Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niwiński uśmiechnął się i pyknął kilka razy z fajki.
— Zaszły wielkie zmiany — mówił po chwili.— Są to zmiany nie tylko zewnętrzne ale i wewnętrzne. Nie można powiedzieć, że intellekt poszedł w kąt, że genjusz ludzki stracił na wartości — ale przyzna pan też, że zyskała na wartości prężność ud i łydek, pewność oka, siła serca, odwaga, jednem słowem — zwierzęca doskonałość człowieka, to wszystko, co robi człowieka dobrym żołnierzem, o czem dawniej nie pamiętano i co lekceważono.
— Okres przejściowy! — rzucił Zaucha.
— Za pozwoleniem. Któż wie, czy właśnie ten okres nie stanowi istotnej treści naszych czasów — okres materjalnego czynu, gorącej, zdrowej krwi? A jeśli tak, to czy może element intellektualny, albo— jeśli pan woli — duchowy, nie był zanadto uprzywilejowany — z ujmą dla całości obrazu czyli poglądu na świat? Z ujmą dla życia? Są zmiany we wszystkiem, lecz w jakim kierunku one pójdą, trudno przewidzieć. To, co było przed wojną, już nigdy nie wróci. I nie powinno wracać, nawet tam, gdzie może. Wojna dla mnie jest rzeczą skończoną. Przeciągnie się jeszcze.
— Nie daj Boże! — westchnęła Helenka.
— Ale prędzej czy później do jakiegoś rozwiązania przyjść musi. To, że ja nie widziałem i prawdopodobnie już nie zobaczę, podczas tej ogromnej rzezi ani jednego zabitego człowieka, że wyjdę z wojny z zupełnie czystemi i niezakrwawionemi rękami, to mi pochlebia. Los usunął mnie z pola bitwy, jak gdyby chciał mnie oddalić od wojny i śmierci, a temsamem daje mi prawo myśleć o życiu, o nowem życiu...
— To prawda — przyznał Zaucha.— Tak jak obecnie rzeczy stoją, pokazuje się, że po tej stronie militarnie nie możemy nic zrobić. To znaczy — zrobić dałoby się niejedno, ale rząd nie chce... Ha, może jeszcze przyjdzie chwila...