadzenie bydła spaleniem dwóch wiosek i uprowadzeniem podwójnej ilości bydła. Armeńczycy przygnębieni i nieszczęśliwi dają się łupić bezkarnie i pozwalają wrogowi wydzierać sobie z rąk szmat za szmatem uprawianą w ciężkim wysiłku, krwawym trudzie glebę.
Muszę zaznaczyć, że z przykrością i zdumieniem zauważyłam u Europejczyków, przebywających w Małej Azyi, dziwny brak politowania i sympatyi dla Armeńczyków, mimo ich niewymownie smutnego losu. Odpowiadają mi na me zarzuty, że naród ten, który żył wiecznie pod jarzmem i od wieków płacił kolejno haracz Persom w okresie ich wszechpotęgi, Grekom za Aleksandra Macedońskiego, Rzymowi i Byzancyum, zbyt przywykł płaszczyć się i uginać karku. A wyzbywszy się w otoczeniu potężnych i drapieżnych plemion wszelkiej odwagi, przesiąkł fałszem, obłudą, przebiegłością. Przymioty to, któremi nie zdobywa się przyjaciół.
Armeńczycy, osiedli w miastach i egzystujący spokojnie pod opieką władz, mszczą się za niedolę ubogiej i gnębionej braci wiejskiej, wyzyskując wszystko i wszystkich: ludzi, okoliczności i rzeczy. Zdobywają też wielką przewagę materyalną. Wychodzą z łona matki z czekiem pod pachą, rodzą się bankierami i przemysłowcami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nasza droga prowadzi właśnie przez to fatalne pogranicze, na którem sieją postrach rozhukane bandy rozbójników. Opowiadają nam przerażające historye o krwiożerczych czynach Fra-Diavolów gór Armenii. Będziemy też, oprócz czerkiesa, zaopatrzeni w innych zbrojnych opiekunów w osobach dwóch tureckich żołnierzy, specyalnie funkcye konwoju pełniących, a zwanych zapties. Można się przestraszyć ich nędznego wyglądu, lecz bynajmniej nie ich wojowniczej postawy.
Aby siły i energię pokrzepiać w drodze, kupujemy w jakimś sklepie armeńskim na wagę złota kilka butelek wytrawnego wina i koniaku. Potrzebne to tembardziej, że zapowiadają się w górach silne zimna.
Mustafa nas opuszcza. Krąży on od lat niepamiętnych między Trebizondą i Erzerumem i nigdy dalej nie wyrusza. Przyprowadza nam swego zastępcę, Alego, młodego Tatara, o głupiej, księżycowo-okrągłej twarzy. Z prawdziwym żalem rozstajemy się z naszym starym, nagradzając hojnym bakczyszem jego mistrzowską umiejętność powożenia.
Mustafa przychodzi zrana w dniu wyjazdu, aby nas jeszcze pożegnać. Szwargocze mi długie życzenia, z których cośkolwiek zaczynam już rozumieć. Obdarza nas epitetami, mającemi świadczyć o sile jego uczucia, kiwa kudłatym łbem w baraniej, postrzępionej czapie i czule się uśmiecha bezzębnemi ustami, których grymas przechodzi w błogie rozpromienienie, kiedy w ostatniej chwili otrzymuje jeszcze dużą paczkę tytoniu.

Wyruszamy z Erzerumu 7-go listopada. Dziesięć dni podróży dzieli nas od nowego większego
Kobieta z Kurdystanu.
etapu, którym będzie Bajazyd. Opuszczamy stolicę Armenii z przeświadczeniem, że w czeluściach gór czyhają groźni i waleczni Kurdowie.

Zmiana furgondżego na dobre nam nie wychodzi; przekonywamy się o tem boleśnie i dotykalnie. Opuściliśmy Erzerum o 9-ej zrana w smutny i szary dzień jesienny. Niebo rozpłakane, pada drobny, gęsty deszczyk, siekący twarz przy podmuchach ostrego wiatru. To też po półgodzinnem narażaniu jej na zjednoczone złośliwości ulewy i wichury, odwracamy się tyłem do koni, tembardziej, że i krajobraz niczem wzroku nie nęci. Nagle rozlegają się krzyki, trzask i łomot piekielny. Zanim zdążyliśmy zrozumieć co nam grozi, leżymy już pod mnóstwem pak, przygnieceni przez konie. Furgondżi i jego pomocnik zdążyli byli zeskoczyć. Szczęściem skończyło się wszystko na przykrej chwili strachu, przez którą przemknęło przez myśl całe życie i śmierć w oczy zajrzała. Gdy wydobywają nas z pod pak, których sam ciężar mógł zabić, a które szczególnem zrządzeniem losu ułożyły się nad nami, tworząc jakby bardzo nizkie sklepienie — okazuje się, że nie jesteśmy nawet zbytnio potłuczeni. Zato z prowizyami naszemi źle się bardzo dzieje. Dobre wina, które miały wzmacniać, podręczna apteka — wszystko przepadło z kretesem. Czerwony strumyk Burgunda spływa po spadzistej drodze, niosąc z sobą szkła odłamy.
W najgorszym jednak stanie jest sam furgon. Woźnice wszystkich trzech pojazdów, czerkies i żołnierze zabierają się do naprawy z całym arsenałem ciesielsko-stolarskich przyrządów, które każdy ze sobą wozi. Po trzygodzinnej pracy, której towarzyszy niezbędny akompaniament krzyków i kłótni — arka Noego gotowa do dalszej drogi. Jakkolwiek przez owe trzy godziny używaliśmy rozkoszy świeżego, górskiego powietrza pod potokami rozhulanego na dobre deszczu, jednakże wolimy nie korzystać nadal z tychże rozkoszy i iść piechotą, niż wsiąść do furgonu. Czerkies zaprasza nas do swej hanum, lecz dnia tego wszystkich pojazdów się boję. Większe mam do swych nóg, niż do tych wehikułów zaufanie.
Chcąc opisywać dzień po dniu drogę między Erzerum i Bajazydem, zbyt często musiałabym się powtarzać. Znów przez dni 10 będą nas budzić o 4-ej lub 5-ej zrana, by wyjechać o 7-ej lub 8-ej. Droga nie biegnie już wzdłuż skłonów gór, lecz nieskończenie jest gorszą od tej, która przez Anti-Taurus szła do Erzerumu. Niema już nawet właściwie drogi; tylko słupy telegraficzne wskazują kierunek, w którym jechać należy. To toczymy się po płaszczyźnie, to trzęsiemy się po wąwozach, to wdzieramy się na wyżyny. Nieraz wjeżdżamy na górę tak stromą, że zdaje się niepodobieństwem, by jakiś pojazd, a w dodatku ciężko naładowany mógł się na nią dostać. Kiedy jednakże docieramy do jej szczytu i widzimy, z jakiej pochyłości trzeba będzie w dół sunąć, wjeżdżanie owo wydaje się zabawką. Furgony wciąż stają, a furgondżi wciąż kopią, zagrzebują wyboje, usuwają stosy kamieni, zawalających drogę. Ciężkim trudem zarobią swe pieniądze. Odprzęgają też wciąż konie od jednego wozu, by je przyprządz do drugiego; pomagają sobie wzajemnie.
Widzę, że o ile w tych górach podróżuje się nie konno, lecz jakimkolwiek pojazdem, należy zawsze wybierać się z najmniejszą choćby karawaną. Inaczej przychodzi stać w miejscu bezsilnie i bezpomocnie całemi godzinami, zanim jaka ludzka dusza zjawi się z pomocą. A wypadków zawsze spodziewać się trzeba — są one wprost nieuniknione. Nie mówiąc już o nas samych, widziałam przez tych dni kilkanaście mnóstwo arabatów, ugrzęzłych w błocie, lub wywróconych, przy których ich woźnice wyczekiwali z rezygnacyą zjawienia się jakiej ludzkiej istoty, którą Allah zechce zesłać im na pomoc. Allah nie zawsze się z tem spieszył, bo drogi tu są puste i ruch znacznie mniejszy, niż między Trebizondą i Erzerumem. Prawdopodobnie większa część karawan handlowych do tego miasta dociera.
Do naturalnych przeszkód gruntu, czyniących podróż niezmiernie uciążliwą, dołączają się dolegliwości atmosferyczne, które w tej porze roku hojnie zsyła niebo. Nastąpiła nagła i gwałtowna zmiana temperatury. Od wyjazdu z Erzerumu aż do Teheranu kroczy za nami zimno przeraźliwe, a gdy mróz zelży, smaga deszcz, lub chłoszcze wichura. Chmury spadają wciąż ulewą lub śnieżycą, a potoki niebieskie, wsiąkając w grunt rzadki i gliniasty, zamieniają drogi w przepaściste bagna, przez które brną mozolnie biedne konie, zapadając się w wybojach niezliczonych.
Ja, po niefortunnem wywróceniu naszego woziska, straciłam całkowicie zaufanie do Alego, którego niedołęztwo jest zresztą kolosalne. To też przeważnie idę piechotą, wsiadając do furgonu od czasu do czasu, gdy droga jest zupełnie pewna, lub gdy turecka hanum pożycza nam uprzejmie swego furgondżi, młodego Kurda, o ślicznej, zuchwałej twarzy i wesołym dziecinnym prawie uśmiechu.
Kurd powozi nie gorzej od starego Mustafy. Niestety, zrzadka nam go ustępują. To też bez przesady powiedzieć mogę, że połowę przynajmniej przestrzeni między Erzerumem i Bajazydem przebyłam na własnych nogach. Naśladują mnie często inni podróżni trzech furgonów, z wyjątkiem pułkownikowej i jej najstarszej córki. Obdarzone imponującą dozą przesądnego spokoju, niewiasty te ufają, że spotkać je może to tylko, co zapisane jest w księdze przeznaczeń — Kiszmet. Wysiadają więc jedynie na stanowcze i wyraźne żądanie woźnicy.
Dla nas na tę część podróży przeznaczenie odwróciło widocznie czarną stronę utrapień. Czwartego bowiem dnia furgon wywraca się powtórnie. Wyjechawszy zrana ze stacyi Eszel-Giejdas, której ortografii nie gwarantuję, ciągniemy do nowej wioszczyny, Taheru, gdy nagle dwie góry, jak dwie olbrzymie głowy cukru, stają przed nami. Pchane z tyłu przez zjednoczone męzkie siły naszej karawany furgony wjeżdżają na szczyt pierwszej góry; dwa z nich zjeżdżają z niej szczęśliwie przy pomocy tychże cennych sił męzkich, uwieszonych teraz z tyłu i zastępujących swemi postaciami hamulce pojazdów cywilizacyjnych. Kobiety i dzieci, cały ładunek ludzki furgonów, idzie piechotą, skarżąc się żałośnie na zimno i zmęczenie.
Alemu, zrodzonemu pod złą gwiazdą, nie jest danem podołać zadaniu zjechania w dół, nawet ze wszystkimi Husianami i Abbasami, zawisłymi u kabłęka furgonu. Wozisko wywraca się z powtórnym hałasem i hukiem; łańcuchy, przytrzymujące pakunki, pękają, siejąc w biegu kufry, pudła, walizki; furgon wali się bokiem na ziemię.
Rozpęd był tak potężny, że pokrywy dwóch kufrów wyskoczyły z zawias, rzeczy sypią się w gęste błoto. Jakaś drewniana skrzynka, zmiażdżona doszczętnie, wyrzuca ze swego łona potłuczoną lampę i smutne skorupy, pozostałe z talerzy, jej pieczy powierzonych.
Lecz nauczyliśmy się już przyjmować przeciwności z niezmąconym spokojem. Los strzeże nas zresztą od najgorszej z przewidzianych niespodzianek: Kurdowie nie ograbili nas dotąd, ani nie okaleczyli. Dobre i to!
Ponieważ „furgondżi”[3] przebywają wprost drogę w ciągłym wysiłku rąk i grzbietów, więc przybywamy na noclegi o późnych, ciemnych godzinach. W górach noc schodzi nagle, przez zmierzch niepoprzedzona, a gdy jej cienie zalegną przestworza, gdy w przepaściach wąwozów czarno, jak w piekielnych otchłaniach — posuwać się naprzód trudno jest i niebezpiecznie. Latarnie przy furgonach, rozumie się, nie istnieją. Jak daleko wzrok sięga, nie widać chaty, ni ognia. Jedyne spotykane zrzadka ludzkie siedziby są te, w których nocujemy. Okolice to zupełnie niezamieszkałe. Na Armenię turecką i Kurdżystan, o obszarze 231 tysięcy kwadratowych kilometrów, przypada 2½ miliona ludności. Zważywszy przytem, że ludność skupia się przeważnie w miastach, łatwo sobie wyobrazić, jaką pustynią są te obszary.
Do wiosek dostęp coraz niedogodniejszy. Okropny stan dróg sprawia, iż furgony zatrzymywać się muszą o paręset kroków od osad. Więc, kierując się słabemi światełkami, migocącemi zdala niepewnym blaskiem, utykamy w dziurach, skaczemy przez kałuże, w których używamy przymusowych kąpieli i docieramy wreszcie do nędznych chałup tych tureckich lub kurdzkich wiosek, gdzie, po dłuższych pertraktacyach pomiędzy czerkiesem, żołnierzami i mieszkańcami, ci ostatni zgadzają się wreszcie lokować nas z sobą i bydłem w kurnych, w ziemi napół ukrytych chatach. Zdaleka taka wieś wygląda na szereg zlekka falujących pagórków. Przez nizkie drzwiczki schodzimy po schodach w dół do niewielkiej sieni, za którą idzie izba, rozdzielona przepierzeniem, sięgającem do połowy wysokości pomiędzy ludzi i trzodę. Tłómaczą nam, że sąsiedztwo krów i owiec grzeje lepiankę w zimie.
Przepierzenia, a nieraz i ściany nędznych tych izdebek, rzeźbione są najczęściej w ażurowe, nie pozbawione fantazyi i piękności linij arabeski. Każdy pastuch rodzi się widać na Wschodzie trochę artystą. Te skromne rzeźby są całą ozdobą i całem umeblowaniem domostw; obecność istot ludzkich zdradzają jeszcze zaczernione od sadzy garnki i kilka łachmanów, zdartych i wystrzępionych, w które się na noc do snu zawijają. Jedyna to ich pościel.
Powiedziałam już, że wieś jest jak szereg pagórków falujących. Wzgórza te przedstawiają dachy chałup, ulepione z gliny, błota i gnoju. W każdym z nich znajduje się jeden otwór, służący za okno, drugi za komin.
Przy lepiankach leżą, wysuszone w okrągłe tafelki małe stożki gnoju, stanowiącego jedyny opał. Ta część Małej Azyi jest bowiem najzupełniej z drzew ogołocona. Nigdzie nie spotykamy tam lasu, ani choćby małej kępy drzew; nigdzie najmniejszego krzaczka.
Do podpalania ognia używają suchych krzewów lawendy i róży jerychońskiej. Ta róża biblijna przedstawia się bardzo niefortunnie. Słysząc melodyjnie brzmiący wyraz, chciałoby się, aby wyraz ten określał roślinę piękną, barwną, przesycającą powietrze cudną wonią. Tymczasem ładną i zwodniczą nazwę nosi suchy, kłójący jak jeż, krzaczek o lotnych, jak puch białych kwiatkach, nagromadzają tego w chatach całe stosy, aby niecić pożary gnojowego ognia.
Nie jesteśmy we właściwym Kurdystanie, lecz przeważnie trafiamy po drodze na wioski kurdzkie i spotykani przez nas podróżnicy są też prawie bez wyjątku Kurdami. Po za pasterzami bowiem, którzy w tych górach osiedli, wałęsa się w nich mnóstwo koczowników. Czyżby godziny dni naszych były policzone?... Czekamy napaści. Uzbrojono nas przecież, w przewidywaniu jej, w dwa olbrzymie rewolwery i zaopatrzono w dwóch zaptiès, mających strzedz bezpieczeństwa. Bohaterscy ci wojownicy jadą wprawdzie zwykle o parę kilometrów przed nami; są więc właściwie nieistniejącą zupełnie ochroną. A rewolwery? Czerkies tłómaczy nam, że w razie napadu nie powinniśmy strzelać pod żadnym pozorem. Kurdowie bowiem dorównywają szczęśliwej pamięci Tellowi w sztuce celowania i zgładzą niechybnie ze świata nieostrożnego zuchwalca, któryby bronić się próbował. Najlepiej jest dać rozbójnikom obedrzeć się spokojnie do nitki; jedyny to sposób ujścia cało dla tych, którzy życie więcej nad błachość dóbr ziemskich cenią.
Nie powiem, ażebyśmy po tych ostrzeżeniach mniej drżeli o nasze ziemskie powłoki.
Nie chcąc się mijać z prawdą, muszę wyznać, że z niekoniecznie przyjemnem uczuciem mijaliśmy owych niezrównanych strzelców, obwieszonych bronią z najlepszych angielskich fabryk i z podełba złowrogo na nas spoglądających.
Na noc, jak już to powiedziałam, zajeżdżamy do wiosek kurdzkich. Zamknięci razem z gospodarzami w ich norach podziemnych, jesteśmy całkowicie na ich łasce i niełasce. Obsiadają nas naokół, śpią przy nas, mają nas w swej mocy. Lecz widocznie śmierć i obłupienie nie są nam przeznaczone; Kurdowie zachowują się wobec nas uprzejmie; nie zdzierają nas nawet więcej za izbę i strawę, niż Tatarzy i Armeńczycy.
Na każdym noclegu cała wioska schodzi się nas oglądać. Widać, że Europejczycy nigdy tu nie docierają. Kobiety otaczają mnie kołem natrętnem; dotykają każdej części ubrania, obwąchują, kręcą głową i mlaskają językiem. Czekam tylko, kiedy zaczną przeprowadzać rękę po twarzy, aby sprawdzić czy mam taką, jak one, skórę. Wybuchają też wciąż szczerym i naiwnym śmiechem: kapelusz, woalka, kołnierz futrzany, mufka wprawiają je w osłupienie, graniczące z nieprzytomnością. Czy wydobędę grzebień, czy lustro, czy neseser podręczny, czy jakikolwiek drobiazg — krzyczą głośno i coraz namiętniej mlaskają. Przesiadują tak nad nami przez całe godziny. Najczęściej znikają dopiero wtedy, kiedy Czerkies, który zjawia się na pogawędkę i herbatę, całe zgromadzenie za drzwi wyrzuca.
Typ męzki i kobiecy Kurdów jest piękny i nerwowy. Twarze ściągłe, o regularnych rysach, śliczne zęby, przepyszne czarne oczy. Kobiety nie noszą zasłon na twarzy; owijają tylko głowę chustkami, których końce w tył fałdami spływają. Dziewczęta zawieszają nad czołem frendzle cekinów, monet i różnych tanich błyskotek, wplatają też te świecidełka w warkocze. Uczesanie to odbija malowniczo od jaskrawości kostyumów i ładnych, śniadych twarzy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Parę szczegółów o samej drodze. Drugiego dnia podróży jesteśmy przy Araksie, który niedaleko ztąd źródła swe bierze. Dwa nawpół zburzone mosty pamiętają podobno dawne wieki. Trzeciego dnia wpoprzek naszej drogi płynie czerwona zupełnie rzeka, o łożysku zarzuconem wielkiemi płytami kamieni. Koniska nasze brną przez gęstą, krwawą, a raczej ceglastej barwy wodę, furgon trzeszczy, obijając się o kamienie, jak gdyby za chwilę miał się rozpaść w kawałki. Wysiąść niepodobna, a przy okropnej szarudze, która nam stale od Erzerumu towarzyszy, kąpiel w wezbranych nurtach byłaby już dodatkiem zgoła zbytecznym. Tegoż dnia zatrzymują nas dwukrotnie imponujące wertepy i rozdoły. Furgondżi torują i rozkopują drogę.
Innego znów popołudnia chwyta nas, w otwartej na wszystkie wiatry płaszczyznie, rozszalała zamieć śnieżna, smagając twarz tumanami ostrych pyłów; rozciągają się gęste tumany między nami a tem, co się o kilka kroków dzieje. Błąkamy się przez godzin parę, bo nie widać nawet słupów telegraficznych, wskazujących woźnicom kierunek. Wreszcie docieramy do osady, w której przyjmują nas na noc.
Nazajutrz, gdy przychodzi wyruszyć dalej, dowiadujemy się, że droga do następnej wiosczyny Kurdali znajduje się w tak opłakanym stanie, że konie nasze nie podołają zadaniu uciągnięcia furgonu z całym jego ładunkiem. Najmujemy więc dwa arabaty, zaprzężone każdy w 4 woły, aby przewieźć bagaże. Sami zostajemy w furgonach, mimo, iż nieszczęsne woziska skaczą, zgrzytają, chylą się na bok niemożliwie.
Nie mamy jednak odwagi iść piechotą po tragicznie grzęzkiem błocie. Furgondżi zużywają dnia tego cały swój zapas gardłowych krzyków i dzikich nawoływań. Nigdy jeszcze od wyjazdu z Erzerumu nie dali dowodu równej energii, nigdy też nie mieliśmy przez kilkanaście z rzędu kilometrów drogi równie karkołomnej.
Tegoż dnia pod wieczór odkrywa się przed olśnionemi oczami widok wspaniały. Z lewej strony ciągnie się łańcuch gór, dzielący prowincye Kaukazu od tureckiej Azyi; przed nami wznosi się w blasku i chwale, odosobniony od otaczających szczytów, królujący nad całym krajobrazem Ararat, uwieńczony niepokalaną gloryą wieczystych śniegów. Żadna góra nie wywarła dotąd na mnie silnego wrażenia: lubię płaszczyzny i bezbrzeżne, szerokie horyzonty. Ale Ararat wzrok ciągnie i na długo go przykuwa. Jest wyniosły, majestatyczny, potętężny[4]. Może też wszystkie legendy przez zamierzchłe epoki ludzkości, przywiązane do tej góry, ubierają ją jeszcze w czar szczególny.
Z prawej strony Araratu, choć dość odeń odległy leży Erywań, stolica rosyjskiej Armenii. Według dawnej tradycyi miasto zajmuje pierwszy suchy płat ziemi, który Noe dostrzegł z wierzchołka świętej góry, gdy wody potopu opadły.
O kilkanaście wiorst od Erywania, zbudowany jakoby na miejscu raju ziemskiego, rozłożył się Eczmiadzin, ze słynnym klasztorem, miejscem pobytu katolikosa, głowy kościoła armeńsko-gregoryańskiego. Tu Noe posadził po potopie pierwszy krzew winny. W skarbcu katedry eczmiadzyńskiej przechowują troskliwie odłamek arki: anioł przyniósł go św. Grzegorzowi, patronowi Armenii, aby go pocieszyć po nieudanej próbie wejścia na świętą górę. Za naszych czasów góra stała się łaskawszą, nawet dla pospolitych śmiertelników, kilku już turystów dosięgnęło jej wierzchołków, między innymi rodak nasz Chodźko.
Ararat ma formę wyraźnie wulkaniczną — obciętej piramidy. Wierzchołków posiada dwa, jakgdyby szczyt był rozszczepiony.
Przez trzy dni ciągle go mamy przed sobą; wciąż nam potęgą swą imponuje. Zachodzące słońce kładzie na górę cudowne blaski i cienie. U podnóża ścielą się fioletowe smugi, wyżej srebrzysto-niebieskie, wyżej jeszcze zielonkawo-różowe. Gdy zmierzch zapada, spowija się Ararat w ciemno-szafirowych mgieł zasłony.
Szóstego dnia zatrzymujemy się na nocleg w niewielkiej osadzie armeńskiej, gdzie zastajemy dwóch młodych, dość eleganckich oficerów tureckich, wysłanych na spotkanie naszej pułkownikowej z pogranicznego miasteczka Karakiliss. Podobno ta część drogi jest najniebezpieczniejszą. Kurdowie zasiedli w wąwozach i czatują na podróżników. To też towarzyszyć nam będzie oprócz oficerów i naszych zwykłych zapties, trzech nowych żołnierzy.
Młodsi adjutanci mają towarzyską ogładę; wysławiają się dość poprawnie po francusku, zajmują się nami z niezwykłą uprzejmością. Jeden z nich jest synem komendanta wojskowego straży granicznej. Wyruszamy zrana pod liczną eskortą; mogą nas Kurdowie napadać. Droga jest usiana licznemi żużlami pochodzenia wulkanicznego. Nic w tem dziwnego: naokół ze wszystkich stron widnieją wygasłe kratery. Martwa cisza zaległa powietrze. Spokojnie, szczęśliwie i cało dojeżdżamy przed nocą jeszcze do Karakiliss.
Miasteczko to niebrzydkie, o szerokiej głównej ulicy i względnie czystych domach. Skala moich wymagań po trzech tygodniach podróży spadła ogromnie, łatwo więc się zadowolnię. W Karakiliss istnieje kawiarnia, a w kawiarni nawet bilard. Tam nas tedy lokują i, zaledwie rozeszła się wieść o naszem przybyciu, odbieramy wizyty wszystkich przedstawicieli miejscowej inteligencyi: dwóch lekarzy wojskowych, aptekarz, inżynier i paru wyższych oficerów, którzy ofiarowują nam swe usługi.
Ledwie zdążyliśmy rozłożyć manatki, już przynoszą na olbrzymiej tacy 10 przynajmniej potraw, zwyczajem wschodnim podanych jednocześnie. Ucztę tę przysyła Haki-Basza, komendant granicy, ojciec owego młodego oficera, który nam towarzyszył. Inżynier i jeden z doktorów dostarczają znów pościeli świeżej, czystej, której rozkosze ocenić dopiero mogą należycie ludzie oznajmieni z kurną chatą.
Mówiłam już o gościnności Turków i muszę się powtarzać, by stwierdzać nowe jej przejawy. W Karakiliss zatrzymują nas przemocą na dzień następny, dowodząc słusznie, że zwierzęta i ludzie gonią sił ostatkiem. Z domu komendanta przysyłają w południe i wieczorem posiłki tak obfite, iż połowy potraw nie tykamy. Tureckie przysmaki, któremi pogardziłabym w Paryżu, wydają mi się lepszemi nad najwykwintniejsze specyały od Parliard'a i z Café Anglais. Nowi znajomi nie opuszczają nas prawie, a piją znakomicie, nie pomni zgoła przykazań Mahometa. Koniaki, araki i mastyk[5] znikają błyskawicznie w otchłaniach ich gardła.
Karakiliss jest posterunkiem granicznym, gromadzącym dość znaczną ilość sił wojennych. Stoi tu zawsze załogą parę pułków, co nadaje miasteczku pozory życia. Istnieje nienajgorszy bazar, w którym czynimy kilka zakupów.
Wyruszamy dalej o szarym brzasku, lecz i doktorzy i oficerowie i inżynier czekają już przed kawiarnią, by nas pożegnać. Widzę małżonka naszej „hanum,” który przyjechał tu po nią. Postać to ordynarna, mrukliwa, barczysta i czerwona. Zamieniamy bez entuzyazmu parę zdań lakonicznych. Jutro staniemy w Bajazdyzie. Tam furgon nas opuszcza. Ztamtąd do Tebrysu marzyć nie można o jakichkolwiek pojazdach. Kręte ścieżynki, pnące się po urwistych skałach, stanowią jedyną drogę po przez rozległe przestrzenie perskiego Kurdżystanu i prowincyi Aserbajdżanu. Trzeba będzie podróżować konno, na osłach lub mułach.
Zamiast jednej, dwie jeszcze noce spędzamy w nędznych kurdzkich legowiskach. Wydaje mi się już wreszcie, że te noclegi w pół-oborach są w najzupełniej naturalnym porządku rzeczy.
Oto na tle czerwono-krwawych gór widnieją mury Bajazydu. Dojedziemy tam za dwie lub trzy godziny.







  1. Shan-in-Shan — król nad królami, jedno z niezliczonych, patetycznych określeń władcy Persyi.
  2. Kwaśne mleko.
  3. Furgondżi, arabatczi — woźnica furgonu, arabatu.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – potężny.
  5. Rodzaj anyżówki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rakowska.