Po grzesznej drodze/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Życie zmienia człowieka. Zmieniamy się wszyscy, dusze małe i wzniosłe, umysły silne i słabe, mężczyźni i kobiety, dorośli i dzieci. Zmieniamy się wszyscy z dnia na dzień przez powolną, i nieświadomą ewolucję, zwyciężani niezłomnem prawem czasu, który dziś wykreśla to, co wczoraj zapisał na tajemniczej tablicy serca ludzkiego. Dziś gardzimy tem, co wczoraj wielbiliśmy, jak jutro będziemy obojętni na cierpienie, które nas dziś przytłacza; dziś odczytujemy na zimno list, który nas przejął głęboko wczoraj, a jutro spojrzymy spokojnie na portret, kwiat, pamiątki, które dzisiaj pochłaniają nas całkowicie. Każdy zachód, każde gaśnięcie światła zaćmiewa jakieś złudzenie, każdy świt przynosi nowe marzenie, które też zgaśnie wraz ze słońcem, zepchnięte, zdeptane, a potem pogrzebane przez inne sny, złudzenia, inne urojenia, również skazane na śmierć, na zniknięcie, jak przelotna fala; błędne ogniki na olbrzymiej rzece, olbrzymie chmury na niebie wieczności i nicości.
Kto spisuje własne przeżycia, często zapewne, odczytując to, co pisał przed rokiem, przed dziesięciu laty, zdumiewa się nad dawnemi sposobami odczucia i zadaje sobie pytanie, czy ten sam umysł rządzi jego osobą, skazaną na powolną, nieuniknioną i fatalną ewolucję, która ubiela wczoraj jeszcze złote włosy i okrywa zmarszczkami czoło, wczoraj jeszcze gładkie i błyszczące, jak kość słoniowa. — Tak mówi stara piosenka.
W ostatnich dniach października Piotr zapomniał już był całkowicie o Sabinie, nawet nie czuł tej charakterystycznej niechęci, jaka idzie wślad za rozczarowaniem miłosnem; nie myślał też więcej o drobnej zemście, jaką miał wykonać. Jasna i miła postać, która mu towarzyszyła całe lato aż do winobrania, rozpłynęła się, przepadła jak pliszki winnicy, gdy je ostrym gwizdem wystraszał.
W ciągu piętnastu dni, spędzonych w mieście, spotkał kilka razy Sabinę, spostrzegł, że go szuka i spojrzeniem coś mu przypomina.
Ale nie czuł już nic zgoła; co więcej zdawało mu się, że odkrywa pewną zdradliwą zalotność w jej zachowaniu, nawet w tym puklu jasnych włosów, który kiedyś tak bardzo go czarował. Nie starał się wyjaśnić faktów, sprawdzić plotki usłyszanej od Róży. W jakim celu? O ile była prawdziwa, mogła go rozgniewać niepotrzebnie; o ile była nieprawdziwa, tem gorzej, bo przekonawszy się o niewinności Sabiny, nie mógł jej już powierzyć obiecanej tajemnicy, gdyż tajemnica nie istniała.
Nie śmiał zagłębić się we własne serce, by odnaleźć prawdziwy powód swojej zmiany, tajemnicę nową, bardzo niebezpieczną.
Serce nie chciało jej trzymać w ukryciu, szeptało cicho, cichutko, bezustannie, z obawą i słodyczą z początku, później coraz głośniej, z krzykiem przemocy, aby się dać usłyszeć myśli; ale rozum nie chciał nic wiedzieć, opierał się, odpychał odkrycie, nie chcąc się zżyć z myślą tak niebezpieczną, a tembardziej z rozpaczą niemożliwego i warjackiego kochania, co wyrosło z nieuzasadnionego bodźca próżności.
Przez dwa tygodnie zajęty był bardzo w domu, uprzątaniem wina, pracą w sadzie za miastem i znoszeniem drzewa z gór. Widywał Marję często: a czy pracowała, szyła, czy śmiała się, czy pogrążała w myślach, wydawała mu się coraz piękniejsza i lepsza.
Był jakby pod nieznanym urokiem, czuł wewnętrzny dreszcz słodyczy i lęku, nagłe zawieszenie wszystkich zwykłych wrażeń, ilekroć Marja zbliżała się doń z kieliszkiem, lub gdy wydając rozkazy, spoglądała na niego. Nie śmiał już patrzeć na nią zuchwale, przeciwnie, pochylał głowę pod jej czarnem, bystrem wejrzeniem i czuł szacunek jak dziecko. Przyłapywał się później na tej dziwnej nieśmiałości, dotąd mu obcej, ale nie mógł jej poskromić i rumienił się mocno, jeżeli jego myśli i pragnienia pozwalały sobie za wiele. Szanował Marję nawet myślą.
Gwałtowność jego załamywała się, czuł dziwny lęk, głęboki, nieuzasadniony smutek, pragnienie, potrzebę rzeczy nieznanych, nigdy nie doświadczonych. Nie przypuszczał więcej, choćby tylko w marzeniu, żeby Marja go kochała. Nie śmiał nawet myśleć o tem i wstydził się swej chwilowej zarozumiałości. Marja była dla niego uprzejma, miała wesołą swobodę w obejściu, ale zawsze istniała niewidzialna barjera, owa konieczna linja, dzieląca pana od sługi, nawet w najuboższych klasach sardyńskich, gdzie sługa ma się nieraz lepiej od pana.
Piotr czuł doskonale w zachowaniu się Marji uprzejmość dobrej pani względem dobrego sługi, a to zamiast łudzić go głupiemi nadziejami, przypominało mu stan istotny. Cieszył się tylko mimowoli i pokryjomu przeświadczeniem, że nikt w niej nie jest zakochany i ona nie kocha nikogo.
Tak nadszedł czas orki i siewów. Pole leżało bardzo daleko poza doliną Marreri w sąsiedztwie Lollovi, małej nędznej wioski, zakopanej śród gór i wyniosłości, bardziej samotnych i ponurych niż okolice koło Nuoro.
Miał tam zabawić długo, tylko ze staremi wołami, jarzmem i Malafedą, którego postanowił zabrać ze sobą. Myśląc, że samotność go uzdrowi, oznajmił, że wróci dopiero po ukończeniu pracy i wybrał się prawie wesoło, przekonany, że zapomni o głupich myślach trapiących go przez ostatnie dwa tygodnie.
Ciotka Luiza przygotowała mu, poza ziarnem, wózek z zapasem chleba, sera, oliwy i kartofli, a Marja dołączyła bańkę z winem i worek do przykrycia się w zimne i wietrzne noce.
— Myślałby kto, że wyjeżdżasz na wieczność; zabierz jeszcze różaniec i krucyfiks — rzekł Mikołaj, śmiejąc się rubasznie.
Odprowadził go zresztą, kulejąc, kawał drogi i dawał dobre rady. Ostrze pługa, złożone na wózku, błyszczało jak srebro. Nie chcąc przyznać się do wzruszenia, w jakie go wprawiała życzliwość rodziny Noinów, Piotr poganiał czerwonego wołu, nakrapianego na grzbiecie białemi plamami. Plamy te wyobrażały pieniądze, co znaczyło, że wół przeszedł po skarbie. Pomimo swego szczęścia, przy dotknięciu piotrowej witki, zaczął wierzgać w powietrze i szedł tak, że djabli brali. Malafede szczekał, by pobudzić do szybszego kroku drugiego wołu i w ten sposob dotarli do dzikich ścieżek, które spuszczały się ku Marreri.
Poprzez białawą mgłę ukazał się daleki kościół Św. Franciszka na tle potężnych gór wybrzeża, śród których Pizzinnu sterczał mętny od mgły, pośród niskich chmur listopada.
Piotr przypomniał sobie wielkie nabożeństwo matki do tego świętego: corocznie odbywała pielgrzymkę boso do odległego kościoła. Na to wspomnienie, pełen szacunku i wzruszenia, zrobił znak krzyża, ale prawie ukradkiem. Wierzył w Boga i w świętych, lecz wiara jego była chłodna i powierzchowna: chodził na mszę, o ile był w mieście, spowiadał się i komunikował na Wielkanoc, ale nie modlił się nigdy przez lenistwo i łatwo zapominał o Bogu i wieczności.
Jednakże gdy się znalazł w swojem aronzu, na miejscu, we wspaniałej a zarazem rozpaczliwej samotności, gdzie zbocza pokryte lensztykiem i jeżyną, zamykały się gęstwą jałowców i żywiczki, padł któregoś wieczoru na kolana, niby w kościele, i zaczął wzywać Boga, jakgdyby się czuł bliski śmierci, lub w przededniu wielkiego niebezpieczeństwa.
Oddalony od Marji, wyobrażał sobie, że zdoła o niej zapomnieć; tymczasem w samotności poczuł tak rozdzierającą tęsknotę za ciepłem i wesołem domostwem swoich gospodarzy, smutek taki czarny i głęboki, pragnienie posiadania jej tak gwałtowne, że musiał wreszcie zdać sobie sprawę i wyznać sam przed sobą, iż jest zakochany na zabój. Przeraził się: prawdziwe światło tego nagłego odkrycia było straszne. Bo nie była to już butna i niezdecydowana miłość dla Sabiny, ale gwałtowna namiętność, którą przeciwieństwa i rozpacz tem uparciej umacniały w jego sercu.
Modlił się gorąco tego wieczora, klęcząc na kamieniu, w obliczu dymiących mgłami chmur, westchnął do duszy matki i błagał Stwórcę, by go wybawił od złych myśli, jakie tłoczyły mu się do głowy.
Później wspominał zawsze ten wieczór, modlitwę, pierwsze walki, pełne niepokojących przeczuć, i wiara jego osłabła, gdyż nie mógł istnieć Bóg, jeżeli nie wysłuchał jego modłów, szczerych i gorących.
Dnie upływały. Piotr pracował zapamiętale; obrabiał odłogi, palił zarośla, orał kawałki ziemi, na których nic nie rosło, ale obraz Marji nie opuszczał go. Myślał o niej zawsze, zawsze, uparcie.
Ogromny, smutny, milczący krajobraz zagubiony w szarym od nieskończonej dali widnokręgu, gdzieś w odległości, góry sine na tle nieprzerwanych mgieł jesiennych, wszystko to pogłębiało jeszcze smutną zadumę Piotra, a w tej zadumie namiętność rosła i stała się opętaniem.
Rzadko kiedy pastuch jakiś, czy wieśniak konno, lub kobieta, dążąca pieszo z nędznej wioszczyny Lollovi do Nuoro, przechodzili około jego wygnania; głośne i dziwaczne powitanie brzmiało wtedy śród jałowców i ginęło między rzadkiemi oliwkami na zboczu, a potem znowu cisza i cisza. Ani śpiewu ptaków, ani szmeru strumyka.
W tej niezmiernej ciszy jesiennego nieba, zawsze niewypowiedzianie smutnego, czy w różowo‑szarych barwach późnego świtu, czy w głębokim metalicznym błękicie ciepłego południa, czy we fjoletowych oparach wieczoru, lub ciężkich chmurach dni niepogodnych, kiedy wilgoć zraszała bujną i dziką rudą roślinność i dobywała z niej ostry zapach głębokiej samotności, myśl Piotra pracowała i pracowała dokoła tego opętania słodkiego a zarazem pełnego udręki.
Całemi dniami woły kroczyły wgórę i nadół, a on szedł za niemi z witką, trapiony myślami.
Znalazł jakąś starę budę z suchych gałęzi i kamieni, odnowił jak mógł i uczynił z niej swoją siedzibę; złożył w niej zapasy żywności i urządził wspaniałe posłanie z pachnących liści żywiczki i z worka, który dostał od Marji. Tam sypiał, tam jadał z Malafedą, który, nie mając nic innego do roboty, kichał co chwila i szczekał na unoszone wiatrem liście. Przez otwór w budzie, który służył jako drzwi, Piotr pilnował wołów, gdy pasły się poniżej na pochyłości.
W nocy — dziwne wrażenie, które można zauważyć w wielu okolicach Sardynji, — samotność ożywiała się nieco, a przynajmniej nie była tak zupełna jak za dnia. Gdy wieczór zapadł, Piotr widział światła dalekie w chałupach, słyszał dzwonki pasących się w odległości trzód i zdawało mu się nawet, że słyszy głosy ludzkie, naniesione przez wiatr. Przerywający wielkie milczenie ciemności przyjacielski szczek Malafedy wznosił jakby siew drgającego życia w uroczysty smutek krajobrazu.
Ale zawsze, czy w dzień, czy w nocy, przy pracy, czy w spoczynku Piotr myślał o Marji. Nie zapytywał siebie dlaczego, nie starał się wyjaśnić tajemnicy, nie umiał badać własnych uczuć; niekiedy zwalczał je odruchowo, ale zawsze poddawał się, jak woły pod jarzmo. Marja była piękna, miał ją za dobrą, oczarowała go; kochał ją, myślał o niej, pożądał, i co najmniej cierpiał tem, że jej nie widzi, że nie jest jej równy, że ona nie może pokochać go wzajemnie. Buntował się niejednokrotnie, ale namiętność rosła, zaborcza i zwycięska.
Onieśmielony obecnością Marji, nieraz miewał wybuchy swej dawnej zarozumiałości i poważał się mieć nadzieję. Czuł się silnym, pięknym i odważnym. Wszelkie zakusy wydawały mu się łatwe; Marja była łagodna i słodka i mogła go przyjąć łaskami. Czuł w sobie odwagę powiedzenia jej prawdy, a miał dla niej za wiele szacunku, by dać jej poznać swoje uczu-
sztucznych.
Ale potem gniewał się na siebie za szalone marzenia i wracał z większą rozpaczą do poczucia rzeczywistości. Jakżeby gospodyni mogła pokochać i zaślubić swego sługę? Czy kto widział kiedy coś podobnego? Przytem Marja była piękna, bogata, jedynaczka strzeżona, mogła pragnąć dla siebie wielkiego pana. Uszy Piotra czerwieniały ze wstydu i upokorzenia. Starał się znowu nie myśleć o tem wszystkiem, oderwać się i utonąć jedynie w pracy, w ziemi, którą przeorywał, w jarzmie, w sprawach cudzych, w przeszłości swej i przyszłości. Cóż, kiedy jego przyszłość cała nabiła się na ten kolec, który kaleczył mu serce, a ból dokuczał mu jakby ból fizyczny. Przeszłość przedstawiała mu się jak umarły sen, jak dalekie i obojętne widzenie, nie miał spraw własnych, w których by się mógł zagłębić; sprawy cudze zawsze mało go wzruszały, a teraz nudził go śmiertelnie, przytem był tak daleko od siedzib ludzkich, że nieraz za podszeptem jednostajnego milczenia zdawało mu się, iż jest sam na święcie i doznawał głębokiego, dziwnie samolubnego wrażenia. Spędzał długie chwile, stojąc lub siedząc bez ruchu, z oczami utkwionemi w przestrzeń, bez żadnej myśli poza uczuciem, że się jakby zamienił w kamień, w drzewo, w zarośla i nie powinien się już wydostać z cichego kąta, uśpionego pod bladą pustką jesiennego nieba.
Ale i ten dziwny sen, raczej fizyczny niż moralny, znikał po chwili; krew zaczynała tętnić gwałtownie, a uparta i bolesna myśl o Marji pochłaniała go z tem większą siłą, z tem bardziej trawiącem pożądaniem.
Często wyśpiewywał głośno namiętne pieśni miłosne; były to przyzywania szalone, melancholijne zwrotki o charakterystycznych rytmach: drżało w nich namiętne i smutne łkanie, a słowa powtarzały imię Marji, które Piotr wymawiał z dziwnym akcentem poddania i drżącego lęku.
Jeżeli wiatr dął, mógł się łudzić, że pieśń, wiążąc się śpiewnie w powietrzu, popłynie do niej doliną, ale częściej poważna cisza zimnych i szarych jak popiół zmierzchów, ciążyła na odludnych zaroślach i smutne echo jej głosu, uwydatniało jeszcze bardziej milczenie ziemi i nieba i opadało mu zpowrotem na serce, budząc uczucie nieskończonego smutku. Czuł się bardziej niż kiedykolwiek samotny, biedny, niepotrzebny nikomu.
Miewał chwile głębokiej i tęsknej czułości, chwile gniewu na samego siebie i złości do wszystkich i do nikogo, kiedy krew mu uderzała do głowy i odruchy jego dzikiej natury brały górę; miewał godziny nudy, wyczerpania, niemych, spokojnych marzeń, szalonej i prawie brutalnej pracowitości; cały jego organizm wogóle był w stanie bezustannego wzburzenia.
Dni płynęły za dniami, godziny za godzinami, zawsze jednakowe, a Piotr pracował gorliwie, gnany tajnem pragnieniem powrotu. Mógłby był powrocić i tak na parę dni, ale starał się łudzić co do swojej odporności, wmawiając w siebie, że nawet mogąc, nie chce zobaczyć Marji. Tymczasem pracował gwałtownie, by skrócić czas siejby. Inny chłop, który pracował niżej, udawał się często do Nuoro, przynosił mu zapasy żywności i polecenie od ciotki Luizy, która mu przypominała za każdym razem, by w niedzielę udawał się do Lollovi, dla wysłuchania mszy.
Tymczasem Piotr pracował nawet w niedziele. W miarę jak pogoda stawała się gorsza, zimna i dżdżysta, chęć powrotu opanowywała go coraz mocniej. Myślał zbyt często o cieple rozpalonego ogniska w niedalekie już zimowe wieczory, o dużej, ciepłej kuchni Noinów, a nadzieja, a nawet pewność spędzania długich godzin w towarzystwie Marji, choćby nawet kochanej potajemnie i z rozpaczą, pozwoliła mu nieraz zasnąć w jego biednej, samotnej chałupie. Noc ciemna i pełna szarych mgieł zalegała wyżyny, pokrywając dolinę aż do gór czerniących się mocno, a jeżeli żółty brzeżek księżyca ukazywał się na niebie, śród wilgotnych mgieł, Malafeda z wielką gorliwością szczekał na niego, jakby to było niegodziwe oko złodzieja.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.