Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
W ZAWIESZENIU.

— Zdawałoby się, że to taka prosta jest rzecz, siąść za stołem i czytać lub pisać — mówił do Niwińskiego Zaucha — a oto ja potrzebowałem miesiąca czasu i wysiłków, zanim wreszcie udało mi się to wszystko jakoś zmontować. Rozumiesz teraz, Helenko, co to znaczy życie? Jak sobie trzeba cenić czysty, cichy i ciepły, bodaj najskromniejszy pokój, jasno świecącą lampę, taki „Primus", szklankę herbaty lub tę spokojną, dobrą chwilę p’zy książce ?
Istotnie, na stole jasno płonęła lampa, a przed Zauchą leżał otwarty tom Mickiewicza. Z drugiej strony stołu, odwrócona bokiem, panna Olszewska naprawiała czerwoną bluzkę, a pod piecem, na ławie, siedział Niwiński, pykając fajeczkę i zerkając czasem na panienkę. Od czasu, jak Buchajło się wyprowadził, dziewczyna tak się uspokoiła nerwowo, że nawet wyraz jej twarzy złagodniał. Była to twarz nieledwie dziecinna, jasna, słodka i skłonna do uśmiechu.
— Ma pan zupełną słuszność —. odpowiedział mu po chwili milczenia Niwiński. — Zycie twórcze ma niezmierną wartość — i jedynie ono daje szczęście...
— Więc pan to nazywa życiem twórczem? — zdziwił się Zaucha. — Nigdy nie byłbym posądzał pana o taki materjalizm.
— Zapewne — dawniej. Dziś, wie pan, czasy są dziwne. Warunki tak się zmieniają... Nie wiadomo, czego się trzymać...
— Siebie! — poddał Zaucha.