Pani Walewska/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Pani Walewska
Podtytuł Powieść historyczna z epoki napoleońskiej
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Mrok już zapadał, gdy Łączyński stanął przed gospodą w Ostródzie. Zmęczony dwudniową podróżą i ziąbem wskroś przejęty, pułkownik powitał z ukontentowaniem gospodę, bijącą potokami światła i pary, obiecując sobie w dobrze ogrzanej izbie zażyć wczasu. Na samym wstępie atoli spotkał go przykry zawód. Izby gospodnie były wypełnione zbitym tłumem oficerów rozmaitej broni i stopni. Tłumem tak splątanym, tak niesfornym, tak rozkrzyczanym, że Łączyńskiego odrazu wszelka nadzieja odeszła, aby mógł znaleźć bodaj przytułek. Chcąc wszakże dopytać się, czy i gdzie ma szukać noclegu, Łączyński poprzez grupy siedzących na podłodze oficerów dostał się do szynkwasu i dotarł do skulonego w kącie właściciela gospody, łachmanami okrytego żydka.
— Słuchajcie, noclegu mi potrzeba!
Żydek kiwnął się płaczliwie.
— I mnie samemu potrzeba!
— Dobrze zapłacę!
— Jabym sam zapłacił!
— Cóż do licha, garści słomy nie macie?
Żydek kiwnął głową płaczliwie.
— Nic nie mam! Wzięli wszystko! Sami rządzą! Co chcą robią!
— Więc kwaterkę wódki!
— Wódki!? Była wódka! Wszystko było! Na cały amt takiego zajazdu by nie znalazł...
— Sprzedajcie mi chleba! — przerwał niecierpliwie pułkownik.
— Nie mam!
— Jest tu druga gospoda?!
— Każdy dom jest tu gospodą, wszędzie tak samo, jak u mnie!
Łączyński zęby zacisnął i rozejrzał się po izbie. Teraz dopiero, oswoiwszy się z panującą mgłą, mógł ocenić, co się w karczmie działo.
Na ławach i pod ławami, na stołach i pod stołami, gdzie jeno można się było, jako tako rozprostować, położyć, przytulić, tam wszędzie roiło się od mundurów oficerskich. Gwar, krzyk, śmiechy, przekleństwa, groźby napełniły izbę. Bez uwagi na poszanowanie rangi, bez oglądania się na prośby, przedłożenia, kto silniejszy, ten zajmował ławę, stół, kąt i ani myślał o ustąpieniu.
Przez czas jakiś Łączyński kręcił się po izbie zagadywał do oficerów, mniemając, że jego pułkownikowskie epolety jakowąś przyniosą mu względność, lecz i tu spotkał go zawód. Wprawdzie ten i ów zniżał głos, łagodniej odpowiadał, ale swego zachowania dla rangi ani myślał posuwać aż do zrobienia Łączyńskiemu jakiego takiego miejsca.
Pułkownikowi nie pozostało nic innego, jak zarzucić tłomoczki swoje na plecy i szukać w miasteczku pomieszczenia, a w ostateczności, w pojeździe generała Hervé ranka doczekać, czy może do sztabu się zameldować.
Łączyński wyszedł z gospody i skręcił w najbliższą uliczkę miasteczka. Ostród drżał, dygotał, wszystkiemi szczelinami wątłych swych domostw ział kłębami pary, łunami ognia, bijącemi zewsząd, chcąc napróżno stalowe uściski mrozu rozluźnić, rozgrzać skostniałe ciała iławskich bohaterów.
Pułkownik najpierw jął szukać drugiego zajazdu, a przekonawszy się wkrótce, że w żadnym nie lepiej się dzieje, niż w pierwszym rozpoczął wędrówkę od domu do domu, od drzwi do drzwi. Te atoli na kołatanie pułkownika roztwierały się rzadko, a jeżeli uchylały się po długiem wyczekiwaniu, to na to jedynie, aby rzucić Łączyńskiemu słowa opryskliwej odprawy. Niekiedy znów, postawiony przed drzwiami szyldwach bronił pułkownikowi dostępu, niekiedy kordon cały żołnierzy otaczał domostwo, a dowodzący kordonem oficer wzruszeniem ramion odprawiał pułkownika.
W miarę tych poszukiwań, Łączyński redukował stopniowo swe wymagania. Już nie posłania szukał, nie noclegu, lecz bodaj kawałka dachu nad głową, bodaj w komorze jakiej, lub w stajni, i takiego jednak nie było w Ostródzie. Gwardje wypełniły szczelnie każdy zakamarek miasteczka, lazarety zajęły szopy, w obórkach kwaterowali nawet generałowie, nie lada trzeba było być oficerem, żeby mieć do swej dyspozycji bodaj kurnik.
Straciwszy wszelką nadzieję zdobycia noclegu, Łączyński powrócił do pierwszej gospody, decydując się na przespanie się bodaj w pojeździe generała, tu wszakże woźnicy nie znalazł. A gdy siedzących pod drzwiami maruderów jął przepytywać o woźnicę, odpowiedziano mu śmiechem.
Pułkownik do pałasza się porwał.
— Milczeć! Wstać, do pioruna!
— Daj sobie spokój, bo ciemno! — mruknął jeden z maruderów. — A hałasu nie rób, bo nie ma o co! Miał ci stangret czekać aż mu konie zjedzą!... Niechby nie umknął!...
Łączyński ochłonął. Spojrzał ku warczącej ponuro gromadzie maruderów i cofnął się, rozumiejąc, że po nocy spotkać go może tylko nierówna rozprawa.
Noc tymczasem zapadła, pułkownik wstał. Jeszcze próbował szukać, lecz, znów odprawiony, zwątpił do reszty. Pod ścianą pierwszego z domów przysiadł i zadumał się.
Położenie pułkownika istotnie było nieznośnem, nieznośniejszem stokroć, że zostawał dotąd pod wpływem przyjęcia zaznanego w sztabie trzeciego korpusu, że nie tak wyobraził sobie swój przyjazd do Ostródu, a przecież wzdragał się przyjąć od generała Hervé listu do kapitana Flahaut, uważając dla siebie za nieprzystojne adresowanie się do jakiegoś tam oficera.
Łączyńskiemu zdawało się, że nawet do sztabu niema się czego spieszyć, ani dobijać po nocy, że dość mu będzie po dniu się zameldować do raportu, tem bardziej, iż najpierwszą rzeczą mniemał, u którego z wojskowych majsterków ogarnąć się przystojniej i dziadowski swój uniform zmienić. Miast tych rachub, miast wypocznienia, uszanowania dla swego wojskowego stopnia, nie znajdywał bodaj koleżeńskiego odezwania, uprzejmego słowa. Traktowano go jak przybłędę zgoła, jak napastnika, raz nawet zagrożono mu żandarmerją za bezprawne noszenie pułkownikowskich epoletów.
Łączyński roześmiał się gorzko. Ileby za to dał aby w tej chwili znajdował się u jednego z Chłusowiczem i Kąsinowskim ogniska, gdzie może bieda większa, lecz za to choć serce, choć otucha, bodaj chęć ulżenia doli towarzyszowi. Tu zaś jest zupełnie obcym, tu prawie do zrozumienia ma dają, że niema nic wspólnego z potężną armją, podejrzliwie spoglądając na jego epolety w lada odpowiedzi objawiają swą francuską wyższość, ba, nawet ten tam szyldwach wziął go za sasa i odesłał opryskliwie do Drezna!
Główna kwatera cesarska! Wczoraj, dziś rano, bał się ogarnąć myślą tych zaszczytów, które go miały czekać, nie umiał oswoić się z myślą, jak wielkie należą mu się honory, a jakie przywileje, a teraz radby wrócił do tego zapomnienia, do tej toni legjonów, do wojska.
Tak, do wojska, bo od chwili wyciągnięcia z pod Tczewa, pułkownik nie umiał się oprzeć wrażeniom, iż przerzucono go w zgoła inny świat, inne środowisko ludzi. Toć owo śniadanie u Hervégo, podczas którego rozmowa około dwóch punktów się obracała, ambicji własnej lub obmowy towarzyszów broni! Toć kapitan Romeuf wprost przymawiał się generałowi, że mu się legja oficerska należy, a generał pocieszał Romeufa, że niech tylko trafi na humor Davousta, a patent się wyrobi sam!
Legja, legja honorowa, ów krzyż bitewnej zasługi, poczytywany przez Łączyńskiego za coś, czemu żaden laur, żaden zaszczyt dorównać nie może, co najświetniejszy klejnot szlachecki zaćmiewa, co jest ostatnim wyrazem uznania rycerskości, męstwa, bohaterstwa, snać mógł zależeć i od humoru marszałka i od przypomnienia się w porę!
Gdyby powiedziano Łączyńskiemu przed tygodniem, iż o legję można prosić, iż można się o nią przymówić, że ona nie jest tym błyskiem piorunowym wodza, który wśród bojowego zamętu potrafi dostrzec sztandar, hardo furkoczący pod gradem kul, który w piekielnym chaosie posłyszy gromkie zawołanie oficera, który rozróżni w fali skotłowanych ciał, to najdzielniejsze, najśmielej zaglądające w oczy śmierci, najprostszej szukając drogi ku ranom, ku kalectwu, Łączyński zadałby takiemu mniemaniu kłam!
Łączyński wspomniał na otrzymany dopiero co krzyż i czegoś urwał wątek myśli — przerzucając się mimowoli pod dach rodzicielski. Gdybyż tam mógł być, gdybyż mógł podzielić się temi odznakami ze swą ukochaną Maryśką! Co ona, z tej kózki figlarnej, z tego dziewczątka zacnego, które on tak miłował, wyrosła na damę, na żonę, na wielką panią!
Pułkownik szarpnął się gniewnie.
— Gdyby on był tam wówczas, gdyby przeczuł, gdyby poważył się supponować, jak lekkomyślne rachuby panią matkę opanują, jednym tchem by wrócił, siłą, mocą by nie dopuścił! Stało się. Łzy go dusiły, kiedy był odebrał wiadomość o dokonanem małżeństwie. Prawda, Maryśka nie skarżyła się, nie wyrzekała w pisaniach swych, ale coś jakby się zmieniła, jakby kryła, a w nim smutne budziła przeczucie, że już niema tej Maryśki, tej dobrej dzieciny, wieszającej mu się u szyi, jednym tchnieniem chcącej z nim oddychać, w braterskim sercu szukającej miary uderzeń dla własnego serca! Świat, wielki świat musiał ją zmienić, musiał do swego nakłonić tonu! Bezwątpienia Maryśka jest teraz damą! Wszak ci taki Hervé aż z atencjami wystąpił. I ten, Romeuf tak samo; — nie inną miał intencję sam Dąbrowski! Śmiechu warte — Maryśka! Umazane nieboże jagodami aż po oczy, z główką rozczochraną, a pełną dźbeł siana, ledwie dysząca ze zmęczenia, a jeszcze zawodząca posłyszane piosnki — i ta Maryśka sunie po salonach, „konwersuje“ z generałem Hervé, może jakiemu marszałkowi była prezentowaną!... I to Maryśka! Na bosaka lubiła, choć po deszczu; — a na konia to bodaj gdzie się zawiesić na ramieniu brata! Jeszcze teraz, jakby ją widział. Pani matka rzecz o niewieściej dystynkcji wywodzi, a Maryśka zgarnia potulnie kaszę z talerza, a lewą rączką kulę z chleba lepi, aby bratu na pocisk odpowiedzieć i pacnąć w niego! Maryśka!
Łączyński roześmiał się z całego serca do tego wspomnienia. Śmiechowi temu odpowiedziało tępe echo z końca opustoszałej uliczki. Pułkownik otrząsnął się i równocześnie uczuł szczypiący ból w stopach, kiściach rąk i uszach. Mróz stężał. Łączyński podniósł się i jął zacierać ręce, i uszy i uderzać nogą o nogę. Rozgrzawszy się nieco, zacisnął mocniej pas na płaszczu i podniósł kołnierz, zaczem zarzucił swe węzełki i rozejrzał się dokoła.
Coś ze sobą zrobić musiał, na dworze zostać, wobec wzmagającego się ziąbu było niepodobieństwem. Jeżeli niema kąta w izbie to bodaj na kraniec miasta, do obozowiska, się zameldować, a do ognia się przysunąć.
Nagle uderzyła Łączyńskiego myśl nowa. Wszak miał raport do cesarza, nie ordynans, nie kurjerską sztafetę, lecz miał bądź co bądź zdanie sprawy! Nadto był w posiadaniu ważnych papierów, odebranych chłopu! A więc miał oczywisty tytuł do zameldowania się natychmiastowego w kancelarji sztabu cesarskiego bez służbowego zgłoszenia się w godzinach przyjęć. No, a tam, w kancelarji, przecież bodaj poczekalnię znajdzie, bodaj kilka godzin wytchnie, ranka prędzej doczeka.
Ten sposób wydał się Łączyńskiemu jedynym i najprostszym. Aż się samemu sobie zdziwił, że odrazu nań nie wpadł.
Okoliczności zdawały się sprzyjać temu zamysłowi, bo ledwie że pułkownik skręcił na lewo, szukając już teraz kogoś, ktoby mu drogę wskazał, gdy z przeciwnej strony nadjechał patrol żandarmerji.
Łączyński, nie wdając się w tłumaczenia, opowiedział się do kancelarji sztabu z raportem.
Oficer trzymający dowództwo patrolu, kazał mu iść za sobą.
W kilkanaście minut później, po minięciu dwóch kordonów straży, oficer wskazał Łączyńskiemu jednopiętrowy domek.
— Tutaj! — rzekł oschle.
Pułkownik bez namysłu wszedł do wpółoświetlonej sieni.
— Kto? Do kogo!? — powitał Łęczyńskiego jakiś głos z głębi.
— Pułkownik sztabu cesarskiego z raportem!
— Proszę na lewo, do służbowego adjutanta!
Łączyński idąc za tą wskazówką, znalazł się w wielkim pokoju, zastawionym stołami, za którymi siedziało kilku oficerów, rozmaitej rangi, w rozpiętych napoły mundurach i rozpatrywało stosy papierów.
Rzęsiste światło, bijące od kilku świeczników i łuny, tryskające z buzującego się ognia na kominku rozkoszą przejęły Łęczyńskiego.
Pułkownik bąknęł pozdrowienie francuskie i, pocięgnięty ciepłem, przysunął się do kominka, lecz w tej że chwili rozległo się od stołu ostre zapytanie.
— Kto?! Czego?!
Łączyński podniósł hardo głowę.
— Mam raport z pod Tczewa!
— A! Proszę pozwolić!
— Pan nie jesteś szefem sztabu, ani wice szefem!
— Muszę jednak wiedzieć z czem pan przybywa!
— Z legji północnej! Raport adresowany na imię najjaśniejszego pana! Oto — jest!
Oficer, najbliżej będący Łęczyńskiego założył pióro za ucho, podniósł się nieco, aby lepiej przyjrzeć się trzymanej przez Łęczyńskiego kopercie i zawyrokował oschle.
— To nie do nas!
— Przecież tu jest biuro polowe...
— Marszałka Berthièr! — dokończył pospiesznie oficer. — Pismo zaś adresowane iść musi przez kancelarję przyboczną! To nie do nas!
— A gdzież jest kancelarja przyboczna?
— O dwa kroki stąd, obok cesarskiej kwatery! Ale teraz się pan pewnie nie dostaniesz, bo pański raport niepilny! Brak mu nawet służbowego podpisu na kopercie!
— Zawiera szczegóły bitwy pod Tczewem!
— Znamy je, wczoraj jeszcze przyszła sztafeta od marszałka Lefebvra!
Pułkownik stropił się, oficer kończył rzecz przyjaźniej.
— Ma pan czas do jutra! Rano zamelduje się pan najlepiej dowódcy kwatery cesarskiej, a ten już będzie wiedział do kogo pana zaprowadzić!
— Zapewne!... Ale w takim razie, czyby pan nie mógł mi wskazać miejsca, gdzie mógłbym zanocować?
— Ja, mam panu wskazywać nocleg!?
— Jestem pułkownikiem sztabu!
— Widzę to widzę, właśnie! I tembardziej się dziwię, że pan zapomina o kwatermistrzu!
— Od kilku godzin szukam bodaj kąta...
— Do kwatermistrza sztabowego trzeba, do kwatermistrza, on ma obowiązek pana umieścić!
— Lecz teraz, po nocy?
— Pan pułkownik daruje, mamy pilną robotę do wykończenia! Kwatermistrza należy szukać!
— Schodziłem całe miasto!
— Przecież tu panu posłania nie mogę zrobić! Pan wybaczy!
Łączyński, mimo złożonego mu przez oficera ukłonu pożegnalnego, nie ruszał się z miejsca. Oficer szarpnął niecierpliwie papierami.
— Pan doprawdy jest niewyrozumiałym! Wierzę, szukanie kwatery po nocy rozkoszą nie jest, lecz czemuż pan przed temi kilku godzinami do nas się nie zgłosił?
— Nie znałem miasta! Zdawało mi się, że bez niczyjej pomocy znajdę nocleg!
— Współczuję najmocniej i nic pomóc nie mogę!
— Nie o pomoc proszę, lecz o pozwolenie przeczekania tutaj do rana!
— Tu?! W kancelarji! Ani mowy!
— Więc musi być tutaj izba ordynansowa!?
— Jest, ale nie dla pana!
— Wszystko jedno! — odrzekł z determinacją Łączyński, rozumiejąc, że go się chcą pozbyć. — Zostanę!
Oficer zamienił z kolegami znaczące spojrzenie.
— Uważam to za niemożliwe!
— A ja za nieuniknioną, przykrą konieczność!
— Panie pułkowniku, nie zechcesz chyba gwałcić przepisów!
— Ani zmarznąć na dworze!
— Zniewolisz nas do złożenia raportu!
— Jak się panu podoba!... Zostaję! Do pioruna, wezwano mnie do sztabu cesarskiego nie dlatego, bym się pod płotem z maruderami poniewierał, by mnie lada szyldwach groził aresztowaniem!
— Lecz jest na to biuro kwatermistrzowskie!
— Jutro się do niego zgłoszę!
Oficer podniósł się, odsunął niecierpliwie krzesło i spojrzał groźnie ku Łączyńskiemu.
— Panie pułkowniku! Mam honor wezwać pana do opuszczenia naszego biura!
Łączyńskim przekora wstrząsnęła.
— Bardzo żałuję, lecz stąd się nie mogę ruszyć!
— Narażasz się pan na najprzykrzejsze skutki!
— Niech i tak będzie!
Oficer ze złością osunął się na krzesło, porwał za arkusz papieru.
— Piszę do komendanta warty!
— To już pańska rzecz!
— W ciągu kwadransa odbiorą panu pałasz i odprowadzą na odwach!
— Byle był ogrzany!
Oficer porwał za pióro.
— Pańskie imię i nazwisko?
— Paweł Łączyński!
Oficer poczerwieniał.
— Przepraszam pana...
— Łączyński! — powtórzył pułkownik.
— Brat... pani Walewskiej! — zakrzyknął oficer zrywając się z za stołu.
— To do rzeczy nie należy! — odparł kwaśno Łączyński, którego to ostatnie zapytanie znów dotknęło czegoś.
— Pan pułkownik jedzie z legji północnej, z korpusu generała Dąbrowskiego, wezwany przez rozkaz wysłany przez kurjera cesarskiego! Tak, pan pułkownik Łączyński, brat pani Walewskiej!...
Pułkownik na tę tyradę, wyrzuconą jednym tchem zmarszczył się.
— I cóż stąd?
Oficer zaciągnął guzy munduru adjutanckiego i wybiegł przed stół.
— Panie pułkowniku, niech mam zaszczyt! Flahaut! Adjutant księcia Bergu czasowo przykomenderowany do kancelarji wice-konetabla armji! Niezmiernie miło! Żal mam tylko prawdziwy, iż pan pułkownik nie raczył odrazu wymienić swego nazwiska! Ach, bo my przecież czekamy tu na pana!...
— Na mnie panowie czekają!
— Ależ tak, panie pułkowniku! Kwatera od dwóch dni przygotowana dla pana! Doprawdy nie wiem, jak mam przepraszać! A nawet coś mnie tknęło! Czy pan pułkownik raczy zaszczycić moich kolegów... Panowie Rémusat i Delaunay! Może tymczasem mogę panu służyć czemkolwiek!? Pan pułkownik raczy nie odmówić! Tu, na prawo, mam maleńką ustroń!... Ach papiery!? Nic gwałtownego! Mamy mróz i ciszę głęboką!
Łączyński, zaskoczony tem niespodziewanem rozwiązaniem zatargu, nie umiał nawet sprostać w uprzejmości, a dworskości wytwornemu kapitanowi.
Flahaut zaś, rozumiejąc, że pułkownik może żywić jeszcze jakąś urazę, nie przestawał usprawiedliwiać się, a przesadzać w uprzejmościach.
Pułkownik ani się spostrzegł, gdy Flahaut zasadził go w wygodnym fotelu za suto zastawionym stołem.
— Proszę darować ten obozowy poczęstunek.
— Ależ panie, toż cała uczta!
— Radujemy się, jak się da! Pan pułkownik woli „bordeaux“ czy burgunda?!
— Wszystko jedno, które bliżej!
— W ręce pana pułkownika! Ach, czy się godziło powolnego swego sługę na taką narażać konfuzję!
— Nie wiedziałem, nie przypuszczałem!
— Panie pułkowniku, niema godziny, gdy mówiliśmy o panu z panem Filipem de Ségur! Pan rozumie, maréchal de logis cesarza!
— O mnie panowie mówili?
— Zapewniam pana pułkownika! Spodziewano się pana już wczoraj! Dziś rano cesarz o pana zapytywał!
Łączyński się zmieszał.
— Cesarz o mnie, chyba pan mnie bierze za kogo innego!
— Bezwątpienia, nie! Wszak to pan, panie pułkownika, dzięki fatalności, lata całe czekał na zatwierdzenie nominacji na kapitana!
— Istotnie to ja!
— Jeden dowód więcej, że mam dobre wskazówki!
Łączyński nie wiedział, co odpowiedzieć. Wino, obficie dolewane mu przez Flahaut, a bardziej jeszcze te wiadomości o czekaniu na niego, o dopytywaniu się samego cesarza, w głowie mu mąciły, a nakoniec owo nagłe przejście od zupełnego odosobnienia, którego zaznał przed godziną jeszcze, do sutego przyjęcia, zupełnie go oszołomiło.
Pułkownik przyjmował z jakimś rozmarzonym uśmiechem subtelne komplementy kapitana, czołobitne wynurzenia i powtarzał sobie, że tak musi być widocznie, że wielki los roztwierał przed nim naścieżaj podwoje sławy.
Flahaut tymczasem nie ustawał w zabawianiu pułkownika rozmową.
— Nieznośny jest ten Ostród! Tem nieznośniejszy, że nastąpił po Warszawie! Co za miłe miasto! A kobiety! Nie zdarzyło mi się widzieć naraz takiego doboru piękności! Ilu nas było, każdy zostawił serce w Warszawie! Naturalnie, pani Walewska królowała! Prześliczna kobieta!
Łączyński roześmiał się dobrodusznie.
— I uważa pan, taka sobie „Maryśka“.
Flahaut nie zrozumiał tego skrócenia.
Łączyński pospieszył z objaśnieniem. Kapitan wysłuchał z uwagą pułkownika.
— Niema wątpliwości, siostra musi pana szalenie kochać!
— Z czego pan to wnosi?
Flahaut zaciął się.
— No bo... to bardzo naturalne! Bardzo! Podbiła nas wszystkich! Pan musi znać panią Annę Potocką, małżonkę pana Stanisława?!
— Panią Potocką! Kapitanie!
— Kwaterowaliśmy z marszałkiem Muratem w ich domu! Co za wytworność, jakie wzięcie! Jakiż dowcip! Szaleliśmy — nawet, nawet... jeszcze szalejemy! Mamy nawet pewne skrupuły! Nić nawiązaną została, no, a ten mąż, doprawdy najprzyjemniejszy człowiek pod słońcem! Lecz co robić, co robić! Amicus monsieur Plato sed magis amica madame Plato!
Flahaut roześmiał się, rad ze swego konceptu.
— Kochana, droga Warszawa! Gdyby mi nie dano, było urodzić się w Paryżu, wybrałbym Warszawę!
Kapitan z całym zapałem jął wypominać dni swego pobytu w Warszawie, wyliczać, a przekręcać co najprzedniejsze nazwiska polskie, czem nareszcie zmęczył i siebie Łączyńskiego.
— Więc pan powiada, że kwatera moja jest wyznaczona! — napomknął delikatnie pułkownik.
Flahaut porwał się z miejsca.
— Służę panu! Dałem zlecenie ordynansowi! Niech pan będzie łaskaw! Mantelzaki zaniosą panu!
— Czy daleko?
— Prawie naprzeciwko cesarskiej kwatery! W sąsiedztwie duca Bassano?
— Duca Bassano?
— Tak, pana Mareta! De Ségur będzie żałował, że nie mógł towarzyszyć panu w instalacji! Chociaż w jego imieniu z góry ośmielam się przeprosić pana pułkownika, jeżeliby co nie odpowiadałoby przyzwyczajeniom!...
— Ależ czem sobie zasłużyłem?
— Obowiązek, nic nadto! Proszę tędy!...
Flahaut ruszył przodem.
Po małej chwili, Łączyński znalazł się w zbytkownie urządzonem mieszkanku, ogrzanem, rzęsiście oświetlonem, a zaopatrzonem tak dokładnie, tak wyszukanie, że od łóżka aż do gotowalni niczego tu nie brakło.
— Nie wiem, czy panu tu będzie wygodnie!
— Lecz, kapitanie, parol, że od lat takiej kwatery nie widziałem!
— Podczas wojny musimy wymagania redukować! Proszę, tu, jest salonik do przyjęć, do którego zapraszam się, jeżeli pan pułkownik pozwoli! Tu służbowa izdebka ordynansowa! A tu i sam ordynans!
Pułkownik ze zdumieniem postrzegł wyniosłą postać żołnierza w uniformie strzelców konnych gwardji.
— Jak ci na imię?
— Jakób!
— Więc Jakób, panie pułkowniku! Teraz, pozwolę życzyć panu pułkownikowi dobrej nocy. Nie omieszkam dziś jeszcze zawiadomić pana de Ségur! Kto wie, czy jutro rano nie otrzyma pan wezwania do stawienia się u najjaśniejszego pana!
— Kapitanie! Ja — ja?!
Flahaut uśmiechnął się nieznacznie.
— Cesarz dziś zapytywał! Zresztą pan de Ségur da panu znać zawczasu!
— Ależ ja nawet przystojniejszego munduru nie mam!
Kapitan zafrasował się.
— Więc w takim razie, panie pułkowniku, trzeba go coprędzej kazać zrobić!
— Komu — gdzie!
— Tutaj! Natychmiast! Proszę to mnie zostawić! Byle pan nie odrazu układł się na spoczynek.
Łączyński, zahypnotyzowany do reszty przez kapitana, skinął przyzwalająco głową.
Flahaut zakrzątnął się tak żywo, iż w kilkanaście minut niespełna, w kwaterze pułkownika zjawiło się aż trzech krawców, którzy bez namysłu jęli miarę brać na nowy uniform, krajać przyniesione sukno i ledwie poszczepiane połcie przypasowywać.
Łączyński oczom nie wierzył. Kapitan uważał za właściwe bawić go wciąż jeszcze rozmową.
Po godzinie roboty, najstarszy z majsterków podniósł się, przymierzył ostatni kawał sukna i skłonił się z uszanowaniem.
— Na godzinę szóstą rano będzie gotowy wielki mundur, na ósmą płaszcz, po południu mundur zwykły!
Majsterek, nie czekając na odpowiedź, skinął na towarzyszów i wyszedł z nimi.
Flahaut podniósł się także.
— Więc, panie pułkowniku za obowiązek poczytam sobie być u niego! Ale, mała niedyskrecja, czy pan pozwoli, że ja załatwię rachunek z krawcami, a następnie w wolnym czasie...
— Dziękuję najserdeczniej!
— Bo przecież w naszem życiu bywa rozmaicie!
Łączyński uścisnął serdecznie dłoń kapitana.
— Nie, nie! Jestem przy pieniądzach! Do jutra zatem, do jutra! Ale, powiedz mi, kapitanie, czemu mam przypisać to zajęcie się mną, tę pamięć o mnie!... Mówmy szczerze, te zaszczyty poprostu!
Flahaut zakłopotał się.
— Panie pułkowniku, nic nad prosty obowiązek, należne mu uszanowanie, a jeżeli pan za śmiałość nie poczyta, obecnie już i nie kłamana sympatja dla jego osoby.
Flahaut pożegnał Łączyńskiego. Pułkownik odprawił ordynansa, nie chcąc, aby był świadkiem rozkładania chudych mantelzaków i rzucił się w ubraniu na kanapę, aby myśli zebrać. Lecz trudne to było zadanie. To co przez ostatnie parę godzin zaznał, przez co przeszedł, co przez te dni kilka przeżył, zrujnowało w nim cały wewnętrzny ład wyobrażeń! Toć teraz już wątpić nie mógł, że personatem został! Personatem, bezwątpienia i nie dla tych epoletów pułkownikowskich, ani legji, ale dla swego własnego imienia, dla tego, że poprostu jest Łączyńskim!
Cesarz o niego zapytywał! Jutro będzie u cesarza! Pan Filip de Ségur złoży mu wizytę!... A potem?! Potem — może mu dadzą pułk, może jakąś misję! Może brygadę całą?! A może śni mu się, może mara go morzy? Czy przypadkiem nie usnął tam, pod murem?! Nie! Ogień trzaska na kominku, pryska raz po raz skrami! Ma zielone języki — jesion! Jesionowe polana muszą się palić! Co powie cesarzowi? Czy poradzi! Prawda, ma za sobą papiery i Dąbrowskiego i tamte, od chłopa, te straszne, okrutne, nieubłagane! Odda Napoleonowi.
Cesarz! Niech co chcą mówią, a przecież cesarz o nim pamiętał! Sam się pytał! Może coś słyszał o Łączyńskim jeszcze pod Hohenlinden! I teraz tylko sobie przypomniał! Boże! Czy mu potrafi odsłużyć to wywyższenie, czy zdoła za niego umrzeć! O, boć sztuka w tem właśnie! Ileż razy Kniaziewicz powtarzał w legji: — Naucz się, bratku, zdychać rzetelnie, a nie jak mucha, nie jak komar! — Gdyby mu dano pułk! Gdyby gdzie niezdobyta pozycja, za karabin samby wziął, jak nieboszczyk Liberacki, na żołnierzyby zakrzyknął, jak Jabłonowski, i rzuciłby się na bagnety, na kule, na śmierć i tak niechby go żelazo na strzępy darło, niechby zeń cała krew spłynęła, niechby padł pod sztandarem wzniesionym, a łopoczącym ponad redutą! Niechby okrzyk zwycięstwa był ostatniem jego tchnieniem, a imię cesarza ostatnim tego okrzyku wyrazem.
Tak roił Łączyński.
Jeszcze przed rozświtem stawili się krawcy. Pułkownik z dziecinnem upodobaniem poddał się majsterkom. A gdy nakoniec po zadaniu uniformowi pułkownickiemu ostatnich ukłóć igły, Łączyński spojrzał w zwierciadło, aż się zarumienił, takim się samemu sobie wydał wykwintnisiem sztabowym. Szła mu ta krwawa czerwień do jasno jedwabistych wąsów, do twarzy zciemniałej w życiu obozowem, do czoła białego, do oczu wyrazistych. Złote bramowania i hafty skrzyły się, — białe kaźmirkowe spodnie odcinały wykrój — buty ze sztylpami, stosowany kapelusz z kokardą i szpadą dopełniały umundurowania.
Jeszcze się dość nie napatrzył samemu sobie pułkownik, gdy już doń wpadł kapitan Flahaut, zapowiadając pana Filipa de Ségur i zaznaczając, że bezzwłocznie po posłuchaniu u cesarza powinien zameldować się marszałkowi Berthiér, gdyż inaczej ten ostatni czułby się dotknięty.
Pułkownik aż się roześmiał na tę uwagę.
— Panie kapitanie, bądź pan ze mną szczerym!
— Za obowiązek sobie poczytuję!
— Więc cóż ja, Łączyński, znaczyć mogę dla marszałka?
Flahaut odchrząknął ze skupieniem.
— Właśnie, panie pułkowniku... znaczy pan już wiele, a może wkrótce, bardzo, ale to bardzo wiele, Ach! Zdaje się, że pan de Ségur.
Łączyński pospieszył na przywitanie. Pan Filip de Ségur, z całą właściwą mu dworskością, rzucił pułkownikowi kilka komplementów, wspomniał delikatnie Walewskę i półurzędownie wezwał pułkownika do stawienia się w antykamerze cesarskiej.
— Lecz doprawdy, czy nie naprzykrzę się najjaśniejszemu panu?
— Już jest uwiadomiony o pańskiem przybyciu! Zresztą złoży pan raport generała Dąbrowskiego!
Pan de Ségur po tem oświadczeniu pożegnał pułkownika.
Łączyński był tak wzruszony wiadomością, że za godzinę już stanie przez obliczem cesarskiem, iż nawet lęku swego nie umiał ukryć przed panem Flahaut. Kapitan z poczuciem wyrozumienia dodawał otuchy pułkownikowi.
— Doprawdy, przekona się pan, że niema w tem nic nadzwyczajnego! Szczególniej dla pana, który masz niemal zapewnione jak najlepsze przyjęcie!
— Jak mówić? Jak odpowiadać nareszcie?
— Tak jak ze mną, z dodatkiem: sire!
— Panu łatwo może, lecz przecież, pan czuje, francuskim władam niewprawnie! Raz po raz muszę pana zapytywać!
— Nic, nic! Byle śmiało, byle odpowiadać natychmiast, bez ociągania! Nawet głupstwo płazem ujdzie! Gorzej z Berthiérem, ten dopiero cedzić umie, albo taki książę Benewentu! Ani się spostrzeżesz, jak cię zbije, zmiesza! Zresztą nasz mały kapral nie przestał być generałem!
Słowa kapitana dodały otuchy Łączyńskiemu, choć nie na długo, bo gdy wkrótce znalazł się w poczekalni cesarskiej, wypełnionej po brzegi najświetniejszymi mundurami, gdy usłyszał wywoływane przez adjutantów nazwiska generałów, marszałków nawet, gdy wreszcie spostrzegł, z jak rozmaitem wrażeniem przestępowano próg, wiodący do gabinetu cesarskiego, a z jakimi wypiekami wracano z posłuchania, znów pułkownikowi poprzednie wróciły obawy. Nadomiar, czy to ze względu na szerokie widocznie stosunki pana Flahaut, czy wprost dla niezrozumiałej mu uprzejmości, co chwila spotykał Łączyńskiego zaszczyt poznawania kogoś, co chwila ktoś inny dłoń mu ściskał, a zasypywał bądź komplementami, bądź narzucał swoją przyjaźń. Nicby w tem nie było dla pułkownika dziwnego, ani nic kłopotliwego, gdyby nie nazwiska, wymawiane przy prezentacji, nazwiska, z których większość znał, a które były dlań zawsze nie tylko częścią majestatu, lecz i bodaj osoby Napoleona. Nadto, dookoła, wśród panującego szmeru stłumionych rozmów, po kilkakroć uszu pułkownika doszło głośniej wymówione nazwisko zamężnej siostry, po kilkakroć zauważył, iż ku niemu wskazują, że jemu się bacznie przyglądają. Jużci była to ciekawość prosta, łatwo usprawiedliwiona wywyższeniem nagłem, jednak, Łączyński sam nie wiedział dlaczego, a dałby wiele, gdyby nie wymieniano tu jego drogiej Maryśki.
Monsieur le colonel Paul de Lasinsky! — przeczytał z listy adjutant u progu cesarskiego.
Flahaut trącił lekko Łączyńskiego.
— Panie pułkowniku, to pana proszą!
— Mnie?
— Z pewnością!
Łączyński pobladł lekko, poprawił nieznacznie pendent i skierował się ku drzwiom gabinetu. Zebrani w antykamerze rozstąpili się z uszanowaniem, adjutant roztworzył drzwi i szepnął cicho.
— Na prawo.
Pułkownik znalazł się w małym pokoju przejściowym, poza którym, po stronie prawej, znajdował się właściwy gabinet.
Łączyński postąpił kilka kroków i stanął jak wryty: poprzez otwarte drzwi spostrzegł siedzącego przy biurku cesarza.
Napoleon podniósł nieznacznie głowę.
— Bliżej!
Pułkownik stanął przed biurkiem i wyprężył się, jak struna.
— Jesteś Łączyński?
— Tak jest, sire!
Cesarz podniósł się, przeszedł parę razy pokój i rzekł nawpół do siebie.
— Łączyński! Bardzo dobrze! Bardzo dobrze! Zaczem przystanął raptownie i zagadnął.
Cóż mi powiesz?!
— Mam zaszczyt najpokorniej podziękować...
Napoleon machnął niecierpliwie ręką i przerwał Łączyńskiemu.
— Wracasz z korpusu Dąbrowskiego?!
— Mam raport!
— Więc czegóż go nie dajesz?!
Pułkownik zdetonowany tą prostą uwagą, ledwie że zdołał drżącemi rękoma wyciągnąć z zanadrza pismo Dąbrowskiego i podać cesarzowi.
Napoleon rozwinął papiery i jął je przebiegać szybko oczyma.
— Niedostatek! Brak amunicji! Zdaje mu się, że mnie jest lepiej! Ranny!
— Tak jest, sire!
Cesarz rzucił na pułkownika bystre spojrzenie, jakby chciał mu powiedzieć, że nie żądał odpowiedzi.
— Proponuje Gielguda! Musi mu ufać! Ale się spisał! Hm — hm! Dobrze — wybornie! Jedyny człowiek między wami wszystkimi! Rozumiem! On i Wybicki! Powinni się byli Francuzami urodzić!... Patrzaj! Toż i o tobie pisze! Wybornie! Tego mi właśnie brakło! Zuch z ciebie! Bardzo się cieszę, że zasłużyłeś się w porę!
— Radbym lepiej!
— Co?! Aha! Dobrze! Jestem kontent z ciebie! Zostaniesz przy mnie.
Napoleon urwał nagle, zasunął rękę za mundur, zatrzymał się przed oknem i zamyślił się.
Łączyński stał wciąż wyprostowany jak struna, nie rozumiejąc, czy posłuchanie zostało skończone, czy nie.
Po chwili milczenia cesarz odwrócił się i jakby przypominając sobie dopiero pułkownika, zapytał raptownie.
— A — Łączyński! I cóż mi więcej powiesz?
Pułkownik poczerwieniał, daremnie szukając przystojnej odpowiedzi.
Cesarz tymczasem przeszedł się znów po komnacie, zażył tabaki i ozwał się.
— Zimno — mróz! Kraj biedny! Co?!
— Wyniszczony wojną, sire!
— Bezładem, próżniactwem, niedołęstwem! A tobie zdaje się inaczej?!
Łączyński znów stropił się.
— Mów! Czemu nie mówisz?!
— Najjaśniejszy panie! — zaczął zdławionym głosem pułkownik, lecz zanim ponownie zaczerpnąć zdołał powietrza, do komnaty wpadł jak wichura generał Dorsenne.
Cesarz na widok wzburzonej twarzy generała poruszył się niecierpliwie i rzucił przez zęby.
— Czego?!
Sire! Gwardja wypowiedziała posłuszeństwo!
— Co?!
— Tak, sire! Bunt! Stanęła pod bronią, nie słucha rozkazów!
Cesarz roześmiał się sucho.
— Dorsenne, oszalałeś!
Generał dźwignął rozpaczliwie ramionami i rzekł z wybuchem.
— Bodajbym oszalał raczej, zanim tu przybył z tą wieścią!...
— Powiadaj — cóż?
— Od bitwy iławskiej były szemrania! Zbierało się, czyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy! Dziś rano zażądano chleba!...
Dorsenne odetchnął ciężko i głos zniżył.
— Zaalarmowałem wszystkich oficerów, złożyłem raport Marszałkowi Berthiér, marszałek ruszył natychmiast! Przemówił! Zaklinaliśmy wszyscy!... Błagaliśmy! Groziliśmy zdziesiątkowaniem! Napróżno! Grenadjerzy piesi dali hasło do wystąpienia... Ani na włos żądań cofnąć nie chcą!
— Jakich żądań?
— Domagają się albo marszu powrotnego do Francji... albo...
— Albo?!
— Albo chleba!
— I wy cóż na to?!
Dorsenne strzepnął rękoma.
Sire, oddziały furażerów powróciły dziś z próżnemi rękoma!
— I czegóż tak późno przychodzisz?
— Najjaśniejszy panie, pragnęliśmy ukryć przed tobą krnąbrność, pragnęliśmy ocalić w twoich oczach honor gwardji! Boć to gwardja, sire!
Dorsenne umilkł. Przez chwilę słychać było w komnacie tylko ciężki oddech generała i głuchy charkot, rozsadzający mu piersi. Łączyński stał, jak wryty, ledwie mózgiem ogarniając grozę hiobowej wieści.
— Możesz odejść, Dorsenne! — rzekł nagle Napoleon głosem nie zdradzającym żadnego wzruszenia.
Generał podniósł ku cesarzowi krwią nabiegłe oczy, uszom własnym nie wierząc.
— Zaraz do was przyjadę — dodał Bonaparte.
Dorsenne zatoczył się, zadzwonił ostrogami w niezgrabnym ukłonie i ze ślepem posłuszeństwem, które zdało się każdym jego ruchem kierować, wyszedł z komnaty.
Cesarz spoglądał przez chwilę ku drzwiom, które się za generałem zamknęły, zaczem spojrzał ku stolikowi, na którym leżała szpada i kapelusz stosowany, i rzekł spokojnie do Łączyńskiego.
— Podaj mi szpadę!
Pułkownik pospieszył spełnić rozkaz.
— Kapelusz! Rękawiczki! — rozkazywał dalej Napoleon.
Cesarz zasunął szpadę, nacisnął kapelusz i jął wdziewać rękawiczki.
Łączyński z zapartym oddechem każdy ruch Napoleona śledził. W oczach mu się mroczyło od ponurych domysłów, które wrzały mu pod czaszką, szarpały jego sercem, a przejmowały najstraszniejszemi przeczuciami.
Tam bunt! Bunt rozszalały, nieokiełznany, który już potargał więzy subordynacji, który marszałkowi śmiał stawić czoło! A tu, on, cesarz, chce do niego jechać, chce dobrowolnie wpaść między zdemoralizowane szeregi żołnierzy?!...
Napoleon zapiął ostatni guzik rękawiczki i pewnym krokiem jął zmierzać ku wyjściu. Pod Łączyńskim nogi się ugięły, krew trysnęła mu do twarzy.
— Najjaśniejszy panie! — zawołał drżącym głosem pułkownik.
Cesarz obrócił się zdziwiony.
Łączyński padł do nóg Napoleonowi.
— Najjaśniejszy panie! Ty nie możesz tam jechać! Tam bunt! Nie jedź, sire! Jam szalony! Tę jedyną wyświadcz mi łaskę! Weź ze mnie epolety, odbierz krzyż, — a zostań!
Napoleon położył rękę na ramieniu Łączyńskiemu.
— Tak, ty masz też same piękne, dobre oczy! Nie zapomnę ci tych słów! Wstań! Chcesz, abym się bał moich dzieciaków?! No! Wstawaj! Pojedziesz ze mną! Dalej!
Cesarz szybko wyszedł z antykamery, pułkownik podążył za nim.
Napoleon rzucił rozkaz mamelukowi, ten wybiegł na ganek i skinął na masztalerzy.
Podprowadzono konie. Mameluk podał płaszcz cesarzowi. Napoleon dźwignął się na siodło.
Łączyński bez pytania wskoczył na najbliższego konia. Chmara oficerów rzuciła się do koni.
Cesarz ani się nie obejrzał na adjutantów, uderzył konia szpicrózgą i wyciągniętym kłusem ruszył na przedmieście Ostródy.
Na przedmieściu tem wrzał bunt, bunt gwardji, bunt straszny! Ci, co zaledwie przed dwoma tygodniami podczas śnieżnej zamieci szli na oślep własnemi ciałami armaty zagważdżać, ci, którzy lata całe straciwszy na marszach bojowych, bez wojny nie rozumieli życia, którym kula była drużką nierozdzielną, karabin serdecznym towarzyszem, najmilszym całego dobytku sprzętem, a ładownica droższą od torby z sucharami, od mieszka, wypełnionego żołdem, wypowiedzieli posłuszeństwo.
Dawni żołnierze Hocha, Klebera i Jouberta, towarzysze linjowi Lefebvra, Bernadottego, Lannes’a, Davousta i Neya, kanonierzy, pamiętający chudego kapitana z Tulonu, piechurzy, noszący na rękawach tyle szewronów, ile stopni miał do przebycia Bonaparte do tronu, ludzie ze stali, — bastjon, plujący krwią, bluzgający miazgą, a twardszy od opoki, — szaleńcy, których całą dumą był krzyż, całem szczęściem uśmiech cesarza, całem pragnieniem walczyć zań i zań konać, — czoło armji, przedmurze orłów napoleońskich, chwała Francji, — kolebka bohaterów, piastunka bonapartowych gwiazd, bonapartowych marszałków duków i królów, — gniazdo istot bezgranicznego poświęcenia się dla jednostki, — tłum ślepców, dla których jedynem słońcem był Napoleon, — gromada zaprawiona do pięcia się na Alpy, padania na piaskach Sahary, szamotania z morskiemi falami, gromada zaklęta w nieubłaganie wytrzymałą machinę, — ta gromada wypowiedziała posłuszeństwo!
Na podmiejskim polu Ostródy, kędy rozpłaszczone szerokie obozowisko słało ubogie dymy ognisk, tam stało zwarte, skotłowane mrowie ludzkie, tam gwardje w bezładnych kupach, z bronią w ręku, rozprawiały. Tam coraz groźniejszym pomrukiem odpowiadano na wezwanie dowódzców, tam gwizdem odprawiano nawet Berthiéra.
Nic tu nie znaczyły szumne nawoływania, nic porywające słowa, mówiące o Lodi, Abukir, Austerlitz, Arcôl! Szalone poczucie krzywdy, tęsknota za ojczyzną, brak porywającego celu dla dalszego wojowania, a w ostatku nędza — targnęła karnością i uniosła ją na spienionym nurcie.
— Dosyć wojny! Do Francji chcemy! Do Francji! — huczały gwardje.
— Żołnierze! Jakże bez wawrzynu wracać będziecie?! — napominał w gromadce strzelców konnych młody kapitan.
— Wolimy je znaleźć w gorącej zupie! — odparł śmiało stary wachmistrz.
— Wiwat!... Do zupy z wawrzynami! Prowadźcie nas do Francji! — huknęli strzelcy.
— Sami pójdziemy! — warknęli z boku grenadjerzy piesi.
— Pojedziemy! — poprawili grenadjerzy konni.
— Albo niech da „kleba“! — wrzasnął jakiś bas w dragońskim kasku.
Kleba!Kleba! — zagrzmiały gwardje, podchwytując z zapałem znany im wyraz.
— Cała dywizja ruszyła na furaże! — tłumaczył inny oficer strzelcom pieszym.
— Cicho tam! Patrzcie go! Sztabowczyk! Lala najedzona! Precz!
Oficer ustąpił pospiesznie!
— Wracamy i koniec!
— Niech żyje Francja! Niech żyje „kleba“!
— Wiwat!
Płomień buntu z sekundy na sekundę rósł. Już pułki zmieszały się z sobą, już bermyca bratała się z kaskiem, kask z czapą, czapa próbowała znajomości z zawojem mameluka, już ponad mrowie żołnierzy wychylać się zaczęły marsowe oblicza co tęższych, a pewniejszych siebie.
— Vraincourt niech mówi! — wołali grenadjerzy. — Hej! Posłuchajcie Vraincourta!
— Czarny Michał niech radzi! Gdzie Czarny Michał?! — dowodzili dragoni.
Zdemoralizowane szeregi już szukały sobie właściwych dowódzców. Ostatni oficerowie znikli, uchodzili, rozumiejąc, że tu już nie słowa, lecz armaty i krwawa dziesięcina ofiar są potrzebne.
Lada oka mgnienie, a gwardja miała przejść od protestu, od pogróżek do czynów, lada chwila miała się narodzić wywrotowa myśl, inicjatywa drogi do buntu, gdy naraz tłum zakołysał się nerwowo.
— Mały kapral jedzie! — ozwały się liczne głosy.
— Niech jedzie — i jemu powiemy!
— Niech wie — kusajda!
— Dosyć hecy!
— Na księżycby chciał wleźć!
— Kurdupel!
— Jak to śmiga!
— Będzie o ambicji gadał!
— Stare bajdy! Niech da najpierw „kleba“.
— Trzymać się ostro!
— Nie ugryzie — smyk!
— Ciekawe, co powie?!
— Zakrzyczeć go!
— Poco! Może się wygadać ostatni raz!
— Hej tam! Macie go!
Zaledwie wszyscy żołnierze zdołali dojrzeć nadjeżdżającego cesarza, ten w pełnym galopie wpadł między zbuntowany tłum, mając za sobą ledwie jednego Łączyńskiego.
Gwardje umilkły raptownie.
Bonaparte osadził konia, powiódł okiem dookoła i zawołał gromko.
— Cóż wy tu, smarkacze, za grymasy stroicie?
Zbuntowani spojrzeli po sobie. Odezwanie się cesarza przeszło ich pojęcie, osłupiło, zmieszało.
Wtem ktoś z krańca pisnął.
Kleba!
Kleba! Papa — kleba! — huknął w ślad za tym głosem tłum żołnierzy.
Bonaparte roześmiał się, spojrzał pogodnie ku zbuntowanym i uderzył zlekka szpicrutą po koniu.
— „Kleba?!“ Eh bien — „niema!“ — ozwał się cesarz i zawrócił konia ku miastu.
Śmiertelna cisza zaległa wśród zbuntowanych, aż naraz sześć tysięcy piersi drgnęło, sześć tysięcy twarzy trysnęło rozradowaniem, sześć tysięcy czap, kasków, bermyc i zawojów uniosło się ponad głowami zdemoralizowanych, sześć tysięcy głosów uderzyło całą pełnią rozradowania, zadowolenia, szczęścia!
Vive l’empereur! — Niech żyje mały kapral!
— Z nim i za nim! — Vive l’empereur! — Do obozu! Na miejsca!
Zawołania te biegły za cesarzem, póki nie zniknął na zakręcie drogi.
Gwardje wracały powoli do obozu, gawędząc, żartując, a pilnie salutując napotykanych oficerów.
Na miejscu buntu pozostali tylko dwaj niedoszli przywódcy: Vraincourt — grenadjer i Czarny Michał — dragon.
Aż Vraincourt spojrzał z pod oka na Michała, a Michał na Vraincourta — wreszcie westchnął Vraincourt, westchnął i Czarny Michał.
— Cóż ty?! — bąknął Michał.
Vraincourt machnął ręką i bermycę na oczy nasunął.
— Powiedział!
— Bodaj go!
— Aż człeka!... Co?!
— Nie gadaj, bo mnie tu!...
— Pyskowaliśmy!
— Tfy! Jakby można było bez niego!
— Trzeba do audytora!
— Niech zaraz rozstrzelają!
— Muszą!
— Idźmy!
— Michał — jak on to powiedział?!
— „Cóż, wy smarkacze“?
— A myśmy chcieli do Francji, jakby można bez niego!
— Łby takie dwa zakute!
— Nikczemne!
— Vraincourt!
— Hę?
— Myślę, że tego rozstrzelania za to szelmostwo będzie mało!
— Pewnie — powinniśmy dyndać!
— I to bez sądu!
— Trzeba się rzetelnie oskarżyć!
Bunt był skończony.
Cesarz wracał do kwatery spokojny, zadumany — nie zważając na pełne entuzjastycznego zdumienia twarze świty. Za cesarzem jechał Łączyński, jechał wpatrzony w siwy płaszcz cesarski, nic krom niego dokoła siebie nie widząc.
Przed samą główną kwaterą Napoleon obrócił się nieznacznie i skinął pułkownikowi. Łączyński wysunął się z koniem.
— Jestem bardzo kontent z pana. Jestem podwójnie kontent, bo przekonałem się, żeś naprawdę wart był awansu!
Sire!
— Będziesz meldował się i na popołudniowych przyjęciach! Albo nie! Będziesz z de Ségurem!
Łączyński nie zdążył podziękować za te łaskawe słowa, bo cesarz szarpnął cuglami i wjechał na podwórze przed kwaterą, gdzie zeskoczywszy z konia znikł we drzwiach.
Łączyński, idąc za przykładem świty, oddał wierzchowca masztelarzowi, zaczem, myślał do kwatery podążyć i u pana Flahaut się poradzić, gdzie i u kogo do służbowych obowiązków się zameldować. Lecz niespodziewanie pan Flahaut niby z pod ziemi wyrósł przed pułkownikiem.
— Właśnie pana szukałem!
— Było to moim obowiązkiem, panie pułkowniku. Widzi pan — co?! I cóż pan myśli? On jeden tylko umie ich brać! Prawda?
— Do tej chwili nie mogę otrząsnąć się z wrażenia!
— Mamy tu codzień coś nowego? Co tam gwardja! My wszyscy!... Nie wiem, czyby się trzech takich znalazło, którzy nie daliby się jednem słowem cesarza ubezwładnić! Czarownik! Co?!... Ale, panie pułkowniku, duc Bassano zapytywał o pana! Możeby pan pułkownik raczył do antykamery cesarskiej?
— Ależ ja tam nie mam...
— Właśnie dlatego, że pan niema ani audjencji, ani żadnego raportu! Odetchnie pan swobodniej? Jest to nasz punkt zborny, źródło wiadomości, rodzaj klubu! Dziś nawet spodziewamy się rozstrzygnięcia ciekawej bardzo sprawy Augereau! Marszałek jest w niełasce! Korpus jego po Iławie kazał cesarz znieść, a pułki rozdzielić między inne korpusy. Niewiele z tych pułków było do dzielenia. Zresztą, byłoby niepowetowaną krzywdą dla nas, gdyby pan pułkownik nie chciał z nami, boć jako bohater dnia!...
— Żartujesz, kapitanie!
— Tak jest, z pewnością! Przekonasz się pan sam!
Flahaut miał słuszność, bo zaledwie Łączyński przestąpił próg cesarskiej kwatery, powitał go przeciągły szmer głosów, wymawiających, a właściwie przekręcających rozmaicie nazwisko pułkownika. A w ślad za tym szmerem wyciągnęły się ku niemu ręce do uścisku, jęły się sypać pełne ugrzecznienia wyrazy.
Pułkownik z trudnością mógł sprostać tym uprzejmościom.
Baczny atoli Flahaut czuwał nad pułkownikiem, wyręczał go i z całą swobodą i pewnością siebie odgrywał rolę nie tylko przewodnika Łączyńskiego, lecz nawet akcentował swój stosunek przyjacielski, czem nie mało imponował obecnym.
Łączyński więc raz po raz dowiadywał się, że jest oficerem niezmiernych zasług, że taki i taki generał oddawna szukał już sposobności, aby z nim zawrzeć znajomość, że nazwisko jego nikomu nie było obcem, że wogóle jego zdanie ma wagę nawet w sprawach, o których nie ma wyobrażenia, że nakoniec jest personatem nielada...
Wśród tego potoku słów, mącących Łączyńskiemu prawidłowy tok myśli, zaskoczył go znów baczny, a czujny kapitan Flahaut.
— Panie pułkowniku, książę Bassano pragnie z panem pomówić!
— Książę Bassano?!
— Jeśli pan łaskaw, na lewo, do gabinetu!
Łączyński ani się spostrzegł, gdy ręka jego spoczęła w uścisku potężnego pana Mareta.
— Jesteś pan moim sąsiadem! — rzekł z prostotą książę. — Lecz ku wielkiemu żalowi za godzinę wyjeżdżam stąd, obawiałem się więc stracić okazji poznania pana! Stąd śmiałość trudzenia go!
— Mości książę, zaszczyt dla mnie!
— Panie pułkowniku, mogę powinszować! Cesarz tak serdecznie odzywał się przed chwilą o panu!... Jestem przekonany, że odtąd będziemy się widywali bardzo często, bardzo często! Będę rad niezmiernie, jeżeli pan mi pozwoli usłużyć mu czemkolwiek!
— Dobroć...
— Nie mów tak do mnie, pułkowniku! Jestem przyjacielem Wybickiego, musisz go pan znać!
— Widywałem go dawniej w legji, lecz dzieliła nas taka przepaść nierównego stanowiska...
— Rozumiem, ale przepaście takie czasem nikną!... Jadę dziś do Warszawy. Mam nadzieję spotkania się z panem wkrótce! Ale może pan ma co do Warszawy?! Może listy?!
— Nie śmiałbym!
Bassano uśmiechnął się dobrodusznie.
— Cóż znowu, pułkowniku, toć mamy obowiązek dopomagania sobie! Uczynisz mi prawdziwą przyjemność, dając mi jakoweś zlecenie! A nie lekceważ ofiary, boć to kawał drogi i trudności wielkie!
— Mości książę, doprawdy, gdybym nie nadużył...
— Dalej, dalej, pułkowniku! Bez ceremonji! Wszystko, co zażądasz!
— Mości książę, mam siostrę, która bodaj że bawi w Warszawie! Więc chciałbym list do niej przesłać!
— Pan ma dwie siostry? — poprawił Bassano.
— Tak, mości książę, lecz chcę do starszej, do zamężnej...
— Do pani Walewskiej?
— Książę ją zna?!
— A, mój pułkowniku, jakżebym jej nie miał znać! Czy byłoby to możliwem?
— Gdybym zatem ważył się prosić o przesłanie listu...
Bassano spojrzał ze zdumieniem na Łączyńskiego.
— Listu do Warszawy, do pani Walewskiej! Do Warszawy?
— Tak mości książę, ale gdyby to miało trudzić...
— Ach nie! Tylko pan sądzi, że pani Walewska jest w Warszawie?
— Bezwątpienia!
— Hm! W takim razie! Owszem! W każdym razie może pan być pewnym, że list dojdzie do jej rąk! Za godzinę przyślę do pana mego służącego.
Łączyński podziękował gorąco księciu i, pożegnawszy się z panem Flahaut, powrócił do swojej kwatery, aby nie zaniechać sposobności i z drogą Maryśką podzielić się nowinami o awansie niespodziewanym, o pobycie swoim w Ostródzie, o rozmowie i o całym przewrocie, zaszłym w biednem życiu porucznika-legjonisty.
Zaledwie pułkownik pisanie do siostry skleił, a służącemu księcia Bassano doręczył, już kapitan Flahaut zjawił się u niego z przypomnieniem o należnej wizycie marszałkowi Berthiér.
Wymówić się było niepodobieństwem ani od zaszczytu służbowego prezentacji u wicekonetabla, ani od całego szeregu nie mniej uroczystych wizyt.
Łączyński poddawał się bez oporu wszystkim wskazówkom kapitana, a gdy nakoniec pod wieczór wracał ze swoim przewodnikiem zmęczony, oszołomiony do swej kwatery, jął mu rękę ściskać a dziękować za trud i kłopot poczyniony.
Flahaut przerwał podziękowanie skromną uwagą.
— Panie pułkowniku, toć nie warto wspominać o takiej drobnostce!
— A nie, za pozwoleniem! Uważam się bezwzględnie za pańskiego dłużnika.
— Nic łatwiejszego w takim razie, jak jednem słowem ze mną się skwitować!
— Proszę, kapitanie, co tylko w mojej mocy!
— Otóż, gdyby pan zechciał wyrobić mi przeniesienie do głównego sztabu wraz z urlopem do Paryża!
Łączyński aż przystanął ze zdziwienia.
— Pozwól, panie kapitanie, lecz nie rozumiem!
— Jest to cała historja! Adjutantowanie księciu Bergu dokuczyło mi do żywego! Nie wiem, czy go pan zna bliżej...
— Cóż znowu!
— Bywa nieciekawy! Fantastyk, zarozumialec, krótko mówiąc, służba u niego do przyjemnych nie należy! Znosiłem ją dotąd, obecnie jednak naraziłem mu się!
— Marszałkowi!?
— Muratowi! — dodał spokojnie Flahaut. — Rzecz poszła o mundur! Poprostu marszałek postanowił nas przebrać w nową liberję, któraby odpowiadała jego dziwacznemu strojowi i stanowiła odpowiednie tło dla kapelusza ze strusiemi piórami i błękitnego płaszczyka! Otóż namówiłem kolegów do oporu. Wczoraj odebrałem wiadomość, że zdradzono mnie przed księciem; nic mi innego nie pozostaje, jak czem prędzej albo wyjednać sobie inną nominację, albo podać się do dymisji! A że równocześnie sprawy rodzinne wzywają mnie do Paryża, chcę przeniesienie połączyć z urlopem! Powiem panu już całą prawdę. Generał Hervé obiecał mi przez Davousta wyrobić bodaj urlop do Warszawy, a tem samem przejście pod jego komendę, bo Davoust obejmie dowództwo nad Wisłą, wiem z pewnoścą, ale Davoust odmówił! Drą koty z Muratem i unikają się poprostu! To i wszystko!
— Kapitanie, wchodzę w położenie, lecz cóż ja mogę! Skąd ja?!
— Jeżeli oddanie tej przysługi miałoby trudzić pana pułkownika! — odrzekł urażonym tonem Flahaut.
Łączyński parsknął serdecznym śmiechem.
— Kapitanie! Daruj, ja za żart to biorę! Radbym z duszy, z serca, lecz cóż ja znaczę!? Ani znajomości po temu, ani wpływów!
— Pan pułkownik może to z łatwością uczynić!
— Jak!? Powiedz.
— Jutro, przy spotkaniu z marszałkiem Berthiér, kiedy nawiąże z panem rozmowę, powiedz mu o mnie dwa słowa!
— Gdzież go spotkam!?
— W poczekalni cesarskiej! Berthiér sam pana zagadnie! Musi zagadnąć!
— Owszem! Moja ręka, powiem, lecz za skutek odpowiedzialności nie biorę!
— Jestem pewny powodzenia i zgóry dziękuję! Jak największą wdzięczność żywię dla pana pułkownika. Oto i jego kwatera! Mam zaszczyt pożegnać...
Łączyński zafrasował się nagle.
— Panie kapitanie, czy mogę pana prosić o chwilkę rozmowy u mnie?
— Z całą gotowością.
Pułkownik wprowadził kapitana do swojej kwatery, i tam, usadowiwszy się z nim przy kominku i poczęstowawszy fajką, pozwolił panu Flahaut wygadać najpierw wszystkie zasłyszane plotki obozowe, zaczem ozwał się raptownie.
— A teraz przysługa za przysługę!
— Zawsze na pańskie rozkazy!
— Jesteś pan człowiekiem honoru! Zapomnij o różnicy stopnia i bądź mi pan towarzyszem, przyjacielem!
— Pułkowniku, — dzień dzisiejszy...
— I powiedz mi otwarcie, co ja znaczę tu właściwie?!
— Bardzo wiele! — przyznał pospiesznie Flahaut.
— Nic mi to nie mówi! Będę szczerym! Cztery dni temu byłem porucznikiem, który daremnie śnił o szlufach kapitańskich, dla którego pan stanowiłeś nie tylko władzę, ale i autorytet; byłem porucznikiem, który w rezultacie nic nadzwyczajnego nie zdziałał, żadnych zasług nie położył...
— Protestuję, stanowczo!
Łączyński zasępił się.
— Kapitanie, prosiłem o szczerość! Podoba ci się uważać, iż legja włoska nie miała powodu mnie się wstydzić, bez skromności, — godzę się... Ale wszystko razem, nie rozwiązuje zagadki, dlaczego mnie tu uważacie za personata, czemu zawdzięczam to wywyższenie mnie, wyróżnianie!?
Flahaut nie mógł ukryć zakłopotania.
— Panie pułkowniku, toż naturalnie! Cesarzowi się podobało. Okoliczności się tak złożyły...
— Nic mi nie wyjaśnia...
— Los, panie pułkowniku! Cesarz nie mógł inaczej! A następnie...
— Są lepsi, starsi, godniejsi...
— A nie, stanowczo nie!
Łączyński nacierał coraz żywiej, kapitan coraz bardziej wymijające dawał odpowiedzi. Pułkownik aż wpadł w rozdrażnienie.
— Kapitanie, na honor cię zaklinam! Ze słów twoich wnoszę, że wiesz coś, a chyba pojmujesz moją ciekawość, obowiązek mojej ciekawości!
Flahaut czoło zmarszczył.
— Panie pułkowniku, nietylko szacunek dla stopnia twego żywię, lecz cześć dla człowieka!... Mało co wiem...
— Powtórz więc! Muszę znać całą prawdę! Skąd się wzięła moja nominacja!? Mówiono o niej niezawodnie! Toż sam przekonałem się, jak dalece tu znają każdego! Cesarz chciał mieć kogoś z moich ziomków przy sobie, dlaczego wybór padł na mnie!?
— Ach, cóż w tem dziwnego! — podchwycił skwapliwie kapitan. — Poprostu ktoś, bez pańskiej wiedzy, oddał panu tęż samą usługę, o jaką, naprzykład, ja prosiłem pana! Wystarczyło wspomnieć cesarzowi w stosownej chwili! A potem...
— Cóż potem!?
— Reszta zależała od pana. Dziś rano można było wątpić, czy pan zdoła utrzymać, się na powierzchni! Z cesarzem bywa ciężko! Nigdy się nie da obliczyć; pan miał szczęście podbić go od razu! Posłuchanie zdecydowało! Jest pan wciągniętym na listę dworu, już nawet nie sztabu, widziałem na własne oczy! No a ten, kto stoi tak blisko osoby cesarza, tego się tu nawet boją!
Łączyńskiemu ten wywód zdał się logicznym.
— Zgoda, tylko, żebyś mnie pan zabił, nie znam osoby, któraby za mną mogła była przemówić!
— Kto wie! W Warszawie cesarz był niezmiernie przystępnym!
— Nie, nie! Ani myśli! Mam wprawdzie szwagra Walewskiego, lecz na oczy go nie widziałem i mam prawo mniemać, że gdyby był mógł, to raczej o dymisjęby dla mnie poprosił!
— Hm! A pani Walewska!?
— Siostra moja! Musisz ją mało znać, kapitanie! Najzacniejsze stworzenie, przywiązane do mnie, ale aniby śmiała! Ani zdolną byłaby na myśl taką wpaść!
Na twarzy kapitana zarysował się zagadkowy uśmiech.
— A przecież kobiety czasem mogą najwięcej! Mogą wszystko!
— Nie znasz jej, kapitanie! — przerwał cierpko Łączyński.
— Niewinny domysł bez intencji!
Pułkownik zmienił przedmiot rozmowy. Flahaut przeczekał chwilę i pożegnał Łączyńskiego przypomnieniem mu swej próśby o wstawiennictwo do Berthiéra.
Pułkownik, pozostawszy sam, przyzwał ordynansa, nakazał mu, aby go zbudził po pierwszej pobudce, i na spoczynek się układł.
Po dniu pełnym tylu różnorodnych wrażeń, Łączyński pożądał odpoczynku, wytchnienia. Nie chciał ani zastanawiać się nad przeżytemi chwilami, ani szukać odpowiedzi dla zdejmujących go wątpliwości, ani dociekać, co mu dzień następny może przynieść. Łączyński chciał spać, chciał zapomnieć, orzeźwienie znaleźć dla skołatanej głowy, dla rozpalonej wyobraźni. Lecz mimo całego wysiłku woli, z jakim odpędzał cisnące mu się myśli do głowy, mimo całego postanowienia odłożenia wszelkiego sądu, wszelkiego zdania sobie sprawy do trzeźwości poranku, sen nań nie przychodził, podrażniony mózg pracował ze zdwojonem napięciem.
Widziane obrazy wracały doń, zasłyszane wyrazy dźwięczały mu w uszach, Łączyński wpadł w błędne koło powtarzających się jednych i tych samych wspomnień. Dopiero nad ranem pułkownik uspokoił się nieco, zdrzemnął nawet, lecz gdy z całem pożądaniem snu poddawał się jego przewadze, naraz wstrząsnął nim dreszcz, zbudził i przypomniał o papierach, odebranych chłopu.
Przypomnienie to na równe nogi podniosło pułkownika, całą burzę wyrzutów zerwało, zgnębiło, napełniło go przerażeniem!
On, pułkownik sztabu cesarskiego, oficer którego obowiązkiem jest ogarniać jak najszerzej wszystkie potrzeby, troski, a poruszenia całej armji, zdobywszy przypadkiem dokumenty tak wielkiej wagi, takiej doniosłości, trzyma je u siebie, nie dba o to, że kancelarja cesarska może z godziny na godzinę wygląda gońca z Kłajpedy, że Bertrand minuty liczy, czekając na nowe rozkazy! A on pułkownik sztabu, obsypany tylu zaszczytami, wypromowany bez mała na osobistość, mającą wcielać jakieś talenty wojskowe, jakieś przyszłe zasługi, zapomniał o obowiązku tak prostym, tak jasnym, że ostatni żołdakby go nie chybił, lada ciuraby go rozumiał. I tyle miał okazji, tyle razy zapytywano go, czy nie ma jeszcze czego do powiedzenia!
Tam, u Berthièra, plątał się, pół godziny jedne i te same szczegóły tczewskiej rozprawy powtarzał, odpowiadał, jak żak, nie umiejący zadanych wokabułów, a równocześne dusił papiery w zanadrzu, papiery, zdolne może całą armję do broni porwać, rzucić o dziesiątki mil od Ostródy, Gdańska i Warszawy.
Łączyński, przerażony tym nieubłaganym wywodem, zaczął się pospiesznie odziewać, rozumiejąc, że tu o każdą sekundę iść może. Gdy atoli pułkownik chlusnął sobie wody na twarz i szyję, a oczy przetarł, ogarnęło go uczucie nowe zgoła, a nieznane. Stanęła mu przed oczyma cała ponura, straszna, lodowata treść posiadanych dokumentów i ścięła w nim krew w żyłach.
Pułkownik, wśród rozpraszających się mroków nocy, dostrzegł skrzące się na swym rozwieszonym starannie mundurze epolety i roześmiał się sucho do samego siebie. Kimże był?! Juści niegodziwcem, którego kupił sobie Bonaparte, a który gotów mu był duszę zaprzedać, który dorwał się do pełnego koryta napoleońskich względów.
Kilka dni temu jeszcze obejrzenie takich papierów targnęłoby w nim każdym nerwem, wyrwałoby mu z ust alarmujący okrzyk oburzenia, a dziś jest niby pies, co znalazłszy na drodze obrożę, aportuje ją panu, nie troszcząc się, że może sam będzie tę obrożę nosił; psu wystarcza, iż za to pogłaszczą go, a może kość rzucą!
Stokroć nikczemny! Bo cóż te dokumenty mówiły!
Cha, nic nad to, że Napoleon z Prusakami szachruje, że dlatego tu podnieca ogień, aby tem łacniej Prusaka do siebie skłonić, tem lepsze punkty dla siebie wytargować. I nic nad to, że dlatego jeszcze Francuzi w Warszawie do formowania regimentów wzywają, że król pruski sroma się zdradzić sojusznika, że nie chce przyjąć przedłożeń Napoleona!
I tej strasznej prawdy, odsłaniającej istotę bonapartowych knowań, nie starczyło mu, aby zerwać z siebie epolety i podziękować za łaski.
Łączyński uczuł do siebie samego odrazę. Zaprzańcem się sobie samemu wydawał, pospolitym nikczemnikiem. Boć przed chwilą jeszcze nie obchodziła go, nie nabawiała niepokoju treść pism, lecz jedynie troska, że je oddaje niedość wcześnie.
Upił się poprostu, upił własną rangą, upił pochlebstwami, upił wywyższeniem. Zdało mu się, że wspinał się, że po szczytach chodził, nie czując, że tak nisko nie upadł jeszcze ani jeden legjoński maruder.
Stało się! Lecz teraz nie zniesie dłużej tego położenia. Mówiono, że w Ostródzie jest komisarz Batowski, że imć pan Stanisław Potocki bawił tu od dni kilku, od nich zacznie. Niech wiedzą wszyscy. Dokumenty doszły go przypadkiem, niema obowiązku do żadnych skrupułów, żadnej tajemnicy! Straci może epolety! Mniejsza! Nic mu z nich nie przyjdzie, bo się najmować do wojowania nie myśli.
Temi szarpany uczuciami, Łączyński skończył się odziewać, narzucił płaszcz na ramiona i wybiegł na miasteczko.
Na odwachu wybijano ranny apel. Małe uliczki Ostródy zalegała jeszcze cisza, przerywana cichym pogwarem rozmów, prowadzonych przez uwijających się przed domami masztalerzów, forysiów i ordynansów.
Pułkownik nadewszystko postanowił sobie odszukać komisarza Batowskiego, lecz, wobec wczesnej pory, było to niemożliwem, bo ani służba, ani żołnierze, ani mieszkańcy, potulnie kręcący się koło domów, nie umieli udzielić Łączyńskiemu wskazówek. Pułkownik przeto postanowił się udać do kapitana Flahaut, lecz i tu spotkał go zawód, ordynans bowiem kapitana, przekonawszy się, że Łączyński nie po służbie przybywał, oświadczył bez ogródki, że pan śpi i za godzinę ledwie wstanie.
Pułkownik zrozumiał, że tu niema innej rady, jak czekać cierpliwie, bo, znający na wylot wszystkie sprężyny głównej kwatery pan Flahaut, odrazu go na dobrą wyprowadzi drogę i uchroni od błądzenia. Aby jednak skrócić sobie chwile oczekiwania, Łączyński jął kroczyć uliczkami, a w przyglądaniu się miasteczku dystrakcji szukać.
Wlokąc się tak bezmyślnie z ulicy w ulicę, pułkownik ani się spostrzegł, jak powrócił na toż samo miejsce, z którego był wyszedł, to jest na rynek w rogu którego stał dom, zajmowany przez cesarza i gdzie tuż mieściła się jego własna kwatera.
Łączyński podszedł bezmyślnie do domu, mieszczącego w sobie improwizowane komnaty cesarskie, a pociągnięty widokiem tłumu gorączkowo uwijającej się służby, przystanął i jął się przyglądać barwnemu widokowi.
Naraz, o kilka kroków przed sobą, spostrzegł, wśród gromadki lokajów jednego starszego wiekiem od innych, a wyróżniającego się od swych kolegów mocno nastrzępionymi wąsami i dwoma miotłami krzaczastych, szpakowatych brwi. Wąsal jakąś ożywioną i wesołą snać wiódł rozmowę, bo gromadka raz po raz wybuchała serdecznym śmiechem.
Łączyński sam nie rozumiał, dlaczego twarz wąsala zajęła go i przykuła do miejsca.
Gromadka rechotała z całą swobodą, znajdując najwidoczniej w słowach wąsala ciągłą okazję do śmiechu. Wtem, w bocznych drzwiach domu, ukazał się mundur komisarza cesarskiej kwatery, lokaje rozbiegli się w milczeniu, opuszczając starego kolegę.
Pułkownik poruszył się także, a widząc nadchodzącego naprzeciw siebie lokaja z gromadki, ozwał się tonem lekkiego wyrzutu.
— Nie wstyd wam dokuczać staremu!
Lokaj, na widok pułkownickiego kapelusza, uchylił czapki.
— Kiedy, panie pułkowniku, ogromnie śmieszny!
— Że stary?
— Ach, nie! Tylko ledwie od tygodnia jest u nas! Słowa po francusku nie umie, a gadaćby chciał!
— Cóż to za jeden?
— Mówią, że Polak, jest u jednej damy!...
Pułkownik spojrzał ku wąsalowi, który mrucząc coś do siebie, ruszył powoli w tę stronę, gdzie stal Łączyński.
— Ogromnie zabawny człowiek! — dodał jeszcze lokaj, a nie odebrawszy odpowiedzi, skłonił się i skierował ku rynkowi.
Łączyński tymczasem oka nie spuszczał z wąsala. Bo rzecz dziwna, gdyby nie ten jego zielony uniform ze złotemi guzami i lamowaniami, gdyby nie kapelusz stosowany, gdyby to nie Ostród, pułkownik gotówby był zaprzysiąc, że to dawny strzelec ojca nieboszczyka idzie, szepcząc ranne pacierze. Wrażenie to w miarę przybliżenia się wąsala tak się spotęgowało, że pułkownik, wspomniawszy na objaśnienie lokaja, że rodaka ma przed sobą, nie mógł się powstrzymać, aby doń nie zagadać.
— Hej, stary, a wy skąd na dwór trafiliście? — zakrzyknął pułkownik.
Wąsal, na dźwięk głosu Łączyńskiego, stanął jak wryty i spojrzał ze zdumieniem na Łączyńskiego.
— Cóż tak stanęliście, pójdźcie bliżej!
Wąsal zatrząsł się i, zanim pułkownik zdołał wyrozumieć, co się dzieje, padł mu do nóg z wybuchem radości.
— Jezusie Nazareński! Panicz! Nasz panicz!
— Domagalski!
— Ten sam — ten sam! A toż takiej uciechy, myślałem, że już nie dożyję! Pozwólcie serdeczny paniczu! Chyba mnie zaleje! Jezu, Jezu!!...
— Z całej duszy się cieszę, że was widzę! To niespodzianka! A ja się wam tu przyglądałem i oczom nie wierzyłem! I gdzie, w cesarskiej służbie!...
Domagalski odchrząknął, przetarł oczy rękawem i, nie mogąc się jeszcze oswoić z widokiem pułkownika, powtórzył ze wzruszeniem.
— Już mi chyba większego szczęścia w życiu nie doczekać! Laboga! A będzie może chwila, jak wspominałem i myślałem:... a panisko moje nieboże gdzie tam się podziewa teraz!... Toć lata zeszły na czekaniu, na spodziewaniu, na tęsknieniu jednem!
— Widzisz, stary, nie zginąłem! No, chodź do mnie! Tak cię przecież nie puszczę! Patrz! Toć naprzeciwko ciebie od wczoraj jestem i, do licha, nie wiedzieliśmy nic o sobie!
Domagalski kiwnął w milczeniu głową, pułkownik powiódł go do swojej kwatery, na stołku usadził i zagadał żywo.
— Na dobrą wróżbę mi się jawisz! Chyba większa niespodzianka spotkaćby mnie nie mogła! Patrzaj, Domagalsiu, co?! Obaj żywiśmy! Co?!
— Paniczu mój! Wstać pozwólcie! Nie godzi się słudze!
— Siedź! Przyjacielem mi jesteś! A w dodatku teraz w cesarskiej barwie, toś już naprawdę osoba! No — no! Aniby mi w głowie było ciebie spotkać! Hm! Bo, widzisz, mój stary, tak mi się z naszym dworkiem kiernozkim wydałeś nierozdzielnym, że sobie go wystawić nie umiałem bez ciebie! Nie tłumacz się! Rozumiem, wszystko tam podobno się zmieniło — nie na lepsze! Wolałeś innego chleba szukać, nie mam ci za złe!
— Tamten, proszę panicza...
— Wiem, wiem, mój stary! Dobre te dawne czasy, ciężkie były, ale dobre! No, lecz do czarta, jakże dostałeś się na dwór do służby cesarskiej?
Domagalski machnął ręką.
— Et — tam! Kazali mi się wystroić tak, będzie temu tydzień, żeby mieć dostęp, bo bez tej skorupy niema przepustki! Ale mnie tam z tego ani honoru, ani uciechy.
— Czekaj że, bo się połapać nie mogę! U kogo więc służysz?
Domagalski podniósł swe miotlaste brwi do góry i spojrzał jowialnie na pułkownika.
— Paniczu mój serdeczny, u kogóżby taki stary rupieć mógłby się podziewać, toć u naszej panienki zawsze, jako Bóg przykazał!
— U Maryśki! — zakrzyknął z ukontentowaniem Łączyński.
Domagalski aż nosem furknął.
— A juści, juści, zawsze! Gdzieby ona, biedactwo złociste, bez Domagalskiego! Jak panicz odjechali to ja sobie powiadam — psie prawo twoje, za paniusią! A panicz nie pamiętają, jako mnie przykazywali! He — He! Ale Domagalski swoje prawo zna! Ho — Ho! Zabrakło mu nieboszczyka pana starosty, czuj duch przed paniczem starościcem, wywędrował starościc, Domagalskiego prawo przy pannie starościance.
Łęczyńskiego na to poczciwe gadanie starego sługi aż gorącość przejęła, a uderzyła całą falą dawno zastygłych wspomnień.
— Domagalsiu, nie zawiodłeś się, za swojaka, za rodzonego cię miałem! Boć, co tu gadać, niewiadomo za co służyłeś, a służyłeś sercem, duszą, ramieniem!
Domagalski beknął. Pułkownikowi samemu oczy wilgocią zaszły.
— No — no! Stary, nie mazać się i ten...
— Z uciechy, z uciechy jeno, ze słowa poczciwego! Lezie samo w ślepie!
Łączyński otrząsnął się i za ucho lekko ujął starego.
— A teraz do porachunku! Zaprzysiągłeś się, że Maryśki nie opuścisz, a tu aż sobie faworów jakichś przywędrowałeś szukać?
— Jako żywo, paniczu, z tymi Francuzami ledwie, strzymam!
— Czegóż tu siedzisz?
— No — mam paniusię ostawić samą?
Łączyński porwał się na równe nogi.
— Gdzie jest panienka?
— Gdzieżby, przecież tutaj!
— Tu — tu! Maryśka?! Szambelanowa! Pani Walewska!? — nacierał ze wzrastającym podziwem pułkownik.
— To się wie! Drugiej takiej na świecie niema! O, widzi panicz, naprzeciwko te trzy okienka na piętrze — to nasze!
— Te okna!? Tam przecież cesarz!!
Domagalski wzruszył ramionami.
— Niewielka obrada!
Łączyńskiemu wydało się, że ma przed sobą szaleńca, lecz, spojrzawszy na spokojną, dobrotliwie uśmiechniętą twarz sługi, na jego filuternie zmrużone oczy, zasępił się lekko.
— Nie pleć, stary, głupstw, bo mnie jeno z cierpliwości wyprowadzasz!
— Paniczu złocisty, a czy to ja cygan jestem?
— Odpowiadaj na pytania! — przerwał ostro pułkownik. — Gdzie jest moja siostra?
— A no tutaj — w Ostródzie!
— Kiedy przyjechała!
— Jutro będzie drugi tydzień!
— Gdzie mieszka?
Stary wskazał ku oknu, wychodzącemu na ulicę.
— Bliziuteńko — na pięterku, co widać!
Pułkownik nacisnął kapelusz na głowę.
— Prowadź mnie do niej!
Domagalski pokręcił głową.
— Chyba za godzinę! Bo teraz śniadanie! Draby nikogo nie wpuszczą!
— Słuchaj — spiłeś się chyba!
— Uchowaj Boże! Ale tak już jest! Wczoraj sam Berty, ten największy generał ich, Berty — chciał rano, to i jemu nie wolno! Mówiłem paniusi, lecz powiada, że tak trzeba!
— Więc z szambelanem się zobaczę! — nastawał pułkownik, nie zrozumiawszy dobrze słów Domagalskiego.
— Z jaśnie oświeconym panem szambelanem! Kiedy bo... jego tu niema!
— Niema go! — powtórzył machinalnie Łączyński.
— A no właśnie i podobno, proszę panicza, jakby już go zupełnie nie było! O, cierpki pan, srogi, ciężko z nim każdemu!... Panicz się niecierpliwią! Oj, żeby ona wiedziała! Chyba godziny nie ma, żeby nie wspomniała panicza! Ale już nie długo, bo mameluki się kręcą! Jeszcze trochę i cesarz wyjdzie ze śniadania!...
Pułkownika na to zakończenie kurcz za gardło chwycił, jakaś błyskawica przeszła mu przez czaszkę, spiorunowała ją.
Łączyński twarz ukrył w dłoniach, jakby w siebie chciał wejrzeć, ogrom spustoszenia ogarnąć, widome śladu uderzenia znaleźć. Piorun rozdzierający wierzbę na dwoje, zanim zapadnie się w opokę, umie jeszcze niekiedy ziarnka piasku stopić w swem objęciu, oderwane cząsteczki zlać na kamień, niezaprzeczony znak swego przejścia zostawić.
Wierzby drą i wichury, łamią huragany, szarpią trąby powietrzne, tarmoszą zawieje, lecz piorun jedynie u rozdartego ich łona kamień spławić potrafi. Tak było z Łączyńskim. Te dziesiątki zadawanych mu od dni kilku, a niezrozumiałych dlań pytań, te dziwne uprzejmości i uwagi i te komplementy i pochlebstwa i te przyjęcia czołobitne i te epolety pułkownikowskie i ta wstęga legji honorowej i cały szereg niepojętych dlań dotąd okoliczności, — pod wpływem jednego wyrazu starego sługi, jednej myśli, zwarły się jak ziarnka piasku u stóp spiorunowanego drzewa, stężały, wrota nieubłaganej rzeczywistości naścieżaj otwarły.
Domagalski na widok alteracji pułkownika, zafrasował się szczerze.
— Paniczu złocisty, co wam? Czy abym głupstwa nie palnął, bo łeb stary, bardzo stary, bardzo stary! Człowiek dobrze się namordować musi, aby niejedno zrozumieć! Czasy inne, oj, inne, niż dawniej za pamięci pana starosty! Głupi łeb mój! Coś naplotłem, naplotłem!
Łączyński otrząsnął się, obrzucił sługę rozpalonym wzrokiem i rzucił przez zęby.
— Musisz powiedzieć mi całą prawdę!
Domagalski głowę w ramiona wtulił i odrzekł ze szczerem zasmuceniem.
— Paniczu mój, toż tak do mnie nie mówcie! Wolałbym ducha wyzionąć, niż przed paniczem moim...
— Dosyć oracji! — zawołał pułkownik. — Mów całą prawdę! Skąd się tu wzięła?! Słyszysz!
Domagalski pobladł, głowa mu na piersi opadła.
— Paniczu, Bóg mi świadkiem...
Łączyński za ramię porwał starego sługę i zatrząsł nim.
— Żadnych wykrętów! Bo ci z gardła prawdę dostanę!
Oczy Domagalskiego mgłą zaszły.
— Sługą jestem!
— Cha — cha! No, widzę teraz! Dalej — dalej — mów! Któż jest więcej z nią?!
— Dwie służebnice i ja! — mruknął Domagalski.
— I ona jest tam — mieszka u niego?!
— Mieszka!
— I mąż został w Warszawie?
— Rozwodzą się!
— Proszę! Znalazła sobie godziwsze życie, weselsze, wspanialsze!
— To pewnie! — mruknął Domagalski. — Tu przynajmniej niema komu natrząsać się, ani poniewierać!
— Milcz! Pójdziesz ze mną, zaprowadzisz do niej! Natychmiast!
Stary drgnął.
— Lepiejby zaczekać, aby w pierwszym gniewie...
— Nie twoja rzecz! — oburknął się Łączyński i jął pospiesznie wdziewać płaszcz.
— Dalej! Prowadź!
Domagalski zawrócił się ku drzwiom, lecz gdy miał próg przestąpić, zatrzymał się nagle i szepnął drżącym głosem.
— Paniczu złocisty, pasja wami miota! Ochłońcie! Ma ona smutku zadość...
Łączyński pchnął gwałtownie starego.
— Zbieraj nogi, abym od ciebie porachunku nie wziął.
Domagalski wsparł się o drzwi, odetchnął ciężko i powlókł się w milczeniu ku domowi, zajmowanemu przez cesarza.
Pułkownik postępował tuż za sługą, nie zważając na oddawane mu honory wojskowe, ani na mijających go, a witających uprzejmie oficerów.
Łączyński nie widział nic przed sobą, krom zielonego kaftana lokajskiego i posiwiałych a zwieszających się Domagalskiemu z pod kapelusza włosów! Ten kaftan był mu drogowskazem do niej, do nikczemnej, do tej, która mu była dotąd najdroższą na świecie, do której lata całe każda myśl serdeczniejsza go niosła, do tej, którą na rękach hołubił, której śmiech dźwięczno-srebrny grał mu nieprzebrzmiałą tęsknotą do ojcowskiego dworku, — którą mniemał mieć piękniejszą stroną własnej duszy, pełniejszem uderzeniem serca, a która weń rzuciła takim bezmiarem hańby.
I szedł Łączyński, a giął się, a łamał. Ona, Maryśka! Czyściejsza od krynicznej rosy, niewinniejsza od motylego pyłka, potulniejsza od powojnej łodygi, płacząca ze śmiechu i śmiejąca się przez łzy — dziecina — siosterka najtkliwsza — ona tu, w odmęcie cesarskiej kwatery, na fali rozhukanego życia! Jej imię w ustach najostatniejszego służalca, jej imię w szepcie dworskiej intrygi, jej imię w rozpasanej drwinie gawędzących u ogniska żołdaków! Za cenę jej imienia on wziął pułkownicki mundur, wziął krzyż, wziął mieszek napoleonów! Personatem został! Zapłacono go! Zapłacono nie za lata strawione w nędzy, nie za blizny, nie za dni głodu, nie za poświęcenie, bo to wszystko nie warteby było takiej hojności! Zapłacono mu za Maryśkę!
Łączyńskiego kurcz śmiechu przyjął.
— Więc tyle tylko za Maryśkę? Licha płaca! — skąpa!
Domagalski zatrzymał się nagle u drzwi bocznych, wiodących do domu cesarskiej kwatery, i ustąpił na bok, odsłaniając stojącego u drzwi komisarza pałacowego.
Pułkownik zatrzymał się machinalnie, mierząc groźnie dworskiego urzędnika.
— Pan pułkownik raczy z drugiej strony, tu niema wejścia!
— Co?! Ty — stary — masz prowadzić!
Domagalski wskazał na drzwi, przy których strażował komisarz.
— Tu właśnie!
— Niema wejścia! — powtórzył zimno komisarz. — Pan pułkownik zechce dookoła obejść, do służbowej antykamery!
— Ustąp pan! Muszę tu — do niej!
— Nie mam rozkazu! Trzeba się zameldować u pana de Ségur.
— Nie do niego idę, lecz do Walewskiej.
Komisarz zmieszał się.
— Jest pan w błędzie... pani Walewska...
Łączyński skrzywił się pogardliwie.
— Chcesz mi pan zabronić widzenia się z siostrą?!
— Pan pułkownik Łączyński?! — szepnął z uszanowaniem komisarz, usuwając się na stronę.
Pułkownik, nie odpowiedziawszy komisarzowi, rzucił się do sieni i podążył schodami na pierwsze piętro. Tu na samym wstępie zagrodziła mu drogę służebna.
— Pani Walewska?! — rzucił przez zęby Łączyński.
— Tu, na lewo, lecz pani Walewska... w tej chwili...
Łączyński odtrącił służebnę i wpadł do komnat, wywołując co chwila okrzyki zdumienia wśród kręcącej się, a zajętej uprzątaniem służby.
Pułkownik nie zwracał uwagi na protesty, nie zajmował go wszczynający się za nim popłoch i alarmujące nawoływania, nie onieśmielała atmosfera buduarowej ciszy, panująca w komnatach, i szedł naprzód, w głąb cesarskiego apartamentu.
W wielkiej a dywanami zasłanej sypialni zatrzymał się na chwilę, rzucił okiem dookoła, ogarnął ślady panującego nieładu i zwrócił się ku drzwiom na prawo. Drzwi były ledwie przymknięte tak, że pozwalały widzieć, co się w sąsiedniej komnacie dzieje.
Łączyński spojrzał i stanął jak wryty, porażony obrazem, który poprzez niedomknięte drzwi ukazał się jego oczom.
O kilka kroków od pułkownika, tam, w komnacie, przy stole zastawionym bogatym serwisem, siedział Napoleon, a naprzeciw niego dama! Dama piękna, tonąca w niebieskim jedwabiu, uśmiechnięta filuternie, z całą swobodą gawędząca z cesarzem, bez zakłopotania gospodarująca przy śniadaniu; dama w każdem poruszeniu, w każdem zgięciu różowych paluszków drobnej rączki — wielka dama.
Rozmawiali.
Łączyński był tak oszołomiony, że choć słyszał dźwięki, nie rozumiał słów, ledwie z ruchów odgadywał ich treść.
Cesarz prosił — a prosił tak niezgrabnie, tak nieśmiało, że pułkownik uśmiechnął się mimowoli. Byłże to ten sam Napoleon, nie znający oporu zdobywca, zamyślony, oderwany od wszystkiego co nie szalone, nie wielkie? Więc ta twarz majestatycznie zachmurzona, to stalowe wejrzenie mogły tyle pogodnego unieść wyrazu, tyle tkliwego mieć zakłopotania, a ten głos mógł nie rozkazywać!?
— Więc uczyń to dla mnie, raz jeden — nalegał Bonaparte.
— Chcesz mnie zmusić, abym nauczyła się łamać przysięgi!? — odparła dama.
— Dziecko! Przecież te dary pochodzą nie ode mnie!
— Prawda, lecz gdybym była tylko dawną panią Walewską, poseł perski nie zapytałby o mnie. Zresztą dary przysłano do ciebie.
— Więc i do ciebie także!
— Nie — nie!
— Szali nie będę nosił!
— Bo te należą do cesarzowej Francuzów!
— Chcesz mi dziś dokuczyć! A ja tak proszę, tak bardzo proszę! Więc już nic, nic dać mi tobie nie wolno!? Wiem, co mi powiesz! Lecz wszak przyrzekliśmy sobie, że tu niema cesarza!
— Ach — prawda! — odrzekła z westchnieniem pani Walewska i, podniósłszy się z za stoła, pochyliła się nad wielką a otwartą skrzynią i z pośród kłębu rozrzuconych tkanin wyciągnęła modry szal perski.
— Ten zatrzymam!
— Ale to najlichszy! Doprawdy...
Pani Walewska podeszła do Napoleona i położyła mu paluszek swój na ustach.
— Tu niema cesarza, tu ja rozkazuję!
Bonaparte przycisnął z uczuciem paluszek do ust.
— Zawsze — zawsze! Tylko mojej pani ten kolor nie przypada do smaku, sama mówiłaś!
— Lecz Żanetka Radziwiłłówna lubi go niezawodnie!
— A co będzie z resztą? Tak się cieszyłem, że niespodziankę ci sprawię!
— Bądźmy rozważni! Nie godzi się zapominać o cesarzowej. Ona wszak niema zadość chwil jasnych w życiu!
Bonaparte nachmurzył się.
— Sama doprowadziła, sama starała się zasłużyć!
— Lecz sam powiedziałeś, że szanujesz w niej cesarzowę i cenisz przyjaciółkę!
— Prawda stokroć prawda! Masz słuszność! Jesteś dobra, bezgranicznie dobra, a bezinteresowna w każdem tchnieniu!
— O, za pozwoleniem! Właśnie dziś mam sprawę!...
— Mówże, sto, tysiąc spraw! O cóż idzie?
— Żebyś mi wyrobił audjencję u cesarza!...
Napoleon roześmiał się serdecznie, a strojąc głos do komicznej powagi, odrzekł.
— Masz ją w tej chwili!
Pani Walewska jęła wykonywać z żartobliwą przesadą trzy ukłony dworskie.
Sire!
Madame? Bardzo rad jestem widzieć!
— Łaskawość twoja sire!
— Proszę, mów pani!
Pani Walewska z etykietalnego ukłonu przybrała zalotnie figlarną pozę. Szyjkę ku przodowi wyciągnęła, jedną rączką zebrała fałdy szlafroczka, a drugą dotknęła swej zaróżowionej lekko twarzyczki.
— Tu, sire!
Napoleon z rozradowaniem podsunął się do szambelanowej.
— Proszę pocałować! Prędzej!
Cesarz spełnił rozkaz. Pani Walewska nastroiła minkę.
— Ach! Przecież mówiłam, że tu! W tę muszkę! Nie w tę — około noska!
Bonapartemu rumieńce radości na twarz trysnęły.
— Moja, stokroć moja! — szeptał ze szczęsnem wzruszeniem, obsypując szambelanowę pocałunkami.
— Najjaśniejszy panie, zawadziłeś legją o koronki! Patrz, rozdarłeś! Za karę będziesz musiał dziś cały wieczór zwijać ze mną włóczki!
— Zgoda, wszystko co każesz, niema rzeczy, której bym tobie mógł odmówić!
Pani Walewska spoważniała.
— Powtarzasz mi to tyle razy, a zapomniałeś, że tobie mówić tego nie wolno!
— Jesteś w błędzie! Nie masz twego pragnienia, któreby zarówno i mojem nie było! Marjo, przysięgam ci, jeżeli wątpiłem wczoraj, dziś wierzę, wierzę, iż nigdy nie będziesz żałowała ufności pokładanej we mnie!
— Najjaśniejszy panie, byłożby więc prawdą?...
Napoleon zamknął pocałunkiem usta pani Walewskiej.
— Nie pytaj o nic, nie dociekaj! Wierz!
— Wierzę ci z całej duszy, bo ty musisz być takim, musisz być Napoleonem!
— A z łatwością mi to przyjdzie, bo teraz dopiero jestem pewnym, że moja gwiazdka niebieskooka całą pełnią zajaśnieje!
Pani Walewska pochyliła główkę na ramieniu cesarza.
— Gwiazdka świeci zawsze jednakowo, a że ją chmurki przesłonią, cóż ona winna!?
Lekkie pukanie do drzwi za kotarą przerwało rozmowę. Napoleon poruszył się niespokojnie.
— Czas na mnie! Czas!
— Tylko proszę nie marudzić, jak wczoraj!...
— A kto na tem więcej cierpi?
— Ej! Bo się będę gniewała!
Cesarz ucałował ręce szambelanowej i zniknął za kotarą.
Łączyński, który był ukrytym świadkiem tej sceny, otarł pot z czoła, bojąc się oczom własnym i uszom zaufać.
Więc ta dama wielka o wejrzeniu księżnej, wytworności markizy, ta półkrólowa, drocząca się z cesarzem, jakby z równym sobie, miałażby być jego dawną siosterką — jego Maryśką!? Chyba mrok nań zeszedł i przyćmił mu zgoła świadomość. Zmysły mu się zmieszały! Ona — Maryśka, lubownicą? Na cesarskich pokojach? W tym przepychu, w tym zbytku panią! Ona, Maryśka! Mara, stokroć mara przeklęta. Złe go przywlokło, odjęło rozum i wodzi. Maryśka, onaby ni bogactw nie wzięła, ani tak się rozmawiaćby nie umiała, ani takich zalotności stroić... choć może, lecz co, ze wstyduby się spaliła, zanimby na jedno takie słowo odrzec zdołała! Toć nie ona! Wielka pani sobie jakaś, może taka, jak powiedział tamten adjutant, druga pani Davoust, obozu zwyczajna!
Pułkownik odetchnął ciężko i zatrzymał się z wysiłkiem, jakby chciał odejść stąd, lecz napróżno, coś go do miejsca przykuło, coś uwięziło, coś w szponach trzymało, coś władzę odebrało.
Łączyński każdym pulsem czuł, że powinien się stąd natychmiast oddalić, że powinien bodaj uciec, tak daleko, żeby już na zawsze stracić z oczu, z myśli nawet dawną Maryśkę, nawet wspomnienia lat dziecinnych, nawet i to, do czego tęsknił, ku czemu każde żywsze uderzenie serca zwracał.
Oddałby pół życia, żeby już nie stać pod temi drzwiami, żeby znajdować się tam, gdzie niema ani głównej kwatery cesarskiej, ani sztabu, ani armji, ani wojny, ani tych haseł zawrotnych, ani okrzyków zwycięstwa, ani napoleońskich sztandarów, ani rodzinnej wioski, ani legji, gdzie wszystko byłoby mu tak pustem, tak głuchem jak własna pierś, własny mózg.
Pułkownik głowę do krawędzi ściany przycisnął i stał bez ruchu.
Naraz w uszach zadźwięczały mu słowa znanej piosenki; piosenki z którą przeżył całą młodość, która monotonnością swoją do snu go kołysała, która ochotą wtórzyła warczenia kołowrotków w izbie czeladnej, która dziękczynieniem brzmiała w dni żniw, a bratała się i z sianokosem, i z ligawką, i ze świtem, i z zachodem słońca, i z cepami i ze swywolą dziecięcą.
Łączyński zatoczył się, jak pijany. Piosenka brzmiała tymczasem coraz śmielej, coraz pełniej:

W dąbrowie zielonej słowik rzewnie nuci,
Kochaniem się cieszy — a piosenką smuci.
Z Kasinem kochaniem inaczej się dzieje,
Serduszko jej płacze, choć się liczko śmieje!...

Śpiew umilkł nagle, drzwi się przed Łączyńskim rozwarły, o dwa kroki przed nim stanęła pani Walewska.
Szambelanowa spostrzegłszy pułkownika, zbladła jak chusta, Łączyński wtulił głowę w ramiona i oparł się o ścianę plecami, jakby chcąc się w nią zapaść.
Brat z siostrą mierzyli się wzajemnie spojrzeniami, napróżno chcąc sobie z ócz wydrzeć przejmujące ich uczucia.
Pani Walewska pierwsza otrząsnęła się z osłupienia, twarzyczka jej oblała się szkarłatem, usta rozchyliły. Wyciągnęła ręce do brata i rzuciła mu się z wybuchem szalonej radości na szyję.
— Paweł! Paweł! Tyżeś to! Boże — jakżem szczęśliwa!... Pójdź tu! Niech ci się napatrzę! Ciebie, ciebie, jedyny mój — tak mi brakło, tak zawsze brakło! Pomyśl tyle lat, tyle lat! Nie zapomniałeś swojej Maryśki! Ona zawsze twoja, zawsze taka sama... godziny nie było...
Pani Walewska, rzuciwszy okiem na nieruchomą twarz brata, urwała nagle i dopiero po przestanku zaczęła z nowym wybuchem.
— Tobie coś jest?! Tobie coś musi być! Może co powiedzieli! Nie wierz, niczemu nie wierz! O nic mnie nie pytaj, ja ci powiem sama, powiem wszystko! Niczego nie zataję! Tylko mi nie czyń wymówek! Wiem co myślisz, Boże z pamięci mi nie schodziło, że tobie będę musiała zdać sprawę, tobie jednemu tylko, bo zresztą nie mam nikogo, ktoby chciał mnie wysłuchać, ktoby zrozumiał! Siadaj tu, ano tak, a ja na tym stołeczku, przy twoich nogach! Tylko, Pawełku, nie patrz tak na swoją Maryśkę! Od przytomności odchodzę! Ty u mnie! Pozwól, napiję się wody, bo mnie pali, mówić nie mogę! Ach! Lżej teraz! Więc jesteś nareszcie, jesteś przy mnie! Widzę cię, oglądam! Co za szczęście! Jakie masz zimne ręce! Rozumiem, wątpisz! Cha — cha! Masz mnie za nikczemną, za podłą! Tak, jak oni wszyscy?! Niepodobna. Chociaż prawda, musisz tak samo myśleć! Żebyś wiedział, jak oni zabiegają, jak się kłaniają! Przedtem byłam dla nich niczem, a teraz wyrocznią. Ja mam najlepszy gust, najrozumniejsze zdanie, najpiękniejszy uśmiech! Wszystko „naj“! Prostacy! Niby Pawełkowa Maryśka zmienićby się mogła! Pamiętasz, jakżeś mnie w kopkę siana zawinął, powrósłem przewiązał i na plecach nosił?! Plącze mi się wszystko! Trzeba najpierw, żebyś wiedział, najpierw żebyś osądził, a dopiero, jak poznasz sprawę, ucałujesz swoją Maryśkę! Nieprawdaż? A mnie tak tęskno do twego uścisku, do całunku, tak bardzo tęskno!
Szambelanowa łzami się zalała.
Łączyński siedział bez ruchu, spoglądając szklistym, matowym wzrokiem na siostrę i ani jednem drgnięciem muskułów twarzy nie objawiając, że rozumie, co do niego mówi siostra, że słyszy.
Pani Walewska otarła szybko łzy, ręce na kolanach brata złożyła i zaczęła urywanym, drżącym głosem spowiadać się przed nim, spowiadać ze wszystkich przeżytych w rozłące z nim chwil, ze wszystkich smutków, rozczarowań, tęsknic, nadziei, walk, goryczy, rojeń.
Spowiadała się, to śmiejąc się, to płacząc, to sięgając myślą do rodzicielskiego dworku, do najodleglejszych dla pamięci kresów, to znów z otuchą i odwagą wyprzedzając czas o dziesiątki lat i śmiałe stawiając wróżby, to nakoniec z bolesnem zalęknieniem rozpowiadając pułkownikowi wypadki dnia wczorajszego.
A gdy wreszcie całe swe skreśliła dzieje, gdy najskrytsze odsłoniła myśli, gdy sięgnęła nawet do takich zakamarków serca, których sama nie śmiała przezierać, gdy uczuła, że niema już wyrazu, któryby mógł oskarżenie się jej własne spotęgować lub usprawiedliwianie wzmocnić, ukryła twarz w dłoniach, do kolan brata się pochyliła i umilkła.
W komnacie zapanowała chwila śmiertelnej głuchoty, chwila strasznego wyczekiwania dla pani Walewskiej.
Łączyński siedział skamieniały, z oczyma utkwionemi nerwowo w koronie włosów siostry, z rękoma wystygłemi, bezwładnemi.
Pani Walewska nie mogła dłużej przenieść milczenia, odrzuciła głowę w tył, zacisnęła ręce na rękach brata i rzekła ze drżeniem.
— Pawle, powiedziałam ci wszystko! Powiedz czy mogłam inaczej uczynić? Los mnie poniósł na fali! Fatalność sprawiła, że musiało się tak stać! Nie miałam nikogo! nikogo, ktoby mnie wsparł, rękę podał, nikogo! Słyszysz, nikogo!
— Nawet — Boga! — mruknął przez zęby pułkownik.
Pani Walewska zatrzęsła się, w słowach brata zadźwięczał dla niej jakiś wyrok zimny, nieubłagany. Twarzyczka szambelanowej zadrgała bólem, oczy wypełniły się lękiem.
— Pawle, nie mów tak! Ty jeden na świecie mnie rozumiesz, ty jeden staniesz przy mnie, ciebie jednego mam tylko! Jeżelim zawiniła, jeżeli uważasz, że powinnam inaczej sobie poczynać, zrobię, jak każesz! Tak, byleś kochał swoją Maryśkę, byleś miał dla niej to samo przywiązanie, toż samo serce, co dawniej! Powiedz! Czyż nieprawda, że inaczej postąpić nie mogłam? Z początku trawiły mnie niepokoje, a teraz oswoiłam się nawet z upokorzeniem. Prawda, moje upokorzenie to jeden nieustający hołd dla każdego mego spojrzenia, dla każdego wyrazu, każdego tchnienia, lecz ten hołd ma w sobie coś, czego ty może nie odgadujesz... Przedtem rumieńce mnie paliły, dziś uśmiecham się pobłażliwie do służalców! Niech sądzą, niech szarpią, niech pełzną — moje jedno, biedne życie nie warte było takiej ceny wysokiej! Tak, serdeczny mój, Maryśka twoja na Judytę się wypromowała, tylko na taką, która miast uciąć głowę Holofernesowi, własną straciła! Dla siebie niczego nie pragnę! On jest dobrym dla mnie, bardzo dobrym! Aż czasem boję się o siebie, boję się, aby ona — Józefina... Mówią, że kocha go, inni znów zaręczają, że nie, może umyślnie. Ja się boję i księcia Eugenjusza! Ach, bylem dopięła celu zamierzonego — nieprawdaż?! A ty, jak sądzisz? Pawle, jeszcze wyrazu nie rzekłeś! Gdybym przeczuła, że nadjeżdżasz, drogębym ci zabiegła... Poznałabym cię, nawet w tym pułkownickim stroju! O, bo ja się znam przecież na wojsku!
Szambelanowa roześmiała się nerwowo, Łączyński poruszył się niespokojnie, w oczach zabłysły mu ognie.
Pani Walewska stłumiła śmiech i jęła mówić ze spazmatycznym pośpiechem.
— Znam się niezawodnie! Warszawa o niczem innem nie mówi!... Idzie ci ten uniform! Te kwiaty złote — bo to wygląda jak girlanda z kwiatów, oznaczają sztab cesarski! Nie uwierzysz, jak się cieszę z tego! Boże, czym mogła marzyć, że zobaczę cię w pułkownikowskich epoletach! Dumna jestem z ciebie! On mi nic nie mówił, że jesteś! Może nie wiedział! Zobaczysz, jak cię przyjmie! Będziesz śniadał z nami! Ty, twoja Maryśka i cesarz! Życie czasem prześciga bajkę! Nieprawdaż?! Widzisz, nie postrzegłam! Masz krzyż legji!... Oficerski krzyż! Odznaczyłeś się?...
Łączyński pobladł, odtrącił, brutalnie siostrę i porwał się na równe nogi.
— Słuchaj no, ty, obozowa damo! Oddasz to cacko swemu gachowi! Bierz je... i te epolety także! Zarobiłaś na nie, więc je noś sama!
Pułkownik zerwał z siebie krzyż i epolety i rzucił siostrze w twarz.
Szambelanowa załamała ręce.
— Pawle, na Boga!
— Oddasz mu i powiesz, żeby je sobie zachował dla brata innej kochanki, bo ty, nie masz brata!
— Jezu!!...
— Milcz! Nie kalaj imienia, ty, gamratko!
Pani Walewska pod ciężarem obelgi ku ziemi się pochyliła.
— Więc i ty przeciwko mnie — więc nikogo na świecie, ktoby wysłuchać chciał... ktoby... zrozumiał, że niczego dla siebie nie pragnę!
Łączyński wybuchnął suchym, szyderczym śmiechem.
— Cha — cha! Czyś już tak spodlała, czyś straciła zmysły? Zdaje ci się, że ty u niego Rzeczpospolitę wyprosisz! Cha — cha!
Pułkownik skrzywił się pogardliwie, pani Walewska szeptała gorączkowo.
— O, ty go nie znasz! Sądzisz źle, nie rozumiesz jego ku mnie przywiązania.
Łączyński wydobył z zanadrza zwój papierów i rzucił go szambelanowej pod nogi.
— Masz tu odpowiedź! Masz dokumenty na to, że znam go i że znam ciebie! Przeceniłaś swe wdzięki! Dosyć! Oddasz mu to wszystko i powiesz, że nie masz brata.
Pułkownik nacisnął spokojnie kapelusz stosowany na głowę i zawrócił ku wyjściu.
Pani Walewska targnęła się rozpaczliwie za nim, chcąc go zatrzymać.
Łączyński zmierzył ją zimnem spojrzeniem i odepchnął.
— Z drogi, moja pani!
— Pawle, ty mnie nie odejdziesz! Nie porzucisz... swej Maryśki!
Pułkownik odetchnął głęboko i odparł z trudem.
— Moja Maryśka umarła!
Pani Walewska poruszyła zbielałemi wargami lecz głos odmówił jej posłuszeństwa.
Pułkownik wyszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.