Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w nią i badał ją — bo przecież twarze zmieniają, się. Zdarzało mu się czasem, że spotkał oczy podobne, a twarzy nie dowidział, to znów, źe ktoś, rzuciwszy nań wzrokiem obojętnym, głowę od niego odwracał — i Zaucha stał wtedy długo jak oniemiały, serca swego, najgłębszego głosu krwi pytając — czy to brat był, który może widzieć go nie chciał, czy obcy?
Tak i tym razem przystanął i czekał na jeńców, wycelowawszy w ich twarze oczy niespokojne i zatrwożone. Ale byli to przeważnie Węgrzy, a może Chorwaci, chłopcy wysokie, pieczyste, czarne, z suchemi, kościstemi gębami i nieodgadnionemi spojrzeniami wąskich, czarnych oczu.
Poszedł tedy dalej Zaucha, brnąc przez głęboki śnieg, naniesiony wiatrem pod tor. Zrazu patrzył przed siebie, rozglądał się. Godzina była południowa, słońce, choć zimne, świeciło jasno i widać było dalekie, szerokie pola śniegowe, to lśniące białe, to mieniące się delikatnym błękitem, na nich ogromne, czarniawe sterty zboża, dalej na widnokręgu, na wzgórzach jakieś lasy szare, a prosto przed Zauchą na wzgórzu bieluśką aż lśniącą cerkiew lesowską. Ale dumy, jakie Zaucha niósł w sobie, wewnętrzna mgła przesłoniła mu oczy. Zdawało się, jakby w duszy jego chulał jakiś wicher, który coraz to nowe, skłębione tumany podnosił i rzucał je w oczy zmęczonym myślom, to rozsypując je w tysiące, prawie nieuchwytnych wątpliwości i pytań, to szarpiąc szyderstwem lub jękiem stłumionego bólu.
Broniąc się tej wichurze, podnosił wędrowiec głowę, rozglądał się dokoła, odrywał wzrok wewnętrzny od tych tam jakichś burz, oczami chcąc się do czegoś przyczepić, czemś zająć.
Aż tu raraz, ze śniegowego pola, wicher wyrwał ogromny słup biały. Skręcił go w powietrzu w śrubę, rozłamał w falę skłębioną i rzucił ku Zausze. Obłok popędził przez pola, ale nie doleciał. Wiatr szarpnął nim wstecz i znowu podniósłszy, pu-