Po grzesznej drodze/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W lipcu 1885 spotkało go nieszczęście, które przyćmiło nieco jego pogodę i zamąciło bieg całego domu.
Udał się był do Olieny po zakup wina, Może kosztował go nazbyt wiele, gdyż wieczorem twarz miał czerwoną, jak wierzchołek Athy, na którym gaśnie szkarłat lipcowego zachodu, a czapka zbakierowała mu się na głowie. Wyjechał nocą, w drodze spadł z konia i złamał nogę. Pomimo szybkiego i starannego leczenia chorował długo i okulał. Od tego czasu każda zmiana pogody, najlżejszy powiew scirocca z równiny sprowadzał mu silne i dokuczliwe bole. Stało się więc, że Mikołaj, niezdolny, jak dawniej zachodzie codzień do swej posiadłości, musiał zacząć życie jak wielki pan, musiał postarać się o dzielnego sługę, któryby za niego uprawiał winnicę i siał ziarno. Nawinął się Piotr Benu.
„Chłopcze — powiedział mu Mikołaj, wpatrując się w niego bystremi oczami — nie obrazisz się, gdy ci coś powiem? Nie cieszysz się dobrą opinją.
I Piotr miał oczy szare i błyszczące, nie spuścił więc głowy, wytrzymał z mocą wzrok Noiny i choć czuł, że mu uszy płoną, rzekł spokojnie:
— Zasięgnijcie języka.
Mikołaj zasięgnął języka u ostatniego chlebodawcy Piotra i otrzymał tak dobre świadectwo, że zawarł z nim odrazu umowę.
Ciotka Luiza i Marja były niezadowolone z wyboru, ale Mikołaj czuł się niedobrze, aby go więc nie drażnić, milczały, postanowiły tylko, zwłaszcza Marja, mieć oczy otwarte.
Niemniej przymknęła je nieco, aby dobrze wybadać Piotra, w dniu kiedy wszedł na służbę. Było to piętnastego września, w ponury, cieńmy i dżdżysty wieczór.
Piotr nie mógł go nigdy w życiu zapomnieć. Kiedy znalazł się w kuchni, trochę ciemnej i smutnej, mimo panującej w niej czystości i dostatku, i powiesił świtkę swoją na drzwiach, opadło go wielkie przygnębienie i duży niesmak z powodu zimnego, pełnego niedowierzania przyjęcia przez gospodynie.
Marja nalała mu szklankę wina. Był to powitalny kubek, pierwszy, jaki wypił pod tym dachem, odtąd niby własnym.
— Wypij — rzekła, bystro patrząc na niego.
— Za wasze zdrowie — odpowiedział i, pijąc, zaczął i on przypatrywać się Marji. W zimnym i badawczym wzroku swojej nowej pani wyczuł głęboko jej brak zaufania do świeżo przyjętego sługi, odgadł, że będzie go często upokarzała swoim dozorem, swojemi niesłusznemi, obrażającemu podejrzeniami.
W ten sposób Marja odsłoniła się przed nim, budząc odrazu wielką nieżyczliwość w Piotrze Benu, który przecież tyle miał szacunku dla kobiet, zwłaszcza dla młodych i pięknych.
W najbliższe dni wysłano go na dolinę, do jakiejś roboty w zagrodzie, sąsiadującej z winnicą i aby zobaczył jak wyglądają winogrona i owoce, które właśnie dojrzewały.
Marja zachodziła codzień i zdawała się nie zwracać na niego najmniejszej uwagi, czasem oddalała się, nie przemówiwszy doń ani słowa.
Piotr widział jak chodziła tu i tam po winnicy, pośród szpalerów, gdzie w całym przepychu zwieszały się gorące grona, pomiędzy drzewami zagrody, w słońcu zawsze jeszcze prażącem, co jakby ciążyło nad doliną i nad jasnemi, marzącemi w świetle skalami, na których szczycie dzikie dęby zdawały się w zamyśleniu wskazywać niebo, a sklepienie, rzekłbyś, zaklęsało jeszcze bardziej, błękitne i głębokie.
Marja, w prostej szarej, kretonowej spódniczce, w gorseciku z zielonego welwetu, który połyskiwał na słońcu, chodziła szybkim krokiem. Głowę w naciągniętej głęboko na czoło chustce miała spuszczoną, bufiaste rękawy koszuli podciągnęła pod ramiączka gorsecika. Piotr patrzył na nią nieżyczliwym wzrokiem; wiedział, że przychodzi go pilnować i stała mu się wstrętne.
Z gustem wymierzyłby jej dziś czy jutro tęgi policzek, ale ona nigdy nie zaczepiała go wprost, poprzestawała na paru zimnych i wyniosłych wyrazach. Mierzył ją wtedy wyzywającem spojrzeniem i nie odpowiadał nigdy jak się należy; swoją drogą gniew dodawał mu bodźca, więc pracował żwawo, nie kładł się całemi nocami i nie tknął nigdy żadnego owocu.
Pragnął odejść stąd jak najprędzej, pójść gdzieś na koniec świata; niechby raz przyszło winobranie, niechby go wysłali na orkę, na zasiewy, Bóg wie gdzie, do samego czarta, byleby tylko mógł już nie oglądać zielonego gorsecika i obłudnej chusteczki Marji.
Tak nadszedł październik. Marja zaczęła nabierać szacunku dla wiernego i pracowitego sługi, jakkolwiek zachowywał się niegrzecznie, był ponury i nieznośny w obejściu. Nie przychodziło jej do głowy, że Piotr mógł być dotknięty brakiem zaufania. Pewnego dnia, gdy ścinał pnącze, by słońce mogło lepiej przeniknąć do gron, przeszła koło niego i zapytała:
— Czemu nie jesz nigdy winogron?
— Czy liczysz ziarna? — zapytał pogardliwie, nie podnosząc głowy, lecz patrząc na nią, spodełba.
Zarumieniła się, zrozumiała, że się zdradziła i szybko zmieniła przedmiot rozmowy.
— Winogrona są dojrzałe, bardzo dojrzałe; myślę, że będziemy mogli zebrać je we środę.
— Tem lepiej — odrzekł obojętnie.
Stanęła na chwilę w środku ogrodu i zasłaniając oczy ręką, spojrzała na koniec winnicy, gdzie rosły niskie grona o żółtych liściach, obciążone delikatnym i dojrzałym owocem, który w słońcu wyglądał jakby był z wosku i miał się lada chwila rozpuścić.
— Piotrze, — rzekła, zbliżając się do miejsca, gdzie składał pościnane pnącze — pojutrze zerwiemy gruszki.
Spojrzał ku drzewom:
— Jak chcecie — odpowiedział.
— Słuchaj, pojutrze rano zerwiesz wszystkie gruszki, a ja przyjdę wieczorem z koniem, aby je zabrać. Czy myślisz, że się zmieszczą w cztery kosze? W dwa tłomoki? Przyjdę dwa razy.
A ponieważ Piotr nie odpowiadał i wracał znowu do szpaleru z gronami, poszła za nim.
— Dobrze obrodziły gruszki, nieprawda? Zeszłego roku nie mieliśmy ani jednej. Myślę, że tego roku zarobimy na nich conajmniej dwadzieścia lirów. Jak ci się zdaje?
— Mnie? Nic mi się nie zdaje.
— Dobrze chodziłeś koło nich. Kupię ci pół tuzina cygar.
— Dziękuję — odrzekł szyderczo.
Mówiła tak swobodnie, że po raz pierwszy zapytał sam siebie, czy nie osądził jej zbyt surowo. Poczuł jakby podmuch świeżego powietrza, wrażenie niespodziewanego zadowolenia. Ale w chwili, gdy ponownie wyrzucał stos winogronowych wąsów na koniec szpaleru, Marja odezwała się nieufnie i zimno.
— Słuchaj Piotrze, lepiej przyjdę pojutrze wieczorem wcześniej z kuzynką. Zerwiemy gruszki razem i zabierzemy je za jednym zachodem.
— Aha, już się boi, żebym nie odłożył części dla siebie — pomyślał i miał ochotę poczęstować ją pięścią po tej chusteczce, w której robiła świętoszka, ale na jego szczęście Marja wyrzekła dwa błogosławione słowa:
— Przyjdzie Sabina.
Przyjdzie Sabina, przyjdzie Sabina, brzmiało mu w uszach, nawet po upragnionem odejściu Marji.
Muchy, owady, ukryte w pnączach, dzięcioł, który stukał dziobem w białą topolę nad rzeką, słowik, śpiewający na drzewie orzechowem, wszystko powtarzało te dwa miłe wyrazy.
Piotr, gdy został sam, zapomniał o gniewie, a oczy jego w jasności wieczoru stały się jasne i przezroczyste. Ogromna, nieskończona słodycz spływała wraz z cieniami zbocza, gdzie blade oliwki już spały niewzruszonym spokojem. Przyjdzie Sabina!
Kiedy pierwsze blaski nowego księżyca, który spuszczał się za oliwkami, pomieszały się z niebieskiem światłem zmroku i stalowa iskierka zabłysła między topolą a orzechem na wodzie rzeczułki, powrócił wolnym krokiem do szopy nad winnicą. Oliwki, które księżyc osypał perłami, patrzyły miłośnie na szopę, przed nią wznosił się murek. Piotr, zmęczony, wyciągnął się na murku i wlepił oczy w szarą głębię gór. Panowała uroczysta cisza.
Wiaterek oddychał tak lekko, że drzewa nawet nie wydawały szmeru, tylko cichy, nieprzerwany dreszcz zmieniał delikatne barwy pnączy, przezroczystych w świetle księżycowem. Chór świerszczy dobiegał z krzaków, strumyk szemrał jednostajnie, a gdzieś daleko na białym od księżyca gościńcu, który oddzielał dolinę od gór, skrzypiał wóz. Te nieokreślone, smętne i ciągle jednakie dźwięki wzmagały jeszcze wrażenie ciszy i samotności. Łagodny majestat wieczoru i krajobrazu odbijał się nieświadomie w uczuciach Piotra, podczas gdy dobrodziejstwo odpoczynku i chłodu przenikało jego spracowane ciało; jakieś wiotkie i zwiewne tchnienie, jakieś światło tajemne, jak słodka poświata nowego księżyca, rzeźwiło rosą jego myśli. Były to proste, dziecięce sny, mgliste nadzieje szczęśliwej przyszłości, które napływały gromadą i czyste jak źródlana woda, zlewały się ze spokojną i jasną pieśnią strumyka. Przyjdzie Sabina — powtarzał mu głos wewnętrzny, a tajemny świat marzeń rozszerzał się, rozszerzał w świetlane kręgi...
Sabina była bardzo uboga, służyła jako przychodnia, a w zimie brała służbę stałą. U Noinów pracowała często i okazywali jej pewną powściągliwą życzliwość, choć ciotka Luiza nie mogła darować bratu i jego pamięci, że się ożenił z biedną wieśniaczką i zostawił córkę w nędzy. Kiedy jednak nasuwała się potrzeba pomocy, płatnej usługi, Sabina miała pierwszeństwo.
Nazajutrz Marja nie przyszła do winnicy. Piotr zaniepokoił się trochę, jakkolwiek myśl, że wreszcie przekonała się do niego i przestała go tak bardzo pilnować, albo podejrzenie, że mogło jej się przytrafić coś niespodziewanego, przynosiły mu niejaką ulgę. Czekał cały wieczór, co chwila wyglądał na drogę; lękał się, że jeżeli nie przyjdzie dziś, to może nie przyjdzie i jutro, a wtedy nie przyjdzie i tamta i spostrzegł ze zdziwieniem, że się martwi tem, czego tak pragnął dawniej: nieobecnością Marji.
Nazajutrz rano także nikt nie przyszedł, a Piotr, pracując niechętnie, pogodził się ze swą samotnością, kiedy popołudniu pies, uwiązany pod gruszami, zaczął szczekać, stanął na tylnych łapach i wpatrzył się małemi, zaczerwienionemi oczkami w kierunku drogi. Piotr spojrzał.
Marja i Sabina pędziły konno jak opętane, w tumanach szarego kurzu, śmiały się, czerwone w jaskrawem słońcu popołudnia, a konie, świecące od potu, biły się ogonami po bokach.
— Biedne stworzenia! — pomyślał Piotr ze wzruszeniem.
Nie poszedł na spotkanie dziewcząt, nawet nie pomyślał o tem, — pracował dalej. I dopiero gdy nadeszły, prowadząc za sobą konie, które wyciągały szyje, aby szczypnąć z drzewa jakiś listek, a miały na sobie każdy po wielkim tłomoku z wysokiemi wewnętrz trzcinowemi koszykami, Piotr wyprostował się i przywitał.
— No i cóż nowego, Piotrze? — zawołała Sabina, ciągnąc mocno konia za postronek.
— Wszystko dobrze — odrzekł, przyglądając się jej czule i z uśmiechem. Pomógł jej uwiązać konia, podczas gdy Marja borykała się sama ze swoim, który wstrząsał się cały, z pyskiem w krzaku.
Sabina była bardzo ładnie ubrana, w bielutkiej koszuli, czerwonym aksamitnym gorseciku i ciemnej kretonowej spódniczce z różowym obrębem. Miała porządne buciki, a odwiązana chusteczka odkrywała bardzo białą szyję, otoczoną czarnym jedwabnym sznureczkiem. Pomimo jednakże wysokiego wzrostu i białej cery, nie przyćmiewała bynajmniej wspaniałej urody Marji. Dodawał jej dużo wdzięku kosmyk jasnych, trochę niesfornych włosów, który wymykał się z pod chusteczki i spadał na czoło, zasłaniając niekiedy oczy. Starała się go wcisnąć pod chustkę, przygładzając co chwila, ale, uparty, pozostawał w ukryciu ledwie przez chwilę i wymykał się znowu na powietrze, na światło.
Jak to czarowało Piotra! Uwiązał konia, i korzystając z kłopotu Marji, przyglądał się bacznie Sabinie. Ona, zupełnie niezmieszana, usiadła na ziemi i zaczęła zdejmować obuwie.
— Jesteś zachwycony, Piotrze? — krzyknęła Marja. — Mógłbyś pomóc mi uwiązać to djabelskie stworzenie.
Musiał otrząsnąć się ze swego zachwytu i podejść do niej. Marja, czerwona i zgrzana, rozzuła się również i natychmiast zaczęła napędzać Piotra do roboty.
— Dalej, dalej, prędko. Musimy się spieszyć, niech cię djabeł pogania, Piotrze Benu.
Wskoczył, mrucząc, na gruszę i poprzez złoto liści z każdym strącanym owocem rzucał namiętne spojrzenia na Sabinę. Ale obok niej, z głową podniesioną stała i śmiała się wesoło Marja, i Piotr musiał być ślepy, żeby nie zauważyć ślicznych dołków w twarzy swojej pracodawczyni, których dotąd nie podziwiał jeszcze.
A Piotr był wielkim wielbicielem wdzięku kobiecego i z wysokości gruszy widział dobrze, że Sabina wobec Marji wydaje się prawie brzydka.
Był ciągle pełen wielkiej tkliwości, myślał jednak przez pół świadomie, że gdyby Marja była Sabiną i gdyby znaleźli się sami, chętnie rzuciłby się z drzewa dla swojej ukochanej. Z tej wysokości, skąd rzeczy przybierały jakby inny wygląd, mógłby może i zapomnieć o złem sercu, które, jak utrzymywał, biło w piersi Marji. Jednak w pewnej chwili, gdy Marja oddaliła się, popadł znowu pod urok bladej twarzy i złotego kędziorka Sabiny. Nie rzucił się z drzewa, ale zsunął się z niego zwinnie, poobtrącawszy już wszystkie gruszki.
— Sabinko — rzekł — chcę ci powiedzieć dwa słówka.
Zarumieniła się przelotnie. Ten sakramentalny wstęp, dawno oczekiwany, powiedział jej dużo, powiedział jej wszystko. Głos jej drżał, oczy błyszczały, jakkolwiek chciała okazać się zupełnie obojętna.
— A co mi masz do powiedzenia?
Ale Marja powróciła.
— Powiem ci kiedyindziej — szepnął, obejmując pień innego drzewa.
— Dlaczego nie dzisiaj? — zapytała drżąca.
Byłby chciał uścisnąć ją jak gruszę. Musiał się zadowolić spojrzeniem, pnąc się na drzewo, ale zdawało mu się, że się wspina do nieba.
— Idzie Marja, — rzekł — a nie chcę, żeby ktokolwiek słyszał. Przyjdziesz na winobranie, nieprawdaż?
Nie odrzekła ani tak, ani nie. Gdy Marja znalazła się blisko, schyliła się, by podnieść zrzucone przez Piotra gruszki, ręce jej drżały lekko, nie śmiała podnieść oczu, a nagły rumieniec schodził powoli z policzków. Piotr, wciśnięty w żótłe listowie, z nogami mocno opartemi na dwu gałęziach, czuł na twarzy całe gorąco słońca, całą grę światła oliwek, roziskrzonych na stoku wzgórza, ale czuł zarazem nagłe niezadowolenie, jakby żal ze zbyt spiesznego wyrwania się, tembardziej nieuzasadniony, że Sabina okazała się dla tajemnicy jego serca życzliwie usposobiona.
Milczeli. Daremnie Marja starała się nawiązać rozmowę, rzuciła jakiś żarcik, śmieszny i kłujący, Piotr nie odpowiadał, a Sabina pochyliła się bardziej, żółta jak gruszki, które spadały z drzewa, sypały się jedna za drugą, siejąc delikatną i miłą woń, ciepłe od słońca, przenikającego błyszczące listowie. Marja i Sabina, schylone nad ziemią, zbierały je w zapaski, których oba rogi trzymały ciasno w ręku, a gdy zapaski były pełne, wysypywały owoce do koszy, powstawianych w worki.
Około czwartej praca była skończona, kosze napełnione, grusze ogołocone z pięknych, wonnych owoców. Piotr dźwignął tłomoki na konie, a Sabina, usiadłszy na ziemi, wkładała trzewiki, prosząc Marję, aby jeszcze nie odchodzić.
— Przejdźmy się trochę, Marjo.
— Dobrze, przejdźmy się. Czy pójdziesz i ty Piotrze? — zapytała Marja, wyśmiewając go, że nie może dać sobie rady z niecierpliwym i wierzgającym koniem.
— Niech was djabeł prowadzi — rzucił w złości.
Dziewczęta, śmiejąc się, spuściły się w stronę winnicy, Marja spychała kuzynkę za ramiona przez wąską, pełną słońca dróżkę.
Piotr patrzył za niemi, widział jak kręciły się po winnicy, jak zeszły niżej, znikły, ukazały się znowu nad potokiem; głośny śmiech Marji zlewał się z szumem płynących wód. Widział, jak Sabina umyła twarz w strumyku, a później wytarła ją o brzeg spódnicy. Zdawało mu się dalej, że powiedziała coś kuzynce, patrząc w górę ku niemu. Śmiały się ciągle. Rozgniewało go to jeszcze bardziej. Może Sabina zwierzyła się z jego niedokończonych oświadczyn? Poczuł wielki niesmak, myśląc, że Marja wciągnięta została w jego tajemnicę, i znowu pożałował, że wyrwał się zbyt wcześnie.
Czemu one się wciąż śmieją, te dwie głupie dziewczyny? Czy może żartują sobie z niego? Był prawie pewny; odwrócił się i odszedł. Gdy powróciły i Sabina zawołała go, by się pożegnać, nie odezwał się nawet. Ale pozostawszy sam, pożałował tego serdecznie. Ona odwróciła się kilkakrotnie, wchodząc na drugie zbocze doliny i ciągnąc za sobą objuczonego konia. Wydostawszy się na gościniec, oparła się na murku, zawsze jeszcze patrząc uparcie w stronę winnicy. Nawet już zdaleka, póty, póki mogła widzieć ostatnie oliwki wuja Mikołaja, oglądała się raz po raz.
Piotr zauważył to i zły był na siebie i swój przeklęty, pełen przekory charakter, potem zaczął na nowo marzyć o dniu winobrania. Poprosi Sabinę, by poszła z nim razem do szpaleru, tam, gdzie on będzie ścinał winogrona; pójdą naprzód, naprzód, daleko od innych, by ich nie szpiegowano. On będzie ścinał grona małym sierpem, ona będzie je zbierała do koszyka i, rumieniąc się, słuchała jego słów miłosnych. On jej pomoże podnieść pełny koszyk na głowę i zanieść do wózka, a wtedy oczy ich spotkają się z niewypowiedzianą słodyczą.
Oczy Piotra już ją w sobie odbijały.
— Tu, może to będzie tu? — myślał, idąc ku najdalszym szpalerom winnicy, gwiżdżąc i klaszcząc w ręce, aby odgonić ptaki, które dziobały winogrona. Stado pliszek o ruchliwych ogonkach porwało się z hałasem i znikło w czystem, przezroczem powietrzu, a powiew wieczorny naniósł aż do winnicy opadłe z grusz liście.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.