Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

poprzedzona, a gdy jej cienie zalegną przestworza, gdy w przepaściach wąwozów czarno, jak w piekielnych otchłaniach — posuwać się naprzód trudno jest i niebezpiecznie. Latarnie przy furgonach, rozumie się, nie istnieją. Jak daleko wzrok sięga, nie widać chaty, ni ognia. Jedyne spotykane zrzadka ludzkie siedziby są te, w których nocujemy. Okolice to zupełnie niezamieszkałe. Na Armenię turecką i Kurdżystan, o obszarze 231 tysięcy kwadratowych kilometrów, przypada 2½ miliona ludności. Zważywszy przytem, że ludność skupia się przeważnie w miastach, łatwo sobie wyobrazić, jaką pustynią są te obszary.
Do wiosek dostęp coraz niedogodniejszy. Okropny stan dróg sprawia, iż furgony zatrzymywać się muszą o paręset kroków od osad. Więc, kierując się słabemi światełkami, migocącemi zdala niepewnym blaskiem, utykamy w dziurach, skaczemy przez kałuże, w których używamy przymusowych kąpieli i docieramy wreszcie do nędznych chałup tych tureckich lub kurdzkich wiosek, gdzie, po dłuższych pertraktacyach pomiędzy czerkiesem, żołnierzami i mieszkańcami, ci ostatni zgadzają się wreszcie lokować nas z sobą i bydłem w kurnych, w ziemi napół ukrytych chatach. Zdaleka taka wieś wygląda na szereg zlekka falujących pagórków. Przez nizkie drzwiczki schodzimy po schodach w dół do niewielkiej sieni, za którą idzie izba, rozdzielona przepierzeniem, sięgającem do połowy wysokości pomiędzy ludzi i trzodę. Tłómaczą nam, że sąsiedztwo krów i owiec grzeje lepiankę w zimie.