Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszystko si brało z zapasów gminnych... Nieraz w nocy, jakeśmy szli na spacer i widziałam te oświetlone okna, mówiłam mężowi: Z ludzkich pieniendzy oni urządzajo sobi te zabawy, za ludzkie pieniendze...
— Wogóle proszę państwa — zabrał głos Skowroński — gospodarka przedstawiała wiele do życzenia, a takt ludzki jeszcze więcej. Pierwszy prezes Sośnicy był typowym galicyjskim biurokratą. Wójtom w głowach się poprzewracało, myśleli, że zajmują jakieś nieledwie królewskie urzędy, że decydują o życiu i śmierci. Powarjowali! Zaraz pierwszy prezes zafundował sobie, uważa pan, kancelarję, sekretarza, gospodarzy aż dwuch, skarbnika, godziny urzędowe, sztabem się, uważasz pan, otaczał, obwieszczenia wydawał, pękać ze śmiechu można było. Co najważniejsze jednak — dostęp do siebie dawał tylko wybrańcom i kawki „ekstra" urządzali, przyjęcia, na które gminnego „pospulstwa" nie zapraszano. Powstały stąd sarkania, zaczęły się tworzyć kółka, stronnictwa i dlatego na te zabawy wskazywano, a źe przytem faktycznie urządzano je z zapasów gminnych, więc ten i ów zaczął się pytać: — Hola! Jakiem prawem z zapasów wspólnych korzystają ludzie, którzy się od ogółu separują?
Tu wmieszała się pani Skowrońska.
— Mąż tam zorganizował chór, miał być teatr amatorski, ale zaczęły się kłótnie, wybuchła ta sprawa o dwa sienniki, piekło si zrobiło straszne, do sali ni można było wejść, tak si wymyślali... Jednego dnia, wyobraści sobie państwo, pewien adwokat jak si pokłócił z drugim panem co koło nas siedział, to si zerwał i leci do niego i krzyczy: — Ja ci po mordzie dam, ty baciarzu! — jak si nie zerwe, jak nie krzyknę: — Panie mecenasi, rób pan sobi, co pan chcesz, ali nie tu i nie w naszej obecności! Na to ja nigdy nie pozwolę! — aż si skurczył, bo ja takim strasznym głosem krzyknęła.
Tu pani Skowrońska natężyła się i chciała po-