Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to znaczy, otrzymawszy paszport uchodźczy, powinien-by był wracać, przypuśćmy do Kijowa, gdzie zawsze można było znaleźć coś do roboty — jak zresztą wszędzie. A tymczasem on, jak siadł tu, tak i siedzi bez końca i na myśl nawet nie przyszło mu wyjechać.
I nie przychodzi.
Spojrzał na śnieg, różowiejący w słońcu i poprzecinany w błękitne pasy cieniem drzew, na migocące jasne kryształki i jakby się zapomniał.
Po pokojach rozeszła się smakowita woń przysmażanej wędzonki.
— Niechże pan siada i je — odezwał się głos Helenki.— Wystygnie śniadanie! Poco się tak zamyślać od rana ?
— A pani wie, o czem myślałem? — spytał Niwiński odwróciwszy się i spojrzawszy jej prosto w twarz. — O tem, że właściwie powinienbym stąd, już dawno wyjechać.
— Pan? Nie, to niemożliwe.
Patrzyła na niego prawie przelękniona.
— Dlaczegóż to ma być zaraz aż niemożliwe?
— Chce pan, żeby nam to znowu jakiego Buchajłę wsadzili?
— A, więc oto pani idzie!
— Rozumie się, że nie tylko o to. Cóż to — źle tu panu, czy co?
— Masz znowu!
— E, zresztą — niech pan je, bo wędzonka wystygnie.
Jadł. Jadł z kolosalnym apetytem i smakiem. Ciągle myślał o całusach i „wodokaczce”.
— Dureń, błazen, romantyk, idjota, Herman psiakrew — przy studni tego owego, przy studni w dwudziestym wieku, kretyn... Przy studni!!! Ale dobrze było. Bardzo przyjemnie. Niby właściwie strasznie głupio, bo cóż teraz... Bałamucić dziewczynę... To nic... to nic, bardzo przyjemnie... Ale zawsze to jakoś nie tego... Co za usta, ha! Żebyś, bydlę, choć