Pierścień z Krwawnikiem/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pierścień z Krwawnikiem
Wydawca A. Piasecki S. A. Fabryka czekolady w Krakowie
Data wyd. 1938
Druk Krakowskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
TYGRYS W ZGOŁA RZADKIEJ DLA NIEGO ROLI ZBAWCY.

W Rungpurze, w pałacu Radż-Szupur przygotowywano się do wielkich uroczystości z powodu odzyskania córki władcy. Tydzień już minął, jak przybył z Assamu Ghas-Bogra wraz z Atri-Mają przywożąc gości cudzoziemskich.
Szczególną uwagę zwracał na siebie młody, o jasnych włosach, zawsze pogodny doktór, który we dwoje z córką radży odbywał dalekie spacery samochodem, sam prowadząc maszynę.
Po całym kraju rozeszła się już wieść, że Atri-Maja zamierza poślubić cudzoziemca, więc wszędzie wyglądano z niecierpliwością i nadzieją amnestii, umorzenia zaległych podatków, nowych nominacyj, zapomóg dla biednej ludności i wspaniałych widowisk.
Cieszył się powszechną sympatią i popularnością w Rungpurze wesoły, zawsze dowcipny mister Ernest Hill, zupełnie jednakowo zachowujący się w obecności panującego władcy jak i w stosunku do ostatniego tragarza na rynku.
Amerykanin uważnie studiował rynek państwa Ghas-Bogry i nawiązywał stosunki handlowe z poszukiwaczami drogich kamieni, jubilerami nepalskimi, łowcami i włóczykijami, niewiadomo gdzie i jak zdobywającymi drogocenne korzenie zybetu, mandragory i wypełnione krwią „panty“ czyli rogi jelenie, uważane za potężny środek leczniczy.
Ludność miasta podziwiała też i z szacunkiem patrzyła na poważnego zawsze i spokojnego Unena, gdy z rzadka wychodził z pałacu, by pomodlić się wśród ruin dawno już zburzonej świątyni Buddy, gdzie pozostał tylko potężny narożnik z ciosanych kamieni, część opartej na nim kopuły i postument posągu, od którego przechowała się tylko drobna część stopy mędrca.
Mówiono o nim szeptem, że jest „guru“, co niepokoiło kapłanów brahmańskich obawiających się jego wpływów przy dworze radży.
Z Sigribari nie przyjechał jedynie hutuhta Dżałhandzy.
Nie mógł wyjechać z miasteczka, w którym ktoś nieznany mu trzymał w ukryciu pierścień z krwawnikiem Dżengiza.
W poszukiwaniach dopomagało hutuhcie dwóch detektywów, sprowadzonych przez nadkomisarza Fultona.
Detektywi — mały, okrągły, jak piłka tennisowa, i ogromnie ruchliwy John Ball oraz wysoki, cienki, jak trzcina bambusowa, i irytująco powolny Herbert Calb szukali nie tylko pierścienia, lecz i Sobcowa, bo takie otrzymali zlecenie od prokuratora Strewa.
Na ich żądanie oddziałek strzelców, wysłany z Dardżelingu, obsadził wartami przełęcz Takelung i kontrolował podróżnych na drogach prowadzących do Tybetu.
Prokurator zupełnie logicznie przypuszczał, że Rosjanin po ucieczce z Singribari podąży dawnym szlakiem do Tybetu i dalej — do zagarniętej przez bolszewików Mongolii.
Firlej cały ubiegły tydzień przeżył niby we śnie.
Tak szczęśliwych dni nie miał nigdy w życiu.
Spotkała go w Radż-Szupurze niezmiernie miła niespodzianka.
Matka Atri, którą w siedzibie radży tytułowano „wielką, jasną panią“, powitała doktora z taką serdecznością, że wzruszyła go do łez.
Rozumna, skromna i zrównoważona wytwarzała przyjemny, naturalny nastrój we wspaniałym pałacu męża.
Jej posiwiałe przedwcześnie, faliste włosy i szafirowe oczy pięknie odcinały się od bronzowych twarzy i czarnych czupryn dworaków i służby pałacowej, a na dźwięk jej spokojnego i melodyjnego głosu wszystkie oczy zwracały się ku niej z szacunkiem i oddaniem.
Adiutant radży opowiedział Firlejowi, że pomiędzy władcą a „wielką, jasną panią“ na początku ich pożycia małżeńskiego powstawały nieraz znaczne rozbieżności poglądów.
„Wielka, jasna pani“ bowiem, z domu Manon de Fougères, nie była przyzwyczajona i nigdy przyzwyczaić się nie mogła uważać siebie za istotę inną od całego otoczenia.
Poznano ją wkrótce w najbiedniejszych dzielnicach stolicy i w całym kraju, gdyż samotnie odwiedzała domy i chałupy z gnieżdżącą się w nich nędzą.
Ona to namówiła męża do wydawania dużych sum na szkoły, szpitale i ochronki dla sierot i starców. Sama zaś usiłowała walczyć z kastami, które wprowadzały głęboko sięgający rozłam w narodzie.
Duchowieństwo brahmańskie, chociaż opierało się tak postępowym poczynaniom „wielkiej, jasnej pani“, przeciwko niej wrogo nie występowało nigdy.
Matka Atri-Maji ujrzawszy po raz pierwszy Firleja ogarnęła go długim, głębokim spojrzeniem mądrych oczu, a gdy doktór podniósł na nią wzrok — uczciwy, szczery i wzruszony — szepnęła do córki:
— Cudowna Matka Boska z Lourdes natchnęła cię miłością do tego człowieka!
Powiedziawszy to ujęła głowę doktora w obie ręce i serdecznie ucałowała go w czoło.
Firlej zrozumiawszy wszystko przycisnął jej dłoń do ust, a gdy uniósł głowę, miał łzy w oczach.
Atri, wzruszona nie mniej od niego, nie mogła powstrzymać się jednak od skargi przed matką.
— Mój Adolf wyczuł sympatię mamusi od razu, a ileż to musiałam się nakłopotać, żeby zrozumiał, że go kocham! — użalała się przed matką.
— Zbyt wielkie wtedy spadło na mnie szczęście! — odpowiedział doktór.
Takie to było wejście Firleja do rodziny i domu Ghas-Bogry.
Z młodym radżą zaprzyjaźnił się szybko i serdecznie.
Następca Ghas-Bogry, młody Parta Pandawa, był przemiłym młodzieńcem i dziwakiem zwariowanym na punkcie geologii, prehistorii i... lotnictwa. Tak, jak jego matka nic sobie nie robił ze swego pochodzenia królewskiego i miał przyjaciół wśród najprostszych nawet ludzi. Kształcił się w Sorbonie i z tej wspaniałej szkoły wyniósł entuzjazm do nauki i pełen wyrozumiałości stosunek do ludzi.
Nienawidził etykiety i służalczości, uświadamiał sobie zacofanie ludu i nieraz spierał się z przyboczną radą radży i ojcem, w czym podtrzymywała go matka.
Ghas-Bogra nieraz mawiał ze śmiechem do Firleja:
— Czy wiesz, mój drogi, że moja opozycja składa się z dwóch osób: z żony i syna?! Boję się, że dostaną oni teraz posiłki... w twojej osobie... No, przyznaj się, doktorze!
— Ja tam na polityce się nie znam — odpowiedział Firlej — ale, gdybym musiał przymknąć do opozycji jego dostojności radży, postarałbym się wzmocnić ją liczebnie o jednego jeszcze człowieka...
— Kogo jeszcze masz na widoku?
— Wspaniałego radżę Ghas-Bogrę!
— No, tak, no tak! Przeciwko tak licznej i silnej opozycji rada przyboczna okaże się bezsilna a nawet całkiem zbyteczna! — śmiał się radża.
Rodzice Atri postanowili urządzić uroczyste przyjęcie, na którym miało być ogłoszone narzeczeństwo księżniczki z doktorem Firlejem.
Radża starał się uprzyjemniać czas przyszłemu zięciowi, który wcale nie był z tego zadowolony.
Zabierało to mu dużo czasu i odrywało od Atri.
Nigdy bowiem nie mogli dostatecznie nacieszyć się sobą.
Tysiące tematów wyłaniało się codziennie, a wszystkie niezmiernie ważne i porywające, gdyż bezpośrednio dotyczyły ich samych w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
Chcieli przecież wiedzieć o sobie wszystko i poznać do głębi swoje uczucia i myśli.
Jednak istniała jeszcze jedna przyczyna, dlaczego młody doktór nie był rad rozrywkom i zabawom, urządzanym dla niego przez radżę i książąt podległych mu.
Zwiedzając Rungpur, Firlej spostrzegł znaczną ilość niewidomych dzieci.
Oględziny dowiodły, że ślepotę powodowała groźna choroba oczu — zaraźliwa jaglica.
— Przy braku higieny może się to stać zjawiskiem epidemicznym — myślał Firlej, przypominając sobie uniwersyteckie wykłady słynnego okulisty amerykańskiego, profesora Chartera, ale jeszcze żywiej — sposoby leczenia tej choroby przez lekarzy tybetańskich, którzy w swoim kraju jaglicę zwalczyli całkowicie.
Wysławszy gońca do najbliższego klasztoru buddyjskiego w Nepalu, z żądaniem dostarczenia mu pewnej kolekcji ziół leczniczych, doktór urządził na przedmieściu ambulatorium i zaczął przyjmować chorych.
Pacjenci napływali z dniem każdym w takiej obfitości, że cała uliczka, przy której mieściło się ambulatorium, była zatłoczona od wylotu do wylotu.
Firlej miał już kilka szybkich uzdrowień, co zdobyło mu popularność wśród ludności.
Od tej pracy również odrywały go zabawy w pałacu i przyjęcia, wydawane przez radżę.
Uskarżał się na to przed Atri, która tłumaczyła mu, że są to kolce życia osób panujących.
— Osób panujących, rozumiem to! — mówił doktór. — Ale ja panuję tylko nad sobą i to nie zawsze!
Powiedziawszy to brał ukochaną dziewczynę w objęcia i szeptał:
— Moje państwo nazywa się Atri-Maja! Jedynie Atri-Maja, a to jest państwo wspanialsze nawet od Wielkiej Brytanii — władczyni Oceanów!
Pewnego dnia oznajmiono mu, że cały dwór i zaproszeni goście nazajutrz wyjadą do Sabah — małej mieściny na „terai“, gdzie wielki łowczy zarządził polowanie na tygrysy i bawoły.
Chociaż Firlej ciekaw był bardzo podobnego polowania, o którym nieraz czytał w angielskich powieściach, jednak na tę wiadomość posmutniał.
Musiał przecież rozstać się na parę dni z narzeczoną i swymi pacjentami.
— Nie możesz odmówić ojcu! — przekonywała go Atri. — Zresztą dobrze ci zrobi ta wyprawa. Zasiedziałeś się bez ruchu i zapracowałeś się w ambulatorium. O, patrz, nie masz już teraz czasu na codzienną partię tennisa!
— Uważasz, że tyję, jak ten pasibrzuch „Knox“, który cały Radż-Szupur uważa za swoją budę? Wiesz co? Wczoraj spał i chrapał na wielkim tronie radży! Co za bezczelność u takiego psiaka! W Detroit i Nowym Jorku był taki cichy i skromny, a tu nagle do takiego stopnia się rozpanoszył, że oszczekuje nawet ministrów! — skarżył się na „Knoxa“ doktór.
— On wie, że stał się naszą „maskotą“, to i zadziera nosa! — śmiała się Atri, ubawiona oburzeniem Firleja.
Trzeba więc było jechać na łowy i — doktór wyruszył.
Do Sabah myśliwi dotarli w samochodach.
Dalej w głąb dżungli na „terai“ biegły tylko ścieżki.
Myśliwi dosiedli słonie, zawczasu dla nich przygotowane.
Na ich potężnych grzbietach, zaopatrzonych w specjalne siodła, ustawiono palankiny i platformy z poręczami.
Mądre zwierzęta z głuchymi westchnieniami klękały, ułatwiając ludziom wsiadanie.
Wreszcie około dwudziestu myśliwych ruszyło w stronę dżungli.
Przed każdym słoniem szedł tropiciel, uzbrojony w krótki miecz o krzywej klindze i dzidę.
Olbrzymie zwierzęta szły powolnym krokiem słuchając głosu siedzącego u nich na karku kornaka — poganiacza.
Firlej jechał w palankinie trzymając w ręku sztucer, znakomitej fabryki „Holland and Holland“ ze zbrojowni radży.
Ścieżka biegła przez grząską równinę zarośniętą wysokimi trzcinami i krzakami ciemnych tamaryndów.
Niewidzialny w gąszczu dzwonił pędzący z gór wartki strumyk.
Świergotały ptaki i szeleściły skrzydłami wielkie, barwne motyle unoszące się nad Firlejem.
Tu i tam przez nieduże polanki przemykały się szakale. Na niewysokim pagórku przywarowała hiena, nastraszona rozlegającym się ze wszystkich stron ciężkim stąpaniem słoni i ich pochrapywaniem. Śmignęła wreszcie do haszczy i gdzieś się zaczaiła.
Z puszczy dobiegał trwożny rechot małp i jękliwe kwilenie sępów wypatrujących zdobyczy.
W wysokiej trawie z szelestem suchych łodyg i badylów sunęły stadka dzikich perliczek, bażantów i czarnych indyków himalajskich, by, dobiegłszy do skraju polanki, wystrzelić jak race do góry błysnąwszy pstrym opierzeniem.
Czasem przekicał zając i ukrył się gdzieś pod krzakiem.
Wreszcie słonie doszły do obszernej kotliny.
Na jej dnie połyskiwało zwierciadło jeziorka, okolonego gmatwaniną młodej porośli, oplecionej różnymi powojami i bluszczem.
Tam i sam biły w oczy barwne bukiety storczyków i jakiś czerwonych, mięsistych kwiatów.
Pomiędzy tymi haszczami strzelały wyżej kępy bambusów i brunatnych, chwiejnych trzcin z czarnymi na wierzchołkach kitami.
Słoń Firleja doszedł do krzaków na dnie kotliny i na rozkaz kornaka stanął, podnosząc zwiniętą trąbę i nadstawiając uszu.
Tropiciel obiegł teren i powrócił mruknąwszy kilka słów do kornaka.
Poganiacz zwrócił twarz do doktora i powtórzył z uszanowaniem:
— Dostojny panie! Tropiciel dostrzegł ślady gajała i tygrysa. Przysięga on, że muszą przejść tym przesmykiem pomiędzy spróchniałym dębem a gęstwiną bambusów.
Firlej w milczeniu skinął głową i mocniej zacisnął sztucer w ręku.
Wbijał wzrok w gąszcz krzaków, twardej trawy i trzcin, lecz cisza panowała dokoła. Gdyby nie dwie rybitwy unoszące się nad jeziorkiem i ich drapieżny skwir, można byłoby myśleć, że cała miejscowość wymarła od dawna.
Nagle gdzieś daleko, zapewne na przeciwległym krańcu kotliny, zagrała trąbka.
To łowczy dawał sygnał naganiaczom.
Odpowiedziała mu natychmiast głucha jeszcze i daleka wrzawa.
Nad lasem i jeziorem przeciągnęło stado spłoszonych żórawi.
Rybitwy zapadły do trzcin i nie odzywały się więcej.
Wrzawa wzmagała się i zbliżała.
Doktór mógł już rozróżnić poszczególne głosy, stuk kijów o pnie drzew i jazgot grzechotek.
Na skraju kotliny z trzech stron mignęły mu sylwetki naganiaczy i znikły w zaroślach.
Po chwili Firlej spostrzegł rudel plamistych jeleni — aksisów śmigających przez wąski ducht.
Przepadły gdzieś jak widma.
Na lewo od stojącego na posterunku myśliwego buchnęło raz po raz dwa strzały.
Wrzawa umilkła natychmiast i na jedną krótką chwilę zapadła znów jeszcze bardziej tajemnicza, przyczajona cisza.
Na chwilę tylko, bo znowu rozedrgał się róg łowiecki, zerwały się krzyki i drażniący jazgotliwy turkot grzechotek.
Przed Firlejem rozbiegały się w różne strony trzy wąziutkie przesmyki — grządy wydeptane przez zwierzęta idące na wodopój. Ścieżki te robiąc ostry zakręt ginęły w haszczach.
Słoń chrapnął nagle i jak mógł najwyżej zadarł łeb.
Firlej czuł, że potężne zwierzę mocniej wparło nogi w grząski grunt i skupiło się w sobie.
Tam, gdzie ścieżki znikały w haszczach, przed krzakami wyrastała szczecina trzcin.
Z nieco wyższego miejsca i z karku olbrzymiego słonia doktór widział tę część terenu z góry.
Na razie nic podejrzanego nie spostrzegł w zwartej ścianie szeleszczących, chybotliwych trzcin i w gęstej gmatwaninie oplecionych pnączami krzaków.
Przechyliwszy się więc poza poręcz palankinu zajrzał na dół, gdzie obok słonia stał tropiciel.
Hindus o siwej, rozwichrzonej czuprynie nie widział go.
Stał wpatrzony w gęstwinę, i od czasu do czasu podnosił rękę nad głową, dając komuś sygnały.
Firlej patrzał na niego ze zdumieniem.
Nic nie rozumiał.
Przecież nie naganiaczom sygnalizował stary tropiciel?
Byli zbyt daleko, żeby mogli spostrzec jego ruchy, zresztą zasłaniała go ściana trzcin i krzaków?
Firlej dotknął ramienia kornaka i oczami wskazał mu stojącego przy słoniu Hindusa.
Poganiacz zajrzał na dół i uważnie przyglądał się tropicielowi jednocześnie podejrzliwie oglądając całą miejscowość.
W pewnej chwili aż podskoczył na karku słonia i szepnął, wyciągając rękę w stronę grubego pnia spróchniałego drzewa:
— Sahibie...[1] tam... tam... zaczaił się człowiek... człowiek z karabinem... Sahibie... on mierzy... w naszą stronę...
W tej samej chwili słoń, chrapnąwszy głośno, gwałtownie uskoczył na bok...
Z gęstwiny buchnął strzał i kula gwizdnąwszy w powietrzu z suchym klaśnięciem uderzyła w zbocze kotliny.
Prawie jednocześnie z odgłosem strzału wśród krzaków mignęło coś, zamajaczywszy na chwilę żółtą skórą i czarnymi pręgami.
— Tygrys... sahibie... tygrys! — wyjąkał kornak. — Zaraz skoczy na słonia!
Wystraszony śmiertelnie Hindus nie zgadł jednak.
Tygrys przesadziwszy nagle krzaczastą palmę zniknął w wysokiej trawie.
Rozległ się tam natychmiast przeraźliwy, pełen bólu krzyk człowieka, i głuchy, wściekły ryk tygrysa.
— Naprzód! Naprzód! — zawołał Firlej.
Słoń postąpił kilka kroków ku haszczom coraz wyżej podnosząc trąbę i trwożnie wymachując uszami.
Doktór zobaczył teraz straszną scenę.
Przed nim odkryła się ukryta w krzakach polanka.
Najpierw rzucił mu się w oczy rasowy koń pod bogatym siodłem i wzorzystym czaprakiem.
Leżał na ziemi i wierzgał tylnymi nogami próżno usiłując powstać.
Spod czerwonej terlicy spływała mu po boku szeroka struga krwi.
Doktór domyślił się, że drapieżnik uderzywszy konia potężną łapą zerwał mu zapewne mięśnie lub zgruchotał kość pacierzową.
O kilka kroków dalej Firlej zobaczył wreszcie tygrysa.
Stary, pręgowany kot leżał, przytłoczywszy swym prężnym ciałem jakiegoś człowieka. Zwierz przyciskał uszy do czaszki, jeżył białe bakobrody i bił ogonem po ziemi.
Doktór widział tylko jedwabne, wiśniowego koloru szarawary leżącego człowieka i jego długie zielone buty, bogato haftowane srebrem.
Mimo całej zgrozy sytuacji mignęła mu myśl, że wśród gości radży uczestniczących w polowaniu dzisiejszym, nie zauważył nikogo tak wystrojonego.
Należało jednak działać natychmiast.
Firlej ukląkł i oparłszy lufy sztucera o poręcz palankinu począł mierzyć do tygrysa.
Musiał być bardzo ostrożny, żeby nie trafić w człowieka, obalonego przez zwierza, a jednocześnie rozumiał, że źle umieszczona kula grozi śmiercią i temu nieszczęśliwemu, i jemu samemu.
Wreszcie nacisnął cyngiel. Uczuł mocne szarpnięcie karabina i silne uderzenie w prawe ramię.
Nie zwrócił jednak na to uwagi, gdyż to, co ujrzał po strzale, napełniło go szaloną radością, ale nie tylko jego, bo kornak też począł klaskać w dłonie, a słoń przestępował z nogi na nogę, ni to wykonując jakiś taniec wojenny, i wydawał głośne, triumfujące trąbienie.
Celna kula doktora zerwała drapieżnikowi część czaszki.
Tygrys zrobił szalony skok, jak gdyby jakaś straszna siła podrzuciła go w powietrze, po czym padł na bok. Drgawki przebiegały mu od grubego karku aż do końca długiego ogona. Skóra marszczyła mu się i poruszała na bokach.
Nie wydawał jednak żadnego już dźwięku.
Leżał wyciągnięty, bezwładny.
Życie uchodziło powoli z potężnego ciała tygrysa.
Firlej przyjrzał się leżącemu człowiekowi.
Na okolonej kruczą, gęstą brodą ciemnej twarzy nieznajomego widniały sople i plamy krwi.
Cała prawa strona bogatego stroju była zbroczona krwią i poszarpana na strzępy.
Obok nieznajomego widniał przełamany w szyjce kolby karabin.
— Ktoby to mógł być? — zadawał sobie pytanie doktór i zaglądając na dół zamierzał zapytać o to tropiciela.
Zdumiał się, gdyż nie zobaczył już siwego Hindusa.
— Gdzież jest tropiciel? — spytał kornaka.
Ten przekonawszy się, że Hindusa nie ma przy słoniu, schwycił się oburącz za głowę.
— Czandra uciekł! Czandra uciekł!
— Czandra? — powtórzył Firlej. — Czy nie był to łowca Czandra z Singribari?
— Tak jest, sahibie! Czandra jest najlepszym tropicielem na cały Assam i Bengal! Zna on dżunglę na „terai“ wzdłuż i wszerz! Sahibie! Czy mogę powiedzieć, co wiem?
— Mów! Musisz powiedzieć! — rzucił surowo patrząc na poganiacza doktór.
— Do mego słonia, wynajętego dla ciebie, sahibie, był wyznaczony inny tropiciel, Rugara z Triwaszy, ale przyszedł później Czandra i powiedział, że łowczy jego posłał ci do pomocy...
— Aha! Czandra z Singribari! Czandra sygnalizujący komuś! Mogę przeto spodziewać się, że na polance obok zabitego tygrysa znajdę starego znajomego — Michała Sobcowa z przyklejoną brodą! — pomyślał Firlej. — No, cóż?! Nosił wilk, ponieśli i wilka! Do czasu dzban wodę nosi!
Na rozkaz kornaka słoń ukląkł. Doktór jednym skokiem był już na ziemi i biegł do leżącego człowieka w ciemno wiśniowym stroju i zielonych butach, szytych srebrem.
Firlej biegł całym pędem, nie słysząc odgłosów strzałów, wzmagającej się wrzawy, czynionej przez zbliżającą się nagonkę, i nie widząc mknących w popłochu jeleni o wspaniałych wieńcach i ciemnoszarego gajała o potężnych rogach, cwałującego zboczem kotliny.
Firlej przedarł się wreszcie przez krzaki i pochylił się nad leżącym człowiekiem.
Obejrzawszy go uważnie gwizdnął przeciągle wyrażając tym najwyższe zdumienie.
Broda była najprawdziwsza, a jej posiadacza Firlej nigdy nie widział.
— Cóż to znów za jakaś nowa tajemnica? — mruknął drapiąc się w głowę.
Przy nim stanął kornak.
— Sahibie! Sahibie! — szeptał ze strachem. — Jest to Baab-al-Madras, radża Balory! Nie żyje!
— Radża Balory? — zapytał doktór patrząc na poganiacza słonia.
— Tak jest, sahibie! — kiwnął głową Hindus. — Mówię dobrze... Znam Baaba, gdyż dawniej, gdy uważał się za przyjaciela naszego władcy, często bywał w Rungpurze i brał udział w łowach naszego pana!
— Był przyjacielem? To znaczy, że teraz nim nie jest? — spytał Firlej.
— Teraz, sahibie, od dwóch już lat Baab-al-Madras nie bywa w Rungpurze.
— Co się stało, przyjacielu?
— Baab zasyłał swatów do Radż-Szupuru, gdyż zamierzał poślubić córkę naszego władcy, lecz otrzymał odmowę — objaśniał kornak, składając niezłomny dowód, że tajemnicy nie mogą utrzymać nawet mury pałacowe i gwardia przyboczna królów.
— Dlaczego nie przyjęto jego oświadczyn? — dopytywał się doktór.
Kornak wzruszył ramionami i skrzywił usta w nieszczerym uśmiechu.
— Różnie powiadają ludzie! — mruknął. — Podobno Baab ma przy sobie doradców-bolszewików z Rosji i ci buntują go przeciwko dobrotliwemu mahatmie Gandhiemu i Anglikom, nasz zaś władca jest przyjacielem wice-króla i gubernatora Bengalu...
— Co wiesz jeszcze, bo to dopiero jeden powód, a mówiłeś, że ludzie różnie bają! — zmuszał Firlej kornaka do dalszych zwierzeń.
— Gadali jeszcze, że Baab nie uznaje wyższości Ghas-Bogry, który pochodzi od dawnych królów naszych... starożytnych... W końcu powiedziane było tak: Baab jest muzułmaninem, a Ghas-Bogra — brahmanem, więc nic z małżeństwa radży Balory z Atri-Mają nie będzie, no — i stąd nieprzyjaźń! Baab-al-Madras przygotowywał nawet zamach na naszego radżę... i ciągle buntuje przeciwko niemu lud, obiecując, że odda mu pałac, ziemie i bogactwa Ghas-Bogry...
— Ach, to tak? — pomyślał doktór zrozumiawszy wreszcie zamiary przeciwnika swego przyszłego teścia i nagle wyłonił się przed nim cały plan postępowania z Baabem, który zamierzał zabić go, a teraz leżał u stóp Firleja.
— Żyje, czy go diabły zawlokły już do piekła i wrzuciły na samo dno kotła z wrzącą smołą? — pytał siebie doktór klękając przy radży.
Rozdarł na nim szatę i koszulę i dotknął pulsu.
Przekonał się, że serce biło jeszcze słabym tętnem.
Prawe ramię za to było w straszliwym stanie. Kość — strzaskana potężnymi kłami tygrysa, mięśnie — poszarpane na włókna i skrawki.
— Za dużo, bracie, wypłynęło z ciebie posoki — mruczał do niego Firlej. — Teraz nie będziesz już taki jurny i krewki... Będziesz miał szczęście, jeżeli zakończy się tylko amputacją ramienia. Właściwie, zgodnie z zasadami medycyny oficjalnej powinieneś się wykopycić, odlecieć do Abrahama na piwo, bo czarna Kali, bogini śmierci, dotknęła już ciebie swoją dłonią, a jeżeli nie zabiła ciebie odrazu, to dlatego, że brzydziła się dotknąć takiego szelmy po raz drugi...
Hindus — kornak z szacunkiem patrzał na Firleja, bo był przekonany, że ten odmawia jakieś zaklęcia.
Doktór tymczasem mruczał dalej:
— Będę ciebie, drabie, pielęgnował, jak niańka niemowlę, będę się nosił z tobą, jak z rozbitym jajkiem, i urobię ciebie na gomółkę, a jeżeli nie wykopycisz mi się — zatańczysz mi tak, jak ja ci zagram...
Tak mrucząc rozglądał się dokoła i szukał czegoś w trawie.
Wreszcie rozdarłszy koszulę radży, kazał poganiaczowi porobić z niej wąskie bandaże, sam zaś w pochylonej postawie krążył w krzakach i od czasu do czasu zrywał drobne, lepkie listeczki jakichś roślin.
Uśmiechał się do nich i mówił żartobliwie:
— A... to pani, panno „lu-man-di“? No, wreszcie odnaleźliśmy się, panie „gou-czu“? Mam dla was pilną pracę!
Uzbierawszy sporą garść potrzebnych mu ziół, powrócił do nieprzytomnego Baaba i począł rozcierać w dłoniach przyniesione listki i blado zielone piórka. Wydzielały czerwony, lepki sok o ostrym zapachu. Przepoiwszy tą cieczą bandaż nałożył go na straszną, szarpaną ranę i zrobił opatrunek.
— Przewróćmy dostojnego radżę na jego dostojny lewy bok — powiedział lekarz do kornaka, po czym odnalazł jakieś miejsce koło słupa pacieżowego i zrobił głęboki masaż.
— Twoje szczęście, że jesteś nieprzytomny, gdyż inaczej wyłbyś z bólu, jak foka! — uspokajał swego nieruchomego pacjenta młody lekarz. — Ale teraz — trudno, chłopie, trzymaj się mocno! R-r-raz!
To powiedziawszy nacisnął znany mu splot nerwów.
Radża drgnął, wydał żałosny jęk i podniósł powieki.
— Gdzie jestem? — spytał drżącymi wargami.
— W piekle u Belzebuba, bo taki byłby najwłaściwszy twój adres, brodaczu! — pomyślał po polsku Firlej, lecz po angielsku odpowiedział inaczej. — Jesteś w ręku tego, którego tak uprzejmie chciałeś poczęstować kulą karabinową. Odwdzięczę ci się tym, że będę ciebie starannie leczył, gdyż tygrys zaczął już połykać cię, panie radżo, ale jakoś mu nie zasmakowało, więc wyplunął ciebie i niechcący poharatał ci kości i wogóle całe ramię. Musisz teraz być posłuszny i potulny jak jagnię, bo inaczej poddani twoi złożą cię w sarkofagu i będą oszukiwać samych siebie i wszystkich twierdząc, żeś był dobry, cnotliwy, mądry, że nie znałeś zawiści i nie nastawałeś na życie bliźnich.
Radża milczał ze strachem patrząc na Firleja, aż wreszcie spytał:
— To ty, sahibie, jesteś tym lekarzem, za którego ma wyjść... Atri-Maja?...
— Pewno, że ja, bo pocóż inaczej radża strzelałby do mnie i przystawiał do mnie tego tchórza Czandrę?! — zaśmiał się doktór.
Rozmowa się urwała.
Firlej posłał kornaka po naganiaczy, żeby pomogli mu wynieść ostrożnie rannego z kotliny i umieścić w palankinie.
— No — westchnął z ulgą doktór pozostawszy sam na sam z radżą — w gruncie rzeczy jestem wdzięczny memu niedoszłemu mordercy za to, że dziś jeszcze zobaczę się z moją małą, cudną Atri!
Miał błyski w oczach i radosny uśmiech na twarzy.
Radża milczał nie spuszczając z doktora zdumionego spojrzenia.
Od czasu do czasu syczał z bólu i szeptał:
— Pali jak ogień!...
— To dobrze! — cieszył się Firlej i śmiał się beztrosko: — Lekarze zawsze tak mówią! Nic ich nie obchodzi cierpienie pacjenta. Grunt, żeby naukowe fakty zostały potwierdzone... Ale, żarty na stronę! Piec musi, bo zrobiłem opatrunek z pewnych ziół chroniących przed gangreną i zakażeniem...
— Dziękuję!...
— Mocno przedwcześnie radża składa podziękowanie — wzruszył ramionami Firlej. — Kuracja dopiero się zaczyna, a jak się skończy — Bóg jeden raczy wiedzieć! Wypadek bardzo ciężki, leczenie będzie trwało długo... Może zmuszony pan będzie poddać się operacji...
— Odjęcia ramienia? — zżymnął się Baab.
— E-e, to głupia operacja, najzwyklejsza! Nie, miałem na myśli inny zabieg chirurgiczny... coś nakształt cerowania, łatania i fastrygowania pańskich mięśni... Taka elegancka, artystyczna, precyzyjna operacyjka!
Firlej wpadł w wyborny humor.
Zdawało się, że zapomniał do reszty o wypadku i zamachu na swoje życie.
Kornak przyprowadził wkrótce dziesięciu naganiaczów.
Zrobiono nosze z gałęzi i zaniesiono radżę na skraj kotliny.
Firlej kazał ułożyć go w palankinie i usiadł przy nim mając w pogotowiu termos z gorącą herbatą na wypadek nowego zemdlenia.
Baab jednak ani myślał tracić przytomności, czuł się bardzo podnieconym i mówił bez przerwy, tłumacząc swój napad pragnieniem wywarcia zemsty na szczęśliwym rywalu.
— Świetnie! — śmiał się doktór. — Według pana uczucie zemsty usprawiedliwia wszystko.
Radża skinął głową.
— W takim razie nie zdziwiłby się pan i nie miałby do mnie pretensji, gdybym lecząc pana, wyprawił radżę Balory do ogrodu Allaha, gdzie hurysy z utęsknieniem czekają na tak porywczego jegomościa?
Baab przyjrzał się uważniej Firlejowi i mruknął:
— Tak!
Doktór parsknął śmiechem i powiedział:
— Nie obawiaj się pan! Ja tego nie uczynię! Jestem chrześcijaninem i lekarzem. To cię broni skuteczniej od twojej gwardii! Cha-cha-cha! Zrobię wszystko, żeby cię uratować...
— Dziękuję...
— Chwileczkę! — przerwał mu doktór. — Rachunek przedstawię po skończonej kuracji...
— Zapłacę ile zażądasz, sahibie!
— Trzymam pana za słowo, radżo!
— Rzekłem, a słowo moje jest jak stal... — odparł dumnie.
— Stal się gnie w jedną i drugą stronę, radżo — uśmiechnął się Firlej.
— Nie obrażaj mnie, sahibie — zasyczał Baab. — Nie znasz mnie!
— Częściowo... — zmrużył oczy Firlej. — Wiem o tobie tylko tyle, że pozwalasz bandytom porywać dla siebie dziewczyny, że obiecujesz szczodrze ludom sąsiednich księstw podział majątku ich dynastii, że słuchasz podstępnych rad bolszewików, spiskujesz przeciwko mahatmie Gandhiemu i władzom brytyjskim, lubisz urządzać zamachy, no i... że strzelasz źle!
Spojrzał na Baaba-al-Madrasa wesołym, lekko ironicznym wzrokiem i począł wygwizdywać jakąś piosenkę amerykańską.
Zaczęli zjeżdżać się myśliwi, aż wreszcie przybył sam Ghas-Bogra.
Wszyscy osłupieli, dowiedziawszy się, kogo ma w swoim palankinie Firlej.
Doktór opowiadał im z humorem o wypadku z tygrysem, ale ani słowem nie wspomniał o kuli, która gwizdnęła mu koło ucha, ani też o tropicielu Czandrze.
Ghas-Bogra słuchał go uważnie i w końcu zapytał swego wroga:
— Cóżeś robił w granicach mego państwa, Baab-al-Madras!
Radża Balory nie mógł znaleźć odpowiedzi, więc wyręczył go Firlej:
— Radża Baab mówił mi, że w kniei swego państwa ścigał tego starego tygrysa, a że jest zapalonym myśliwcem, nie spostrzegł, że znalazł się na twoim terytorium, dostojny radżo!
— Hm... uhum... hm... — mruczał Ghas-Bogra spostrzegłszy wymowny wyraz oczu przyszłego zięcia, który tymczasem pytał:
— Czy nie widział ktoś z nagonki tropiciela Czandry — łowcy z Singribari?
W tłumie Bengalczyków przebiegł pogwar. Pytanie doktora podawano sobie z ust do ust.
— Ja widziałem Czandrę! — zawołał młody Hindus w czarnym zawoju.
— Gdzieś go widział? — podbiegł do niego Firlej.
— Wlazł na sam szczyt figowca nad Kolambogą! Myślałem, że chce obejrzeć okolicę i wypatrzyć zwierzynę — objaśnił naganiacz.
Firlej podszedł do łowczego i coś szepnął mu do ucha.
W godzinę potem, kiedy karawana łowców dochodziła już do Sabali, gdzie stały samochody, pięciu konnych gwardzistów dogoniło całe towarzystwo.
Żołnierze z Rungpuru prowadzili ze sobą Czandrę, uwiązanego pomiędzy dwoma końmi.
Doktór Firlej nie czekał na obiad, wydawany w polu przez radżę Ghas-Bogrę, lecz ulokowawszy swego pacjenta w samochodzie, wraz z nim i sierżantem gwardii pałacowej ruszył do Rungpuru.
Miał poważne powody do pośpiechu, a jeden najważniejszy miał nawet... imię.
Brzmiało ono — Atri-Maja.





  1. Panie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.