Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się rozpakował i urządził — tobym się jednego pięknego poranku powiesił! — rzucił naraz z rozpaczliwą pasją.
— Tak sprawy stawiać nie można, bo jeśli ta wojna prędko się nie skończy — a jakoś końca jej nie widać — pan się tak zdenerwuje, że się pan i tak może powiesić...
— Racja! Zupełna racja! Ale z tego wyjścia niema!
Tu filistry pokiwały na znak zgody głowami.
— A cóż wy mówicie? — zwrócił się Zaucha do młodych.
— Istotnie, tak dłużej nie wytrzymamy — zabrał głos Kłeczek. — Czekamy jeszcze, bo spodziewamy się, że przecież prędzej czy później będzie można rozpocząć tu jakąś akcję wojskową — właśnie wskutek niepowodzeń rosyjskich. Ale jeśli się pokaże, źe to daremne, trzeba nam będzie uciekać.
— Dokąd?
— Na francuski front.
— Pomyślcie jedni i drudzy — mówił znów Zaucha — że was wasze nadzieje zawiodą. A tymczasem — życie ucieka. Marniejecie tu wszyscy. Nie wchodzę w to, co wy myślicie, bo sam pewny jestem, że z tej „wojny o wolność ludów“ musi wyjść zmartwychwstała Polska. Wyobraźcie sobie, że zły los nie pozwoli wam pracować dla jej odrodzenia, lecz każę do samego końca siedzieć tak z założone-mi rękami. Jednak prędzej czy później wrócicie do Lwowa — to jest pewne. Powiedzcież mi: Znowu będziecie chodzili promenadą od pomnika Fredry do pomnika Sobieskiego i z powrotem?
— Naturalnie! — odpowiedziano mu ze śmiechem. — A po drodze jedna knajpka, druga, ma-czanka z polędwiczką, gularzyk, piwko...
— Wróci spokojność, wróci! — rzekł ktoś ironicznie.
— I nic więcej? — pytał Zaucha.