Pielgrzymi (Bandrowski, 1920)/Widmo

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Pielgrzymi
Podtytuł Powieść
Rozdział Widmo
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WIDMO

Zaucha coś knuł..
Naprzód odbył kilka konferencji poufnych z Marcinkiewiczem i Rapaczem. Chodził do nich, do Biełowa, później zaprosił ich do siebie, bo mu tam coś radca Kondolewicz psuł. Ale jednego dnia, przyszedł sam tylko Rapacz i oświadczył, że Radca Kondolewicz, „sub rosa“ zapowiedział, iż odwiedzin u Zauchy nie życzy sobie, bo te tajemnicze konszachty, mogą gminę narazić w oczach policji.
— Wyobraź pan sobie coś podobnego! — skarżył się Zaucha Niwińskiemu. — On wiecznie węszy intrygi i spiski, austrjacka dusza policyjna! A w gruncie rzeczy zazdrość mu, że nie może robić tego co ja, i dlatego przeszkadza...
— A cóż pan chce zrobić!
— Przewrót w gminach! — trjumfalnie odpowiedział Zaucha. — Rewolucję duchową! Chcę zebrać wszystkie dzielniejsze elementy i zrobić z nich kadry organizacji moralnej, która dźwignęłaby to wszystko na wyższy poziom...
— Na poziom pielgrzymstwa, co?
— Żebyś pan sobie wiedział.
Z Kondolewiczem miał Zaucha bardzo przykrą rozprawę. Przyszedł do niego, aby mu wytłómaczyć, że nie robi żadnych spisków, lecz chciałby stworzyć coś rodzaju „proseminarjum literackiego", poświęconego głównie badaniu dzieł Mickiewicza i Puszkina pod kątem najnowszych zagadnień dziejowych.
— Powinien pan zrozumieć, jakie to ważne. Jest to pojedynek dwóch wielkich duchów z uosobieniem brutalnej materji, czyli z szatanem w postaci Piotra Wielkiego. Co się tyczy zdolności, to nie wiadomo, być może, Puszkin był nawet zdolniejszy od Mickiewicza, ale duchowo Mickiewicz był czysty i silniejszy. On Piotra Wielkiego nie tylko się nie zląkł, lecz śmiało stawił mu czoło, podczas gdy Puszkin w swym „Domku w Kolonnie“ uciekł przed nim na łeb na szyję...
— Ta co mi pan doktor takie rzeczy opowiada — oburzył się Kondolewicz. — Chłopcy powinni się uczyć, czasu nie mają, a pan doktor niezadowolenie wśród nich chce uczyć,.pielgrzymów“ jakichś z nich porobić?... Ja tej agitacji mam dość, ja tu jestem od tego, aby nadawać kierunek życiu politycznemu.
— Panie, przestańże pan choć na kwadrans być hyeną wyborczą.
— Dość mi tego! — zniecierpliwił się Kondolewicz. Jeśli pan nie zaprzestanie swej agitacji do dwudziestu czterech godzin — wyślę pana na Syberję...
Wyprowadzony z równowagi Zaucha sklął Kondolewicza i wsiadł na niego jak na burą sukę, ale stosunki z Biełowem stały się przez to tem trudniejsze.
Wówczas Zaucha puścił się w wędrówkę po gminach.
Był w Litowiczach, w miejscowości ślicznie położonej, cichej, zimą prawie pustynnej. Panował tam Zarań, syn zamożnego szewczyny z małego zachodnio-galicyjskiego miasteczka, człowiek niby z uniwersyteckiem wykształceniem, ale nieokrzesany i szorstki. Gminą rządził jak burmistrz małego miasteczka. Wydawał obwieszczenia pisane stylem magistrackim, a pozatem przestrzegał zewnętrznego porządku — żeby było czysto i wszystko punktualnie. Przechwalał się swemi warsztatami. Raz nie zastawszy go w domu Zaucha udał się do tych osławionych warsztatów, ale nie zbudował się zanadto ich widokiem. W sieni zastał jakiegoś pijanego draba kłócącego się z babą, która gotowała coś na „Primusie*; w drugim czy trzecim pokoju dwóch szewców było właśnie zajętych rozcieńczaniem spirytusu do picia.
Zrezygnowawszy z Litowego, Zaucha wybrał się znów pewnego dnia do Sośnicy, słynnej gminy inteligientnej. Dzień był piękny, mroźny i wietrzny, ale jasny, słoneczny. Zaucha szedł długo koło toru kolejowego aleją, w której wierzby nabrały fjoletowo-purpurowego odcienia. Minąwszy wielki czerwony budynek podmiejskiej stacji, po moście, prowadzącym nad torem kolejowym, przeszedł na drugą stronę. Było to właśnie w czasie ograniczenia ruchu osobowego na koleji, przeładowanej i zabitej pociągami. Jak daleko oko sięgało, ciągnęły się długie, ceglasto-czerwone gąsienice pociągów, wśród których zieleniały wielkie, kwadratowe kupy siana, niby nogi ruchome. Słychać było świst lokomotyw, śpiew i głębokie, zadyszane akordy harmonji ręcznej.
Zaucha skręcił w opłotki i przez pewien czas szedł wzdłuż parkanu, osłaniającego tor kolejowy. W parkanie była dziura, przez którą jeden po drugim wyłaniali się żołnierze i rozglądnąwszy się ostrożnie na wszystkie strony, biegli ku widnym w pewnem oddaleniu domom. Stamtąd wracali sznurem ich towarzysze, niosąc pod pachami ogromne bochny białego chleba.
W długiej ulicy, między czerwonemi barakami a cichemi, małemi domkami, było pusto. Środkiem gościńca wolno ciągnęła para czarnych „telej“ na których, kiwając nogami w różowych filcowych „pismaca", drzemali chłopi w granatowych „armiakach"!
Skręciwszy na lewo Zaucha wpadł na kogoś.
— Jak się masz, Zaucha, co tu robisz? — zawołał czyjś głos.
Był to bardzo dawny znajomy Zauchy, Zieliński, artystą malarz ze Lwowa, jak zwykle wystrojony, w angielskiej kurtce, z pod której widać było nogi w „priczerach“ i jasnych „getrach" sportowych i w miękkim kapelusiku, z pretensjonalną elegancją, zsuniętym na lewe ucho. Wysoki, zdrowy i zadowolony z siebie, małą, ptasią główkę w drobnych złotych lokach niósł wysoko a wielkie, fiakierskie łapy w jasno-żółtych rękawiczkach trzymał ostentacyjnie przed sobą.
— Dawnośmy się nie widzieli — mówił Zaucha. — Jakże się masz?
— Aha, a ja idę sobie teraz kupić konfitur, truskawek — odpowiedział Zieliński patrząc na Zauchę tak, jakby mu opowiadał coś niezmiernie ciekawego. — Cukru nie można dostać, więc jak taką wielką truskawkę wezmę do pyska, to pół szklanki herbaty można wypić. Wiesz? Ja ci się odżywiam świetnie, wprost bajkowo! Na śniadanie herbata z mlekiem a do tego żrę buły z masłem, ze serem i pół funta kiełbasy — żaden lord tak nie je, jak ja. Świetnie się odżywiam.
Trącił Zauchę łokciem i pokazał mu idącego po drugiej stronie ulicy jakiegoś jegomościa w długim zielona wy m płaszczu.
— Widzisz? Nowy!
— Kto? — spytał Zaucha.
— Płaszcz. Ten ciemno-zielony. Nowy. Tutejszej roboty — jak worek wisi. Tutejsi krawcy nie mają sznytu za grosz, powiadam ci, za grosz. Popatrz na moje „priczery".
Rozpiął kurtkę i pokazał „priczery".
— Od Pronia. Jeszcze mu za nie nie zapłaciłem. Przed wojną robione — jaki szyk! Albo ta kurtka angielska — ile razy już prana była — a jaka elegancka! Żaden hrabia nie ma takiej kurtki. Ale bo też ja jestem przepięknie zbudowany...
— A co u ciebie słychać?
— Powiadam ci — co ja się tu „szop" napatrzyłem — zdychać ze śmiechu! Kradną — kto chce i nie chce! Kobietom posprawiali futra, zarękawki, kapelusze, majtki jedwabne... Kto ma żonę, temu jeszcze jako tako, ale kawalarom — chyba na utrzymanie iść, albo do fotografji pornograficznych pozować.
Szli długiemi „linjami" wyciętemi w mięszanym lesie. W głębi, wśród drzew, widać było wille, tak ukryte w gęstwinie i tak chytrze zbudowane, aby promyczek słońca do nich nie zaglądnął. — Wille puste i zamknięte, domki ciche, „linje" proste, zaśnieżone... A czasami otwierał się na końcu „linji" daleki widok na miasto. Lśniła złota makówka soboru, a kominy fabryk z pasmami białego dymu sterczały niby na średniowiecznych obrazach gotyccy rycerze z wychodzącemi im z ust oriflam-mami.
Na rogu jednej „linji", w brzydkiej parterowej willi znajdowała się „centrala", w której schodzili się mieszkańcy Sośnicy. Przez wielką, wilgotną i zimną salę, od drzwi do drzwi biegły stoły, po lewej ręce dla inteligiencji, po prawej dla ludzi prostych, zresztą nielicznych. W kącie pod oknem szumiał ogromny samowar miedziany, na którym zamiast czajnika stał wielki, biały, emaljowany dzbanek. Odrapane ściany pokrywała wilgoć i szron, zaś na jednej ścianie wisiała poczerniała mapa, na której wilgoć dokonała olbrzymich przemian politycznych i geograficznych.
Zauchę, jak zwykle, przyjęto życzliwie, prawie serdecznie, posadzono go na ławie przy stole i dano mu „podgrzanej" herbaty. Gościnni Sośniczanie, widząc, że Zaucha nie przyniósł ze sobą cukru, z kieszeni od spodni i od marynarek wyjęli natychmiast kilkanaście przybrukanych bryłek cukru, które zaczęli rąbać na stole nożem z hukiem i hałasem. Podobnie jak Biełowianie i Lesowczycy byli oni przemarznięci do głębi duszy. Twarze mieli żółte lub żółto-zielonawe, ale znać było w nich fantazję i pewną zawadjacką czupurność. Jako ludzie inteligientni byli mniej poddajni.
Zaucha, znając niektórych z nich jeszcze ze Lwowa, a innych z wygnania, mówił z nimi po prostu i szczerze.
— Kłamią ci, którzy opowiadają, że wojna niebawem się skończy i będziemy mogli wracać do domu — tłumaczył. — Wojna ta musi ciągnąć się tak długo, aż państwa centralne zostaną pobite, to jest jasne. Obecna pauza w działaniach wojennych jest spowodowana tylko przygotowaniem akcji na wielką skalę. Jakże myślicie tu żyć? Materjalnie możecie wytrzymać, ale moralnie? Bez dopływu intellektualnego dusze zsychają się, skutkiem czego słabnie ich energja. Żyjecie nią dziś jeszcze, ale jak jutro zacznie wam jej nie dostawać, wszystko się w was zawali, wszystko runie. A co wówczas?
Sośniczanie słuchali uważnie i inteligientnie. Przysłuchiwali się z jednej strony młodzi, zgrupowani dokoła Kłeczka, z drugiej „filistrzy" pozytywni, lecz myślący chętnie.
— Więc co robić?
Zaucha wyłożył im swój plan. Nie można żyć tak dorywczo i bezsensownie, jak obecnie. Wygnańcy sami tworzą pustkę dokoła siebie. Niczem się nie zajmują i niczem się zająć nie pozwalają. Ludzie więdną, dziczeją...
— Panie! — przerwał mu jeden z „filistrów". To się ładnie mówi to wszystko, ale niechże pan weźmie pod uwagę nerwy!
— Właśnie nerwy biorę pod uwagę! Nerwy tak długo wytrzymać nie potrafią!
— Niechże pan słucha! — mówił oponent. — Ja stale jestem spakowany do podróży, pojmuje pan? Jeden tylko kuferek mam otwarty i tylko temi rzeczami gospodaruję. — Jak mi się zbierze parę kawałków brudnej bielizny, natychmiast oddaję do prania, abym na nic nie potrzebował czekać w chwili wyjazdu...
— Przecież pan wie, źe to nonsens! — wykrzyknął Zaucha.
— Być może. Ale — rozumie pan — gdybym się rozpakował i urządził — tobym się jednego pięknego poranku powiesił! — rzucił naraz z rozpaczliwą pasją.
— Tak sprawy stawiać nie można, bo jeśli ta wojna prędko się nie skończy — a jakoś końca jej nie widać — pan się tak zdenerwuje, że się pan i tak może powiesić...
— Racja! Zupełna racja! Ale z tego wyjścia niema!
Tu filistry pokiwały na znak zgody głowami.
— A cóż wy mówicie? — zwrócił się Zaucha do młodych.
— Istotnie, tak dłużej nie wytrzymamy — zabrał głos Kłeczek. — Czekamy jeszcze, bo spodziewamy się, że przecież prędzej czy później będzie można rozpocząć tu jakąś akcję wojskową — właśnie wskutek niepowodzeń rosyjskich. Ale jeśli się pokaże, źe to daremne, trzeba nam będzie uciekać.
— Dokąd?
— Na francuski front.
— Pomyślcie jedni i drudzy — mówił znów Zaucha — że was wasze nadzieje zawiodą. A tymczasem — życie ucieka. Marniejecie tu wszyscy. Nie wchodzę w to, co wy myślicie, bo sam pewny jestem, że z tej „wojny o wolność ludów“ musi wyjść zmartwychwstała Polska. Wyobraźcie sobie, że zły los nie pozwoli wam pracować dla jej odrodzenia, lecz każę do samego końca siedzieć tak z założone-mi rękami. Jednak prędzej czy później wrócicie do Lwowa — to jest pewne. Powiedzcież mi: Znowu będziecie chodzili promenadą od pomnika Fredry do pomnika Sobieskiego i z powrotem?
— Naturalnie! — odpowiedziano mu ze śmiechem. — A po drodze jedna knajpka, druga, ma-czanka z polędwiczką, gularzyk, piwko...
— Wróci spokojność, wróci! — rzekł ktoś ironicznie.
— I nic więcej? — pytał Zaucha.
— Będziemy przy „bombce" wspominali czasy wygnania.
— I, ktoby je tam wspominał! Człowiek ma taką naturę, że o złem zapomina prędko. Dobre się pamięta, a złe znika jak zmora. Minie wszystko, przejdzie, jak zły sen.
Zdawało się, że z tej sytuacji niema wyjścia. Streszczała się ona w zdaniu: Jest źle, ale tak jak jest, jest najlepiej.
Zaucha wracał do domu przygnębiony. Martwiło go, że w żaden sposób nie mógł trafić do tych ludzi, że nie mógł znaleźć na nich żadnego zaklęcia — a pewny był, że ono musi być. Przecież tam, w domu, oni wszyscy byli zupełnie inni! Sprawy osobiste bardzo często bywały dla nich niczem, dla spraw publicznych nieraz wyrzekali się wygód, nawet zaniedbywali dom, rodzinę! Czyżby człowiek istotnie był „glebae adscriptus"! Czyżby taką straszną moc miało światło, niebo, powietrze i woń ziemi rodzinnej?
Szedł tak pogrążony w zamyśleniu...
Dzień był jasny, mroźny, pełen świateł różowych i niebieskich, niebo błękitne, jaśniejące blaskiem słonecznym i czyste. Tylko przy ziemi dmuchał silny wiatr, który podnosił wielkie chmury śniegu i rozmiótłszy go w mgnieniu, niósł go dalej jak rzadki, świetlny obłok, migocący skrami srebrnego ognia. Czasami wzbijał się w powietrze gęsty biały słup i leciał w pole, gnąc się, łamiąc i rozciągając *w szeroką, różowo-srebrzystą płachtę, którą wicher zarzucał wierzbom na głowę. To znów płynęła zdala ściana biała, świecąca i pełna jakichś gwizdów i jęków, zdawało się, spokojna i równa, lecz gdy ogarnęła wędrowca, to była jak zimna, potężna fala morska. Gwizdały wszystkie dziupła drzew, wyły posępnie fałszywemi lub melancholijnemi akordami słupy telegraficzne, zawodziły kominy, piszczały chorągiewki na dachach.
Minąwszy wielką, czerwoną stację zabitą jakby sennemi pociągami, Zaucha skręcił na lewo, w aleję wierzbową, prowadzącą wzdłuż toru kolejowego brzegiem pól do Biełowa.
Nagle drgnął.
Naprzeciw niego szła grupa jeńców austriackich. Obdartych, zmarzniętych żołnierzy w szaro-błękitnych łachmanach, prowadziło kilku tęgich „sołdatów" w „papachach" i żółto-glinisstych szynelach. Ich długie, cienkie bagnety połyskiwały nad głowami jeńców, jak srebrne szydła.
Mimo, że do widoku jeńców austrjackich w Rosji dawno można było przywyknąć i Zaucha w Kijowie spotykał ich tłumy nieraz nieprzejrzane, spotkanie się z nimi zawsze dużo go kosztowało. Nie dziwił się, że ludzie pędzeni na rzeź lub na ogień karabinów maszynowych poddają się, zwłaszcza żołnierze armji tak niejednolitej jak austrjacka, zmuszeni do wojowania często wbrew własnemu przekonaniu lub też zupełnie nieuświadomieni. Wiedział, że to nie są żołnierze, a tylko ludzie wzięci do wojska. Ale potworny mu był widok tych mas, jakie aparat państwowy mógł wtłaczać w szeregi bez pytania o ich zdanie, bez najmniejszego względu na ich przekonania. W tem właśnie pędzeniu ludzi na rzeź i skazywaniu ich na to, że drudzy znów pod bagnetami gnać ich będą gdzieś na północ lub na środkowo-azjatyckie pustynie, mając prawo do ich pracy a nawet życia, było jego zdaniem najbezwstydniejsze poniżanie człowieka.
Więc kiedy taka trzoda ludzka szła koło niego, brzęcząc rozmową, garnuszkami lub resztkami wyekwipowania, cuchnąca potem, brudna, obdarta i zmizerowana — oczu od niej oderwać nie mógł. Wpijał się wzrokiem w twarze i szukał, szukał z trwogą, z biciem serca — czy wśród tego wyzutego z praw człowieczych stada nie ujrzy twarzy któregoś z braci. Każda młoda, jasna twarz, o złotych włosach i błękitnych oczach napawała go przerażeniem i choć widział, że rysy jej są inne, obce, wpatrywał się w nią i badał ją — bo przecież twarze zmieniają, się. Zdarzało mu się czasem, że spotkał oczy podobne, a twarzy nie dowidział, to znów, źe ktoś, rzuciwszy nań wzrokiem obojętnym, głowę od niego odwracał — i Zaucha stał wtedy długo jak oniemiały, serca swego, najgłębszego głosu krwi pytając — czy to brat był, który może widzieć go nie chciał, czy obcy?
Tak i tym razem przystanął i czekał na jeńców, wycelowawszy w ich twarze oczy niespokojne i zatrwożone. Ale byli to przeważnie Węgrzy, a może Chorwaci, chłopcy wysokie, pieczyste, czarne, z suchemi, kościstemi gębami i nieodgadnionemi spojrzeniami wąskich, czarnych oczu.
Poszedł tedy dalej Zaucha, brnąc przez głęboki śnieg, naniesiony wiatrem pod tor. Zrazu patrzył przed siebie, rozglądał się. Godzina była południowa, słońce, choć zimne, świeciło jasno i widać było dalekie, szerokie pola śniegowe, to lśniące białe, to mieniące się delikatnym błękitem, na nich ogromne, czarniawe sterty zboża, dalej na widnokręgu, na wzgórzach jakieś lasy szare, a prosto przed Zauchą na wzgórzu bieluśką aż lśniącą cerkiew lesowską. Ale dumy, jakie Zaucha niósł w sobie, wewnętrzna mgła przesłoniła mu oczy. Zdawało się, jakby w duszy jego chulał jakiś wicher, który coraz to nowe, skłębione tumany podnosił i rzucał je w oczy zmęczonym myślom, to rozsypując je w tysiące, prawie nieuchwytnych wątpliwości i pytań, to szarpiąc szyderstwem lub jękiem stłumionego bólu.
Broniąc się tej wichurze, podnosił wędrowiec głowę, rozglądał się dokoła, odrywał wzrok wewnętrzny od tych tam jakichś burz, oczami chcąc się do czegoś przyczepić, czemś zająć.
Aż tu raraz, ze śniegowego pola, wicher wyrwał ogromny słup biały. Skręcił go w powietrzu w śrubę, rozłamał w falę skłębioną i rzucił ku Zausze. Obłok popędził przez pola, ale nie doleciał. Wiatr szarpnął nim wstecz i znowu podniósłszy, puścił tuman ku torowi kolejowemu, a potem migotliwą, suchą mgłę białą rozwiesił w powietrzu jak zasłona, za którą coś się kłębiło, rzekłbyś, do skoku nagłego się przygotowując.
I w mgle i śniegu lśniącym, jak w białym wirującym a świetlistym obłoku, Zaucha ujrzał swego brata. Stał wsparty na szabli, z matowym orzełkiem na płaskiej czapce, cały szary, śniegiem przyprószony, z twarzą wychudłą, żółtawą, z oczami prawie niememi, nieruchomemi, z kątami ust dziwnym jakimś grymasem obciągniętemi ku dołowi.
Zaucha zaśmiał się głośno.
— Ha-ha! Przyszedł! — zawołał na cały głos. — Dawno to trzeba było zrobić! Tak, tak, trzeba było zobaczyć! Więc owszem, przyjrzyj się, jak ja tu dziurawemi trzewikami wydeptuję rosyjskie zaśnieżone gościńce, zbierając dusze polskie. No, chodź-że, oglądnij to wszystko, zrozumiej...
Brat szedł teraz tuż przy nim, po jego lewej ręce. Był zamyślony. Nie patrzył na Zauchę, ale przed siebie. A potem zaczął mówić:
— Po co to wszystko? Tam jest wojna.
— Wojna jest wszędzie! — odpowiedział Zaucha. — Nawet małe dzieci wojnę prowadzą, bo widzisz — ona w nie trafia. Giną od niej gęściej, niż żołnierze. Wojuje kto chce i nie chce.
— Modliliśmy się: O broń i orły narodowe, i tylko On wrócić je nam może, nie tamci, wierz, którzy z Nim nic wspólnego nie mają...
— Za to ci twoi, prawda?
— „Moi!“
Zaucha roześmiał się.
— Więc któż?...
— Nie wiem nic...
— Ale my się bijemy, my jesteśmy. Broń zdobywa się krwią, nie modlitwami...
— Nie wiadomo...
I znowu żołnierz szary, pojawił się w chmurach a stojąc na swej lotnej i świecącej trybunie, wołał z gwizdem i jękiem wichru:
— Wyjęliśmy z pochew pałasze jasne i przysięgliśmy na nie. Miałeś broń w ręce — czemu nie przysięgałeś?
Z głębi duszy, wielkim krzykiem, odpowiedział mu na to Zaucha:
— Ja, Józef Zaucha, oficer Legji Wschodniej, nigdy przysięgać nie będę wierności wrogom mego narodu i tyranom. Tak mi Panie Boże dopomóż!
A żołnierz z trybuny napowietrznej wołał:
— Rozum przeciwstawiasz czynowi, tętniącemu krwią poległych bohaterów. Wiesz, że my zrodziliśmy ten czyn. Przez śmierć tych bohaterów — jesteśmy. Zaprzeczysz ?
— Tak jest. Jesteście i bijecie się. I my się tu bijemy — też. Wojna domowa, tak? Wojna rodzi żołnierzy — krzyczał Zaucha. — Cześć żołnierzowi za krew i męstwo!
Wiatr gwizdnął wściekle i zrzucił z za mgły:
— Stajesz przeciwko nam!
— Przeciw tyranom 1
— Po stronie barbarzyńców!
— Po stronie wolności i zwycięstwa.
Znowu u boku Zauchy, zjawił się szary żołnierz. Szedł i mówił:
— Wiesz bardzo dobrze o tem, że wszystkich odrazu pobić nie możemy. Kulturalnie ci tu stoją niżej od nas, są dzicy, a niemniej od tamtych przewrotni. To ziemia niewoli i ucisku.
— Dobierasz sobie sprzymierzeńców, co?. Pewnych, odpowiednich. A ja patrzę, po której stronie świętsza prawda — i to mój sprzymierzeniec. A ta ziemia — jeszcze nie znana. Młoda jest.
— Wierzysz w Słowiańszczyznę? Niema jej!
— Niema jej! Ale świat cały się jej boi i niszczy ją!
— Mistyczne nonsensy! — uśmiechnął się żołnierz. — Literatura.
— Mickiewicz.
— I cóż z tego? Jest jasnem, że od czegoś trzeba nam było zacząć. Ci z którymi my idziemy, muszą nam dać coś, co będzie bodaj komórką rozrostu.
— Darujesz im wszystko, co ukradli.
— Ty wolisz autonomję?
— Nie. Ja nie bawię się w spekulację polityczną. Idę za instynktem narodowym — to znaczy, że nigdy nie stanę po stronie tych, którzy połowę mego narodu wytępili i połowę jego ziemi zabrali. Duszą ratuję się przeciw znieprawieniu i wyrachowaniu, w targi nie wchodzę. A powiedziane jest:
— „Nie pytajcie o granice Polski, bo większe będą, niż były kiedykolwiek.
A każdy z was w duszy swej, zna ziarno przyszłych praw i miarę przyszłych granic.
O ile powiększycie i polepszycie duszę waszą, o tyle polepszycie prawa wasze i powiększycie granice".
Idący obok Zauchy szary żołnierz uśmiechnął się:
— Więc ja idę się bić — a ty czytaj Mickiewicza. Taki już jesteś.
— Tak. Taki już jestem! — powtórzył z goryczą Zaucha. — Czekaj, jeszcze coś ci powiem.
Żołnierz zniknął.
— To nic, żeś się schował. Ja i tak wiem, źe słuchasz. Schowałeś się, boś mi w myśli wyczytał. Co będzie, jeśli przyjdzie chwila, w której złożycie broń? A ona też może przyjść. Wówczas mi powiesz: — Stało się to, bo nie można już było dalej. A ja zawołam: Mówiłem ci to! Zawsze mówiłem, że nie można, lecz tyś nie słuchał, a przez kogo rozdwojenie? Tylko że nie. Ja ci tego nie powiem, bo rozumiem, żeś się mylił szczerze... Toś zyskał krwią, wiesz ?
A w tej chwili, naskoczył na tor kolejowy drugi obłok jasny. Rozpękł się, rozwichrzył, machnął pięciu srebrnemi ogonami, podskoczył do góry i odsłonił twarz młodego chłopca, w wysokiej, czworograniastej czapce ułanów Beliny.
Wpatrzył się w tę jasną, młodą twarz Zaucha i nagle ujrzał, że wystąpiła na niej pręga czerwona i zalała ją krew, a głos młody krzyczał z jękiem i szlochem:
— Ratuj mnie, bracie, na pomoc, na pomoc!
— Ach!
Zaucha zatoczył się i wpadł w śnieg.
Kiedy wybrnął z zaspy i stanął na ubitej ścieżce, mgły zniknęły i słońce świeciło jasno nad cichemi, białemi polami. Tylko pobliska wierzba przydrożna drżała lekko, jakby dusząc i tłumiąc w sobie szyderski chichot.
A za zakrętem ujrzał Zaucha czarta. Czarny, z wielkiemi sterczącemi rogami, siedział na zasypanej śniegiem ławce, zwróciwszy w jego stronę żółtą, nieruchomą, jakby kamienną twarz.
Zaucha stanął jak wryty.
Po chwili poznał w tej czarnej, niesamowitej postaci Koteluka.
— A to się pan przeląkł! — zdziwił się Koteluk. — Jakby pan ducha zobaczył...
— A skąd pan wie, że nie zobaczyłem ducha?
— W biały dzień? W południe?
— Panie Koteluk, duch nie zna ani dnia, ani nocy. A cóż to pan robi sam, w polu?
— Wracam sam z miasta. Zmęczyłem się, więc przysiadłem i myślę.
— O czem, jeśli wolno spytać?
— Ciekawy jestem bardzo, jaka też dziś będzie zupa? Nie wi pan przypadkiem?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.