Pod smaganiem samumu/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod smaganiem samumu
Podtytuł Podróż po Afryce północnej. Algierja i Tunisja
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań — Lwów
Ilustrator Drukarnia św. Wojciecha
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
STOLICA PIRATÓW.

Cuando llegué vencido, y vi la tierra
Tan nombrada en el mundo, qu’en seno
Tantos Piratas cubre, acoge y cierra,
No pude al llanto detener el freno
Que a mi despecho, sin saber lo que era
Me vi el marchito rostro da agua lleno.

Cervantes.

Cześć ci, grodzie waleczny, coś glebę swoją, krwią niewiernych zlewając, na kamień zamienił! — pisał uczony i natchniony Zahrat-en-Nayera, porwany potęgą i pięknością Algieru.
Ze skalnej piersi i od podnóża góry aż do jej szczytu wyrósł przed wiekami El-Dżezair, który w mowie przybyszów zmienił się w Algier.
Gęsta mgła legiend, baśni i opowiadań dawnych kronikarzy otacza to srebrzyste miasto, dumnie wznoszące się, niby kopiec, na cześć nieznanych bohaterów, kopiec olśniewająco biały, rozpalony w ogniu słońca, przeglądający się w falach lazurowego morza.
— Ikosium — imię moje! — woła Algier niemym głosem napisu na starym domku przy ulicy Bab-Azun. — Ikosium — gród Cezarei!
— El-Dżezair Beni Mezranna — tak się zowie to miejsce, wsławione w pamięci śmiertelnych! — szepczą dawne klechdy arabskie.

— Argel — miasto bandytów morza i katów okrutnych! — twierdzą kronikarze hiszpańscy.[1]
ALGIER. KOBIETY NA SPACERZE

I zdać się może, że nieznany ludek koczowniczy Beni Mezranna, co przywędrował hen! — z nad Nilu, rzymskie kohorty, załogi potężnych korsarzy; dumni hiszpańscy hidalgowie i setki innych wojowników, zaborców, ciemięzców — walkę toczyć ze sobą zaczynają, spierając się o imię miasta, co tarasami wspina się aż na sam szczyt góry, gdzie tkwią jeszcze ponure mury starej tureckiej twierdzy Kasby, a gdzie powiewały flagi potężnych „beglierbejów,“ namiestników sułtana, panującego nad „wiernymi“ w Stambule, i bandery potężniejszych nieraz od nich wodzów korsarskich.
Dla pisarza jest to tylko Argel...
A więc ulicą Colonel Combe przebiegam miasto i dochodzę do groty, przed którą wznosi się popiersie pisarza, należącego do całego świata.
Sławne to imię — Miguel de Saavedra Cervantes!
Słynny i waleczny bojownik w bitwie pod Lepanta, Korfu, Nawarynem i Tunisem, niewolnik, dręczony w ciągu prawie pięciu lat przez Arnauta Mami i Hassana baszę w Algierze, nieśmiertelny autor „Don-Kiszota z Lamanczy!“
To on od roku 1575-go do 1580-go wlókł za sobą kajdany Turków i korsarzy, gnił w lochach pałacu „beglierbeja,“ cztery razy uciekał i znowu wpadał w ręce krwawych władców Argelu, aż został wykupiony i powrócił do kraju, aby swoje imię i genjusz swego narodu rozsławić na cały świat.
Wpatruję się w oblicze wielkiego autora „Don Kiszota“ i słyszę jego cichą opowieść:
„W rzadkie chwile wolności, chwile pełne niepokoju i myśli o powrocie do ukochanej ojczyzny, zwiedzałem Argel, tę bezładną, piętrzącą się kupę pałaców, domów, chałup i ohydnych barłogów, ściśniętych obręczą wysokich murów, otaczających całą górę. Widziałem wąskie, kręcone, połamane uliczki, pnące się śród załamań skał; prześlizgałem się ciemnemi przejściami pod zwisającemi balkonami i werandami domów. Podziwiałem potężne, warowne pałace i domy starszyzny tureckiej, janczarów, renegatów, bejów, „raisów“[2]; na wysokich tarasach śpiewały piękne niewolnice haremów, a w lochach — jęczeli niewolnicy wszystkich ludów chrześcijańskich; przebiegałem nieskończenie długą ulicą Suk od wschodniej bramy do zachodniej, słuchałem mowy francuskiej, hiszpańskiej, włoskiej, greckiej, albańskiej, tureckiej, arabskiej, żydowskiej, gwary Kabylów i koczowników dalekiej pustyni...“
— Żegnam cię, don Miguel Saavedra Cervantes, wiem już, czego mam szukać tu w białym Algierze, w tym Argelu, gdzie spędziłeś pięć męczeńskich lat!
Tak myślałem, pozostawiając poza sobą grotę Cervantesa i kierując się ku sercu miasta.

Ku sercu! Serce to — to stare miasto arabskie, a właściwie miasto mięszanej w najdziwaczniejszy sposób ludności, osiadłej tu za panowania Turków. Szerokim wieńcem otoczyły je zewsząd nowe dzielnice francuskie, nadające całemu Algierowi zewnętrznie wygląd Paryża, nieco odnowionego i odświeżonego. Stąd „europeizacja“ już przekrada się dalej — wgłąb starego miasta, gdzie tu i owdzie strzelają ponad budowle dawnego El-Dżezairu wysokie, współczesne kamienice. Ale tego, na szczęście, nie dużo, więc podróżnik może jeszcze odczuć dawno minione czasy.
ALGIER. KOBIETY PRZY WEJŚCIU DO MECZETU

Ulica Kasba, dawna — Suk, którą nieraz kroczył Cervantes, przecina całą dzielnicę. Podobna jest ona do labiryntu lub do sieci niezliczonych wąskich, nieraz ślepych, zakrzywionych, załamujących się fantastycznie uliczek i zaułków. Część ich wspina się na szczyt góry schodami o stopniach, wykładanych okrągłemi kamieniami, lub potrzaskanemi płytami, na zboczach chodnika w naturalnych wyżłobieniach biegnie woda — czysta ze źródeł i fontann, i brudna — z ścieków domowych.
Wystające nad ulicami okratowane werandy nieraz dotykają balkonów przeciwległych domów, tworząc ciemne przejścia, do tuneli podobne.
Często można widzieć głęboką framugę w grubym murze domu, gdzie do marmurowej lub granitowej muszli z pluskiem i łagodnym szmerem pada niemilknąca nigdy struga fontanny.
Prawie ślepe mury, rzadko posiadające kilka drobnych, żelaznemi kratami bronionych okienek, nie zdradzają przepychu i obszarów siedzib kupców, starszyzny lub wyższych mułłów. Czasami uderzy w oczy białością swoją marmurowa framuga drzwi z ciemnych desek cyprysowych, nabijanych żelaznemi guzami lub ozdobionych rzeźbą z bronzu.

To stare „dar,“ które niegdyś należały do korsarzy, agów i baszów tureckich, do kupców, do renegatów, wysoko cenionych przez Sułtanów i służących im za doradców w sprawach wojny i rządzenia krajem. Oddawna jednak domy te przeszły w inne ręce, a te złożyły tu towary, urządziły biura, a nawet wstawiły maszyny tkackie, które turkoczą i szczękają w salach i patio, gdzie niegdyś hucznie bawili się odważni i możni dowódcy eskadr korsarskich lub gdzie pod razami dozorców jęczeli niewolnicy chrześcijańscy, ci nieznani męczennicy, co umierali z imieniem Chrystusa na ustach, bo w Nim tylko była jedyna ich nadzieja.
ALGIER. W STAREJ DZIELNICY

Konsulowie państw europejskich, mnisi i poselstwa — trudnili się wykupem jeńców z zamożnych i znanych rodzin, a któż myślał i któż cierpiał nad losem biedaków, ludzi z pospólstwa, zwykłych żołnierzy i prostych marynarzy z fregat i galer, zdobytych na Morzu Śródziemnem przez odważnych piratów?
Pnąc się wyżej, uliczki wbiegają na szczyt góry; tu stała niegdyś twierdza berberyjska, zdobyli ją Turcy, znacznie rozszerzyli i wzmocnili, gdyż przechowywali tu główny skarbiec całej tureckiej północy Afryki.
W tem zbiorowisku budowli starego miasta z Kasbą na szczycie, w tej sieci skrzyżowanych uliczek, odnaleźć można stare zabytki przeszłości.
Tłum kobiet, idących z myślą błagalną o płodność, doprowadzi do starego meczetu marabuta Mohammeda esz-Szerifa, gdzie znajduje się grobowiec tego świętego, zmarłego 1541-go roku, i cudotwórcza fontanna. Woda z niej przechowuje się w domu każdej algierskiej mężatki muzułmańskiej.
Dalej wznosi się meczet Dżama Safir, który zbudował renegat holenderski Safar ben Abdallah, wprowadzając nowe motywy architektoniczne, wznosząc ośmiograniastą kopułę i upiększając wnętrze świątyni perską majoliką.
W pobliżu meczetu, w cieniu trzech wiekowych drzew oliwnych, rosnących na małym cmentarzu muzułmańskim, kryją się grobowce dwóch księżniczek, a na ich mogile wykonują najpewniejsze wróżby i najskuteczniejsze zaklęcia. Spotkać tu można zawsze ślepych żebraków i żebraczki, a te wróżą, rzucając kości lub kamienie i z ich układu na ziemi czytają losy ludzi, lubiących zaglądać w mgłę nieznanej i tajemniczej przyszłości.
W dzień, gdy słońce praży, rojnie bywa w starej dzielnicy i zgiełkliwie, bo wszystkie niezliczone sklepiki, stragany przekupniów i drobne warsztaty są czynne, a tłumy Arabów, Berberów i Kabylów suną uliczkami i zaułkami, wnosząc ruch i życie. W nocy, gdy na skrzyżowaniu uliczek zapalają się rzadkie latarnie, tłum znika, chowa się po domach. Wtedy nieliczni przechodnie wydają się innymi. Zmieniają oni nawet swoją powierzchowność, bo zrzucają z siebie pół-europejskie ubranie i obuwie i otulają się w tradycyjne burnusy, wciskając kapiszony na czerwone fezy z czarnemi, spadającemi na ramię kitami. W nocy mieszkańcy starej dzielnicy śmielej i zuchwalej zaglądają w oczy przechodzącemu białemu człowiekowi i czasem warkną jakieś słowo, pełne pogardy i obelgi.
Hałaśliwie muzyka gra w niewidzialnych wnętrzach domów; przy otwartych drzwiach stoją postacie wystrojonych kobiet, umalowanych, dumnych z barwnych sukien, patrzących za przechodzącymi wzrokiem nieruchomym, ciężkim; palą papierosy i kif.
Roi się od ludzi po kawiarniach, ciemnych, cuchnących i zakopconych. Tu grają w karty i kości, słuchają grajków i bardów, rozmawiają o wszystkiem, co zajmuje umysły mieszkańców Algieru, Algierji, całej muzułmańskiej Afryki.
Tu z dobrym znawcą mowy arabskiej można usiąść w kącie i, popijając aromatyczną kawę, bez końca słuchać opowiadań o korsarzach, stanowiących legiendę i dumę Algieru.
Pierwszy rzut oka na to miasto ze strony najbardziej charakterystycznej pomógł mi uczynić uprzejmy i gościnny honorowy Konsul Polski, pan Arsène Antoine Rozée, Francuz, rozkochany w Algierji, znający ją i rozumiejący głęboko.
Przebiegliśmy z nim całe miasto i w dzień i w nocy, a to wskazało mi dalsze drogi. Wziąwszy więc przewodnika, poszedłem do kawiarni w dzielnicy arabskiej, aby posłuchać bardów.
Stary Berber, pobrzękując na darbuce[3], przeciągłym głosem skandując słowa, mówił:
„Gdy wyjdziesz z miasta na brzeg morza, idź, o, mumenie, ku przylądkowi Matfu. Znajdziesz tam miejsce, przez starych ludzi nazywane Hamza. Miejsce to krwią nasiąkło, a z tej krwi zrodziły się dżinny zemsty. Na Hamza ujrzysz Arbał, który był niegdyś potężną twierdzą, gdzie w środku stał meczet. Teraz pozostały tu ruiny, tylko ruiny, porosłe aloesami i figami berberyjskiemi, lecz w środku dawnego meczetu wznosi się jeszcze kolumna z czerwonego kamienia. Fortecę tę i meczet wzniósł odważny i możny Husseim Talem, wódz piratów, posiadający eskadrę ze stu łodzi zbrojnych i żaglami, jak skrzydłami, opatrzonych.
„Postrachem było dla niewiernych imię Husseima, sławnego rais’a, a gdy jego bandera z toporem powiewała nad morzem, żadna galera hiszpańska i włoska nie śmiała wynurzyć się z portu.
„Husseim pewnego razu, płynąc z El-Dżezair ku Gibraltarowi, stoczył walkę z okrętem francuskim, zdobył go, mężczyzn uczynił niewolnikami, którzy zmuszeni byli wiosłować na jego łodziach, gdzie było dwadzieścia ławek dla czterech wioślarzy w rząd. Wziął też do niewoli kobietę, młodą i piękną, i pojął ją za żonę. Husseim nazywał ją Anaja i kochał nad życie i nad sławę swoją. Dla niej zapominał walki i rabunku na morzu, spełniał każde jej życzenie i, jak pies, patrzył w jej oczy.
„Nagle Anaja zaczęła chorować i najsławniejsi lekarze nie mogli nic poradzić; więdła i chudła piękna żona Husseima, aż jakiś kahin[4] poradził mu wznieść na cześć Ałłaha meczet i odbyć podróż do Mekki, by ubłagać zdrowie dla żony. Zbudował możny rais wspaniały meczet, który opierał się na kolumnach z białego, jak śnieg górski, marmuru i pojechał do Mekki. W drodze dogonił go sługa i doniósł, że Anaja porzuciła dom i zbiegła.
„Lotem wichru powrócił korsarz do El-Dżezair i pchnął na wszystkie strony trzy tysiące swoich piratów, aby szukali i znaleźli Anaję.
„Spotkano ją w przebraniu męskiem w pobliżu Tenes, poznano i przywieziono do Husseima. Rais nie powiedział nic do żony, skinął tylko na sługi, a ci przywiedli kobietę do meczetu i, przywiązawszy do środkowej kolumny, zostawili ją, zamknąwszy meczet. W nocy sam Husseim otworzył podziemia i wpuścił do meczetu lwa.
„Nazajutrz rano znaleziono tylko kości Anai.
„Potem Husseim spalił meczet. Wszystko runęło i znikło, pozostała tylko kolumna, zbroczona krwią kobiety, a barwę swoją przechowała do dziś!...
„Tu przychodził modlić się, płakać i myśleć potężny, straszliwy, surowy Husseim Talem, przezwany „toporem morskim“, a, gdy umierał, włożył do środka kolumny kamienną bryłę, wydrążoną w środku i pełną złota, jako ofiarę dżinnom nienawiści i zemsty, mającym tu siedzibę...
„Tak to bywa, mumeni! Żona może stać się słońcem życia, — ale może być i czarnym jadem, zatruwającym chwile zgonu![5]...
Po kawiarniach maurytańskich słyszałem dziesiątki starych opowieści z dawnej przeszłości Algieru — słynnego gniazda korsarzy, a z tych kawiarni, siecią poplątanych uliczek zbiegałem do obecnego miasta, urządzonego przez Francuzów tak malowniczo i z takim przepychem. Ożywione, zatłoczone elegancką publicznością ulice, zalane elektrycznością, uniwersytet, wspaniałe hotele, restauracje i kawiarnie, bogate filje największych paryskich sklepów, tramwaje, bulwary, teatry, muzyka, kluby, pałace poczty i telegrafu...
Obszerne place, szerokie ulice, wspaniałe gmachy, parki — wszystko to z biegiem czasu, od chwili zdobycia Algieru przez Francuzów w roku 1830-ym, wyparło stąd życie tubylcze, wtłoczywszy je do starej dzielnicy, do labiryntu uliczek i zaułków, pnących się ku Kasbie.
Pozostały jednak i tu, w tym nowym Paryżu, oazy przeszłości.
Na pierwszem więc miejscu dwa wielkie meczety: Dżama el Dżedid i Dżama el Kebir. Z każdym z nich jest związane podanie. Pierwszy, przypominający meczety bizantyjskie, budował na rozkaz tureckiego baszy niewolnik-chrześcijanin i nadał mu formę krzyża, za co w nagrodę zginął na palu. Drugi jest poświęcony muzułmańskiemu kultowi malekitów, został wzniesiony na ruinach chrześcijańskiej świątyni starożytnego Icosium w X-ym wieku i przypomina architekturą swoją meczety, pozostałe w Kordobie, gdyż, widocznie, dotknęły go ręce architektów maurytańskich.
Są to olbrzymie gmachy, z łatwością mieszczące tysiące pobożnych, a gdzie się przechowują stare, pisane i ozdobione ręcznie przez grafików andaluzyjskich Korany, nieraz stanowiące skarby sztuki maurytańskiej.
Pałace Generał-Gubernatora i Arcybiskupi przedstawiają wzory wspaniałych siedzib maurytańskich z wieku XVIII-go, wzniesionych podczas tureckiego panowania, obfitujących w marmurowe kolumny, rzeźbione, cedrowe drzwi, pułapy, balustrady, pełne pięknych barw i złota, majoliki arabskiej i mozaikowych, różnokolorowych okien. Te wzory sztuki, kwitnącej w Algierze po wszystkie czasy jego burzliwego istnienia, można oglądać i studjować w starannie utrzymanem muzeum starożytności i sztuki muzułmańskiej.
Osobliwością stolicy francuskiej tej kolonji jest niezawodnie ogród botaniczny, urządzony przez pp. Hardy i Rivière. Podziwiać tu można wspaniałe aleje platanów, palm, fikusów, Chamaerops excelsa, trzciny bambusowej, palmy dracaena, latanji, stawy z roślinami wodnemi, pełne złotych rybek i małych karpiów, zarośla eukaliptusów i araukaryj, które dla klimatu Algieru zapomniały o swoich ojczyznach — Australji i Ameryce Południowej, rozrastając się tu szybko i wspaniale.
Dokoła miasta tu i owdzie rozsiane są stare pamiątki dawnych dziejów, dawnych ludzi, — cmentarz muzułmański z kubbą Sidi Abd er Rahman Bu Kobrin, dziwnego świętego, który, podług wierzeń Kabylów, jednocześnie jest pogrzebany w dwóch mogiłach, co zmusiło Turków oba domniemane prochy złożyć tu w jednym grobie, aby uniknąć gromadzenia pielgrzymów w dwóch miejscach; grota Cervantesa, studnia słynnego dowódcy korsarskiego rais’a Murada, posiadającego sławę postrachu Sardynji i czarownika; ruiny starego miasteczka fenickiego — Rusgunia i jeszcze jedna rzecz — całkiem już współczesna — wąwóz „Dzikiej kobiety.“
Narazie można pomyśleć, że jakaś dzika kobieta, naprzykład góralka z Kabylji, odznaczyła się tu szaloną odwagą lub dokonała krwawej zemsty. Tymczasem jest to całkiem co innego. Wkrótce po zajęciu Algierji przez Francuzów w tym wąwozie założyła restauracyjkę młoda i powabna Francuzeczka-markietanka. Fabrykowała sama „absynt“[6] i szerzyła straszliwe pijaństwo śród żołnierzy załogi. Walka z nią władz była bardzo zażarta, bo „dzika kobieta“ miała cięty język i dowcip ostry, jak jej zęby, gdy broniła swego „absyntu“ przed rekwirującymi go urzędnikami.
Owa markietanka może ustami swego cienia pozagrobowego powtórzyć za Horacjuszem, że pozostała w pamięci ludzkiej na zawsze.
Piękny jest Algier i malowniczy, biały gród, pnący się od wybrzeża do szczytu Kasby i odrzucający długie, ukośne skrzydło swego nowego przedmieścia Mustafa! Wszystko to się przegląda w lazurowych falach ożywionego, ciągle się rozszerzającego portu, odgrodzonego ścianą gór wielkiej Kabylji.
Przybyliśmy tu z oazy Figuig[7], przeciąwszy terytorja wysokich płaskowyżów i całą zachodnią Algierję przez Tlemsen, Bel Abbes, Oran, Orleansville i świętą dla muzułman Miliana, gdzie przechowuje się grobowiec tajemniczego proroka i uczonego Sidi Ahmed ben Jussefa, wielkiego satyryka, nieraz zdradzającego myśl cyniczną.
Maur andaluzyjski, wielki „alem“, czarownik ben Jussef, używał swej siły nadprzyrodzonej i wiedzy tajemnej wyłącznie dla dobra ubogich i krzywdzonych. Jego krytyczny i ascetyczny umysł zmusił go do piętnowania nieczystego i grzesznego życia miast, pogrążonych w rozpuście i zbytkach. Czynił to w sposób dobitny, a jego powiedzenia i określenia przylgnęły, jak smoła, do nazw niektórych miast.
O mieście Czerczel powiedział:
— Brzydkie miasto Czerczel! chociaż ulice posiadasz szerokie i place obszerne, jesteś jednak zaludnione przez skąpców i brutali. Podróżnikowi, o ile nie jest marynarzem lub kowalem[8], nic innego nie pozostaje, jak tylko z pośpiechem oddalić się od twoich murów.
Milianie, gdzie spędził dużo czasu, przypiął inną łatkę:
— Miliana... Miliana... tam przewodzą nad wszystkiem i nad wszystkimi kobiety, tam mężczyźni są niewolnikami.
Nie wiem, czy to prawda, a jednak, gdy przebiegałem te małe miasteczka, wydało mi się, że mężczyźni są leniwi i ospali, kobiety zaś pełne energji i ożywienia. Jeżeli tak, wtedy rozumiem, dlaczego Miliańczycy dostali się pod żółte i czerwone pantofelki Milianek...
Ponieważ Ben Jussef pochlebił paniom z Miliana, przeto zrobiły mu reklamę i sławę na cały Mahreb. W innych miastach złośliwego proroka nie lubiano, stąd, gdy przybywał tam, narażał się na drwiny i prześladowania. Szczególnie przykre zajścia miał w Tenes, za co puścił w obieg takie o niem zdanie:
— Tenes, jesteś zbudowany na gnoisku, twoja woda — krew, twoje powietrze — jad. Na Allaha! Ben Jussef nie spędzi nawet jednej nocy w twych murach!
Podczas naszej podróży z południa, z progu Sahary, do Algieru, widzieliśmy obrazy szybkiego rozwoju kolonij — rolnictwo, plantacje wina, oliwek, drzew owocowych, tytoniu, a nawet pierwsze próby z bawełną, którą spostrzegłem około Orleansville, gdzie już 600 hektarów ziemi oddano pod kulturę tej rośliny.
Nawet pobieżny rzut oka pozwala widzieć tu olbrzymi wysiłek energji ludzkiej. Najlepiej tego dowodzi statystyka, którą zebrałem w Algerji.
Cała kolonja liczy 57,6 miljonów hektarów, z których 20,8 miljonów przypada na urodzajną północ i 36,8 na jałowe południe.
Olbrzymia przestrzeń jest słabo zaludniona, bo statystyka francuska podaje zaledwie 5 miljonów tubylców i 830 000 białych mieszkańców. A jednak na północy tubylcy pod wpływem europejczyków coraz bardziej nawykają do rolnictwa, uprawianego już na 5,2 miljonów hektarów; poza tem europejscy koloniści posiadają 2,2 miljony hektarów ziemi rolnej. Na południu pod uprawą pozostaje zaledwie 103 000 hektarów, lecz na to składają się przyczyny klimatyczne i geologiczne.
W całej Algierji pod uprawą pozostaje około 7,5 miljonów hektarów. Co daje tu rola? Wina[9] — 7,04 miljonów hektarów, około 22 miljony hektolitrów zboża różnego gatunku. Poza tem oliwki, owoce, tytoń, jarzyny i trawa „alfa,“ poszukiwana w przemyśle fabrycznym. Znacznem bogactwem Algierji są lasy, rosnące na trzech miljonach hektarów: sosna, dąb zwykły i dąb korkowy, cedr, tuja i kilka innych gatunków drzew liściastych. Na stepowych obszarach i na łąkach zalesionych gór spotykałem duże i liczne stada owiec i bydła rogatego. Skrzyżowanie tubylczych owiec z merynosami dało tu dobre wyniki.
Wielkiem bogactwem Algierji są pokłady mineralne, a także źródła gorące i mineralizowane. Najbardziej słynne są Hammam-Rhira i Hammam-Meluan w departamencie Algeru i Hammam-Meskutin — w departamencie Konstantyny. W tych dwóch departamentach wykryto około 170 źródeł mineralnych, a śród nich alkaliczne, sodowe, siarczane, słone, żelaziste i kwaso-węglowe. Jednakże największym skarbem ekonomicznym kolonji są nader bogate i liczne pokłady fosforytów, przerabianych na nawozy sztuczne. Słynie z nich szczególnie departament Konstantyny. Prócz fosforytów Francuzi eksploatują rudę żelazną, ołów, miedź, cynk, antymon, rtęć, chromowe rudy, sól kamienną, pokłady onyksu, marmuru. Górnicy zajęci są w dobie obecnej poważnemi pracami nad poszukiwaniem nafty, na co istnieją niepłonne, zdaje się, nadzieje około Tliuanet w departamencie Oranu.[10]
Niezawodnie, że z chwilą wejścia w normalne i pokojowe łożysko burzliwego obecnie i wstrząśniętego do rdzenia politycznego życia Europy, rozpoczną się nowe prace nad rozszerzeniem terenów rolnych drogą sztucznej irygacji, — powstaną obok nowych plantacyj — przedsiębiorstwa górnicze, fabryki i warsztaty, które obecnie są dopiero zapoczątkowaniem europejskiego przemysłu w Algierji.
Jedna okoliczność rzuciła mi się w oczy podczas mojej podróży po Algierji. A mianowicie, że stopniowy, lecz ciągły rozwój rolnictwa i chociaż niewielki tymczasem przemysł algierski zdążyły już wytworzyć kadry proletarjatu tubylczego, czego nie daje się zauważyć w Marokku, za wyjątkiem chyba Kazablanki. Można naturalnie uważać meskinów[11] za proletarjat, lecz organizacja, którą oni tworzą, przynależność ich do bractw religijnych z Aissaua na czele, i wreszcie stosunek oficjalnego Islamu do żebraków — zbijają te przypuszczenia. Meskini marokańscy, jak zresztą i wszędzie w krajach muzułmańskich, stanowią osobną klasę społeczeństwa, a wcale nie są elementem zdeklasowanym, jakim jest proletarjat europejski. Ludzie bezrolni, bezdomni i muzułmanie-przybysze też nie stanowią w Marokku proletarjatu, gdyż albo wynajmują się na długoterminowych robotników albo też zaprzedają się na niewolników, a wtedy bez śladu i socjalnej różnicy znikają w masie ludności tubylczej, znajdując sobie miejsce w hierarchji społecznej.
W Algierji jest inaczej. Europeizacja tej kolonji, zastosowanie zachodnich systemów ekonomicznych i gospodarczych, rozwój „urbanizmu“, który wytworzył takie miasta, jak Algier z 250 000, Konstantyna z 82 000 i Oran z 155 000 mieszkańców, zażądały robotnika krótkoterminowego, najczęściej nawet dorywczego, zrodziły konkurencję pracy i przyciągnęły zewsząd tłumy poszukujących zarobku.
W Algierze spotkać można na każdym kroku przedstawicieli „lumpen-proletarjatu“ — w mieście, około fabryk, w porcie, na kolei. Ci proletarjusze, przyjąwszy niektóre obyczaje swoich europejskich kolegów, zdeklasowali sami siebie, oderwawszy się na skutek bierności i obojętności do kultu i tradycyj od bractw, sekt, meczetów i społeczeństwa. Nikt już nie przyjmie ich ani do bractwa, zgromadzonego dokoła marabuta w jego „zauja“[12], ani do sekty Aissaua, Heddaua, lub innej, ani włączy ich w poczet domowych niewolników; nawet meskini, ci najwięksi na święcie cynicy, nie uznają ich za godnych wejścia do organizacji żebraczej, dziwacznej a potężnej.
Wytwarza tych zdeklasowanych osobników — „urbanizm“ i najlepszym dowodem tego jest Kazablanka, jedyne pod tym względem miejsce w Marokku, a za nią duże miasta Algierji, szczególnie te właśnie miasta, które dają dużo sposobności do odszczepieństwa społecznego i religijnego.
Spędziwszy kilka dni w Algierze, wyruszyłem na zwiedzenie kraju. Automobilem zrobiłem wielki zygzak, przecinający całą Algierję. Ze stolicy, od brzegu Morza Śródziemnego, przejechałem do Sahary, skąd przez oazę Biskra, Timgad, Batna przejechałem do Konstantyny, a z tego miasta do portu Bône na Morzu Śródziemnem i dalej już do Tunisji.
Dziwne i niezapomniane wspomnienie pozostawił po sobie Algier nocny, Algier, zalany niebieskawem światłem elektrycznem pod nisko zwisającym namiotem nieba ciemnego, prawie czarnego, z połyskującemi na niem bliskiemi, lecz zagadkowemi gwiazdami.
Ulice, biegnące śród wysokich, pięknych gmachów francuskiej dzielnicy, nie śpią nigdy. Tłumy ludzi suną chodnikami, turkoczą koła tramwajów, ryczą i błyskają latarniami samochody, migają i wołają do siebie lampki szyldów nad restauracjami i kabaretami. Gwar, śmiech, muzyka i śpiewy...
W gęstym cieniu drzew parków majaczą postacie ludzkie. Niesie się cichy zgrzyt żwiru, poszept drzew, padają ciche jak westchnienia, słowa, drażniący śmiech lub odgłosy pocałunków. Śmigają w ciemnem powietrzu nietoperze, grają cykady na wierzchołkach rozłożystych platanów, sączą woń kwiaty na klombach, zroszonych dzwoniącą bez przerwy fontanną.
Do woni tuberoz i werbeny wlewa się aromat morza, aromat wiecznego ruchu, przestrzeni, zgonu wodorostów i drobnych żyjątek, wyrzuconych z głębin wodnych na obcy im i złowrogi brzeg.
Na wybrzeżu obejmuje mnie łagodny powiew wiatru, orzeźwiający i pełen nieuchwytnych aromatów, plusk fal, wbiegających na piasek, zgrzyt łańcuchów i bloków na ładujących się w porcie okrętach, przyćmione, zgłuszone mrokiem nocy głosy ludzkie, dalekie, basowe huczenie syreny, rzadki krzyk strwożonej mewy, śpiącej na pływającej beczce kotwicznej. Horyzont tonie w zwojach czarnego płaszcza nocy, lecz nagle rozdziera go, rozpruwa długiem ostrzem swych promieni latarnia morska, miga przez jedno mgnienie oka i pogrąża się w bezdeń mroku.
Zagłębiam się w labirynt uliczek i zaułków starej Kasby. Obstępują mnie ze wszystkich stron wysokie, ciemne, ślepe domy. Wieje od nich mroczna tajemnica, dochodzą stłumione jęki, westchnienia i cichy szept zaklętej w nich duszy przeszłości. Coś mówią, o czemś opowiadają mury głosem ledwie dosłyszalnym, tajemniczym, chwilami brzmiącym triumfem i zachwytem, chwilami brzemiennym łzami, skargą...

Rzadko błyśnie gdzieś wysoko, pod zwisającym okapem dachu, małe, wąskie okienko zakratowane, a wtedy wydaje się, że to zaklęta dusza całą mocą namiętnego pragnienia chce się wyrwać na wolność i biec ulicami, krzyczeć niememi ustami o tem, co widziały jej oczy, co słyszały uszy za temi grubemi murami.
ULICZKA W ALGIERZE, GDZIE PRZECHOWAŁY SIĘ DOMY PIRATÓW

W ciemnych kątach, w mroku przejść pod balkonami, w załamaniach ulic i domów, czają się nieuchwytne, szare, chybkie cienie. Majaczą, kryjąc się przed okiem przechodnia, miotają się, czołgają, przebiegają z jednej strony ulicy na drugą i znikają w czarnych szczelinach murów, w szparach starych, cedrowych drzwi.
Z pluskiem pada skrząca się struga wody do basenu fontanny, dzwonią mknące ku morzu potoki wody w rynsztokach.
Domy stają się uśpione i milczące. Czasem mignie marmurowa, pożółkła framuga wspaniałych drzwi, zabłyśnie w świetle latarni ulicznej majolikowa rama okna i misterne sploty żelaznego okratowania okna, co jak martwe oko wyziera białawą, nieżywą plamą.
Nigdzie nie odezwie się człowiek, nigdzie pies nie zaszczeka.
Prześlizgnie się czasem tajemniczy mieszkaniec podziemi i ruin — zagadkowy, milczący szczur, mignie czatujący na zdobycz bezdomny kot, cyknie miotający się w szalonym pościgu za ćmą nietoperz...
Lecz znikają te domy milczące i ciemne, dawna siedziba korsarzy, bejów i janczarów, przytułek namiętnej i skwarnej miłości, piekło poniewierki i męczeństwa tysięcy umierających tu w beznadziejności niewolników...
Coraz częściej spotykam ludzi: milczących, dążących w pośpiechu mężczyzn, szczelnie owinięte w burnusy kobiety, poprzedzane przez sługę z latarką w ręku...
Wszyscy dążą tam, gdzie uliczki pną się w górę prawie pionowo, przebiegają zaułkami o długich, połamanych stopniach kamiennych, o głębokich, ciemnych niszach w murach, ze śpiącymi w nich żebrakami i nocnymi stróżami.
Tu gwarno i hałaśliwie.
Przez otwarte naoścież drzwi i przez zakratowane okna padają na nierówny bruk smugi i plamy światła. Zapachy potraw, zaprawionych czosnkiem, cebulą, oliwą i czerwonym pieprzem, aromat kawy i mięty, dym benzoesu, tytoniu, kifu, mirry i nardu tworzą podniecającą, denerwującą woń.
Jaskrawe, barwne stroje kobiet półnagich, ich zamglone, nieprzytomne spojrzenia, głosy ostre, wołające ku sobie nieznanego kochanka, pożądliwe ruchy ramion i obnażonych piersi; brutalne zaproszenia i bezczelne oczy młodych Arabów; jękliwe śmiechy starych, potwornych wiedźm, rozdziawiających czarne paszcze, pełne zgniłych słów i zgniłych zębów; milczące, chyłkiem skradające się postacie mężczyzn, wchodzących i wychodzących z tych zgiełkliwych, ohydnych domów; tłumy młodzieńców w mistycznym zachwycie zapatrzonych w okno z siedzącą w niem nagą dziewczyną, rozczesującą falę gęstych, czarnych włosów; tupot tańczących nóg; przeraźliwe krzyki kobiet; wycie bawiącego się tłumu; brzęk naczyń; warkot bębnów i tamburynów; zawodzenie klarnetu; brzdąkanie gitary; szlochająca skarga arabskich skrzypiec... wszystko połączyło się w jeden wzrokowy i słuchowy akord, fałszywy, pogmatwany, a mimo to — podniecający.
Zdaleka dobiega ryk odchodzącego parowca towarowego, turkot pociągu, niemilknący gwar europejskiej dzielnicy, a tuż obok tego Babilonu, Sodomy i Gomory — cichy, śpiewny głos pobożnego mumena powtarza raz po raz mistyczne imiona Allaha Akbar, Allaha Muhaimin...
W kawiarniach usługujący chłopcy hałaśliwie czyszczą mosiężne naczynia do kawy, śmieją się i baraszkują; goście śpiewają, klaszczą w dłonie; gracze szczękają wyrzucanemi na stół kośćmi; muzykanci wydobywają tęskne melodje ze swoich jęczących, monotonnych instrumentów; jakiś spóźniony żebrak basowym głosem mruczy opowieść o uali Bu Medjan; drze się w niebogłosy nadpęknięty gramofon i wymyśla komuś ochrypłym głosem opasły właściciel zajazdu...
Tu, w dzielnicy Kasba wszystkie światła i niegasnąca przez całą noc łuna, kołysząca się nad miastem białych ludzi, toną w mroku wąskich uliczek i załamanych, krzyżujących się zaułków; w tej dzielnicy wszystkie odgłosy życia pochłania groźna cisza mogiły, gdzie spoczywają ubiegłe stulecia, dawno minione dzieje, przebrzmiała rozkosz i zamarłe na wieki skargi...
Mrok i cisza zwyciężają.
Zamykają się okna i drzwi domów, gasną w nich światła, odchodzą ludzie, znikając w głębi kamienic, lub rozpraszając się w labiryncie ulic...
Nikogo nie można tu wtedy spotkać. Znikają nawet szczury, nietoperze i koty, ciszej i bardziej tajemniczo dzwoni fontanna, nie pluska woda w rynsztokach i żaden dźwięk nie dolatuje tu więcej...
Nadchodzi jednak godzina, gdy do mroku na Kasbie wleją się potoki szarego przedświtu. Wtedy zjawią się pierwsze żywe istoty — żebracy i żebraczki. Wypełzną jak żarłoczne, zgłodniałe szczury ze swych kryjówek i legowisk i, jak szczury, bez dźwięku i szmeru sunąć zaczną na cmentarze, ku meczetom, ku grobowcom marabutów, na rynki, do portu, na wszystkie placówki, gdzie brać żebracza od wieków nawykła skamłać o jałmużnę w imię Allaha i miłych Jego sercu świątobliwych i mądrych uali, talebów i sahir’ów[13].
W kilka minut potem przesuną się po nich jak widziadła wynędzniałe postacie poganiaczy wielbłądów, robotników portowych i fabrycznych, i ludzi, których jedyną bronią, jest umiejętność nieumierania z głodu...
Gdy ten potok ludzki przepłynie, znowu zapadnie cisza martwa i skupiona.
Lecz na wschodzie niebo rumienić się zaczyna... mija kilka chwil, tajemniczych chwil walki światła z mrokiem, dnia z nocą, życia ze śmiercią...
Nagle ciemność wsiąka w mury, w kamienie bruku ulicznego, wpełza do każdej szczeliny, ukrywa się pod gzymsami i dachami, wlewa się do kanałów podziemnych, a czarne niebo na wschodzie pęka i przez jego rozdartą szatę tryska kaskada różowych i złotych promieni...
— La Illah Illa Allah u Mahommet rassul Allah — Allah Akbar... — płynie, drżąc w powietrzu, poranne nawoływanie muezzina ze szczytu minaretu, skąd nawołuje wiernych do obcowania z Bogiem — Sprawiedliwym lecz Groźnym Sędzią, który wywyższa i poniża, obdarza i karę wymierza.
W domach — ruch, odgłosy życia, mruczenie modlitwy porannej, słowa rozkazów, pożegnania, skarg, ciche szlochanie, jęk cierpienia, śmiech...
Dzielnica na Kasbie budzi się szybko i odrazu zaczyna żyć.
Tak będzie trwało do chwili, aż na zachodzie zgaśnie słońce, a muezzin po raz ostatni wykrzyknie jękliwie i rozpaczliwie:
— Allah Akba — a-ar!...
Wtedy znowu popłyną zewsząd strugi i potoki mroku, zjawą się cienie dawnych dziejów i zapomnianych ludzi; wtedy cisza przytłoczy swym ciężarem prąd życia i wszystko utopi w swej bezdennej, martwej otchłani, zazdrośnie walcząc o swoje panowanie aż do pierwszych błysków zorzy, aż do godziny przedświtu...





  1. C. Berbrugger: Ikosium; H. Klein: Feuillets D’El Djezair; Cervantès: El trato de Argel; Haedo, Dialogo de la captividad.
  2. Rais — dowódca okrętu korsarskiego.
  3. Darbuka — rodzaj gitary.
  4. Kahin — lekarz, znachor.
  5. Podobną legendę, patrz A. Certeux et H. Carnoy. L’Algérie traditionnelle, v. I, str. 62.
  6. Piołunowa wódka.
  7. F. A. Ossendowski: „Płomienna północ.“
  8. Kowal — zawód pogardzany.
  9. Oficjalna broszura „Le Commerce et l’Industrie de l’Algérie,“ Alger, 1922 r. podaje szereg informacyj statystycznych.
    Eksport 1921 roku:
    Wina 
     na 277 214 000
     fr.
    Pszenicy 
     126 606 000
     „
    Jęczmienia 
     68 593 000
     „
    Baranów i owiec 
     116 781 000
     „ (1 024 597 głów)
    Tytoniu i wyrobów tyton. 
     108 183 000
     „
    Wełny 
     52 847 000
     „
    Owoców 
     49 887 000
     „
    Owsa 
     47 778 000
     „
    Skór 
     34 426 000
     „
    Rudy żelaznej 
     30 823 000
     „
    Fosforytów 
     25 299 000
     „
    Winogron 
     19 536 000
     „
    Byków 
     17 144 000
     „
    Ryb 
     13 826 000
     „
    Kory kork. dębu 
     10 670 000
     „
    Alfy 
     10 251 000
     „
    Włosa palmowego 
     8 568 000
     „
    Oliwy 
     8 121 000
     „
    Mąki 
     7 133 000
     „
  10. Przytaczam kilka oficjalnych danych statystycznych, wyjętych z broszury pp. Despigues et J. Garoby „Le chef d’ oeuvre colonial de la France. L’Algérie.“ Alger, 1921.
    Produkcja mineralna (w tonnach):
    Żelazo 
     735 579
     fr. (przed wojną 1 232 979)
    Cynk 
     13 268
    Ołów 
     8 457
    Miedź 
     400
    (przed wojną 4 909)
    Fosforyty 
     270 708
    Ropa naftowa 
     833
    Statystyka handlu algierskiego (r. 1919):
    Eksport 
     1 690 822 000
     fr.
    Import 
     1 357 542 000
     „

    Razem 
     3 048 364 000
     fr.

    Ilość okrętów: 6195.
    Pojemność: 6 446 818 ton.

  11. Meskin — żebrak.
  12. Meczet — kaplica.
  13. Uali — święty; taleb — uczony; sahir — jasnowidzący.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.