Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brną mozolnie biedne konie, zapadając się w wybojach niezliczonych.
Ja, po niefortunnem wywróceniu naszego woziska, straciłam całkowicie zaufanie do Alego, którego niedołęztwo jest zresztą kolosalne. To też przeważnie idę piechotą, wsiadając do furgonu od czasu do czasu, gdy droga jest zupełnie pewna, lub gdy turecka hanum pożycza nam uprzejmie swego furgondżi, młodego Kurda, o ślicznej, zuchwałej twarzy i wesołym dziecinnym prawie uśmiechu.
Kurd powozi nie gorzej od starego Mustafy. Niestety, zrzadka nam go ustępują. To też bez przesady powiedzieć mogę, że połowę przynajmniej przestrzeni między Erzerumem i Bajazydem przebyłam na własnych nogach. Naśladują mnie często inni podróżni trzech furgonów, z wyjątkiem pułkownikowej i jej najstarszej córki. Obdarzone imponującą dozą przesądnego spokoju, niewiasty te ufają, że spotkać je może to tylko, co zapisane jest w księdze przeznaczeń — Kiszmet. Wysiadają więc jedynie na stanowcze i wyraźne żądanie woźnicy.
Dla nas na tę część podróży przeznaczenie odwróciło widocznie czarną stronę utrapień. Czwartego bowiem dnia furgon wywraca się powtórnie. Wyjechawszy zrana ze stacyi Eszel-Giejdas, której ortografii nie gwarantuję, ciągniemy do nowej wioszczyny, Taheru, gdy nagle dwie góry, jak dwie olbrzymie głowy cukru, stają przed nami. Pchane z tyłu przez zjednoczone męzkie siły naszej karawany furgony wjeżdżają na szczyt pierwszej góry; dwa z nich zjeżdżają z niej szczęśliwie przy pomo-