Pielgrzymi (Bandrowski, 1920)/W zawieszeniu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Pielgrzymi
Podtytuł Powieść
Rozdział W zawieszeniu
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W ZAWIESZENIU.

— Zdawałoby się, że to taka prosta jest rzecz, siąść za stołem i czytać lub pisać — mówił do Niwińskiego Zaucha — a oto ja potrzebowałem miesiąca czasu i wysiłków, zanim wreszcie udało mi się to wszystko jakoś zmontować. Rozumiesz teraz, Helenko, co to znaczy życie? Jak sobie trzeba cenić czysty, cichy i ciepły, bodaj najskromniejszy pokój, jasno świecącą lampę, taki „Primus", szklankę herbaty lub tę spokojną, dobrą chwilę p’zy książce ?
Istotnie, na stole jasno płonęła lampa, a przed Zauchą leżał otwarty tom Mickiewicza. Z drugiej strony stołu, odwrócona bokiem, panna Olszewska naprawiała czerwoną bluzkę, a pod piecem, na ławie, siedział Niwiński, pykając fajeczkę i zerkając czasem na panienkę. Od czasu, jak Buchajło się wyprowadził, dziewczyna tak się uspokoiła nerwowo, że nawet wyraz jej twarzy złagodniał. Była to twarz nieledwie dziecinna, jasna, słodka i skłonna do uśmiechu.
— Ma pan zupełną słuszność —. odpowiedział mu po chwili milczenia Niwiński. — Zycie twórcze ma niezmierną wartość — i jedynie ono daje szczęście...
— Więc pan to nazywa życiem twórczem? — zdziwił się Zaucha. — Nigdy nie byłbym posądzał pana o taki materjalizm.
— Zapewne — dawniej. Dziś, wie pan, czasy są dziwne. Warunki tak się zmieniają... Nie wiadomo, czego się trzymać...
— Siebie! — poddał Zaucha.
Niwiński uśmiechnął się i pyknął kilka razy z fajki.
— Zaszły wielkie zmiany — mówił po chwili.— Są to zmiany nie tylko zewnętrzne ale i wewnętrzne. Nie można powiedzieć, że intellekt poszedł w kąt, że genjusz ludzki stracił na wartości — ale przyzna pan też, że zyskała na wartości prężność ud i łydek, pewność oka, siła serca, odwaga, jednem słowem — zwierzęca doskonałość człowieka, to wszystko, co robi człowieka dobrym żołnierzem, o czem dawniej nie pamiętano i co lekceważono.
— Okres przejściowy! — rzucił Zaucha.
— Za pozwoleniem. Któż wie, czy właśnie ten okres nie stanowi istotnej treści naszych czasów — okres materjalnego czynu, gorącej, zdrowej krwi? A jeśli tak, to czy może element intellektualny, albo— jeśli pan woli — duchowy, nie był zanadto uprzywilejowany — z ujmą dla całości obrazu czyli poglądu na świat? Z ujmą dla życia? Są zmiany we wszystkiem, lecz w jakim kierunku one pójdą, trudno przewidzieć. To, co było przed wojną, już nigdy nie wróci. I nie powinno wracać, nawet tam, gdzie może. Wojna dla mnie jest rzeczą skończoną. Przeciągnie się jeszcze.
— Nie daj Boże! — westchnęła Helenka.
— Ale prędzej czy później do jakiegoś rozwiązania przyjść musi. To, że ja nie widziałem i prawdopodobnie już nie zobaczę, podczas tej ogromnej rzezi ani jednego zabitego człowieka, że wyjdę z wojny z zupełnie czystemi i niezakrwawionemi rękami, to mi pochlebia. Los usunął mnie z pola bitwy, jak gdyby chciał mnie oddalić od wojny i śmierci, a temsamem daje mi prawo myśleć o życiu, o nowem życiu...
— To prawda — przyznał Zaucha.— Tak jak obecnie rzeczy stoją, pokazuje się, że po tej stronie militarnie nie możemy nic zrobić. To znaczy — zrobić dałoby się niejedno, ale rząd nie chce... Ha, może jeszcze przyjdzie chwila...
— To już mnie nie obchodzi. To wszystko jest już pozamną.
— Kto to wie, mój panie ! Kto może przewidzieć, co was czeka? A może z pana jeszcze drugi Beniowski będzie?
— Bogu dziękować, nie zanosi się na to. Syberja — brr, zimno, nudno... To już wołałbym Turkestan...
— Niech się pan nie zarzeka. Bogu jednemu wiadomo, jakiemi drogami chodzi sprawa polska. Ale jakże pan patrzy na tych, którzy mimo pozornej beznadziejności wytrwali i trwają wciąż w tej samej naszej biednej brygadzie?
— Nie wiem. Zupełnie sobie tego nie wyobrażam. Nie lekceważę tego faktu, ale z drugiej strony przypominam panu, że na froncie rosyjskim są różne „etnograficzne" wojska, między niemi też i brygada cygańska, nie mówiąc o „dzikiej dywizji"...
— Nie może pan przecie stawiać nas albo Czechów na równi z cyganami — oburzył się Zaucha.
— Oczywiście — ja nie, ale los bywa azasem djabelnie złośliwy... Co się tyczy Czechów, to ci na tej historji bezwarunkowo wygrają...
— No, wie pan, jabym był raczej przeciwnego zdania... Przedewszystkiem ja w ich słowianofilstwo nie wierzę...
— Nie idzie o to, w co kto wierzy lub nie wierzy. Ja Czechów znam — mam w Czechach siostrę zamężną, mam krewnych, znam język, skończyłem tam uniwersytet, znam ludzi... Im ta historja zrobi bardzo dobrze. Oni pierwszy raz przeżywają całą romantykę walki orężnej o wolność sztandarów, wojny swojej — i gdyby nawet przegrali, to ta romantyka dużo im da, a gorzej, niż było, w Czechach im być nie może... Ale my — to już nie pierwszy raz! To już było — we Włoszech, we Francji, na San Domingo, na Węgrzech, w Turcji, o mały włos nie w Albanji... I wygrywaliśmy i przegrywali.. Możemy trochę sceptyczniej słuchać „grania tarabanów“, niekoniecznie zaraz płacząc na ich odgłos...
— No, więc czego pan chce? — zaniepokoił się Zaucha.
— Wojna dla mnie skończyła się. Już samo zmartwychwstanie Polski pociągnie za sobą dużo zmian w człowieku wewnętrznym... Bo przecie to nie może być jakieś państwo na wzór starych państw... To musi być coś zupełnie nowego... Nie mogąc powiedzieć nic pozytywnego na razie wietrzę duszę i robię w niej miejsce temu, co ma przyjść... Przygotowuję się...
— Tak. I to zadanie naszej emigracji. Ale nie samo tylko przygotowanie się do biernego przyjęcia nowego życia, lecz tworzenie go w duchu. Dlatego, mówię panu, musimy rekapitulować całą naszą emigrację, całe nasze pielgrzymstwo, aby dojść do najwyższego tonu, jaki ona zyskała właśnie w Mickiewiczu... Jakże można inaczej?
— Nie wiem. Lecz niech pan zrozumie, że jak wojna jest pozamną, tak też pozamną jest wszystko związane z nią, a więc i emigracja... To wszystko jest już przeżyte u mnie do końca, do powrotu... Mistycyzm emigracyjny jest mi zbyteczny... On był potrzebny dla emigracji, ale nie będzie potrzebny Polsce odrodzonej, zwłaszcza, że wiedzie do zupełnie zbytecznego Mesjanizmu. Mesjanizm był niezbędny dla Polski cierpiącej, a wszakże pan masz już dość tej Polski — Chrystusa narodów?
— Teraz przyjdzie apoteoza...
— A może i wniebowzięcie? Dziękuję. Trzeba żyć realnie. Pozwól pan.
Wstał, wziął leżącą przed Zauchą książkę i przewróciwszy kilka kartek, przeczytał głośno:

Pielgrzymie polski! Byłeś bogaty, a oto cierpisz
ubóstwo i nędzę, abyś poznał, co jest ubóstwo i

nędza, a gdy wrócisz do kraju, abyś rzeki: „Ubodzy i nędzarze współdziedzicami moimi są“.
Pielgrzymie! Stanowiłeś prawa i miałeś prawo do korony, a oto na cudzej ziemi wyjęty jesteś z pod opieki prawa, abyś poznał bezprawie, a gdy wrócisz do kraju, abyś wyrzekł: „Cudzoziemcy razem ze mną współprawodawcami są“.

Pielgrzymie! Byłeś uczony, a oto nauki, któreś cenił, stały ci się nieużyteczne, a te, któreś lekceważył, cenisz teraz, abyś poznał, co jest nauka świata tego, a gdy wrócisz do kraju abyś rzekł: „Prostaczkowie współuczniami mymi są“.

Tu Niwiński zamknął książkę i położył ją na stole.
— Niechże się pan zastanowi — mówił dalej — co to wszystko znaczy. Niech pan to zastosuje do zagadnień konkretnych, a zobaczy pan, jaka z tego straszna kasza wyniknie. To jest może bardzo wysokie, ale zupełnie nierealne. Na tych zasadach nie może istnieć żadne państwo ani społeczeństwo...
— Kto wie? — rzekł zamyślony Zaucha. — Właśnie w tem cały sens, że nie wiadomo... Ą z drugiej strony — wszakże pańskie stanowisko również nie jest realnem! Negujesz pan fakty istniejące, mówisz pan, jakby pan był już w Polsce, zapominając, żeś pan na emigracji, wśród nas, wygnańców, pielgrzymów. W ten sposób właśnie wymyka się panu życie...
— Co za życie! — mruknął Niwiński, pociągnąwszy z fajki tak silnie, że aż mu w niej skwierczeć zaczęło. — Nędzna wegetacja...
— Oj, to prawda! — westchnęła Helenka.
Umilkli, bo za oknami rozległ się rozgłośny huk przelatującego pociągu, wstrząsający w posadach domem.
Zaucha odsunął się ze stołkiem od stołu i przychyliwszy się w tył, patrzył przez chwilę w płomień lampy.
— Źle, że nie chcecie rozumieć — odezwał się po jakimś czasie. — Źle, że lekceważycie to wszystko. Jest przecie w naszem życiu moment niezmiernej wagi. Rzuceni na obczyznę, zaczynamy wszyscy cierpieć na nostalgię. Wszędzie nam źle — skutkiem czego myślą zwracamy się wciąż ku Ojczyźnie i ta myśl staje się gwiazdą przewodnią naszych cierpień, naszej pracy i naszego życia. W obecnej chwili jest to objaw do pewnego stopnia chorobliwy — ale należy skorzystać z niego i utrwalić go tak, aby ta myśl o Ojczyźnie na zawsze już była pierwszą i ostatnią myślą naszą. Widzicie, cierpienie wprawiło nas w stan łaski, umożliwiający nam przyjęcie objawienia, a wy to odrzucacie.
— Mówisz jak ksiądz — uśmiechnęła się Helenka.
— Miłość, Ojczyzny jest religją — odpowiedział Zaucha. — Zlekceważywszy pierwszy moment, lekceważycie drugi, którym jest: praca emigracji. Spójrz-cie na organizację, spójrzcie na szkolnictwo, na niezliczone warsztaty pracy, fermy, składnice towarowe. Ludzie dawniej żyli dla siebie, dziś; w tęsknotach swych, żyją dla kraju. Wytłómaczono chłopom, że najmniejszy rzemyczek, przywieziony z kraju, powinien być dla niego świętością, raz dlatego, że to jest rzemyczek polski, jakiego tu nie dostanie, po-wtóre — ponieważ należy go przywieźć do kraju. I on się tego święcie trzyma. Zaś aby nie kupował niczego obcego, otworzyło mu się warsztaty, w których wszystko na swój ład wyrabia. Tak jest we wszystkiem i ze wszystkiem. Byłem, widziałem. Widziałem ludowe szkoły polskie pod Moskwą — wszystko w nich było polskie — książki, nauka, wycinanki chłopskie na ścianach, dekoracje z łowickich chust — nawet piosenki nowe popisali dla dzieci poeci polscy, piosenki całe, żyjące wyłącznie myślą o Ojczyźnie i o powrocie. Dajcie pokój, nie wiem czy tak gorąco po polsku nauczano w Polsce, jak się naucza tu, na wygnaniu.
Tak uszykowawszy i ustroiwszy rzesze, wymiecione przez wojnę z kraju, należałoby zwolna przystąpić do nowej akcji. Ci wygnańcy budzą Polskę w sercach dawnej, nieideowej, przeważnie materjalistycznej, starej emigracji, zżytej z Rosją, a nieraz zruszczonej. Oni ją muszą spolszczyć i porwać ze sobą nazad do kraju, zostawiając tylko drobniejsze aparaty za sobą, organizacje, które służyłyby tu naszym celom. W ten sposób przez żywą propagandę uratujemy od zagłady mnogie dziesiątki tysięcy rodaków znających Rosję, zamożnych, nieraz doskonałych specjalistów.
— Nie wiem, czy to jest taki bardzo pierwszorzędny znowu żywioł, ta stara emigracja — przerwał mu Niwiński. — Widziałem ich. Jako Polacy są oni więcej niż umiarkowani, jako ludzie zamożni — przemądrzali i chciwi zaszczytów. Odgrywając pierwszorzędną rolę tu, na bezludziu, wiedzą, że w Polsce tak łatwo im nie pójdzie... Już teraz dąsają się na nas i na nową emigrację. Jesteśmy im ogromnie niewygodni, nasze wyraźnie stawiane żądania popsuły im ich dobre stosunki z władzami, z Moskalami. Widziałem tych ludzi w Moskwie. Intrygi, ambicje osobiste... Bywałem też w „Domu Polskim"...
Tu Niwiński się zaśmiał.
— Doprawdy, komiczne to było towarzystwo— ożywił się. — Chodziłem w Moskwie do Domu Polskiego. Nie wiem dlaczego i skąd punktem ambicji Polaków moskiewskich było założonie Filharmonji polskiej w Moskwie. Wyobraźcie sobie — Filharmonja polska w środowisku muzyki rosyjskiej, bez żadnych polskich muzycznych szkół, bez atmosfery... Na razie mieli chór, amatorską orkiestrę i dyrygienta — jakiegoś muzykusa o niemieckiem nazwisku, chudego, długiego z okularami na ptasim nosie, z długiemi włosami... Komika! A wszystko to było takie jakieś grube, nieociosane, bez rasy i strasznie brzydkie. Zupełnie — szwabska kolonja. Schodzili się oni na te swoje próby — samowary, wielkie jak haubice, kipiały na stołach, pączków masa, białych od cukru — flirt taki drobnomieszczański — pierwszy tenor, mały blondynek, kogucik, miał rozdział na zafryzowanej głowie i wąsy wysztorcowane do góry — a tu naraz dyrygient wlazł na stołek, stanął na swych chudych, długich, krzywych nogach, rękami wzmachnął jak ptak próbujący skrzydeł, nos swój z parą błyszczących szkieł zawiesił nad zabawionymi ludźmi — i jak wam naraz nie utną „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej”. A tu para z samowarów, lukier na pączkach...
— Cała rzecz na tem polega, że jeśli staniemy bardzo wysoko duchowo, przemienimy ich — mówił Zaucha.
— To ogromnie trudna rzecz — wątpił Niwiński. — Trudna, bo w końcu wszystko jest, jak to mówią trywialnie „na pysk”. Najkonkretniejszej, najważniejszej rzeczy niema i nie może być — zbrojnego czynu. 1 niema też uznania Polski przez sojuszników. W takiej sytuacji wszystko musi kończyć się na gadaniu...
Nie w smak to było Zausze. Krzywił się, kręcił się na stołku, szarpał nerwowo swe owsiane wąsiki, nieraz tracił humor.
— Pyta mię się pan nieraz, czego ja chcę — mówił Niwiński. — Chcę raz, rozumie pan, myśleć o sobie. Nie chcę tonu Mickiewicza, chcę mieć własny ton. Czytam teraz naprzykład powieści Jack‘a Londona — o silnych ludziach, o marynarzach, o kupcach w podzwrotnikowych krajach, o Eskimosach pod biegunem. Bydlęcieję z tymi ludźmi, mówiącymi czasem zupełnie otwarcie, że bogiem jest żołądek. Ale i tam jest też poezja i to duża, a życia — życia jest więcej, niż u nas.
— Poprostu, chce pan uciec do rzeczywistości!
— Uciec! Nie zawstydzi mnie pan tem słowem. Tak jest, chcę uciec od tej rzeczywistości, bo ja jej nie stworzyłem, a ona karze mnie — nieszczęściem. Dlatego, że jestem Polakiem — muszę siedzieć tu, żebrać napróżno o prawo bicia się lub z drżeniem serca oczekiwać, jak ktoś tam mną rozporządzi... A ja jestem człowiekiem, życie mam jedno i chcę być szczęśliwy.
— Zupełnie się z panem zgadzam! — wtrąciła Helenka.
— Staraj się pan • o to, żebyś pan był szczęśliwy! — huknął Zaucha, zły.
— Pomyśl pan, tak spodlałem, że przez długi czas wątpiłem, czy mam do tego prawo. Ale zaczyna we mnie coś wzbierać i sądzę, — że to prawo mam.
— Ależ i owszem, naturalnie, masz pan! Ja je panu odbiorę? Nigdy w świecie! I spróbuj pan, spróbuj pan, czy pan potrafisz być szczęśliwy — bez Polski! Tylko pan spróbuj, zobaczysz pan! — groźnie warczał Zaucha.
Na takich dyskusjach schodziły im wieczory, zresztą żyli dość cicho i monotonnie, z rzadka tylko spotykając się z radcą u państwa Skowrońskich. Jeśli radca był, rozmowa toczyła się niezmiennie o kuchni Dyrcza.
— Czemu to bydlę wali do wszystkiego bobkowe liście i ocet! — oburzał się Skowroński. — Taże to są trucizny, jady piekielne, a nie zupy. Zgaga pali po jednej łyżce.
— Mnie smakuje! — pokornie mówił radca.
— Co pan opowiada! Kuchnia Dyrcza staje się djabelska — wtrącił Niwiński. — Patrz pan na studentów, jak się snują jak cienie, ledwie nogami włóczą...
— Muszę ja się temu trochę przyglądnąć — zaniepokoił się radca.
— Ta co si przygłądać — zirytowała się pani Skowrońska. — Te kluchy Dyrcza to już wszystkim nosem wyłażą, nawet Morusek nie chce tego jeść... A te jakieś bałabuchy...
— Kalosze pieczone z kaszą — rzuciła Helenka.
Tego rodzaju rozmowa oczywiście rwała się. Jedno po drugiem milkło, aż wreszcie wybuchała pani Skowrońska:
— Funiek, ta joj, czajnik zdejm, słyszysz, zdejm czajnik! — wołała na męża.
— Co? Gdzie? — zrywał się Skowroński.
— Czajnik zdejm, mówię ci, bo woda kipi! Czy ty na uszach siedzisz? Człowieku! Ta uważajże, bo na ogniu usiądziesz, zgaś maszynkę... To coś strasznego co to za niedołęga!
Radca, choć z bólem serca, bo kawę pasjami lubił, przychodził coraz rzadziej, mszcząc się za to na każdym kroku. Pani Skowrońska narzekała, nieraz płakała, ale nie było takiego dnia, aby punktualnie nie podała mężowi garnuszka z gorącą kawą. Był to najuroczystszy moment w dniu, obrzęd, który pani Skowrońska z rodzinnego Łyczakowa przeniosła pod niebo włoskie, gdzie, towarzysząc mężowi w „tournée" artystycznych, gotowała mu kawę w pierwszorzędnych hotelach, czego też nie zaniedbała na wygnaniu.
Czasami skarżyła się Helence na męża:
— Na taki koniec nam w Kijowie przyszło, że chyba tę ostatnią chustkę trzeba było sprzedać, bo nie było co do ust włożyć. Mówię mu: Zlituj się, idź do komitetu, taże wszystkim dają, czemuby tobie nie mieli dać! Artysta jesteś znany, wszyscy cię poważają, idź! Taż jeśli ja tę chuścinę sprzedam, nie będę się miała czem w zimie okryć, a kto wie, gdzie nas jeszcze wyślą, może na Syberję!... Poszedł, wrócił i mówi, że nikogo nie zastał — w komiteci nikogo nie zastał, moja pani! Nie chciał iść, bo on dumny taki, za nic w świecie nikogo o nic nie poprosi. A już poprzedniego dnia my od obiadu nic w ustach nie mieli... Rozpłakałam się i mówię mu: Zżal si ty przecie tego mego płaczu, widzisz jak ja rzewnemi łzami płaczę, człowieku, na taki koniec nam przyszło, taż nam si chyba już otruć teraz przyjdzi! a on mówi: Żyliśmy już dość, otrujmy si, powiada, otrujmy si, bośmy dość żyli na świeci, moja pani! Takie to podłe usposobienie ma mój mąż, niktby nie uwierzył, jaki on ma podły charakter...
A właściciel „podłego charakteru" siedział spokojnie na łóżku i paląc papierosa uśmiechał się dobrodusznie. Był to człowiek cichy, łagodny, zrezygnowany. Ale czasami wybuchał, wpadał na żonę, a potem chwytał kapelusz i godzinami wałęsał się po polach.
Było ciężko, martwo i nudno.
Helenka, o ile nie wyjeżdżała do miasta na kupno, zajmowała się gospodarstwem i porządkami domowemi, wyszukując sobie coraz to inne zajęcie. To znów czytała, chodziła w odwiedziny do pani Skowrońskiej, przysłuchiwała się rozmowom Niwińskiego z Zauchą lub kłótniom z radcą. W gruncie rzeczy nie było jej źle. Nie dostawało rozrywki życia miejskiego, sposobności do ubrania się, może widowisk, ale życie płynęło jakoś, nudno lecz bez większych, przykrości. Aż jej dziwno czasem było, że mogła tak łatwo zżyć się z tem wszystkiem, z Zauchą, z Niwińskim, a już zwłaszcza z nim. — Bo zdawało się jej czasem, źe znała go nawet lepiej i bliżej niż Zauchę, że wyrosła z nim razem i nigdy się od niego nie odłączała.
Zaucha nie zawadzał. Miał w sobie coś profesorskiego — sposób mówienia i nawyczki. Wiecznie wykładał — i wiecznie coś kuł. Wlazł teraz w Mickiewicza i nie mógł się od niego oderwać, o niczem innem nie mówił i o nim tylko myślał podczas swych regularnych, samotnych przechadzek porannych. Zdawało mu się, jak gdyby dopiero w tych warunkach, w ogniach nostalgji i wytężonej myśli o sprawie polskiej, zarysowywała się przed nim wyraźnie olbrzymia postać poety, jak gdyby dopiero teraz myśli jego nabierały rumieńców życia, prześwietlając, i rozrzażając się blaskiem prawdy i natchnienia. Zycie na wygnaniu zmieniło się dla Zauchy w pewien rodzaj nabożeństwa, połączonego z jakiemiś dziwnemi rozmyślaniami. Stąd na każdym kroku popadał w konflikt z otoczeniem, zmęczonem, zbolałem i zupełnie nieskłonnem do jego romantycznych uniesień. Czasami dotrzymywał mu towarzystwa Skowroński, skłonny do kontemplacji, i lubiący wszelkie rozmyślania, ale i on przywoływany do rzeczywistości przez apodyktyczną komendę żony, porzucał „mistyka emigracji" i wracał do trosk codziennych, a tylko czasem, gdy znalazł się w pokoju sam, folgował sobie, upust dając męce i cierpieniu. Oto, przeciągnąwszy się, nabierał w płuca jak najwięcej powietrza i wybuchał ogromną, jękliwą skargą:
— O, mia patria, mai piu ti rivedra[1].
Żałosny, długo brzmiący jęk, przenikał przez ściany, jak stłumiony ryk chorego lwa.
A Zaucha znów błądził samotny.
Zaś Niwiński całą duszę wkładał w swe różnobarwne, papierowe fantazje. Przywiózł sobie z miasta stos kolorowej bibułki i długie godziny spędzał przy stole, klejąc łańcuchy i łańcuchy bez końca. Naprzód zasnuł sobie niemi całe łóżko, a potem kąt w którym sypiał. Robił to z całą świadomością na podobieństwo olbrzymiej, różnobarwnej sieci pajęczej. A znów stół swój odgrodził od sali zwisającej z za stropu gęstą, tęczową zasłoną. Szybki z okien wyłożył świecącymi ornamentami z bibułki. Ściany obił groteskowemi wycinankami, wszędzie porozwieszał szumiące, pstre buńczuki. Sam, skryty za temi różnobarwnemi chmurami, wielki a cichy, z powolnemi lecz delikatnemi ruchami i owiany chmurą dymu z fajki, wyglądał jak niesamowity jakiś pustelnik, zamykający się dobrowolnie w tęczowem osamotnieniu.
Helenka, która przechodząc przez wspólny pokój nieraz ciekawie w jego stronę zerkała, przywykła widzieć go jako niepewny, wielki, czarny cień, ryzpływający się tajemniczo w różnobarwnej mgle. Ta mgła połyskiwała złotem i srebrem, bo Niwiński, naciąwszy ze złotego i srebrnego papieru malutkich cekinków, pstrzył niemi kolorową pajęczynę, a w ostatnich dniach zaczął swój kąt zasnuwać złotemi i srebrnemi nićmi.
— Dziwak jakiś! — myślała o nim Helenka, wzruszając ramionami.
Ale raz śniło jej się, że widziała Niwińskiego jak młodego jakiegoś boga, wyłaniającego się z krzewu różnobarwnego płomienia, tylko w głowie się jej nie mogło pomieścić, że ten bóg miał na włosach różnobarwną tybetkę tatarską, perełkami haftowaną.
Snąć i on jednak patrzył na świat przez tęczę. Wyglądało to tak, jak gdyby w oczach jego skupiło się teraz całe życie. Często długiemi godzinami leżał na posłaniu, napół sennie wodząc wzrokiem po szeleszczących smugach, czerwonych, zielonych, fjoletowych, żółtych i błękitnych. Długo ulepszając swój system dekoracyjny tak dobrał i skombinował odcienie, że akordy barw jak gdyby biegły z kąta w kąt to słabnąc i gasnąc, to rozpłomieniając się ogniem coraz żywszym, aż wreszcie stawały w szkarłatach. Poprzez tę muzykę różnobarwnie plotącego ognia widział Helenkę i przypominał sobie jej oczy, które świeciły żywiej niż wszystko na świecie i karmin jej ust ciepły i słodki i jasny uśmiech, świecący nieskalaną bielą zdrowych, młodych zębów. Przy niej wszyscy byli szarzy i bezbarwni; ona jedna miała w sobie blask promienia słonecznego.
— Co to właściwie jest z tą dziewczyną? — myślał czasem Niwiński, zwłaszcza gdy udało mu się wymknąć po kawie od Skowrońskich i w ciemnościach rozmyślać u siebie o owych sprawach. — Przecież to wszystko niema sensu...
„To wszystko."
Krył twarz w poduszce i słuchał sam siebie. On sam nie myślał — coś w głębi jego duszy za niego myślało; coś w nim cichutko szeptało, a tylko-rzadko kiedy chciało mu się w ten szept wsłuchiwać.
— Jest już „to wszystko"?
— Jest.
— Dlaczego?
— Człowiek to prosty i uczciwy, jasny, czysty... Usta, które z pewnością całują sercem... A to serce jest wierne i do śmierci słodkie.
— Skąd wiadomo, że ono jest wierne i będzie wierne ?
— Wiadomo. Już wiadomo. Już się stało.
— Nie stało się.
— Przeczeniem nie odwołasz tego, że się stało.
— Nic nie wiem.
— Spójrz jej w oczy.
Więc Niwiński patrzył w oczy i widział je karę,, radosne, dobre, nie wiedzące o sobie, chodzące za nim.
Stanąwszy pewnego poranku przy oknie, ujrzał, że cały świat, jest pod śniegiem. Napół ubrany wyszedł na werandę. Dzień był bezwietrzny, cichy, jasny. Śnieg musiał padać całą noc, bo leżał wysoko, ale teraz już nie padał, a tylko złote i srebrne jakieś strzępki lśniły w słonecznem powietrzu. Na tle lazurowego nieba błyszczały oblepione śniegiem gałązki jak białe korale. Słońce świeciło przyjemnie.
Po chwili pojawiła się na werandzie Helenka. Była w stroju porannym, na głowie miała chusteczkę, w ręce trzymała wielkie, żelazne wiadro na wodę.
— Dzień dobry pani — przywitał ją Niwiński.
— Dzień dobry — odpowiedziała, uśmiechając się do niego wesoło. — Jaki ten Józef jest nieznośny i uparty! — skarżyła się. — W żaden sposób nie chce iść po wodę. Mówię mu, że śnieg i że nogi przemoczę, a on mówi, żeśmy dyżury ustanowili bez względu na pogodę i że mi to nie zaszkodzi, jeśli pójdę przez śnieg. Zaziębię się.
— Niekoniecznie — odrzekł Niwiński.
— Ale ślicznie! Tak czysto! Taki cudowny dzień — zachwycała się dziewczyna; a potem, zniżywszy głos, mówiła jakby tłómacząc: — Jakże mam się nie zaziębić! Przemoczę pończochy, z pewnością przemoczę.
Wysoka, zielona studnia artezyjska, zwana z rosyjska przez wygnańców „wodokaczką", stała na końcu obszernego ogrodu. Prowadzącą do niej ścieżkę pokrywał łokciowy śnieg, na którym znać było zaledwie ślady kogoś, kto brnął już tędy.
— W gruncie rzeczy Józef ma rację — odpowiedział Helence Niwiński. — Rozumie się, że jeśli pani sobie życzy, wody pani przyniosę, ale ręczę pani, że pani nicby się nie stało... Trzeba tylko zdjąć pończochy i iść boso...
— Zimno straszne!
— Jakie zimno, proszę pani! To bardzo zdrowo!
— No, to ja już wolę tak iść i potem się przebrać — rzekła Helenka, zbiegając ze schodków.
Niwiński szedł przed nią, torując jej drogę.
— Widzi pan, co to za naród! — opowiadała Helenka. —- Z nami razem mieszkają w tymsamym domu „bieżenki“, kobiety, dziewczęta. Myśli pan, że choćby za dobrą zapłatą pomogą co? Za nic na świecie 1
— To też właśnie dlatego trzeba robić wszystko samemu i nie potrzebować pomocy! — szorstko odpowiedział Niwiński. — A to nie tylko na wygnaniu, ale i w domu, wszędzie, raz na zawsze...
— Wie pan, to tak nieprzyjemnie, tak smutno... Przecież oni tu wszystko zawdzięczają inteligencji — a nienawidzą nas. Im się zdaje, że gdyby nas nie było, oni mieliby więcej... Kawałka chleba — nie-swojego — nam żałują.
Niwiński stanął nagle i odwrócił się do niej.
— Do Ameryki wyjadę I — krzyknął ze świecącemi gniewnie oczami. — Do Australji! Do Chin! Psiakrew, na koniec świata! Nie chcę, dość mam tego! Nie jestem pies, żebym się żarł o kości!
— Co się panu stało ? — zawołała dziewczyna zalękniona — przecież ja nic nie mówię...
— E, bo się zgniewałem! — mówił ochłonąwszy. — Wiem, że nie pani... Ale oni tak we wszystkiem... Wiecznie pokrzywdzeni! Ja już nie mogę! Cóż to, ja niby nie cierpię, raje tu mam jakie ? A że sobie mogę na coś czasem pozwolić, to dlatego, że nie kutwam... Pani wie? z nich każdy ma przy sobie po kilkaset rubli — a w kraju dom, gospodarstwo... A my co? A wiecznie huzia na nas! Ale chodźmy, bo się pani zaziębi...
Studnia omal, że nie zamarzła. Trzeba było odbijać lód i dobrze się namachać, zanim wreszcie trysnął tęgi, przeźroczysty, zimny strumień wody tak pięknej i świeżej, że Niwiński mimowoli zamaczał w niej ręce. Żartowali i śmiali się, kręcąc się koło studni, a ręce aż im poczerwieniały od nabiegu krwi. W „wodokaczce" było trochę mroczno, na dworze srebrno i złoto, błękitno, biało i brylantowo. Tam wszystko skrzyło i kapało od blasków, tu świeciły gorące oczy i czerwone usta młodej dziewczyny i Niwiński nie wytrzymał, złapał ją naraz w pół i pocałował w te usta z całej mocy.
Wyrwała mu się i uciekła, pozostawiwszy wiadro pełne wody.
— Hej, a wiadro to ja sam mam nieść? — wołał za nią wesoło.
— Niech pan daje tutaj! — mówiła stojąc w śniegu, na białej ścieżce, owiana świeżością białego dnia.
Wspólnie ponieśli wodę do domu. Po chwili zaczęła w pokoju Helenki szczękać pompka „Primusa" i zaszumiał jego silny płomień. Niwiński szybko uciął kawałek wędzonki, którą chował za oknem i rzuciwszy ją na małą, blaszaną rynkę podał wraz ze swoim czajnikiem przez drzwi.
Ubierając się, przypadkiem rzucił okiem w okno i naraz — przypomniał sobie. Więc to już zima nastała? A więc istotnie „stało się". Bo właściwie nie miał tu już co dłużej robić. .Przemalowawszy się“ to znaczy, otrzymawszy paszport uchodźczy, powinien-by był wracać, przypuśćmy do Kijowa, gdzie zawsze można było znaleźć coś do roboty — jak zresztą wszędzie. A tymczasem on, jak siadł tu, tak i siedzi bez końca i na myśl nawet nie przyszło mu wyjechać.
I nie przychodzi.
Spojrzał na śnieg, różowiejący w słońcu i poprzecinany w błękitne pasy cieniem drzew, na migocące jasne kryształki i jakby się zapomniał.
Po pokojach rozeszła się smakowita woń przysmażanej wędzonki.
— Niechże pan siada i je — odezwał się głos Helenki.— Wystygnie śniadanie! Poco się tak zamyślać od rana ?
— A pani wie, o czem myślałem? — spytał Niwiński odwróciwszy się i spojrzawszy jej prosto w twarz. — O tem, że właściwie powinienbym stąd, już dawno wyjechać.
— Pan? Nie, to niemożliwe.
Patrzyła na niego prawie przelękniona.
— Dlaczegóż to ma być zaraz aż niemożliwe?
— Chce pan, żeby nam to znowu jakiego Buchajłę wsadzili?
— A, więc oto pani idzie!
— Rozumie się, że nie tylko o to. Cóż to — źle tu panu, czy co?
— Masz znowu!
— E, zresztą — niech pan je, bo wędzonka wystygnie.
Jadł. Jadł z kolosalnym apetytem i smakiem. Ciągle myślał o całusach i „wodokaczce”.
— Dureń, błazen, romantyk, idjota, Herman psiakrew — przy studni tego owego, przy studni w dwudziestym wieku, kretyn... Przy studni!!! Ale dobrze było. Bardzo przyjemnie. Niby właściwie strasznie głupio, bo cóż teraz... Bałamucić dziewczynę... To nic... to nic, bardzo przyjemnie... Ale zawsze to jakoś nie tego... Co za usta, ha! Żebyś, bydlę, choć żałował... Nie, nie żałuję, przeciwnie, postaram się znowu, przy najbliższej sposobności... A jak sposobności nie będzie, to ją zrobię... I będę całował do skończenia świata... Tak jest, niema gadania... Rano, wieczór, w południe... Pyszna rzecz, kiedy się tylko da, wciąż...
Cały dzień przesiedział knując, ukryty za swą tęczową siecią pajęczą. Kiedy myślał o sobie i o swem życiu w tym kącie, zauważył naraz, że jest istotnie pająkiem, który półświadomie, lecz oddawna już snuje sieci i czyha na zdobycz. A niech ta sieć wygląda jak najpiękniej, niech oka jej lśnią złotem, a tkanina wszystkimi blaskami tęczy — tem ci lepiej, tem lepiej.
Zaś wieczorem leżał na posłaniu i wsłuchując się w huczenie płomienia w piecu, w głębi duszy rozmawiał ze sobą o rzeczach bardzo ważnych, a drażliwych. Bo nie lubiał sytuacyj niejasnych ani nieczystych. Nie darmo sam mył w swym pokoju podłogę.




  1. O ojczyzno moja, nigdy więcej cię nie ujrzę! — (motyw z „Aidy“ Verdi’ego.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.