Po grzesznej drodze/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.[1]

W mglistym zmroku listopadowym, pełnym smutku i ciszy, cień Piotra Benu jedyny zamącał melancholijną samotność wsi nuorskiej. Piotr już od kilku godzin orał zbocze, obramowane lentyszkiem i jałowcem, krocząc wolno wślad starych, czerwonych wołów, które z trudem ciągnęły pług. Doszedłszy do końca długiej skiby, zawracał je bez słowa, uderzając lekko patykiem. I znowu spuszczał się za pługiem po przewróconej, wilgotnej i prawie czarnej ziemi, która dymiła, wydając ciepłą woń zroszonej, zeschłej trawy. U stóp zbocza ponawiał ostry obrót i szedł pod górę, zawsze milczący, z witką w ręku.
Stare woły oddychały ciężko, czarne nozdrza dymiły jak przewrócona ziemia, a krótkie, rude powieki opuszczały się z bólem na duże, smutne oczy. Tak nadszedł zmierzch.
Profil wysokiej i silnej postaci Piotra rysował się na tle błękitnawych oparów wieczora, jakkolwiek ubranie jego było ciemne, nawet spodnie z grubego płótna nabrały koloru ziemistego. Ubrany był w strój chłopski z Nuoro, w wypłowiały czerwony kabat, na grubej aksamitnej granatowej podszewce; spodnie, przymarszczone na kolanach, siedziały w kamaszach z czarnej alpagi. Na nich nosił szarawarki króciutkie, rozwiane do połowy uda i przytrzymane skórzanym pasem. Na nogach miał wielkie podkute buty, a na głowie charakterystyczną czapkę sardyńską. Zamiast zwykłej strojnej i krótkiej sukmany, zarzucił na kabacik serdak bez rękawów, z wyprawionej skóry jagnięcej, doskonałego kroju i roboty, zupełnie nowy, z czerwonemi naszywkami. Pewna dbałość, pewna pierwotna wytworność cechowała osobę Piotra, mimo że kurz i błoto mocno przytłumiały kolory jego roboczego ubrania. Twarz była również ziemista, bronzowa; włosy miał czarne, krótkie, zaczesane na jeża na modłę miejską, a oczy szare, bardzo łagodne. Reszta twarzy o czystym i silnym profilu, czarnej, ostrej bródce i gęstych, krzaczastych brwiach, wyrażała nieposkromioną dumę człowieka napół dzikiego, który największe zaufanie pokłada w swojej żelaznej pięści.
Piotr kiedyś jako dziecko i jako wyrostek był niesforny, drapał się po murach sadów i kradł; dręczył słabszych, zwierzęta i dziewczynki z sąsiedztwa, klął zapamiętale i ujeżdżał przez długie godziny nieosiodłane konie, trudne do opanowania.
Matka jego, biedna wyrobnica, posyłała go do szkoły, ale on uciekał w pole i wracał wieczorem z wiązką drzewa na plecach, albo nie wracał wcale na noc. Wtedy matka gromiła go, nieraz przywiązywała i zamykała w domu. Milczał, lecz odcierpiawszy karę, rozpoczynał na nowo życie swobodne i awanturnicze. Matka nazywała go nieposkromionym i ten przydomek, który kłócił się z djalektem i z charakterystycznemi przezwiskami ludowemi w Nuoro, pozostał mu na zawsze. Dawał mu aureolę wyższości, siły fizycznej i moralnej, a on dumny był z niego jak z cnoty.
Doszedłszy do siedemnastu lat, stracił matkę i musiał iść do służby. Był kolejno pastuchem, robotnikiem i rolnikiem. Po przejściu pierwszej młodości, dzięki powolnemu i koniecznemu rozwojowi, przez wdrożenie się do pracy i posłuszeństwo dla chlebodawcy, charakter jego ustatkował się zupełnie.
Ze swego smutnego, wichrowatego dzieciństwa, w którem zaznał i zimna i głodu, zachował zaledwie dalekie, prawie nieświadome wspomnienie, jednak został mu we krwi jakby jakiś zarodek głębokiego smutku i buntu.
Był zawsze jeszcze gwałtowny i porywczy i miał najgorsze imię; w gruncie rzeczy, pozatem, że wypoliczkował kilka razy uroczyście natrętów, nie robił nic złego. Miał ideał bardzo skromny i niewinny: zebrać tyle grosza, by móc odbudować starą swą chałupę, której dach zapadł się przed kilku laty, nabyć parę wołów i wóz — i ożenić się.
Ale czasy były złe, wynagrodzenie pobierał marne, a dwie trzecie zarobku rozchodziło się na ubranie i inne potrzeby, bo Piotr był trochę samochwał, lubił nadawać sobie powagi, ubierał się ładnie, a znalazłszy się w towarzystwie, szastał jak wielki pan.
Dla kobiet miał nieograniczony szacunek, prowadził życie porządne, pracował we dnie, sypiał w nocy i poważał chlebodawcę. Dom, gdzie się z nim dzielono chlebem i winem, miał za swój własny, ale czuł się samotny i wielkie, tajemne pragnienie, by być kochanym, by stworzyć rodzinę, pchało go do cnoty.
W lecie 1885 roku spotkał na jarmarku wysoką i zgrabną blondynkę z wiecznie spadającym na czoło kosmykiem jasnych włosów i o słodkich dumnych oczach góralki. Ten kosmyk, koloru spalonego od słońca rżyska, i słodkie, nieużywane imię: Sabina zrobiły na nim wrażenie, i pewnej nocy, kiedy księżyc w pełni oświetlał klepisko, a mrówki długim szeregiem sunęły po ziarno, śpiąc na gołej ziemi, począł marzyć o zaślubieniu uroczej żniwiarki.
Jednakowoż, zbudziwszy się, nie spieszył z postanowieniem i tak przeszły miesiące, minęło lato i zmienił chlebodawcę.
Nowy jego pan, wuj Sabiny (okoliczność, która go skłoniła do opuszczenia dawnego), był to drobny posiadacz, z pochodzenia kampidańczyk, od lat czterdziestu zamieszkały w Nuoro. Dzisiaj Mikołaj Noina nie pamiętał już w jakiej wsi na równinie się rodził. Ojciec jego, handlarz oliwy, wziął go ze sobą w drogę jako dziecko i po trzydniowej, niebezpiecznej podróży przybyli do Nuoro.
Tutaj stary Noina kupował oliwę do palenia a sprzedawał ją jako jadalną. W ten sposób Mikołaj, przedsiębiorczy i rzutki, jak wszyscy południowi sardyńczycy, stał się zamożnym właścicielem i ożenił się z dziewczyną z dobrej rodziny.
Obecnie posiadał dom, winnicę, tankę czyli halę, kawał gruntu, wóz, woły, konia, psa i prześliczną córkę. Nadto prowadził przygodny handel zbożem, wełną i winem. Książka jego rachunkowa, prowadzona przez Marję (ponieważ sam pisać nie umiał), wykazywała corocznie znaczne dochody, a ciotka Luiza[2], matka, chowała pieniądze we wszystkich skrytkach domu. To też Noinowie wodzili rej w okolicy, a ciotka Luiza wyglądała co najmniej na matronę.
Dom ich królował istotnie nad wszystkiemi nędznemi chałupami otoczenia, a kołyszące się firanki w oknie pokoju wuja Mikołaja i ciotki Luizy jakby się naigrawały i wstrząsały zniewagą wobec nędzy sąsiedztwa.
Nędzne i dziwne to było sąsiedztwo; małe, czarne lub szare domki, z dachami, które groziły zawaleniem, i z tajemniczemi dziurami we drzwiach i oknach; jednak słońce i powietrze zalewały je światłem i zdrowiem.
Leżało to wszystko i leży na skraju miasta, ma swój obszerny plac, którędy Atylla napewno nie przeszedł, bo trawa rosła na nim bujna przez wszystkie pory roku; jako tło stał krąg gór, krajobraz wspaniały i pogodny.
Małe ogródki tonęły w dziwnej i dzikiej roślinności, która stanowczo miała coś wspólnego z naturą mieszkańców; podwórka o poniszczonych murach, dzikie figi, szpalery, drzewka migdałowe wcinały się w domki, wystawione na skale, prawie wszystkie zdobne w małe drewniane ganeczki i w zewnętrzne schody. Chociaż więc, jako budynki, smętne bardzo i marne, w otoczeniu swem miało owo sąsiedztwo coś malowniczego i poetycznego zarazem, co przykuwało uwagę przechodnia.
Mieszkańcy byli nader biedni: wieśniacy, pasterze, robotnicy — nędza, która, gdy zabraknie pracy, ucieka się do ludzkiego miłosierdzia, do długów, do kradzieży. Ubierali się wszyscy z chłopska, prócz jednej rodziny toskańskiej, która utrzymywała karczmę i kramik z drobnemi towarami.
Spotykałeś tam mężczyzn wysokich i niskich, młodych i starych, pięknych i brzydkich, ale bez wyjątku nędzarzy, kobiety blade i mizerne, urodne dziewczęta, umorusane dzieciaki i uliczników, chude psy, koty, kury, woły, prosięta, źrebaki i ptactwo: całe ubogie i liche życie, swobodne i nędzne jednocześnie, pełne plotek, krzyków i małostek.
Wszyscy mieli swoje zgryzoty i nienawiści, swoje sprawy i myśli. Często kobiety kłóciły się, a mężczyźni obracali rzecz w śmiech, często wybuchały waśnie między mężczyznami a kobiety płakały. Byli tam obłudnicy i złośliwcy, jak śród ludzi dobrze wychowanych, jedni obgadywali drugich, znali nawzajem swoje najtajniejsze sprawy; dziewczęta zabawiały się miłostkami, chłopcy co noc śpiewali serenady, wreszcie, w świeże i jasne letnie wieczory wszyscy mieszkańcy wylęgali na plac dla gawędy. Tylko Noinów nigdy nie było widać. Cichy domek z pogardą patrzył na plac, sam wyniosły pośrodku tej całej nędzy.
Składał się on z sześciu pokoi: kuchnia i dwie izby na dole, obrócone na piwnicę i na skład, wychodziły na podwórze, na pierwszem i jedynem piętrze mieściła się duża sypialnia sa camara ‘e reposu[3], urządzona z gminną wystawnością, z łóżkiem ogromnem, jak miłosierdzie boże, i firankami w oknie, z lustrem, które wprawiało w podziw sąsiadów i z mnóstwem obrazów na ścianach. Do tej izby przylegały z dwu stron dwa pokoiki, w jednym z nich mieszkała Marja.
Schody — rozumie się samo przez się — znajdowały się od zewnątrz, ale nie były lada jakie: granitowe z żelazną poręczą i nakryte szerokim daszkiem.
Na szczycie nad niemi wznosił się ganeczek, cały tonący w dzwonkach, które Marja hodowała z wielką troskliwością.
Schody prowadziły na podwórze, a dwie kryte werandy po przeciwnej stronie — we frontowej ścianie domu — zasłaniały widok na dziedziniec od ulicy. Werandy owe służyły jako stajnia i wozownia, przyjacielskim swym cieniem ochraniając psa, prosię i studnię. Noinowie, wielcy właściciele ziemscy, nie posiadali koło domu ani kawałeczka ogródka, aby użyć słońca i radować się choć trochę zielenią, tylko te dzwoneczki, wijące się wokół poręczy i na sznurowej siatce po daszku, opadały świeżemi, poczochranemi pękami pod ganek i rozkwitłą, ciepłą zielenią rozweselały wiejskie podwórko. Stały na niem, w porządku niemal symetrycznym, wszelkie narzędzia gospodarskie, stare koła, pługi, łopaty, jarzma, wóz sardyński i moc innych sprzętów.
Marja utrzymywała podwórze bodaj w jeszcze większym ładzie i czystości, niż sam dom, zamiatała je co dzień, a nawet na ulewny deszcz wybiegała, byle je wyszorować miotłą. Wracała cała zaszargana, narażała się na zaziębienie, ale bruk błyszczał się i bielił, a sąsiadki, zaglądając przez uchyloną bramę, szeptały: Co za gospodyni z tej Marji!
Prawda, Marja szorowała podwórze, aby było czyste, ale także i dlatego, że robiły jej przyjemność pochwały. Była to osóbka próżna, ambitna i obłudna, a marzyła o wydaniu się bogato zamąż. Wyrósłszy w dobrobycie, śród krzyczącej nędzy otoczenia, miała wysokie wyobrażenie o sobie, o swojej rodzinie, swoim domu, podwórzu, majątku. Próżność jej miała granice: zamykała ją i ukrywała w sobie, gdy tymczasem ciotka Luiza nie znała hamulca. Przybierała stale ton bogaczki, każdem słowem dawała w sposób jaskrawy i przygniatający wyczuć ludziom, że nikogo nie potrzebuje, że ma pieniądze i zapasy. Sąsiadki niecierpiały jej, chociaż w oczy jej schlebiały, dla jakichś możliwych z jej strony względów; przeciwnie dla Marji miały rodzaj kultu. Posiadała dla sąsiadów urok ulubionej królewny, taka była dobra, taka prosta ze wszystkimi! Mimo całego bogactwa pracowała jak służąca, a nawet nie pozwoliłaby nigdy tej zakale rodu ludzkiego przekroczyć progu swego domu.
Sama prała przy studni, ubierała się byle jak, chodziła boso. Krzątała się od świtu do nocy, wodziła rej na jarmarkach, winobraniach, przy zbiorze oliwek, uprawiała ogrody wiejskie, piekła chleb, mało brakło, a byłaby nosiła drwa na plecach — utrzymywała w porządku dom, pomagała ojcu w sprzedaży wina, oliwy i zboża, prowadziła mu książki rachunkowe i korespondencję, a przy tem wszystkiem znajdowała czas na szycie i pokazywanie się w odświętnym stroju w kościele. Rachunki robiła z zadziwiającą zręcznością, a książki prowadziła w najwyższym stopniu sumiennie. Była chytra, oszczędna, silna i w gruncie miała w sobie pewną złośliwość i uszczypliwość. Obok jednak tych rozmaitych wad, posiadała i swoje zalety: gorące uczucia rodzinne, litość dla biednych, ktorych potajemnie wspierała, wielką uczciwość obyczajów. A przy tem wszystkiem ów cenny dar ukrywania własnych uczuć, między któremi poważne miejsce zajmowało mocne zadowolenie ze swojej urody, siły, zdrowia i bogactwa.
Była wysoka i smukła, obfite krucze i wijące się włosy zbierała na szyi w dwa grube warkocze; jej duże czarne oczy bystre były i wesołe. Czoło miała niskie, a płeć smagłą ze złotawym odcieniem, który przypominał płomienne zmierzchy sardyńskie. Z małych, przezroczystych i różowych uszek zwisały długie koralowe kolczyki z wielkiem złotem kołem, co jej gorącej fizjonomji nadawało bardzo interesujący wygląd arabski. Kiedy się śmiała, na policzkach jej i podbródku występowały prześliczne dołki, przytem przez środek dolnej wargi rysowała się głęboka kreska, oczy mrużyły się w kącikach z nieodpartym wdziękiem. Dlatego Marja śmiała się o wiele zaczęsto.
Zato ciotka Luiza nie śmiała się prawie nigdy i mówiła, mało. Była to kobieta bliska pięćdziesiątki, niska, otyła z wielką białą twarzą, na której nic się nie malowało, zawsze schludna, poważna, nabożna, ubierała się ze staroświecka, wiecznie pozowała, wzorując się na owych principalesse[4] sardyńskich, którym zdaje się, że są paniami całego świata, bo posiadają sto skudów gotówką i dom pełen zapasów.
Nie pokazywała się na ulicy, ale wychodziła odetchnąć na podwórze, siadając koło otwartej bramy. A trzeba było widzieć jej pozy, jeżeli podeszła jakaś kumoszka, kłaniając jej się w pas, jak królowej. Mówiła wyłącznie o majątku, o kłopotach, o interesach męża, traktowała sąsiadki zgóry, zakładała godnie ręce na piersiach i ściągała usta ruchem tak pełnym dostojeństwa, że narzucała wszystkim swoją powagę i wielkość.
Bywała często w kościele, w domu przędła ustawicznie, zimą przy ogniu, latem na podwórzu, pod gankiem, koło otwartej bramy. Siadywała zawsze na niskim, szerokim, stołku, a że używała małych, wrzecion sardyńskich, musiała co pewien czas zadzierać głowę i ramiona. Mimo to nie wypadała nigdy z pozy, a usta ściskała tak mocno, że aż zupełnie znikały w jej wielkiej, niemej twarzy. Nosiła czarne pantofle i granatowe pończochy, a końce wielkiej czarnej chustki wełnianej: zarzucała na czubek głowy, tak, że wyglądały z pod spodu wiązadła czepka, mocno ściśnięte pod brodą.
Mąż nazywał ją Madama Reale, jej królewską mością.
Mikołaj Noina lubił nadawać znajomym odpowiednie przydomki. Był on zupełnem przeciwieństwem ciotki Luizy: gaduła, kpinkarz, inteligentny człowiek. Lubił rozrywki, ładne kobiety, dobre wino, ale nie zwierzał nikomu swoich tajemnic i, w odróżnieniu od żony, udawał zawsze zrujnowanego, potrzebującego pieniędzy. Marja odziedziczyła po nim tęgą pracowitość, zdolność ukrywania uczuć, siłę i urodę.
Rodzina, mocna i potężna, żyła w cudownej zgodzie; rozumieli się wzajemnie, jak ptaki z jednego gniazda, ale Mikołaj był naprawdę panem w swoim domu. Piękny i rosły, z ciemną twarzą, której jednak żywe i bystre, nieokreślonej barwy, trochę miedziane, trochę granatowe oczy nie pozwalały przyglądać się zbyt długo, uosabiał naprawdę mocny typ gospodarza i pracownika.




  1. Dodany przez Wikiźródła
  2. Lud sardyński imieniem ciotki i wuja nazywa gospodynię i gospodarza domu. (Przypis tłum.)
  3. Izba do odpoczywania.
  4. Księżnych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.