Pielgrzymi (Bandrowski, 1920)/Dzieje gmin wygnańczych

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Pielgrzymi
Podtytuł Powieść
Rozdział Dzieje gmin wygnańczych
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEJE GMIN WYGNAŃCZYCH.

Wszystko się zmieniło, o Kłeczku ludzie już dawno zapomnieli, śnieg wszelki ślad po nim zasypał, a tylko jedna pani Skowrońska wspominała go — i to nieraz z trwogą, bojąc się, by radca nie chciał się mścić na nich.
— Ta o co? O te dwa paciuki? — zapytała Helenka, porozumiewając się oczami z Niwińskim i syrpiąc gorącą, słodką kawą.
— O jej! Ta z tego gotowa jeszcze być historja — pokiwała głową pani Skowrońska. — Mówię pani oni jeszcze sobie pyski spierą o te paciuki. Paciuk — łakoma rzecz! A żeby pani wiedziała, jak si raz w Sośnicy pokłócili o dwa sienniki — taże mało si nie pozabijali!
— O dwa sienniki? — zdziwił się Józef.— Nie może być.
— Ta co pan myśli! Pokłócili się tak, że lepi nie potrzeba. Prezesem Sośnicy był wtenczas Piksler z Brzeżan, profesor, bardzo zdolny człowiek. Otóż do tego Pikslera przyszedł raz Mann, ówczesny gospodarz z Sośnicy i powiedział mu, że adwokat Łubkowski wziął se dwa sienniki... A Łubkowski wynosił si wtedy z gminy i wolno mu było wziąć jeden siennik... Sam gospodarz mówi, że wziął to wziął, więc Piksler bardzo si tym zirytował, a Mann poszedł do Łubkowskiego i powiedział mu, że Piksler go nazwał złodziejem... Wtedy Łubkowski, w sali podczas obiadu wobec stu trzydziestu osób powiedział to na cały głos i że Piksler jest albo złym człowiekiem albo matołkiem.
— Także coś! — wykrzyknęła Helenka.
— Słowo honoru pani daję, jak Boga kocham, niech si pani męża spyta, on tu siedzi! — zaklinała się pani Skowrońska. — Powiadam pani, awantura śi z tego zrobiła, że aż strach, sąd honorowy, mnie przekupić chcieli, litr okowity mi ofiarowali, słowo honoru daję, niech mąż powie, on tu siedzi! Ty cholero jakaś, Morus, leż spokojnie, bo cię zabiję! I skutkiem tego wszystkiego i ja ustąpiłam z miejsca gospodyni i Piksler si przeniósł... A potem tośmy już mieli takie wędrowne życie...
— Kuczkujące — jak mówi Buchajło — z uśmiechem wtrącił Skowroński.
— Nie przerywaj mi, bo nigdy nie skończę — lawiną zjechała go pani Skowrońską. — On — wie pani — nic. Jemu wszystko jedno. Śpiewać to śpiewa, ale jak niema angażmą — leży na łóżku, ćmi swoje papierosy.
Tu oczy jej błysnęły.
— Znowu palisz te papierosiska jednego za drugim 1
— Zmiłuj się, taże nie mogę palić jednego za trzecim! — zaryzykował dowcip Skowroński.
— Uch, ty, z twoimi dowcipami! Gdzie masz tytoń, oddaj zaraz! Miłosierdzia ni masz nademną, wisz, że na gardło jezdem chora — ja, proszę pani, rany mam w gardle, słowa wymówić nie mogę, taka chora jezdem, a on pali i pali... Ali gdzieś piniendze poszukać, zrobić coś, zakręcić si — tego nie potrafi. Dlatego to Pan Bóg tak nami pomiata...
— A państwo tu już dawno są? — spytał Józef.
— Było to jakoś z początkiem października 1915 roku, kiedy my przyjechali do Świnicy. Mówili nam, że Komitet wszystko da. Wysiedli my na stacyjce z wagonów — i nic! Ani mieszkań, ani jakiego człowieka, któryby wzioł rzeczy, ani kogoś, ktoby powiedział, gdzie co i jak, no — nic. A to inteligencja i uważacie państwo, ludzi przyzwyczajeni do hoteli, do służby, po rosyjsku mało kto dwa słowa umi. Nareszci znaleźliśmy jakąś niedokończoną willę, po prostu szopę, i tam my si zagnieździli... Powiadam pani, jak mąż wzioł na rami walizkę tak, jak to fakierzy noszo, to aż si zatoczył... I tak my osiem dni spali w tej niedobudowanej willi na słomi, kupo, i szukali my mieszkań... Płakałam, narobiłam krzyku, bo mieszkania byli bez pieców...
Znaleźliśmy mieszkanie wreszcie, obliczyli my si i widzimy — źle jest z obiadami. Chodzili my do jednej Rosjanki na obiady po cztyrdzieści pieńć kop, dzielili, my si na czy partje, bo to sto czydzieści osób było, ale tu i niewygodni i źle i nie po naszemu. Postanowili my otworzyć kuchni — lokal si znalaz, stolarze zaczęli robić ławy i stoły, ja si zaofiarowała, że si kuchnio zajme — honorowo, bo chciałam si odwdzięczyć za to, że nam niby dajo opieke i wszystko, nie chciałam daremni siedzić. I otworzyłam kuchni na sto czydzieści osób, żebym tak zdrowa była, mąż tu siedzi niech powi... Nigdym przy takiej roboci nie była, naczynia nie było, musiał Kwiatkowski po nie jeździć do miasta i to naczynie wszystkie było małe... I jeszcze heca z tem była, zaczęło si pokazywać, jacy to różni ludzi byli między nami... Komitet ustanowił przewodniczącego i ludzi myśleli, że taki przewodniczący wszystko może, więc schlebiali i podlizywali si jak kto umiął. No i raz si stało, pojechał ten Kwiatkowski po to naczynie i nie wrócił — niby go to aresztowali, a tymczasym żona jego w nocy poszła do prezesa i prosiła, żeby on jo przenocował, bo ona si sama boi spać! A potem ciągnęła z niego co mogła, aż jo w końcu z gminy wyprawili.
Nareszci otworzyli my te kuchnio. Chciałam, żeby każdy -pracował i przyczyniał si, jak może, sama z dziwkami zamiatałam, powiedziałam, że panowi muszo roznosić talerze i roznosili, jak Boga kocham, jak memu mężowi szczęścia pragnę, on tu siedzi, niech sam powi. Wymyśliłam taki bufet, pasztety robiłam znakomite, kawę na podwieczorek... A co ja z tem miała kłopotu!
— Państwo nie macie pojęcia, co to za ludzie — wtrącił pan Skowroński. To się dopiero wówczas poznawało. Byli tacy, co zjadali po dwa obiady. Naprzód zjadł obiad w jednym kącie sali...
— Alia! Idź, ty zapowoli mówisz, ja opowiem! Tacy byli! Tu mąż przychodzi do mnie i powiada:—Wisz, ten zjadł dziś dwa obiady! — Przychodzi gospodarz i mówi: — Proszę pani, ten zjadł dwa obiady. — Dziewczyna przylatuje i mówi: — Proszę paniusi, a tamten dwa obiady zjadł!
— Sprzedawałem czasami przy bufecie herbatę—odezwał się Skowroński. — Z początku była za darmo. No i cóż? Jeden wypił sześć szklanek, dla drugiego nie było nic — musiało się ustanowić jakąś cenę, żeby to zahamować. Widziałem na przykład człowieka, który nakładał sobie literalnie pół szklanki cukru, lał samą tylko esensyę i tak pił. Co za smak lukuklusowy! Ale nadarmo było, chciał użyć, więc—używał!
— Ja panu lepiej powiem! — wpadła znów pani Skowrońska. — Jeden gość objadał mięso a potem nabijał je na widelec i przynosił mi je do kuchni, skarżąc się na porcje. Cóż to jest? Porcje dawałam równe! Dopiero ktoś mi powiedział, ludzie zobaczyli, wydało si. To wi pan, co on robił? Odciskał każdo porcji mięsa w chlebi i ten chlib si zsychał, odciski porcji zrobili si coraz mniejsze... Potem centymetry ze sobo przynosił i mierzył każdo porcji mięsa i zapisywał, grożąc mi, że on te wszystkie zapiski du Komitetu pośli. Ale, to niestworzone rzeczy byli...
Pracowałam honorowo, bo nie chciałam daremnie siedzieć. Jednego dnia woła mie Piksler du kancylarji, on wtedy był przewodniczącym i powiada mi, niech pani podpisze. Podpisywałam często różne rachunki, więc patrzę co to jest, widzę kwit na dziesięć rubli na moje nazwisko wystawiony. — A, co to, to nie! — zawołałam i chciałam ucic, ale Piksler zamknął drzwi na klucz i tak mnie zaczął okrutnie prosić, tak strasznie na klęczkach mie prosił, że powiadam mu, ta co pan robi, panie prezesi, ludzie Bóg wi co pomyślo, a on tylko: „Pani weźmie! Pani weźmie, niech pani tu paczy pani Skowrońska" — powiada mi. I pokazuji mi: kwit na dziesięć rubli miesięcznie dla jednej pani dyżurnej. Kwit dla drugiej pani, trzeciej... Zdziwiłam si, że aż okropność, bo przeci jedna z tych pań kilkadziesiąt tysięcy rubli ze sobo przywiozła, druga kilkanaście, a na drugie tyli kosztowności, trzecią żona inżyniera — i one bioro !
— Paskudztwo! — skrzywił się Zaucha.
— Tak, to jest, uważasz pan, nasza burżuazja — uśmiechnął się pogadliwie Skowroński — nasz „łyk", chciwy darmochy, wyżerki i grosza.
— A ja nawet nie wiedziała, że one bioro! — krzyknęła pani Skowrońska. — Dopiroż mi Piksler powiada: Widzi pani musi pani wziąć, bo jakby pani nie wzięła to oneby si zaczęły mścić. No i wzięłam, bo i tak już intryg było co niemiara... Baby zazdrosne dokuczały mi... Aż mi od tego wszystkiego tak życie zbrzydło, żem sobie pomyślała psiakrew sobacza, Morus, ta pacz co ten pies robi, ta od czego ty tu jesteś, Tuniek wypuść-że go, Morus, bo jak ci polanem trzasnę, to ci nagła krew załeji, wypuść-że go! — pomyślałam dość tego mam i po dwuch miesiącach pracy ustąpiłam.
Jakie porządki po mnie nastali, to pani wyobrażenia nie ma. Kiedy ja robiłam, to tamte panie były złe, że ja si rządze, że one nie robio, a kiedy ja przestałam robić, to znowu były wściekłe na mnie za to, bo teraz musiały robić, a nie umiały. W kuchni zrobiło si brudno, widelce podawano z błotem, jednego dnia opowiadał mi dyżurny, że widział w kredensie jak kot pił z garka śmietankę, pod kredensem w misie z miałkim cukrem pies spał, kawę rozsypaną dziwka miełła zmiatała do kupy i zgarniała do koszyka, ale, coś okropnego! A te panie robiły u siebie w domu przyjęcia, to kawę, śmietankę, herbatę, wszystko si brało z zapasów gminnych... Nieraz w nocy, jakeśmy szli na spacer i widziałam te oświetlone okna, mówiłam mężowi: Z ludzkich pieniendzy oni urządzajo sobi te zabawy, za ludzkie pieniendze...
— Wogóle proszę państwa — zabrał głos Skowroński — gospodarka przedstawiała wiele do życzenia, a takt ludzki jeszcze więcej. Pierwszy prezes Sośnicy był typowym galicyjskim biurokratą. Wójtom w głowach się poprzewracało, myśleli, że zajmują jakieś nieledwie królewskie urzędy, że decydują o życiu i śmierci. Powarjowali! Zaraz pierwszy prezes zafundował sobie, uważa pan, kancelarję, sekretarza, gospodarzy aż dwuch, skarbnika, godziny urzędowe, sztabem się, uważasz pan, otaczał, obwieszczenia wydawał, pękać ze śmiechu można było. Co najważniejsze jednak — dostęp do siebie dawał tylko wybrańcom i kawki „ekstra" urządzali, przyjęcia, na które gminnego „pospulstwa" nie zapraszano. Powstały stąd sarkania, zaczęły się tworzyć kółka, stronnictwa i dlatego na te zabawy wskazywano, a źe przytem faktycznie urządzano je z zapasów gminnych, więc ten i ów zaczął się pytać: — Hola! Jakiem prawem z zapasów wspólnych korzystają ludzie, którzy się od ogółu separują?
Tu wmieszała się pani Skowrońska.
— Mąż tam zorganizował chór, miał być teatr amatorski, ale zaczęły się kłótnie, wybuchła ta sprawa o dwa sienniki, piekło si zrobiło straszne, do sali ni można było wejść, tak si wymyślali... Jednego dnia, wyobraści sobie państwo, pewien adwokat jak si pokłócił z drugim panem co koło nas siedział, to si zerwał i leci do niego i krzyczy: — Ja ci po mordzie dam, ty baciarzu! — jak si nie zerwe, jak nie krzyknę: — Panie mecenasi, rób pan sobi, co pan chcesz, ali nie tu i nie w naszej obecności! Na to ja nigdy nie pozwolę! — aż si skurczył, bo ja takim strasznym głosem krzyknęła.
Tu pani Skowrońska natężyła się i chciała pokazać, jak to ona krzyknęła, ale Bogu dzięki głos odmówił jej posłuszeństwa.
— Nie potrafię państwu pokazać, jakem krzyknęła, ale mówię pani, ten adwokat aż si skurczył i przysiad a my zjedliśmy obiad i potem ja wstałam i powiedziałam na cały głos: — Noga moja więcej tu nie postanie, to nie jest żadna jadalnia ali karczma burd i awantura — jak Boga kocham, niech si pani pani męża spyta — tak powiedziałam. W takich warunkach nie można było dłużej wytrzymać, a ponieważ nam mówiono, że Kondolewicz tak idealnie gminą rządzi, przenieśliśmy si do Biełowa, gdzie ja zostałam gospodynio.
— A cóż robił wówczas pan dyrektor Dyrcz?
— Był wówczas zwykłym członkiem gminy. Akurat jak ja do Biełowa nastałam, zaczęto trochę przebierać między ludźmi i kilkunastu chłopów, jako zdolnych do roboty, z gminy usunięto. To było gdzieś z końcem marca. A kucharka w biełowskiej gminie była niejaka Bawiołkowska, która myślała, że ona bedzi gospodynio i wściekła była, jak ja przyszłam. Niechże pani sobie wyobrazi, rozpuściła ona wieść, że to ja postarałam si o to, żeby niektórych z gminy wydalono i podmówiła ich, żeby napisali na mnie denuncjację. No i napisali, tym razem du Komitetu, że ja nie jezdem żoną swojego męża tylko jego kochanką, utrzymanką, a prócz tego napisali do jenerał-gubernatora, że mój mąż uczy chłopów i wogóle ludzi pieśni rewolucyjnych przeciw carowi i przeciw Rosji.
— Nie może byćl — oburzył się Zaucha. — To chłopi napisali taką denuncjację?
— Żebyś pan wiedział!
— Nasi, polscy chłopi?
— Polscy. Nasi chłopi — potwierdził Skowroński. — Taki to jest wdzięczny ten naród. Ja ich uczyłem, a oni za to... „Urjadnik" zachodził kilkakrotnie, sam przestrzegł, że w gminie jest ktoś nieżyczliwy, piszący donosy. A z centrali odesłano anonim na żonę — i tak po piśmie się doszło. Chłopi to byli, podmówieni przez Bawiołkowską...
— Ale Bawiołkowską Pan Bóg za moją krzywdę ciężko pokarał — stwierdziła z zadowoleniem pani Skowrońska. — W Sośnicy, niedawno temu dwie dziwki kuchenne pokłóciły si z nio i tak ją sprały, że nie daj Boże! Jedna czymała za łeb, a druga biła po łbie wałkiem do ciasta...
— Jak to elegancko rozprawiają się ze sobą delikatne niewiasty! — uśmiechnął się milczący dotąd Niwiński.
— O, to straszny naród ! — mruknął Skowroński.
— A jakże w Biełowie państwu się powodziło — zapytała Helenka-
— Z początku było dobrze. Kondolewicz wciąż chodził za mną i kadził, sam zapowiedział ludziom, że co ja każę, to si ma zrobić. Ali i tam były przykrości. W gminie było kilka takich panienek ze Lwowa.
— Ta jakich panienek 1 — skrzywił się Skowroński.
— No, prostytutki były i te bardzo dokazywały.
Szczególnie im do smaku przypadła huśtawka, a zwłaszcza już jedna — przezwała się po rosyjsku Mura — wciąż si huśtała na tej huśtawce i wyśpiewywała na cały głos „Huśtaj mi Jasiu". Ja nie wiedziałam, co si dzieji, bo cały dzień zajęta byłam w kuchni, a już Kondolewicz ani chwili wytchnienia mi nie dawał, wciąż nową robotę wymyślał, tak, że z kuchni nie wychodziłam. Ale przeci raz wyszłam na spacer, wracam i widzę: ta na huśtawce cudów dokazuji, a tu Kondolewicz, Szypuła, Kłeczek, cała młodzież — wszystko si zbiegło i podgląda mój panie, takie świństwo w gminie. Więc narobiłam krzyku, w nocy odczepiłam huśtawki i skończyło si. Naraz wybuchła awantura. Któryś z chłopów przyszed do kuchni, a że ja wody ni miałam, więc powiadam mu: — Moiściewy, nic nie robicie, moglibyście choć wody przynieść! — A Szypuła, który właśnie w kuchni siedział, powiadą: To nie pani rzecz, on jest taki sam. wygnaniec jak pani i pani niema mu co do rozkazywania.
— Socjalik, uważa pan — zezłościł się Skowroński. — To żona ma obowiązek pracować dla niego do siódmych potów, ale on wody zato przynieść na zupę dla samego siebie — nie ma obowiązku. A ten też demagog, smarkacz dwudziestoletni w ten sposób do mojej żony...
— Ja z tego zaczęłam awanturę, zażądałam, żeby Szypuła mnie przeprosił, on powiedział, że rodzonej matki nigdy nie przepraszał.
— Żółtodziób nieomylny! — żachnął się Skowroński.
— No i pokłóciłam si. Ha, był wówczas prezesem gminy w Lesowem Piksler, ten, że był przedtem w Sośnicy i on wziął Kłeczka na gospodarza. My si tyż przenieśli, ja znowu na gospodynię... Zarząd miałam po swojej stroni i to było dobrze, ale i w Lesowem miszkało dużo chłopów i między nimi kilku fiakrów zamarstynowskich ze swojemi kochankami.
— Batiarygi pierwszej klasy! — roześmiał się Skowroński.
— Jak tylko przyszłam do Lesowego znowu na moje nieszczęście kilkunastu chłopów wydalono i kazano im iść do roboty, a że już przedtem Bawiołkowska na mnie rozpuszczała plotki, więc teraz wszystko na mnie! Pikslera chcieli bić, na mnie si odgrażali, że mnie utopio jak będę szła na targ, sama nie mogłam wyjść, ja psy bardzo łubie, to sukę mi utopili, matkę Moruska. A prócz tego oni byli źli, że znów gospodynio zostałam ja, pani, a nie żadna z ich kobiet. Dokuczało mi to chłopstwo niemożliwie, przychodzili do kuchni, wygadywali głupstwa, pluli mi na podłogę lub nos wycierali na ziemie, a stawiali si strasznie...
— Jak się nie mieli stawiać! — odezwał się znów Skowroński. — Nasza inteligiencja ludu się boi, nie umie się z nim obchodzić, taktu nie ma. Szedł na-przykład taki fiakier zamarstynowski, czerwony na-gębie, ubrany z sutenerską elegancją, napuszony, dumny i ledwie Pikslerowi głową skinął, a Piksler, profesor i wójt gminny, kapelusz z głowy zrywał i mówił: „Sługa szanownego pana!" Ta gdzież można!
— Te batiarusy były plagą całej gminy!—wspominała pani Skowrońska. — Razu jednego któraś tam z ich dziewek zrobiła awanturę Kłeczkowi. Przyszedł na to jej kochanek i woła: — Ta co ty z takim batiarem będziesz gadać! — Na Kłeczka tak! Męża wtedy sklął „także mi artysta, owa, wielki artysta, bez portek chodzi, mnie zwymyślał od wywłok, a Pikslerowi nagadał, że wszelkie pojęci przechodzi. — Pan prezes? — mówił mu. — Ta pan warjat durnowaty je! Ta pan gębę otworzy, zaczni gadać i nie umi skończyć!! — Złodzieje jesteście wszyscy na kupy! Kawki spijacie za pieniądze gminne! Takto, proszę państwa, z nami ci ludzie rozmawiali. Myśmy dla nich pracowali, ręce, jakie to ja z tego mam, o!
I tu pani Skowrońska pokazała czarne, zniszczone, zarobione ręce.
— Za moją pracę — mam teraz nadgrodę. Klęli mnie, wymyślali, a teraz bielizny nawet do prania wziąć nie chcą! A ty pufasz, pufasz z tej cygarniczki — oburzyła się nagle na męża — prosto na mnie pufasz. Ej, jak ja ci pufnę!
I wierzchem dłoni przetarła oczy załzawione od dymu.
Milczeli przez jakiś czas.
— Tu pan masz swoich „pielgrzymów" — skrzywił się Niwiński. — Nie utrzymywać ludzi trzeba, ale zająć, a te gminy porozwiązywać. W świat niech ludzie idą... Ach, wyjechać, wyjechać daleko od tego wszystkiego...
Siedząca przy nim Helenka poruszyła się niespokojnie na stołku.
— Ostrożnie burzycielu! — mitygował go Zaucha. — Chcesz pan rozsypać i zniszczyć coś, czego nie budowałeś...
— A cóż to za szanowna znów jakaś budowa — uśmiechnął się lekceważąco Niwiński. — Któż tu co budował?
— Nie lekceważ pan niczego na świecie — odpowiedział Zaucha — bo w każdem dziele jest palec Boży. Ludzi z gmin w te pierwotne organizacje połączył ich instynkt społeczny. Przysiedli tak jak ptaki wędrowne — i czekają. Któż odgadnie ich przeznaczenie? Widzicie państwo co się dzieje po miastach? Drożyzna, głód, nie ma się w co ubrać, ludzie marzną. Kto wie, czy tak jak my za nami nie zaczną ściągać do tych gmin ci, którzy już nie mogli podołać coraz trudniejszej walce o chleb w mieście. Kto wie, czy gminy te nie staną się ośrodkami nowo zreorganizowanej emigracji naszej, konstytuującej się jedynie na zasadzie pracy. Jakże pierwotnym był ustrój pierwszej gminy chrześcijańskiej — a jednak ta komórka rozdzieliła się w cały nowy świat. A gdyby tak z tych kilku prymitywnych naszych gmin wygnańczych miała urodzić się nowa Polska ?
— Z tych „komórek ?“ — wtrącił Skowroński.— Niby z naszych gmin? Ładnie by wyglądała?
— A cóż innego macie w kraju ? — pytał Zaucha.— Z czegóż innego tam będziecie budować ? Mówicie, że to materjał zły, to jest materjał ludzki — zaniedbany! Poorganizowano gminy biurokratycznie, nie było takiego, któryby je związał duchowo. Ach, Boże!...
A po chwili namysłu, zacytował:
— Jeśli gospodarz zasieje nasienie dobre na ziemi dobrej, może być pewny iż się drzewa urodzą i nie ma potrzeby myśleć o formie drzew i lękać się, aby się dęby nie urodziły z kolcami, a jodły z liśćmi.
— Uważacie? — dodał. — Nie ma potrzeby myśleć o formie drzew... Nie obawiajcie się. Kto dobre ziarno zasieje w duszy ludzkiej, nie ma potrzeby lękać się, że ona może zrodzić coś nieludzkiego. Choćby chciała — nie jest do tego zdolna. Ale gdzie ten gospodarz, gdzie ten siewca?
A przeciągając się sennie, wzniósł ręce w górę i wykrzyknął:
— O mój Boże, gdzież jest gospodarz Polski? Kto w niej zasieje ziarno dobre, skoro ona prorokom swoim wierzyć nie chce?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.