Pielgrzymi (Bandrowski, 1920)/Żołnierz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Pielgrzymi
Podtytuł Powieść
Rozdział Żołnierz
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŻOŁNIERZ.

Nadszedł przecudny wieczór wigilijny.
Nieprzejednani i nieugięci państwo Skowrońscy postanowili zjeść wilję u siebie, ale Zaucha, Helenka i Niwiński poszli do Biełowa, gdzie dwoma nawrotami podawano wilję dla obu gmin.
Zausze nawet miło było ujrzeć starych a dawno niewidzianych znajomych. Serdecznie przywitał się z Gwizdkiem, Marcinkiewiczem i Rapaczem, pytał, dlaczego go nie odwiedzają, zapraszał do siebie. Dyrcz w białym fartuchu promieniał wśród półmisków pełnych smażonej ryby. Helenka nie bez łakomstwa spoglądała na rumieniące się na stole jabłka okalające stosy orzechów. Twarze wygnańców straciły trochę ze swej posępnej surowości. Jedne były jakby zapatrzone gdzieś bardzo daleko, drugie oświecał łagodny, wewnętrzny uśmiech. Niwiński szczerze i poprostu podał rękę Buchajle, który dostojny i nadęty, ulokował za stołem swą obrzękłą twarz z pionową zmarszczką między brwiami.
Wieczór udał się nieźle. Helenka kolendowała z takim zapałem, że poczerwieniała jak piwonja. Czerwona jej twarz, połyskująca białemi zębami i wesołemi oczami, a rozszerzona dziecinnym uśmiechem, przypominała twarz chłopca, rozbawionego łobuza. Niektórzy wygnańcy zachowywali się sztywno, ną ogół jednak, wszyscy byli serdeczni i uprzejmi, choć prości.
— Uważa pan, jak nasz lud przestrzega powagi? — mówił Zaucha do Niwińskiego. — Jest w nim dziwnie uroczyste dostojeństwo.
— Wie pan? Mam pomysł na sztukę! — pochwalił się Niwiński. — Niech pan sobie wyobrazi: Do takiej kuchni wygnańczej jak oto ta, w przeddzień wilji, przyjechali jacyś wygnańcy z daleka, z Syberji powiedzmy. Mąż — cieśla — z żoną i dzieciątkiem, z Łowieckiego. W gminie biedno, ale przecież ten jakiś Dyrcz, zdobył trochę mąki pszenicznej i mleka na strucle — a o mleko trudno. Tymczasem nowoprzybyła karmi, ą że jest zdrożona i trochę chora, bardzo potrzebuje mleka. Odbywa się narada Dyrcza z Michalinką i Szypułą, narada w trzech djalektach — lwowskim, mazurskim i śląskim — i na skutek uchwały tych trojga, Dyrcz połowę mleka oddaje matce karmiącej dziecko. Potem wszyscy wychodzą, a tylko Dyrcz, w białym fartuchu, chowa gdzieś zarobione ciasto, a potem usiadłszy na ławie, zmęczony całodzienną bieganiną, zasypia. I teraz dopiero zaczyna się historja.
Tył sceny rozsuwa się. Widać nocny pejzaż polski — wieś, pogrążona we śnie. Słychać grzmot dział, widać na horyzoncie szrapnele. Psy ujadają. Dyrcz chodzi po kuchni, jakby celebrował — jestto napół ksiądz, napół chłop. Zjawiają się różni ludzie: szpieg rosyjski i niemiecki, podjazd kozacki, jacyś uciekinierzy — wszyscy, jak w dym, wołają o nasz polski chleb, wszystkim pachnie ciasto, zarobione i schowane przez Dyrcza. On daje. Bitwa się zbliża, ludzie uciekają — znane nam dzieje. Moskale chcą palić wieś, podpalają, chcą lud uprowadzić, kogoś tam wieszają — przyszli Węgrzy — pola, wieś, przyszli i Niemcy, znów rekwirują, rozstrzelali kogoś.
Trzeci obraz : Wieś między okopami. Z obu stron ogień. Ludzie z ziemianek przychodzą po chleb do Dyrcza — a jemu, choć on chleb wciąż wypieka, ciasta zarobionego nie ubywa. Przed drzwiczkami pieca kuchennego, chcąc się ogrzać, schodzą się ranni żołnierze z trzech armji — wszyscy trzej Polacy. A Dyrcz wszystkich obdziela. Aż wreszcie karczmarz we wsi, dowiedział się o cudzie. Przyszedł sprawdzić, a obdarowany odchodzi i sprzedaje Dyr-cza Prusakom. Tymczasem do kuchni biedacy ze wsi już się poschodzili, wśród nich ten cieśla z żoną i dzieckiem. Różne sceny — Prusacy zdradą i siłą próbują pozbawić Dyrcza jego miski z zaczynem — on nie daje. Wtem grzmot: na scenę wchodzi Wilhelm z Hindenburgiem, Mackensenem, Kronpryncem itd., na białych płaszczach czarne krzyże — chcą zabrać zaczyn i dziecko tej żonie cieśli, ci uciekają na piec, i naraz okap pieca, zmienia się w strzechę^ w łowieckich strojach Przenajświętsza Rodzina zjawia się w stajence, z pieca buchają na okrutników płomienie, a wśród nich zjawia się anioł z ognistym mieczem, porażeni padają gwałtownicy, tryumfuje „Pokój na ziemi ludziom dobrej woli", bitwa ginie, głąb sceny rozjaśnia się, nad ziemią tęcza.
— Bardzo ładne! — ucieszył się Zaucha.— Napisz pan to!
Ale Niwiński wzruszył ramionami.
— Zapóźno. Tu — są ważniejsze rzeczy, a w kraju — przyjdą nowe.
— Krótko mówiąc — najlepiej nic nie robić? — żachnął się Zaucha.
— Bywa i tak.
— Cudna noc! — zachwycała się Helenka, kiedy po wilji wracali do Lesowego. — Prawdziwie wigilijna. Tyle gwiazd, mleczna droga i taka jasność w powietrzu. Wiecie? A możebyśmy zakolendowali pod oknami Skowrońskich?
— A i owszem.
Więc podkradłszy się pod okna państwa Skowrońskich, zaintonowali na trzy głosy:

Wśród nocnej ciszy
Głos się rozchodzi.

Wszystko troje byli muzykalni, a panna Olszewska, miała nawet piękny głos. Państwo Skowrońscy, którzy już się byli pokładli, wstali czemprędzej, a potem Niwiński zaprosił wszystkich do siebie, bo pokazało się, że ma parę butelek wina. Siedząc w jego tęczowej komórce, śpiewali do późnej nocy, korzystając z tego, że rozochocony Skowroński przyłączył się do nich. W wielkim, mrocznym pokoju różnobarwna „kajuta* Niwińskiego, oświetlona lampą, przysłoniętą ciemno-pomarańczowym abażurem, przez swe powiewne, ażurowe ściany, sączyła pasemka tęczowego światła, zmięszane z upajającą, słodką harmonją.
A wreszcie, podniecony świętem, miłym wieczorem a może i winem, Zaucha rozgadał się o Mickiewiczu. Mówił o nim z zapałem, z podziwem i nabożeństwem, nie jak o poecie, lecz jak o jakim świętym.
— Dziwne jest po prostu, że On był człowiekiem — wykładał. — Miał przecie siłę i mądrość nadludzką. Jego obrazy, nie są obrazami literackiemi, i nie trzeba ich brać jako przenośnię, lecz dosłownie. Nie było w literaturze europejskiej człowieka, który tak, jak on, potrafił zachłysnąć się płomieniem ducha całego narodu, a potem z niego prorokować. To gorejący duch przewodni, to słup dymu i ognia, prowadzący naród przez pustynię. Bo przecież ten czas niewoli naszej, to nic innego, jak tylko błąkanie się po pustyni. I on, Mickiewicz, był Mojżeszem narodowi naszemu.
— Przedziwny człowiek 1 — mówił dalej, zmrużonym wzrokiem patrząc w kąt przed siebie. — Przypominacie sobie jego twarz z podobizn, taką, dziwnie pomiętą, zmęczoną, z temi trochę, jakby drwiącemi oczami, niby niewidzącemi, zwróconemi do wnętrza. Przysięgać można, źe on był przeważnie blady. Przypomnijcie sobie jego włosy — bujne, siwą grzywą okalające twarz, jakby niezaczesane. Tylu widzieliśmy długowłosych poetów — a tylko w jego fryzurze, niema ani odrobiny pozy artystycznej, ani odrobiny kabotynizmu. Patrząc na niego, wierzy się, że te włosy mogą dębem stanąć na głowie, mogą się zjeżyć z przerażenia na widok strasznego jakiegoś wizjonera, to jest głowa proroka, głowa jasnowidza rozmawiającego z umarłymi.
Te oczy! Małe miał oczy, jakby trochę zmrużone, zdolne do błysków, lecz wypłowiałe, szarobłękitne, ledwo żarzące się. A jednak jak on widział! Podziwiacie „Pana Tadeusza' jako obraz, zapominając, że to nie jest poemat realistyczny lecz niesłychana wizja, silna i potężna. Jak ostro i bajecznie wyraźnie widział ten człowiek, jeśli po tylu dziesiątkach lat, obraz tego kraju, miał niezatarty w swej duszy, niezamącony naleciałościami, niewyblakły. — I on to był, który Towiańskiego, jadącego do Paryża, widział oczyma duszy na dalekich drogach, on mówił, że oczy ma tak wyraźne, iż kiedy się zbudzi, widzi je pierzchające jak zwierzęta, spłoszone nagłem pojawieniem się człowieka. Nie przypuścilibyście, że ten poeta mocą ducha, odgadł najbardziej zasadnicze formuły wiedzy tajemnej. To był nie poeta, ale prorok.
Jesteśmy dziś w okresie narodzin Mesjasza. Ten czas wywiera mistyczny nacisk na nasze dusze. Dzwonią nam w sercach echa pieśni anielskich brzmiących nad Betlejemską stajenką, słodka wiara budzi się w piersiach. Skądże to, pomyślcie. Oto idea Odkupiciela mającego wcielić się w człowieka, to ubóstwienie człowieka, to uświęcenie Ludzkości.
Z tą chwilą ludzkość wchodzi na promienną drogę naśladowania Chrystusa. A wiecie, co o Nim mówi Mickiewicz? Nazywa Go najświetniejszym i pierwszym rycerzem prawdy, której świadectwo dał im nietylko swą śmiercią, lecz życiem swojem i nauką. I nazywa Go pierwszym i największym duchem Romantyzmu, nie tej szkoły pisarskiej, lecz rycerskiego romantyzmu epoki wojen krzyżowych i wojen za wiarę, tych cudnych czasów, rozbrzmiewających poematami rycerskiemi, podobnemi do legend świętych.
Otóż Mickiewicz ideę Mesjanizmu dał narodowi polskiemu. I wy mówicie, że to tylko szkoła mistyczna, że to doktryna nieuchwytna, niekonkretną, nawet bałamucąca i szkodliwa. A to nie prawda. Mesjanizm Mickiewicza to jedyna droga zbawienia naszego. Tu leży zbrodnia i zdrada tych faryzeuszów polskich, którzy z Mistrza i Proroka robili szaleńca. A oni dobrze wiedzieli co robią i dlaczego.
Mickiewicz rzekł, iż ideałem narodu ma być wyprodukowanie człowieka doskonałego, jak najbardziej zbliżonego do Chrystusa. Nie o socjologji on tedy myśli — ale o człowieku. Przez dążenie do wydania tego doskonałego człowieka, naród sam przez się ułoży się i skrystalizuje najbardziej odpowiednio do swych działających sił twórczych. Ale czy wiecie, jaką drogę do naśladowania Chrystusa Mickiewicz uważa za najstosowniejszą?
Drogę służby wojskowej.
Żołnierz jest najbliższy ideału Chrystusowego. Dlaczego? Ponieważ on, jeśli jest prawdziwym i uczciwym żołnierzem swej Ojczyzny, największej swojej i najwyższej świętości na ziemi broniąc i służąc jej, daje świadectwo prawdzie nietylko śmiercią swą, ale i życiem. Już mundur jego, który go cechuje i wyróżnia od reszty ziomków, świadczy, iż on zrezygnował z wolności osobistej i ofiarował się Ojczyźnie. Odsunięcie go od społeczeństwa, od rodziny nawet i zamknięcie w koszarach, poddanych surowej i ściśle przestrzeganej. dyscyplinie, czynią go czemś w rodzaju zakonnika. Życie jego ani śmierć nie należą do niego. Świadectwem dawanem prawdzie są trudy jego — żmudne ćwiczenia, marsze, nałamywanie woli, bezsenne noce na warcie, są rany — mimo których on znów wraca do boju, zawsze wierny swej sprawie, dla niej tylko żyjący, bezimienny, pokorny — na najlepszej drodze naśladowania Chrystusa.
Czemże jest tak zrozumiały żołnierz, jeśli nie najlepszym obywatelem swego kraju, obrońcą świętej sprawy? Oto nowy typ żołnierza potrzebnego Polsce, typ, którego zarazem moglibyśmy życzyć wszystkim państwom na świecie. Z nastaniem takiego żołnierza, skończy się militaryzm świata, zapanuje ład i spokój. Otóż to jest Mickiewicz, poeta, który duszę swą przekształcił na wzór żołnierza wiernego, karnego i czystego — jak apostoli Chrystusa. Jak daleki jest żołnierz Mickiewicza od „snu o kolorowym ułanie" Słowackiego!
Zaucha wstał.
Jego wielkie, szafirowe oczy pociemniały, twarz zwykle trochę baraniego wyrazu, stała się mocną, czoło wyjaśniło się.
— Za czasów Mickiewicza, największym żołnierzem był Napoleon. Nad istotą gienjusza tego wodza, którego armje, bądź co bądź rozbijały tyranję, zastanawiali się różni mądrzy i wielcy ludzie, którzy ostatecznie orzekli, iż siła Napoleona polegała na tem, iż w chaosie złud i mamideł on zawsze był najbliższy rzeczywistości — to znaczy, miał niezmiernie silny wzrok wewnętrzny, właściwość ludzi bardzo oduchowionych. Zaczął przegrywać, gdy ten urok przesłoniła mu swemi mgłami ambicja i spekulacja. Mickiewicz widział w nim człowieka, który sam był najbliżej prawdy — i powiedział o nim, że dlatego on był najbliższym Chrystusa, uważając go temsamem za najdoskonalszego człowieka swej epoki.
— Poetycka przesada 1 — wtrącił Skowroński.
— Zaraz, mój panie. Więc idzie o prawdę. Niedawno temu pytałem: Któż będzie gospodarzem Polski, aby rzucił w nią ziarno dobre? Mickiewicz wychodząc ze swego założenia, chciał tym gospodarzem mieć żołnierza, człowieka najbliższego prawdy, bo tylko taki mógł być odkupicielem. Chciał tedy, aby naród, dążąc do wydania najdoskonalszego człowieka, szedł do tego celu przez prawdę, pókiby wreszcie nie wydał swego polskiego Napoleona — toż jedynego chyba, który tak fatalnie rozrąbany naród, mógłby zjednoczyć. Cóż dziwnego, że ideę tę jako szaloną, zwalczali uczeni w hrabiowskich mitrach, i kłaniający się cesarskim koronom duchowni ! Była zbyt wielka i faktycznie mogła obudzić cały naród, ponieważ była programem — wykonalnym !
— Przedziwnie pan wykładasz Mickiewicza! — wykrzyknął porwany myślami Zauchy Skowroński. — Czyżby on istotnie tego chciał? Czyżby tak myślął?
— Czyż tego istotnie chciał! — uśmiechnął się jakby z politowaniem Zaucha. — Wczytując się w niego, zrozumiałem dla kogo pisał swe „Księgi Pielgrzymstwa Polskiego", do kogo przemawiał i dlaczego my tak mało je rozumiemy. Pielgrzymem polskim jego czasów był człowiek, który wiedział, co to Polska, bo się za nią bił. To był żołnierz polski — ten, który wchodząc do obcego miasta, pozdrawiał je słowy: „Wolność nasza niech będzie z wami", ten, którego nie brakowało na żadnej barykadzie, ten, który jako hasło, dawał ludom Europy wskazanie: „Nie składajcie broni, póki despotyzm trzyma jedną piędź ziemi wolnej". A kiedy Mickiewicz, układa dla emigracji polskiej modlitwę, to zaczyna ją słowy:

— „Panie Boże Wszechmogący! Dzieci narodu wojennego wznoszą ku Tobie ręce bezbronne z różnych końców świata!"

Więc największem dla niego nieszczęściem, największem upokorzeniem jest, że „dzieci narodu wojennego, wznoszą ręce bezbronne!..." A czyż jego legja włoska nie jest jego najpromienniejszym i najwspanialszym poematem? A przypomnijcie go sobie niestrudzonego w Turcji, w Burgas, gdzie nie poeta już, lecz człowiek czynu, radosny i uśmiechnięty, w pstrym szlafroku i z fajką długą w ustach, z werandy swego dworku, przyglądał- się kozakom oto-mańskim, musztrującym w białym i nocnym blasku wczesnego poranku?

Tu Zaucha zaczął wertować książkę.
Skowroński milczał i osnuwał się gęstą chmurą dymu. Pani Skowrońska drzemała z otwartemi oczami. Niwiński, napół leżąc na swem łóżku, oparł się plecami o ścianę tak, że jego twarz ginęła w cieniu. Obok niego siedziała Helenka, trochę zmęczona, może senna, z wielkiemi oczami utkwionemi w Zausze; pochyliła się nieco ku Niwińskiemu, a poeta machinalnie gniótł z cichym chrzęstem w swych wielkich dłoniach orzechy, które jej podawał.

Za oknami świeciła jasna, srebrna noc.
— Słuchajcie modlitwy Proroka — odezwał się, znalazłszy odpowiedni ustęp Zaucha.
I czytał cichym, trochę drżącym głosem:
— Przez krew wszystkich żołnierzy, poległych za wiarę i wolność
Wybaw nas Panie!
Przez rany, łzy i cierpienia wszystkich niewolników, wygnańców i pielgrzymów polskich
Wybaw nas, Panie!
O wojnę powszechną za wolność ludów Prosimy Cię, Panie!
Tu Zaucha podniósł głos i rzekł prawie z jękiem:
— O broń i orły narodowe Prosimy Cię, Panie!
O śmierć szczęśliwą na polu bitwy
Prosimy Cię, Panie!
O grób dla kości naszych w ziemi naszej —
Odpowiedział mu wzruszony głos Helenki: Prosimy Cię, Panie!
— O niepodległość, całość i wolność Ojczyzny naszej —
A tu do dźwięcznego altu Helenki, przyłączył się nabrzmiały żałością i tęsknotą głos Skowrońskiego :
— Prosimy Cię, Panie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.