Po grzesznej drodze/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Ale w dzień winobrania Sabina nie przyszła.
— A twoja kuzynka? — zapytał Piotr Marji, patrząc jej bystro w oczy.
— Babka jej zachorowała — odrzekła Marja — śmiejąc mu się w twarz złośliwie.
Piotr stracił humor odrazu. Nie wymówił imienia Sabiny ani razu, ale myślał o niej przez cały dzień i widział ją przy sobie, jakgdyby była naprawdę koło niego.
Inni uczestnicy winobrania bawili się hałaśliwie, młodzież śpiewała śmieszne, bez przygotowania układane zwrotki, o obecnych dziewczętach, które ugadywały się i śmiały do rozpuku śród pełnych słońca szpalerów, a żarty, wszelakie historyjki i ploteczki krążyły bez przerwy. Piotr zły, skwaszony, nie mógł słuchać tych wszystkich piosenek i bredni.
Dziewczyna jedna, głupia i bardziej bezczelna od innych, ładniutka, drobna, złośliwa, przezwana Różą kolczastą, kręciła się koło niego, dręcząc półsłówkami i słodkiemi wyrazami. Rozzłościł się naprawdę.
— Albo chodź i pracuj uczciwie — parsknął z nagłym wybuchem, — albo kopnę cię w koszyk, i zobaczysz, jak ci będzie przyjemnie.
Obraziła się, wysunęła dziobek i poszła wdzięczyć się gdzieindziej. Z odległości wymyślała mu, ale on milczał i obcinał dalej sierpem grona z myślą o Sabinie.
Dwaj chłopcy śpiewali bez ustanku, pod wieczór wszczęli bójkę, kobiety podniosły wrzask, wtedy dopiero Piotr zaczął się śmiać, zaprzągł woły do wozu, pełnego winogron, odwiązał psa i wziął witkę. Słup białych mgieł podniósł się z za góry w stronie lasów na Monte Bidde; w powietrzu czuć było wilgoć. Żegnaj piękna poro roku! Żegnaj winnico!
Mijając prostą drewnianą kratę, która odgradzała od gościńca, Piotr nie raczył nawet rzucić ostatniego spojrzenia na ogołoconą winnicę, na opuszczoną chałupę, gdzie spędził był tyle miłych dni i gdzie marzył tak cudnie. Popadł znowu w zły humor i przygnębienie. Gościniec tego wieczora był natłoczony i hałaśliwy: przesuwały się naładowane ciężkie i powolne wozy, w przesyconem wilgocią i lekką mgłą przedwieczornem świetle mijały gromadki wracających z pola chłopów i chłopek; wszystko rysowało się niepewnie na szarawem tle góry.
W powietrzu rozchodził się ledwo uchwytny zapach moszczu, świeżych liści i wilgotnej trawy, a winogrona na wozach, w błękitnym połysku zapadającego dnia przybierały odcień fioletowy; koła wozów zostawiały głębokie brózdy w białym pyle gościńca, tu i tam światło błyszczało w dolinie, a od czasu do czasu dźwięczny, rozśpiewany głos wybijał się ponad paplaninę kobiet i głuchy stuk wozów.
Piotr szedł przodem, obok swego wozu, wlokąc witkę po piasku, a pies Malafede biegł przy nim, poważny, ze spuszczonemi uszami i ogonem. Było to duże, chude stworzenie z białą plamą na czole. Od czasu do czasu podnosił łeb i patrzył na Piotra czerwonemi, mądremi oczkami, lub ziewał, skomląc lekko i kręcąc ogonem.
Doszli tak prawie do połowy drogi, kiedy Róża kolczasta, oddzieliwszy się od reszty końca, zbliżyła się do wozu Piotra i, podniósłszy kamyk, cisnęła nim w psa. Malafede zaskowyczał boleśnie i pobiegł naprzód jak strzała. Piotr, oburzony, obejrzał się:
— Kto go uderzył? — krzyknął.
— Ja — odpowiedziała hardo dziewczyna.
— Dlaczego, głupia jedna — może ci chciał wydrapać oczy? Jeżeli mi wpadniesz w ręce, połamię ci kości.
Pomimo groźby Róża podeszła bliżej.
Nic się nie stało — rzekła. — Pódź tu, Malavi, pódź tu!
Pies przyleciał z powrotem i popieściła go.
— Piotrze, — rzekła poważnie, chcąc zawrzeć z nim pokój — co za djabeł w tobie siedzi? Ja wiem, co ci jest!
— Co takiego?
Róża obejrzała się i przekonawszy się, że poprzez hałas wozu nikt, prócz niego, usłyszeć jej nie może, rzekła:
— Ja wiem, o kim myślisz. Marja mi powiedziała.
— Co ty wiesz? Co ci Marja mogła powiedzieć? — rzekł pogardliwie.
Zaczęła mu opowiadać moc złośliwości. Marja miała jej powiedzieć: „Patrzcie na Piotra, co za mina! A to dlatego, że niema Sabiny, w której się kocha na zabój“, — wyśmiewała go, radząc Róży dokuczać mu w czasie winobrania, a i Sabina kpi sobie z niego i romansuje z innym...
— Do djabła, do djabła! — rzekł Piotr z szyderczym uśmiechem, ale serce zalewało mu morze goryczy i pociemniało mu w oczach.
— Czemu Marja to robi?
— Ja myślę, że jest zazdrosna, — powiedziała Róża z całym jadem swoich wdzięcznych kolców.
Zazdrosna? Dlaczego? O kogo? Wydało mu się to tak niemożliwe i takie zabawne, że miał ochotę śmiać się, ale jednocześnie to przypuszczenie było mu przecie miłe.
Z początku nie myślał o tem wiele; inna myśl dręczyła go dotkliwie i sprawiała niesmak, upokorzenie, gniew i zawiść. To przekonanie o lekkomyślności i niegodziwości Sabiny. Głupia, pusta dziewczyna! Więc zdradziła tajemnicę, której jeszcze nie była zupełnie pewna? Tę tajemnicę, dla niego świętą i słodką, którą zaledwie z obawą i szacunkiem śmiał wyznać przed samym sobą. Więc nie omylił się wtedy wieczorem, czując się dotkniętym i oszukanym, gdy myła twarz w strumieniu? Głupia, po dziesięć razy, głupia! Ale on się zemści! Przecież jej właściwie dotąd nic nie powiedział, a jeżeli spotka ją kiedyś, pozwoliwszy jej długo czekać na siebie, powie jej coś, co popamięta.
Myśl o gniewnej zemście uspokoiła go na chwilę, ale noc spędził bardzo smutną. Nie mógł się rozstać ze swojem marzeniem, wykwitłem na słońcu w pogodnem powietrzu doliny. Marzenie to teraz rozwiało się w szyderczym śmiechu i plotkach dziewczęcych. Wspomnienie jasnych pukli Sabiny dręczyło go ciągle i napawało goryczą. Po pewnym czasie starał się pocieszyć myślą, że właściwie dobrze się stało, iż odsłonił mu się charakter Sabiny, zanim się oświadczył... i z tą marną pociechą zasnął prawie uspokojony.
Ale, obudziwszy się bardzo wcześnie, po krótkim i ciężkim śnie, na macie w kuchni Noinów, doznał bolesnego uczucia, jak gdyby mu kamień ciężył na sercu. Zwykł był budzić się z radosną myślą o Sabinie, z nadzieją zobaczenia jej tego dnia lub następnych; teraz, obudziwszy się rano, i nie mogąc cieszyć się tą myślą, czuł pustkę bolesną dokoła siebie i miał wrażenie, że głucha ciemność kuchni zalega jego serce. Powróciło zmartwienie, gniew i ból. Wejście Marji ożywiło go trochę. Udał, że śpi, ale przymkniętemi oczyma śledził każdy ruch młodej gosposi. A ruszała się po cichu, bo była boso. Otworzyła lufcik i szare światło poranka oświetliło kuchnię. Potem zdjęła chusteczkę, umyła się, a zakasawszy do łokci rękawy koszuli, rozpaliła ogień w piecyku i postawiła na nim starą, błyszczącą maszynkę do kawy, która rychło zaczęła syczeć. Sama usiadła w kącie, by zemleć kawę. W tedy dopiero spostrzegła Piotra i zaczęła mu się przyglądać zmrużonemi pięknemi oczyma, jeszcze mętnemi od snu.
Piotr czuł to spojrzenie; nie mówiło ono wprawdzie nic, niemniej sprawiło mu niewypowiedzianie miłe uczucie i odegnało smutne myśli, z któremi się obudził. Ale jednocześnie przypomniał sobie złośliwe docinki Róży. Co za szaleństwo! W jaki żywy sposób Marja Noina tak piękna, bogata, tak dumna i złośliwa, mogła myśleć o nim, o swoim słudze?
A gdyby to była prawda? Przy tem pytaniu doznał zawrotu głowy, zamknął oczy i zdawało mu się, że jednostajny szmer obracanej przez Marję maszynki dudni mu w głowie, ogłusza i nie daje zebrać myśli. Pozatem rozumiał wszystko i czuł doskonale.
Marja myślała o nim? Może dlatego przychodziła codziennie do doliny, a on, głupiec, gniewał się i sądził, że mu niedowierza!
Zachwyt niewysłowiony ogarnął go, myśl, że zajmuje choć malenieczkie miejsce w sercu Marji, nagradzała mu wszystkie doznane gorycze, a radość była za wielka, pochlebiała za bardzo jego próżności ładnego chłopca, ażeby mógł jej się wyrzec, dopóki nie przekona się, że się myli.
Marja mełła wciąż powolutku kawę, maszynka mruczała, syczała, podskakiwała, rozpalone węgle trzeszczały, strzelając tysiącem małych czerwonych i wesołych iskierek.
Jak piękna była Marja z odkrytą głową, jaka musi być dobra i łagodna, jak źle ją osądził!
W ciemnym kącie, gdzie siedziała, włosy jej wydawały się jeszcze czarniejsze niż zwykle, a twarz prawie biała, cała postać rysowała się z pewną elegancją w lekkiem i jasnem ubraniu domowem. Piotr pieścił ją całą przymkniętemi oczami, a im bardziej się przyglądał, tem więcej się zachwycał; wreszcie otworzył szeroko oczy. Ranek zaglądał przez jedyny szklany kwadracik okna i z tego różowego oka rozlewało się łagodne światło po całej kuchni. Widząc, że Piotr już nie śpi, Marja rzekła swobodnie:
— Obudziłeś się? Miałam cię wołać, bo późno, nie widzisz? Prędko! jest moc roboty!
Głos był spokojny, ton rozkazujący, i Piotr, przywrócony nagle do rzeczywistości, zbudził się również ze swego szalonego i nagłego marzenia.
Uszy mu poczerwieniały, skoczył na równe nogi, odepchnął matę, zwinął ją w duży wałek i oparł o ścianę, potem wyszedł na podwórze umyć się pod studnią, podczas gdy Marja wsypała do maszynki kawę, by ją ugotować na sposób arabski, uderzając ręką w zmielony proszek.
Słońce ledwie się wzniosło, a już na podwórku, pod ganeczkiem i w kuchni praca wrzała w najlepsze. Na podwórzu tłoczono winogrona i rozumie się, największa praca przypadła właśnie Piotrowi.
Pod gankiem stała duża i wysoka kadź, na niej leżał drewniany tłok. Piotr wszedł do kadzi, oparł się o mur, z głową, sięgającą prawie do belek dachu i zaczął nogami rozdeptywać i gnieść winogrona. Miał rękawy koszuli zakasane do łokci, nogi bose, płócienne spodnie podwinięte poza kolana, ciemne bryzgi soku plamiły mu ubranie. Był bardzo blady i co pewien czas mówił, że mdli go zapach moszczu. Ale był w dobrym humorze, rozmawiał i gniótł silnie, wychylając się nieraz, by dobrze widzieć, co się dzieje na podwórzu.
Przy wozach pełnych winogron trzy dziewczyny i dwaj chłopcy obrywali po jednemu ziarnka, czyścili je i wsypywali do trzcinowych koszyków, potem, wchodząc po drabinie, opartej o kadź, opróżniali je, wrzucając ziarna pod nogi Piotra. I tak samo jak w winnicy młodzież gadała głośno, śmiała się i opowiadała sobie wszystkie gorszące historyjki z całego Nuoro, przeplatając tę kronikę wykrzyknikami i wyzywaniem. Zapach moszczu, rozgrzanego w cieple poranka, sprowadził roje much. Słońce, zalewając całe podwórze, oświetlało jaskrawo winogrona i jasne ubrania dziewcząt; dziwnym trafem Marja wyglądała najczyściej ze wszystkich i uderzała poprostu białością koszuli. Na głowę zarzuciła sobie, w ochronie przed słońcem, żółtą chusteczkę, w której jej było prześlicznie. I ona była głośna i wesoła, ale od czasu do czasu jakiś błysk niepokoju zapalał się w jej oczach, zaciskała wtedy wargi i napędzała młodzież, by tyle nie gadać i śpieszyć się z robotą.
Gniewał ją bardzo nieład podwórza i roje natrętnych much, chciałaby jaknajprędzej doprowadzić wszystko do zwykłego stanu, do czystości i spokoju; zdawało jej się, że ciemne plamy moszczu brudzą nawet ściany, poręcz schodów i liście dzwoneczków, zawsze zielone i świeże.
— Prędzej, prędzej! — mówiła. — O jedenastej musi być wszystko skończone, a nie, to się powieszę!
— Bardzoby mnie to zmartwiło, — rzekł Piotr drwiąco — ale moje łydki nie są żelazne.
Marja weszła na drabinkę i mimowoli podniosła oczy na białe i muskularne łydki Piotra. Zauważył to i zarumienił się jak dziewczyna, nie dlatego, że mu się przyglądała z pewnym podziwem, ale, że patrzyła na niego, gdy spełniał niską robotę sługi. Trwało to chwileczkę zaledwie. Zaraz poweselał znowu; coś miłego, tajemniczego zagrało mu w sercu i kazało zapomnieć o zmęczeniu, poniżeniu i niesmaku.
W kuchni ciotka Luiza przyrządzała leniwie obiad. Kartofle gotowała w rynience ze zwyczajną baraniną, djabelnie twardą, ale ciotka Luiza nadawała sobie taką powagę, jakgdyby to było mięso wieprzowe lub koźle.
W oddzielnem naczyniu gotował się rosół dla biednego Mikołaja, jak go czule nazywała, od czasu, gdy okulał.
Biedny wuj Mikołaj! Stracił swój dawny świetny humor i nieraz nie potrafił nawet ukryć swych uczuć. Bywały dnie, kiedy krzyczał jak opętany o lada drobnostkę, kłócił się z rodziną i unosił gniewem, gdy mu się tylko sprzeciwiono.
Wychodził rzadko, bo musiał się często posługiwać kijem. Nie znosił tej dekoracji, próżność jego cierpiała z jej powodu. To też opuszczał dom jedynie, gdy miał do załatwienia bardzo ważne sprawy i wybierał drogi odludne. W chwilach gorzkiego żalu mawiał z wyrazem wielkiego smutku w małych zielonych oczach:
— Niech będzie przeklęte wino: złamałem sobie nietylko nogę, ale całe życie.
Nieraz całemi dniami siedział przybity i blady, gryzły go wyrzuty sumienia, a jednak pił więcej niż dawniej, topiąc zgryzoty w szlachetnem Badde Manna. Upijał się niekiedy jak bela i niejedną noc spędził w kuchni, zupełnie niezdolny wejść na schody.
Ale gdy wino rozjaśniało mu w oczach, nadając mu dawny blask i wesołość, zapominał o swojej niedoli, był zadowolony i rozgadany. To też ciotka Luiza i Marja pozwalały mu pić. Żona, która dawniej cierpiała z zazdrości, cieszyła się teraz, widząc męża zawsze koło siebie. Marja jednak była nierada ze stałej obecności ojca, który nie mając nic do roboty, wtrącał się w drobne sprawy domowe, plątał je i psuł przez swój niewłaściwy pogląd na rzeczy. Marja nie znosiła, gdy mężczyźni wtrącali się w sprawy wyłącznie kobiece, niecierpliwiła się, widząc, jak wuj Mikołaj ciągle kręci się między babami, robi uwagi, krytykuje, daje rady w kuchni, ale, jak zwykle, nie mówiła ani słowa, w duszy przejęta współczuciem dla nieszczęścia ojca.
W każdym razie i matka i córka nie sprzeciwiały się nigdy choremu; przeciwnie podwajały czułości i starania o niego. Gotowały mu dobre obiady, podczas gdy dawniej, kiedy był zdrów, były bardzo oszczędne w kuchni, opłacały lekarza, by odwiedzał go często i zabiegały o niego jak mogły.
Żeby go rozerwać w chwilach bezczynnych, szczególnie w niedziele, Marja czytywała mu najbardziej wzruszające ustępy z „Guerrino detto il Meschino“ i z „Reali di Francia[1], książek bardzo rozpowszechnionych śród chłopów i pasterzy nuoryjskich, którzy wzruszają się głęboko, rozczytując się w nich bez końca.
Wuj Mikołaj nie wierzył nic a nic w cudowne historje, które mu Marja czytała, ale słuchał ich chętnie z zajęciem, bo dawały mu dużo miłych wrażeń. Głos Marji, która czytała, wybijając wyraźnie rytm, przekonywał go, uspokajał jak sułtana, z „Tysiąca i jednej nocy“. Mawiał nieraz:
— Gdybym choć umiał czytać! Spędzałbym czas na czytaniu tych pięknych historyj, które, choć nieprawdziwe, kształcą i wzruszają.
Mimo radykalnej zmiany w charakterze, wywołanej kalectwem, Mikołaj Noina zachował nawyk udawania wobec obcych człowieka pokornego i bez grosza, i kiedy starzy przyjaciele przychodzili do niego na pogawędkę, na podwórze, dziwne robiła wrażenie królewska mina siedzącej na zwykłem miejscu koło bramy ciotki Luizy i rozmowy męża, który wiecznie powtarzał, jak katarynka: „Jesteśmy nędzarze! Ledwie wiążemy koniec z końcem. Czasy są złe, ziemia nie rodzi, poborca wysysa nam krew, czart go bierz zato! Niech mnie zabiją i siedem kul mi wpakują w ciało, jeżeli mamy choć o grosz więcej, niż na najniezbędniejsze potrzeby“.
Ciotka Luiza uśmiechała się dobrodusznie, a jej wspaniała fizjonomja mówiła:
— Niech sobie gada, przecież to wolne żarty. Jesteśmy najzamożniejsi właściciele w Nuoro. I co do gotówki i co do zapasów, nikt się z nami nie może równać.
Marja nie mówiła słowa, ale szyjąc na progu, myślała:
— Mogliby rodzice dać pokój. Najlepiej wychodzi się w życiu, kiedy się obcych nie wtajemnicza w swoje sprawy.

∗                ∗

W samo południe wino było wytłoczone i obiad gotowy. Ciotka Luiza nakryła na podłodze w kuchni, postawiła kosz, pełen białego chleba, a jedzenie podała na głębokich czerwonych talerzach, poczem zawołała z podwórza ludzi, którzy właśnie myli się pod studnią.
Wkrótce wszyscy zasiedli po turecku na podłodze dookoła koszyka i zaczęli jeść chciwie, zanurzywszy nosy w dymiących talerzach.
— Co za piękna rzecz praca, co za piękna rzecz — myślał Mikołaj, patrząc na nich z zazdrością.
On sam siedział, obsługiwany jak pan, przy stole, nakrytym obrusem, z białemi naczyniami i butelką, i odbijał na tem tle, jak patrjarcha ze swoją majestatyczną i hieratyczną, lekko posiwiałą brodą.
Marja, zjadłszy zaledwie, zaczęła się niecierpliwić widokiem podwórka, doprowadzonego do szczytu nieporządku. Patrzyła ze zgrozą, jak już nietylko muchy, ale całe armje pszczół rzucają się z szumem na tłok, na beczkę i wozy.
— Co ci jest? — zapytała matka. — Przynieś wina.
— Gdy jestem syta, — odrzekła ze zwykłą ironją, nalewając Piotrowi — czuję okropną niechęć do życia.
— Pomyślmy dopiero, co czują ci, którzy są głodni — odpowiedział Piotr i patrzył, pijąc w głąb kubka, jak gdyby tam odnajdował wspomnienie swego wolnego i dzikiego dzieciństwa.
Nie żałując sobie tego dnia wina, wypił dwa czy trzy kubki, a w miarę, jak krew mu się rozgrzewała, wbijało mu się w myśl dziwne i szydercze powiedzenie Marji, które mogło być albo dowodem idealizmu, albo gminnem naigrawaniem się ze zgłodniałych.
Zamilkł odrazu, pochylił głowę, potem ją podniósł nagle i zażądał wina. Odstawiając kubek z trzaskiem na ziemię, wykrzyknął, szukając oczu Marji:
— Ależ ja cierpiałem głód!
Lecz nie spotkał jej spojrzenia, bo myślała więcej o pszczołach na podwórzu niż o nim, i ledwie wypowiedział zdanie, które zginęło w rozgwarze, już go pożałował.
Od tej chwili nie spuszczał Marji z oczu, trochę zbyt nieruchomych i błyszczących. Z winem, zdawało się, że wszedł mu w krew delikatny jakiś a fatalny lubczyk i zaczął w nim dokonywać powolnego i tajemniczego dzieła.
Kiedy wszyscy się rozeszli, a starzy udali się na górę na odpoczynek, Piotr wyciągnął się w kącie ganku. Jakkolwiek był zmęczony, a gorąco popołudnia, poprostu zabójcze przez coraz ostrzejszy zapach moszczu i przez jednostajne brzęczenie pszczół, usposabiały do snu, nie mógł zasnąć. Wpadł tylko w miły półsen. Z kuchni dochodził lekki stuk. To Marja doprowadzała dom do porządku, zamiatała i myła statki. Leżąc z zamkniętemi oczyma, widział dokładnie jej piękną i wysoką postać.
Myślał, rozgniewany sam na siebie za głupią niechęć, jaką dotychczas żywił ku niej, takiej dobrej, pracowitej, grzecznej i wesołej. Narzucał mu się jej obraz zewnętrzny, gdy tymczasem, prawdziwe wyobrażenie, jakie cudownym sposobem był sobie dawniej wytworzył, zaczęło się rozpływać. Czuł nieprzeparty urok, jaki roztaczała wszędzie i na wszystkich i dał się porwać, cały pochłonięty nieznaną słodyczą, nieuchwytnem marzeniem, nieokreślonem pożądaniem, które mu rozgrzewało krew, dając jakąś gorzką rozkosz, nigdy już potem nie zaznaną.
Nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy, ale już postawił nogę na krawędzi przepaści i zaczynał ześlizgiwać się, niezdolny się oprzeć i zrozumieć, lubo już czuł obawę próżni, czegoś nieznanego, zawrotnego, o głębi bez granic.




  1. Stare ludowe, jeszcze średniowieczne opowieści rycerskie, które śpiewali uliczni śpiewacy. (Przyp. tłumacza.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.