Pani Walewska/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Pani Walewska
Podtytuł Powieść historyczna z epoki napoleońskiej
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Niepomału się zdumiał zabiegliwy pan de Flahaut, gdy, chcąc przypomnieć pamięci Łączyńskiego swą prośbę o wstawiennictwo do marszałka Berthiér, zastał pułkownika w starym uniformie legjonisty.
Układny sztabowiec, nie dał poznać swego zdziwienia dla tego przebrania, ani dla nieładu, panującego w komnatce i z całą swobodą powitał Łączyńskiego wojskowo salonowym ukłonem.
— Czy nie zawcześnie ośmielam się trudzić pana pułkownika?
Łączyński, który był siedział zasunięty w róg kanapy, poruszył się niespokojnie.
— Kto? Czego?
Pan de Flahaut zmieszał się.
— Pan pułkownik daruje, może istotnie nie w porę, lecz niosę właśnie rozkaz dzienny, w którym jest ustęp, dotyczący pana pułkownika.
— Nie jestem pułkownikiem!
Flahaut spróbował się uśmiechnąć, lecz, spojrzawszy na zmienioną twarz Łączyńskiego, wykrzywił usta w dziwaczny grymas.
— Rozkaz dzisiejszy jest niezmiernie ciekawy! — zaczął po małej pauzie kapitan, chcąc wybrnąć z przykrej sytuacji, którą zgadywał, a nie rozumiał. — Niezmiernie ciekawy! Sprawa Augereau rozstrzygnięta, korpus jego nie istnieje już! Marszałek na zagojenie ran odebrał parę komplementów i donację na odczepnego! Jest to poniekąd pomyślna okoliczność nawet dla mnie!...
— A, jesteś, Flahaut! — przerwał raptownie pułkownik.
Kapitan skłonił się, nie wiedząc co odpowiedzieć na ten wykrzyknik.
— Tak, tak! — mruczał pogłosem Łączyński. — Ty jesteś Flahaut! No, pamiętam! Prosiłeś mnie o wstawiennictwo. Uważasz pan... spóźniłeś się, szkoda żeś się spóźnił! Nie jestem już pułkownikiem! Ale, czekaj, dam ci radę! Masz ty siostrę?!
— Nie, nie mam!
— Hm! To szkoda! Bo widzisz, gdybyś miał, to bardzo łatwo! Daliby ci oficerstwo legji i buljony pułkownickie!
Flahaut poczerwieniał.
— Za pozwoleniem, jak mam tę uwagę zrozumieć?
Łączyński machnął ręką niecierpliwie!
— Ej! Bo ty i wy wszyscy nie znacie się na rzeczy! Wam się zdaje może, jak mnie! A to głupstwo, byle mieć „Maryśkę“. Po waszemu Marietkę! Ale czekajno pan! Przecież masz już krzyż! Ba — takiś przebiegły! Naturalnie! Tybyś nie wiedział? Daruj! Zapomniałem. Toż tylko u nas, w legji, byli tacy, że zdawało im się, iż aby takie cacko dostać, to trzeba conajmniej redutę zdobyć, a pół regimentu w pień wyciąć! Tymczasem, miast takiego zachodu, no wiesz?!
Flahaut cofnął się nieznacznie ku drzwiom. Łączyński skinął nań przyjacielsko.
— Czekajcie, kapitanie! Prosiłeś mnie o wstawiennictwo! Widzisz, że pamiętam, wybornie! Chcesz być przeniesionym ze sztabu Murata! Nic łatwiejszego, byleś wezwał do siebie siostrę, koniecznie siostrę! Ona dostanie nominację na damę! Będzie mieszkała tam, naprzeciwko, w tych oknach, na lewo — no, a ty posiędziesz instrument generała brygady i to na początek! Nie przypada ci do gustu! Cha — cha! Powiadam ci, najkrótsza droga do zasługi!... Mówię z doświadczenia!...
Kapitan bąknął coś pod nosem i wysunął się pośpiesznie z komnatki. Łączyński zakrzyknął na pana Flahaut, lecz gdy ten nie powrócił, pułkownik wzruszył ramionami i roześmiał się do samego siebie.
— Głupiec, pewno nie uwierzył, a to takie proste, takie jasne! Prawda, wczoraj, jemu samemu roiło się, nie wiedzieć co! A teraz, cha — cha — przejrzał, przekonał się naocznie i cóż, dobrze mu z tem!
Pułkownik przeszedł się parę razy po komnacie, zaczem klasnął na ordynansa.
— Słuchaj, jak ci na imię? Jakób?! A mnie Paweł!
— Uważam, panie pułkowniku!
— Głupiś! Nie jestem pułkownikiem! Rozumiesz? Masz mi mówić, Pawle!
Ordynans wyciągnął się, jak struna. Łączyński nachmurzył się.
— Nie rób min, bo widzisz tę pięść?! Gorzałki!
— Według rozkazu!
— Żywo! — gwałtował pułkownik. — Jest! No, dobrze? W twoje ręce!
— Nie śmiem, panie pułk...
— Nie jestem pułkownikiem, trutniu! Pij! Dawaj kubek!... Ale, słuchaj no... a może ty chcesz mi przypomnieć!? Co, gadaj!
— Panie... Pawle! — jęknął pomieszany ordynans. — Ja nie śmiem!
— Jesteś bydlę! Co tu masz na ramieniu? Szlufę? Dawaj! Precz z nią! Taak! Pij! Maryśka umarła! Pamiętaj o tem! Siadaj! Czemu nie pijesz?
— Piję, panie...
— No, to dobrze! Widziałeś tego idjotę, Flahaut — nie chciał wierzyć! Cóż to za nikczemna gorzałka! Wody mi dałeś!
— Gorzałka, według rozkazu!
— Dawaj innej!
— Niema, panie p...
— Musi być! Idź — szukaj — marsz!
Wystraszony ordynans nie dał sobie drugi raz powtórzyć rozkazu i umknął czemprędzej.
Pułkownik obejrzał się niespokojnie dokoła.
— Poszedł! Hm! Nikczemna gorzałka! Wody szelma nabełtał! A pić się chce!
Łączyński ujął flaszę, podniósł do ust, przechylił i jednym tchem wypił do dna. Poczem odsapnął i pewnym krokiem zbliżył się do stolika, na którym leżała para pistoletów.
Znał te pistolety doskonale, świat drogi z nim zrobiły. Ten z lufą nieco grubszą, a rękojeścią smagłą i kurkiem dziobatym był mu ulubieńcem. Znał go na wylot, wiedział, że szelma rwie na prawo. No, teraz nie potrafi skrzywić! Przyszło na grubasa, ani się, nicpoń nie spodziewa zaszczytu! Należy mu się na tę uroczystość rzetelny poczęstunek! Prochu ma co za dwoje — jeszcze ziarnko! Ma być wiwat, niech będzie! Pakuł kłębek — i kulkę! Okrągła! Znów pakuł, — najadł się, obżartuch! Jeszcze mu skałkę założyć świeżą, — żeby mu na niczem nie zbywało!
Skończywszy nabijanie pistoletu, Łączyński roześmiał się z zadowoleniem, zajrzał z dziecinnem upodobaniem w lufę, jakby chcąc sprawdzić, czy nabój nie zginął, wreszcie podniósł na wysokość ramienia.
W tejże samej prawie chwili drzwi rozwarły się, ostrogi zabrzęczały w progu. Łączyński opuścił pistolet i obejrzał się niecierpliwie. O dwa kroki przed nim stał wyprostowany w służbowem powitaniu oficer strzelców konnych gwardji.
— Mam honor z panem pułkownikiem Łączyńskim? — zaczął przybyły.
— Nie jestem pułkownikiem!
— Mam honor wezwać pana pułkownika, aby natychmiast raczył się zameldować służbowemu oficerowi w cesarskiej antykamerze!
Łączyński poczerwieniał, oczy mu krwią nabiegły.
— Coś ty! Czego?...
— Jestem Ornano, oficer służbowego szwadronu strzelców konnych gwardji z rozkazu dowódcy...
— Nie znam żadnego dowódcy!
— Mam rozkaz wezwać pana pułkownika!
— Powiadam, że nie jestem pułkownikiem!
Ornano spojrzał niepewnie ku Łączyńskiemu, ten ostatni dodał po chwili.
— Idź i powiedz, że pułkownik nie przyjdzie, bo... go niema!
— Za pozwoleniem! Powiedziano mi, że tu właśnie kwateruje pułkownik Łączyński!
— Kwaterował wczoraj!
Ornano skłonił się.
— W takim razie źle mnie objaśniono!
— Najzupełniej! Widzisz pan przecież, że na pułkownika w tym uniformie nie wyglądam!
— Zapewne, a czy panu nie wiadomo, gdzie pana Łączyńskiego szukać?!
— Trudno rzec! Bo uważasz pan, taki personat! Osoba! Musisz pan wiedzieć, siostra pułkownika...
Ornano pobladł.
— Słyszałem coś!
Łączyński przymrużył oczy z filuternym uśmiechem.
— No, przyznać pan musisz, że szybko awansował! Przed tygodniem był porucznikiem jeszcze! A dziś boją go się! Kawaler oficerskiego krzyża, sztabowiec, do dworu włączony! To ci dopiero sługa! Wszystkiego co miał się wyzbył! Ale też siostrę ma — co!?
— Nikczemnik! — mruknął Ornano.
Łączyński zachwiał się nieco.
— Bardzo słusznie — cha — cha! Masz pan słuszność! Lecz pozwól no pan, bo i pan masz, widzę, legję! Czy także za...
— Byłem pod Jeną! — odparł dumnie Ornano.
— Pod Jeną, proszę, że się panu chciało!
— Mój panie, nie znam pana, racz mnie uwolnić od swoich uwag! Gdzież więc mam szukać Łączyńskiego!?
— Pytaj Bonapartego, ten będzie wiedział!
— Nie zapominaj pan do kogo i o kim mówisz!
— Właśnie mówię, bo pamiętam!
Ornano żachnął się i wyszedł trzaskając drzwiami. Zaledwie atoli z antykamery wydostał się do sieni, tuż za sobą posłyszał wystrzał.
Ornano zatrzymał się i spojrzał ku drzwiom, któremi był wyszedł. Czyżby ten półwarjat strzelał. Kto go wie! Dziwadło jakieś, niech strzela, trzeba zwrócić uwagę dowódcy odwachu.
Nie przywiązując do strzału żadnej szczególniejszej wagi, Ornano zafrasował się, gdzie mu szukać należy Łączyńskiego. Rozkaz był gwałtowny. Miał polecenie, żeby przyprowadzić pułkownika.
Ornano jął rozglądać się po sieni, a upatrywać kogoś, ktoby mu pomógł Łączyńskiego odszukać, bo niezawodnie wskazano mu, że w tym domu kwateruje. Naraz do sieni wszedł żołnierz z butelką pod pachą i zmierzał ku wejściu do mieszkania, w którem Ornano nadaremnie pytał i gdzie niepotrzebnie dał się jakiemuś półgłówkowi wciągnąć w rozmowę.
— Hej — tyś z tego domu?
— Tak jest, ordynans pułkownika sztabu!
— Może Łączyńskiego?
— Tak, panie kapitanie!
— Bardzo dobrze! Pan twój w domu!?
— W domu, panie kapitanie!
— Prowadź mnie do niego!
Żołnierz bez wahania skierował się ku znanym kapitanowi drzwiom.
— Toż chyba nie tutaj! Mówiono mi, że od wczoraj nie kwateruje w tem mieszkaniu!
— Z pewnością tu!
— No więc prowadź, do licha! — oburknął się kapitan niecierpliwie. — Ruszaj przodem!
Ordynans nacisnął klamkę, pomógł kapitanowi zdjąć płaszcz, zaczem skłonił się i roztworzył naścieżaj drzwi następne.
Ornano rzucił okiem w głąb komnatki, i cofnął się, poruszony widokiem, który się oczom jego przedstawił.
O kilka kroków przed nim leżał w kałuży krwi ów dziwak, co go przed chwilą o mało z cierpliwości nie wyprowadził. Ordynans aż zakrzyknął z przerażenia.
— Co się tu dzieje? Kto tu?
— Nie wiem, nie rozumiem, dopiero co pan pułkownik dał mi rozkaz!...
— Więc ten tutaj jest pułkownikiem!
— Niezawodnie, panie adjutancie! Rana na czole! Oddycha jeszcze!...
Ornano stał, jakby namyślając się, jakby coś ważąc, a nie troszcząc się zgoła o daremne wysiłki żołnierza, aby bezwładne ciało Łączyńskiego dźwignąć. Dopiero gdy cała nawała chmur przeszła przez jego jasne oblicze, pospieszył ordynansowi z pomocą.
Twarz pułkownika zdawała się być jedną krwawiącą raną.
Ornano z żołnierzem ułożył Łączyńskiego na posłaniu i zakrzyknął o wodę. Ta dopiero odsłoniła wielką płaską ranę na czole pułkownika.
Łączyński ledwie że znaki życia dawał. Nie było czasu do stracenia. Ornano pochwycił skrawek papieru leżący na stole, nakreślił na nim kilka słów i kazał ordynansowi biec z tem co tchu do pana de Ségur, sam zaś z mantelzaków Łączyńskiego dostał koszulę, na szmaty ją porwał i szmatami temi, zmaczanemi w wodzie, jął ranę okładać.
Rana krwawiła silnie. Ornano nie ustawał, szmaty zmieniał, płukał i świeżą wodą zwilżał.
Wyprawiony żołnierz nie wracał. Ornano tracił cierpliwość, lecz mimo to nie opuszczał Łączyńskiego. Wprawdzie młodego oficera strzelców nurtowały jakieś złe myśli, że przecież nic go ten pułkownik nie obchodzi, że raczej usunąć się odeń powinien, że nie ma tu dlań miejsca, że i tak dla brata pani Walewskiej aż nadto wiele uczynił, wyprawiwszy ordynansa o pomoc, że zresztą nie jego rzeczą wnikać w pobudki desperackiego czynu, — a jednak coś go przykuło do pościeli rannego, coś go niewoliło do pozostania, do czynienia mu ulgi. Ulga bowiem stawała się zwolna widoczną. Pułkownik oddychał głębiej, pełniej, twarz mu się zaróżowiła, oczy rozwierały powoli, nabierały blasku.
Ornano uśmiechnął się gorzko.
— Skwitowałbym z tego zaszczytu! — mruknął do samego siebie. — Jeszcze gotów mnie coś zawdzięczać! Głupia historja!... A ten gamoń nie wraca! Z samego upływu krwi może zacząć testament! Sapristi, a jeszcze na ironję każe mi zanieść błogosławieństwo... tej... tej...
Ranny poruszył się.
Ornano zacisnął zęby i sięgnął po szmatę, aby ją zmienić, lecz w tejże chwili uczuł dotknięcie ręki.
— Hm! Co? — zagadnął Ornano. — Szpetnie się pan skrwawiłeś!? Co?! Umrzeć? Na honor nie masz się pan czego spieszyć!... Walewska!? Aa!...
Łączyński, któremu Ornano zerwał z ust te dwa wyrazy, szarpnął się gwałtownie, siły natężył i szepnął.
— Jej ani słowa! Rozumiesz — Walewskiej! Nikomu! Niech nikt nie wie — żem żył! żem był!...
— No — no! Jeszcze czas na to!... Znam się na ranach... Kulę ręką można wyjąć!... Znam się!
— Ale nie znasz mojej hańby! — jęknął pułkownik i omdlał znów.
Ornano zadrżał. Zasłona prawdy rozdarła mu się przed oczami i ukazała istotę tragedji, której był świadkiem. Wyrzut sumienia wstrząsnął nim. Tak, drwił z nieszczęścia, posądzał tego człowieka o nikczemność, przed godziną jeszcze, gdy odebrał rozkaz wezwania brata pani Walewskiej myślał, że przyjdzie mu stanąć przed pysznym parwenjuszem, chmyzą porosłym w pióra, a nie czującym wcale błota, które mu te pióra nalepiło. Przed godziną jeszcze całe poczucie obowiązku do pomocy wzywał, aby wypełnić rozkaz, aby zapomnieć, że do brata idzie... tej... aby stłumić ognie, co mu piersi rozsadzały!... Bo wszak od wczoraj cały Ostród mówił tylko o Łączyńskim. Z ust do ust podawano sobie najróżnorodniejsze wieści, opowiadano sobie ze złośliwemi docinkami, jak nowomianowany pułkownik swoim talentom wojskowym przypisuje awans, jak spokojnie, a bezczelnie prosił duca Bassano o doręczenie listu do pani Walewskiej w Warszawie...
Pan de Flahaut ujmował się za Łączyńskim, zapewniając, iż ten robi niezawodne wrażenie, jakby o świecie Bożym nie wiedział, ale któż temu wierzył!? Ornano szczegóły te znał, a w gronie kolegów nie poskąpił ani szyderstw, ani zjadliwych napomknień, bo zdawało mu się, iż ma do nich prawo, iż one mu lżejszym czynią ciężar, tłoczący jego serce, a tymczasem, nie przeczuwał, iż pastwi się może nad większym, bólem, niż własny!...
Łączyński albo znał całą prawdę i łamał się, walczył, aż nie dał honorowi swemu upaść doszczętnie, albo porażony gromem bez namysłu złożył o sobie świadectwo... godne oficera, godne człowieka!
Tak rozumował Ornano, a ze wzrastającą pieczołowitością opatrywał ranę Łączyńskiego, lecz ten znów zdawał się na poły martwym.
Oficera strzelców lęk nagły zdjął o życie pułkownika, choć równocześnie nurtowało w nim przekonanie, je powinien dać Łączyńskiemu umrzeć, że nie ma prawa ratować go, ani do życia zmuszać...
Wejście chirurgów z panem de Ségur przerwało wątpliwości Ornana.
Chirurdzy bez namysłu zabrali się do opatrywania rany i dobywania z niej kuli.
Pan de Ségur z miną zafrasowaną słuchał relacji Ornana.
— Bardzo niemiła przygoda, bardzo niemiła, — zakonkludował maréchal de logis cesarza, a mistrz ceremonji w obozowem życiu. — Dobrze pan uczyniłeś, zawiadamiając mnie o zajściu! Prawdopodobnie wypadek! Musiał opatrywać pistolet... lufę niebacznie zwrócił, kurek obluzowany spadł... no i wypalił...
— Mogę zapewnić pana, że nic podobnego nie miało miejsca! Przed minutą może, pułkownik odzyskał przytomność i mówił.
— A mówił!?... Lecz do tego nie można przywiązywać wagi... był nieprzytomny...
— Przeciwnie, mogę zapewnić...
Pan de Ségur skrzywił się i rzekł z naciskiem.
— Jesteś pan upartym! Powtarzam, że był wypadek z bronią! Nic nadto! Posłuchajmy chirurgów! A — jest kula!?
— Była na wierzchu! — objaśnił starszy chirurg, który właśnie był trzymał w szczypcach wyjętą kulę. — Tęgi kawał ołowiu!
— Cóż pan myśli?
— Nic — do ambulansu! Dwa miesiące i znaku nie będzie! Poprostu, za mocno przycisnął lufę do czoła, brak powietrza osłabił wystrzał. Kula nadwyrężyła mocno kość czołową!... Jedną obawa, że potem mózg może odpowiadać, zresztą dobrze! Będzie miał marsa w twarzy! Budowa silna, czaszka twarda, nie zginie... Djablo mocno pistolet trzymał... jak mu się tu lufa cała odkroiła w ranie!... Na gorąco chciał się z życiem załatwić!
— Jakto? — przerwał oschle pan de Ségur. — Więc ten wypadek z bronią... chcesz nazwać samobójstwem?
— Bezwątpienia!
— Jesteś pan zatem w błędzie! Pułkownik Łączyński nie mógłby go popełnić! O ile pan zbadasz lepiej, musisz... do tego dojść przekonania!
Chirurg spojrzał uważnie na pana de Ségur i skłonił się.
— Bezwarunkowo!... Niezawodnie!...
Maréchal de logis zwrócił się znów do Ornana.
— Słyszałeś pan i wiesz teraz?... Osoba pułkownika Łączyńskiego jest nadto cenioną u nas, aby taki wypadek... miał dać pole do domysłów... Proszę o tem pamiętać!
Ornano zrozumiał rozkaz.
— Zastosuję się do tej wskazówki!
— Tak — tak! Trzeba! Panie Ornano, dobrze, że pana widzę!... Oto mogę zwiastować ci nowinę, najjaśniejszy pan bardzo łaskaw na pana! Dostałeś legję, kapitańskie epolety, a teraz mam pewność, że nie będziesz pominiętym w najbliższym spisie zapomóg!
— Jestem obowiązany...
— Najjaśniejszy pan zawsze o nim wspomina, lubi nazywać pana „kuzynkiem!“ Sam chyba to czujesz, jak szybko się posuwasz naprzód! Przed kilku tygodniami byłeś jeszcze porucznikiem! A masz, kapitanie, lat?...
— Dwadzieścia trzy!
— Piękna karjera! No, nie mamy tu co robić! Pułkownika już sami opatrzą! Biedny Łączyński! Ale też nieuwaga! Co za nieuwaga!
— O tej nieuwadze... jeszcze ordynans pułkownika nie ma dostatecznego przeświadczenia!
— Widział może!
— Toż samo, co ja!
— Nic! Każę go natychmiast aresztować; na prostaka niema innej rady! Jestem wdzięczny panu za przypomnienie! Bardzo wdzięczny! Tacy lubią mieć zawsze swoje widzimisię! Zaraz go wezmą pod straż. A panu zaś winszuję z całego serca! Gdyby pan czego potrzebował, racz zwrócić się do mnie!
Ornano potarł niespokojnie czoło.
— Gotówem natychmiast skorzystać z łaskawych słów...
— Ale, proszę! Uczynisz mi pan przyjemność.
— A więc, śmiem obligować, aby nazwisko moje zostało wykreślone z listy zapomóg cesarskich!
— Jakto? Jakto, kapitanie!
— Bo to, co mam, wystarcza mi w zupełności na moje potrzeby; — odrzekł cicho Ornano. — Milczeć zaś nie od dziś się nauczyłem.
Pan de Ségur próbował się uśmiechnąć.
— Ach, tak! Jeżeli panu na tem zależy! Trochę to dziwaczne! Nie na żarty powiadano mi o panu, że oryginałem jesteś!
— Właśnie! — bąknął sucho kapitan. — I chcę nim pozostać!
Był cichy, bezwietrzny poranek kwietniowy. Po mroźnym marcu, który z całą zawziętością stycznia trzymał rzeki polskie w lodowych okowach, zawałami śniegu okrywał równiny „Prus Nowoschodnich“, a gnębił i ubezwładniał korpusy Napoleona, wyjrzało słońce i promieniami swemi jęło topić stężałą skorupę Mazowsza, Śląska, Żmudzi, Litwy i Wielkopolski.
Główna kwatera w Ostródzie dźwignęła się. Broń zachrzęściała silniej, bębny pełniejszym uderzyły łomotem.
Rozkaz cesarski przenosił główną kwaterę do Finkenstein. Sztab odetchnął lżej; żołnierze poglądali jaśniej. Ciężkie bo dni przeżyto w Ostródzie. Ciężkie, bo głód i mróz dosięgł nawet generalskich pióropuszów, bo nędza nieubłagana, zajadła, nielitościwa urągała i tym, co umieli ją tępić brzękiem złota! Złota w Ostródzie nie brakło — lecz chleba. Z dnia na dzień już nie tylko ciało, ale i duch upadał na siłach. Napoleon chciał jedno i drugie ratować. Gońca za gońcem słał Talleyrandowi do Warszawy, wyrzutami zasypywał komisarzy Rządu Tymczasowego, a najsurowsze wydawał rozkazy rekwizycyjne. Hasłem Bonapartego były „suchary i wódka“. Lecz mimo wysiłków Wybickiego, mimo bezwzględność, z jaką rabowano każdy śpichrz, każdy magazyn, najuboższą śpiżarnię, wyniszczony kraj nie mógł nastarczyć żądaniom.
Z duchem działo się nie lepiej. Bonaparte jeden go nie tracił. Porzucił dobrowolnie kwaterę swą w rynku ostródzkim i sam przeniósł się do stodoły... Przykład cesarza podziałał, ale nie na długo, mróz zwyciężył! Co gorsza, Ostród, w oczach niknął, malał, topniał... Żołnierz, zdemoralizowany twardą dolą, nie zważał na groźby sądu polowego, i rwał kół za kołem, płot za płotem, bal za balem, byle ognia sobie rozniecić, byle kosztem bodaj chałupy całej na chwilę stężałe, skostniałe członki rozgrzać. Żandarmerja polowa rady sobie dać nie mogła z poskramianiem samowoli i rozpasania. Nędza pięła się po stopniach oficerskich, sięgała już Oudinota, samego Berthiéra.
Nic tedy dziwnego, że gdy wraz ze słońcem kwietniowem wydano rozkaz do wymarszu, radość szalona zapanowała w Ostródzie. Gotowano się do pochodu z zapałem. Finkenstein urastał w ustach żołnierzy na miasto mlekiem i miodem płynące. Wprawdzie powiadano równocześnie o rychłem rozpoczęciu kroków wojennych, lecz cóż one znaczyć mogły dla żołnierza napoleońskiego, gdy nie miał głodu, ani chłodu.
Kapitan Ornano, którego tak samo, jak innych, rozkaz wymarszu uradował, po nagadaniu się z kolegami o tej wiadomości, zafrasował się czegoś i, wydawszy lakoniczne rozkazy swemu ordynansowi o zbieraniu rzeczy, sam pobiegł na koniec miasta, kędy mieściły się ambulanse wojskowe. Tam zameldował się do służbowego chirurga. Chirurg przyjął kapitana z należnymi względami dla oficera gwardji, a co ważniejsze dla kuzyna cesarskiego. Ornano przystąpił od razu do rzeczy.
— Co się stanie z ambulansami po zwinięciu głównej kwatery?
— Pozostaniemy przez pewien czas na miejscu!
— A potem?
— Rekonwalescentów wyprawimy do Francji, a ciężej chorych pozostawimy pod opieką!...
— Hm — tak! Lecz musicie mieć panowie rozkazy co do wyższych oficerów!
Chirurg mrugnął domyślnie okiem do Ornana.
— Wiem o kogo idzie panu kapitanowi! Otóż mogę panu służyć nowinami... Pułkownik ma się, według ostatniego raportu naczelnego lekarza, tak dobrze, iż za dni kilka można mu wróżyć wstanie z posłania! Wczoraj był nawet sam Corvisart!
— Słyszałem o tem, wiem...
— Więc prawdopodobnie, wiadomo panu kapitanowi także, iż pierwszy transport ma go odwieźć do Paryża!
— Do Paryża? Czy pułkownik o tem wie?...
— Nie sądzę, rozkaz przyszedł dziś rano dopiero!...
— Hm! Pytanie czy się zgodzi!
— Ach! dlaczego, panie kapitanie! Pułkownik ma u nas takie zachowanie! Podróż go nie utrudzi! Będzie miał zresztą swoją własną służbę zdrowia w drodze! Larrey sam zastrzegł sobie zajęcie się wyprawieniem pułkownika!... Pan kapitan wie! Pułkownik ma u nas marszałkowskie prawa, z dnia na dzień raport o stanie jego zdrowia składamy kancelarji cesarskiej!...
— Czy mogę się widzieć z pułkownikiem!?
Chirurg zafrasował się.
— A czy pan kapitan ma przepustkę od pana de Ségur!?
— No przecież mnie może pan pozwolić! Byłem już nie raz!...
— Tak, ale właściwie, panie kapitanie, zawsze pod sekretem, zawsze!
— Więc i teraz nie będziesz pan robił trudności. Będę panu niezmiernie wdzięcznym, chciałem uścisnąć dłoń pułkownika przed wymarszem.
Chirurg szybko się zdecydował. Przysługa oddana takiemu człowiekowi, jak Ornano, nie była do pogardzenia, bo Ornano znaczył już wiele, a wszystkie dane miał po temu, aby dla karjery nie mieć kresu, aby po marszałkowską buławę sięgnąć!
— A zatem?! — nalegał szybko Ornano.
— Panu kapitanowi nie mogę odmówić! Choć, dalipan, narażam się, narażam bardzo nawet! Byle nas kto nie podpatrzył! W razie czego, raczy pan wymienić nazwisko którego z chorych oficerów, tak jak zwykle!...
Chirurg westchnął jeszcze kilka razy, aby podkreślić znaczenie świadczonej kapitanowi usługi zaczem z kancelarji ruszył przodem na pierwsze piętro, gdzie wskazał z ukłonem drzwi, strzeżone przez wojskowego cyrulika.
— Byle niedługo, panie kapitanie! Może zameldować?
— Nie trzeba! Dziękuję panu!
— Będę czekał tu!
— Jak się panu podoba!
Ornano otworzył drzwi i znalazł się w dobrze sobie znanym pokoiku, stanowiącym niejako antykamerę następnej, większej komnatki. W antykamerze tej inny cyrulik powitał kapitana ukłonem wojskowym.
Ornano rzucił cyrulikowi płaszcz i roztworzył drzwi następne.
Kapitan zatrzymał się nieco na progu dla oswojenia się z panującym tutaj mrokiem, poczem już cichym, lecz śmiałym krokiem zbliżył się do posłania, na którem leżał młody mężczyzna z głową spowiniętą bandażami.
Na ogłos kroków kapitana, mężczyzna poruszył się niespokojnie i zagadnął cicho.
— Czy to wy, Hieronimie?!
— Nie, panie, to Ornano!
Chory uniósł się z trudem na posłaniu.
— Ach, to pan — pan!? Prawda!
— Jakże pan pułkownik się czuje!?
— Ot — lepiej — znacznie lepiej! Tylko, panie nie pułkownik!... Porucznik poprostu! dawny porucznik!...
— Trzeba pomyśleć o wyjeździe stąd! My gotujemy się do wymarszu!
Chory poruszył się niespokojnie i zarzucił kapitana pytaniami.
Ornano z całą wyrozumiałością wyjaśnił mu położenie armji i rozpowiedział dzieje całej kampanji.
Gdy kapitan skończył, chory roześmiał się.
— Wiesz pan, jakie to dziwne, gotówbym przysiąc, że o tem wszystkiem, co mi powiadasz, wiedziałem, że to znam..
— Czasem to bywa! Otóż teraz musi się pan zdecydować! Tu pan pozostać nie możesz.
— Oczywiście — bo cóż tu ja...
— Słyszałem, że chcą panu zaproponować wyjazd do Paryża!
— Do Paryża, chyba pan żartujesz? A cóż ja tam pocznę!?
— Jest pan na tem stanowisku, iż może pan być pewnym opieki i pieczołowitości... Jeżeli pan nie będziesz chciał powrócić do służby wojskowej...
— Nigdy! — przerwał ranny.
— W takim razie może pan być pewnym, że są osoby, którym los pański nie jest obojętnym!
— Kapitanie, czem się panu odpłacę...
— Nie mnie — nie mnie! Żołnierzem jestem tylko, biednym żołnierzem, mój cały skarb to te szlufy zapracowane krwawo! Radbym, lecz cóż ja potrafię! Są inni potężniejsi! W Paryżu ani urząd pana nie minie, ani stanowisko wysokie, starczy, abyś chciał...
Chory zwrócił oczy ku Ornanowi, wpił je i badał wyraz twarzy kapitana z nieubłaganem natężeniem. Ornano nie wytrzymał tego wzroku, głowę pochylił i urwał.
Nastąpiła długa pauza, podczas której kapitan daremnie szukał urwanego wątku. Nagle chory dźwignął się mocniej i schwycił gorączkowo rękę kapitana.
— I pan sądzisz — szepnął głucho — że ja będę chciał?!.. I pan sądzisz, że ja byłbym zdolnym?!
Ornano podniósł głowę.
— Nie!
Chory osunął się na poduszki odetchnął długo, a głęboko.
— Dziękuję panu. Jesteś takim, jakim cię śniłem.
Kapitan wyczekał chwilę i ozwał się nieśmiało:
— Trzeba więc, abyś postanowił coś ze sobą, tu zostać nie możesz! Musisz objawić życzenie, dokądbyś pragnął się udać!
— Tam, gdziem pragnął, tam nie dali!... Cóż, teraz wrócę do rodzicowego zaścianka...
— Może wolałbyś do legji, do pułku?!
— Po co? Czyż mi pułk wróci to, co mi zabrał? Pan nie rozumiesz?! Pustka, głusza. Tu, w piersiach wypalone wszystko, żadnego odzewu. Dawniej hasła bojowe gorzały, dawniej! Et!... Było tu brać pełną garścią. Lepiej nie mówić! Nie pamiętam nawet. Jakieś gruzy, jakieś złomy tłoczą mnie czasem, lecz dziś już lżej! Wrócę do pól, do cichej pracy, do Boga! Pan może w Boga nie wierzysz?! Jest Bóg i Bóg każe!
— Lecz nadewszystko przebacza!
Źrenice chorego rozszerzały się chorobliwie.
— Tak — Bóg może!
Ornano darł włosie bermycy i milczał. Chory zapadł w odrętwienie. Po nowej pauzie, kapitan otrząsnął się z zamyślenia, brzęknął z lekka ostrogami i zagadnął.
— Panie Łączyński, pozwolisz, że powtórzę komu należy twoje życzenie!
Pułkownik skinął twierdząco głową.
— Stanie się tak, jak pan sobie życzysz! — dodał jeszcze kapitan. — Będę umiał dotrzeć tam, gdzie trzeba! A teraz, pozwól się pożegnać, pozwól uścisnąć twą zacną dłoń. Nie śmiem ofiarowywać panu mojej przyjaźni, lecz gdybyś zechciał mnie ucieszyć serdecznie, niekłamaną radość sprawić, daj znak życia!
Pułkownik odpowiedział na uściśnienie nerwowym skurczem ręki.
Ornano zwrócił się ku wyjściu.
— Kapitanie! — zawołał nagle Łączyński, jakby sobie coś przypominając.
— Proszę — jestem!
Chory zniżył głos.
— Powiedz mi pan, dlaczego pan?... Nie znałeś mnie?! Czy może nie z własnej myśli pamiętałeś?!... Może... może...
— Nie panie, parol oficerski, nikt o mych odwiedzinach u pana nie wie!
— Wierzę! Pan mówisz prawdę, albo milczysz! Lecz daruj! Moja głowa taka biedna, taka skołatana, że nic związać, nic przypomnieć sobie!... Z dawnych czasów... coś mi się majaczy, że raz jedyny cię widziałem! Lecz chwila ta nie daje mi wątku z twoją dobrocią, pamięcią, współczuciem!?...
— Pozwól pan, że zamilczę!
— Kapitanie, inaczej muszę mniemać...
— A więc powiem panu tyle, że gdym cię poznał, nosiłem w sobie ból, zawód, rozczarowanie, zdało mi się, że nad moją dolę nie ma twardszej, iż wszystkie piekła złożyły się na szyderstwo losu, który mnie dosięgnął! Ale, kiedym mimowoli spotkał pana, moja gorycz mi zmalała, skarlała!... W tobie spostrzegłem wszystko tak czystem, tak niesamolubnem, tak hardem, żem się własnej słabości uląkł... Jam gwiazdę chciał mieć skrzącą, a świetnym bijącą blaskiem, lecz jam chciał mieć ją dla siebie tylko! To, że zaświeciła innemu, było dla mnie przeświadczeniem, że niegodną jest imienia gwiazdy. Tyś pragnął promienie jej mieć wiecznojasnemi. Dla ciebie nie było ja — dla ciebie nie było rozstajnych dróg, dwóch moralności, dwóch honorów! A potem inne różnice. Tam, gdzie ja niszczyłem, tyś budować pragnął; tam gdzie ja widziałem zdobywcę, tyś szukał obrońcy, moja służba była z ambicji, twoja z poświęcenia; tyś stanął nad przepaścią, nad którą spostrzegłeś kres wszystkiego, co ci było drogiem, moja droga miała tylko wyrwę, a po za nią jeszcze cały świat pracy, czynów i celów! I ta świadomość, ta oczywistość pociągnęła mnie ku panu!
Łączyński oszołomiony tym potokiem kunsztownych słów, mglistych dlań, poglądał niepewnie ku kapitanowi, a czoło tarł.
Ornano uśmiechnął się łagodnie.
— Przebacz mi pan tę łamigłówkę. Może niedługo dowiesz się więcej! Jednemu wierz tylko, że własna wola, własna myśl mnie przywiodła!
Ornano uścisnął ponownie rękę Łączyńskiego i wyszedł z komnatki.
W antykamerze cyrulik podał kapitanowi płaszcz. Ornano rzucił mu napoleona i skierował się ku wyjściu na korytarz. Gdy naraz drzwi się przed nim otworzyły, a we drzwiach ukazała się postać zawoalowanej szczelnie damy, a po za nią przerażona twarz chirurga.
Dama, na widok kapitana, drgnęła lekko.
Ornano stanął jak wryty. Mimo woalów poznał przybyłą, odgadł panią Walewskę.
Kapitan pobladł lekko i usunął się na bok, aby damie uczynić przejście.
Dama postąpiła ociężale na środek antykamery.
Chirurg, zgięty w pałąk, pospieszył z objaśnieniem.
— Jaśnie oświecona pani raczy, tu właśnie pan kapitan, dostojny chory życzył sobie! Te drzwi — wprost! — Dostojny chory...
— Te drzwi! — powtórzyła cicho dama.
— Tak jest!
— Prawda — nie poznałam!
— Znaczne polepszenie, maligna minęła zupełnie, bezpowrotnie!
— Ach, tak! Dobrze, racz mnie pan zostawić...
— Do usług, jaśnie oświeconej pani, do usług! — bełkotał z uniżeniem chirurg, dając znaki cyrulikowi i mrugając znacząco na kapitana.
Ornano, który był ochłonął z pierwszego wrażenia, skłonił się zimno damie i szedł za chirurgiem.
Dama atoli poruszyła się nagle i rzekła niepewnie.
— Czy nie raczyłbyś pan zostać na chwilę?
Ornano skłonił się ponownie i zatrzymał się wyczekująco.
Dama skinęła na wystraszonego chirurga. Chirurg wtulił głowę w ramiona i zamknął pospiesznie drzwi.
Dama odchyliła woal. Ornano, na widok krasą bijącej twarzy damy, zarumienił się zlekka.
— Nie poznałeś mnie pan?!
— Odrazu!
— Zdawało mi się!
— Słońce gdy wyjrzy z poza chmur!
— Byłeś pan u niego?
— Tak!
— Jestem panu wdzięczną!
— Bywałem tu nie dla pozyskania jej.
— Bywałeś, więc dosyć! Czy prawda, że odzyskał przytomność? Może, może, to kłamstwo?
— Od tygodnia!
— Prawda, od tygodnia czekałam napróżno maligny!
— Ach, więc pani szambelanowej zależało...
— Chciałam go zobaczyć, nie będąc widzianą. — Dziś odjeżdżam stąd. Muszę. Inaczej być nie może! On także podobno. Przyszłam, sama nie wiem... Panie kawalerze!
— Pani!?
— A gdybyś pan, gdybyś pan nie odmówił mi swojej pomocy, gdybyś się wstawił!
— Ja — ja!?
— Tak! niczego nie żądam, nie chcę, aby mi przebaczał, nie napraszam się, nie wymówię ani słowa, nie okażę, nie zadrasnę... Niech mi wolno będzie zbliżyć się, ucałować rękę i tak odejść, niech mi pozwoli na progu stanąć...
— Jemu tak bardzo potrzeba spokoju, zapomnienia! Pani Walewska oparła się o poręcz krzesła. Powieki jej drżały febrycznie, pierś falowała spazmatycznie. Ornano uląkł się tego wzruszenia.
— Pani, racz pamiętać na te drzwi! Żywsza rozmowa może cię zdradzić, może targnąć niebacznie obumarłą strunę żalu.
— Widzisz pan, żem spokojna. Obawiasz się, bym nie płakała? Czy mi płakać wolno?
— Lecz trzeba, żebyś pani stąd odeszła. Tu pani być nie powinnaś!
— Więc pan odmawiasz mi swej pomocy? A mnie przed chwilą zdawało się, że pan jeden może...
Ornano szarpnął się.
— Radbym tego za ironję nie brać.
— Tak mi się zdawało!
Kapitan zaczerpnął powietrza.
— Idę.
Pani Walewska pochyliła się mocniej na krześle.
Ornano odrzucił płaszcz i bez namysłu zawrócił do komnaty Łączyńskiego.
Pani Walewska po oddaleniu się kapitana, zapadła w odtrętwienie, w jakiś skurcz konwulsyjny. Twarzyczka szambelanowej skamieniała na wyrazie trwożliwej niepewności, którą pożegnała Ornana. A cała jej postać zdawała się oddychać, żyć spodziewaniem odpowiedzi.
Ornano długo nie wracał. Po dwakroć z po za drzwi doszedł panią Walewskę jakiś tępy dźwięk głosu, po dwakroć w kątach ust szambelanowej rysowały się febryczne drgnienia, aż wreszcie zawiasy skrzynęły cicho, brzęk ostróg zwiastował powrót kapitana.
Pani Walewska czuła bezwiednie, że Ornano stoi tuż przed nią, że przyniósł jej wyrok nieubłagany, zimny!... Ani chwili nie wątpiła o treści odpowiedzi, spodziewała się jej takiej, a nie innej, idąc tu, była pewną co ją spotka, a przecież nie dostawało jej odwagi, aby ją usłyszeć.
Ornano milczał. Pani Walewska z trudem zwróciła głowę, kapitan spuścił oczy.
— Wiem — szepnęła z wysiłkiem. Wiem, co mi przynosisz! Nie godnam nawet nań spojrzeć, niegodnam dotknięcia jego ręki, skalałam imię, zbrukałam rodzinę, byle samej zaznać rozkoszy!... Wyście czyści, wy nosicie zaklęte w piersiach wielkie ideały, a jam upadła, lalka samolubna, chciwa...
— Pani szambelanowo!
— Chcesz być tak litościwym, panie kawalerze, że gotów jesteś dla ukojenia mnie... skłamać! Nie trudź się daremnie, nie wysilaj! Powtórz mi, co ci powiedziano!... Trzeba, żebym usłyszała!
— Wszakże odgadłaś!
— To nie dosyć! Chcę słyszeć, muszę! Rzekłeś mu tak, jak prosiłam...
— Tak!
— A on?
— Odmówił!
— Więc nawet do progu tej komnaty?
— Nie!
— Może nie powiedziałeś mu wszystkiego, może zbyt raptownie, zbyt pośpiesznie, zbyt obcesowo wyjaśniłeś mu cel przybycia?
— Nie sądzę, uczyniłem, co mogłem, przekładałem...
— I w zamian kazano ci zanieść mi obelgi?
— Mylisz się pani, był spokojnym, wysłuchał mnie do końca, a w ostatku oświadczył mi, że się mylę, bo jego siostra... nie żyje!
Pani Walewska wyprostowała się dumnie.
— Dziękuję ci, panie kawalerze! Umarła bezwątpienia!
Ornano, na to niespodziewane zakończenie wyrzeczone stalowym, metalicznym głosem, zdumiał się, ledwie uszom własnym mógł wierzyć.
Szambelanowa tymczasem zebrała spokojnie fałdy swej powłóczystej sukni i wyciągnęła rękę ku kapitanowi.
— Podaj mi ramię, panie kawalerze!
Ornano spełnił życzenie z zimnym ukłonem. Pani Walewska skierowała się ku wyjściu, zapuściwszy uprzednio starannie woal. W korytarzu chirurg z cyrulikami chciał drogę wskazywać, lecz szambelanowa pożegnała go skinieniem.
Kapitan, uczuwszy tuż przy sobie ramię szambelanowej, owiany jakimś upajającym oddechem, który bił z jej całej postaci, a jeszcze pozostający pod wrażeniem gwałtownej zmiany, zaszłej w jego oczach, w zachowaniu pani Walewskiej, łamał się z myślami, przez ognie wstrząśnień przechodził. Całe dzieje pierwszego poznania szambelanowej stanęły mu przed oczyma, wszystkie przeżyte dla niej godziny, uderzyły weń ławą, wszystkie tęsknoty, gorycze, a nieziszczone rojenia targnęły sercem Ornana.
Kapitan wiódł szambelanowę, wiódł z całą pozorną uwagą salonowego młodzieńca, zabiegliwego dla dam wytwornisia; kapitan nawet uśmiechał się, nawet patrzył spokojnie, a bacznie, a mimo to w piersiach całe piekło niósł, wił się, zaciętą wiódł walkę, aby nie zawyć złorzeczeniem.
Przed domem ambulansowym stał koczyk, oprzęgnięty parą koni.
Lokaj w zielonym płaszczu wartował u stopnia pojazdu.
Pani Walewska przystanęła nagle.
— Gdybym pana nie utrudziła, wolałabym wrócić piechotą!
— Proszę bardzo, lecz racz pani własne utrudzenie mieć na względzie, droga daleka.
— Jest dziś tak pięknie!
— Poczytam sobie za honor!
— Więc niech kocz wraca sam!
Lokaj skłonił się uniżenie. Szambelanowa zaś dodała po małej pauzie.
— Tylko, wolałabym boczną drogą, nie miastem! Chcę odetchnąć powietrzem świeżem.
— Więc chyba polem, lecz może być za grzązko!
— I cóż to szkodzi!
Ornano skręcił z drogi na prawo, ku polu. Przez pewien czas szli w milczeniu. Pani Walewska odrzuciła znów woal i oddychała pełną piersią, wiewem ciepłych zefirów, harcujących ponad zczerniałą rolą. Kapitan zaś, ochłonąwszy nieco, próbował do reszty odzyskać panowanie, nazywając w głębi duszy szambelanowę zimną, wyrafinowaną komedjantką.
— Ale doprawdy jestem nieuważną! — ozwała się raptownie pani Walewska ze spokojną swobodą. — Nie powinszowałam panu awansu i to pięknego awansu w pańskim wieku!
Kapitan poczerwieniał.
— Mam dwadzieścia trzy lat skończonych! — odrzekł z godnością. — Siedm lat służę!
— Lecz, jeżeli się nie mylę, na balu... byłeś pan porucznikiem!?
— Więc pani pamięta jeszcze ten bal!?
Szambelanowa zmieszała się i dopiero po przestanku objaśniła.
— Był bardzo piękny!
— Jak sen.
— Bardzo wyszukane porównanie.
— Bo i piękny sen nie wraca.
— I pan już jest kapitanem!
— Wówczas pani nawet munduru tego nie rozpoznawałaś!
— Usiłujesz być złośliwym, mości książę!
— Pani wybaczy, mimowoli przyszło! Ale niesłusznie mnie pani tytułuje!
— Wszak tak mi pana przedstawiono...
— Mitrę zawdzięczam pani Potockiej!
— Czyż tak, miałam pana nadto za kuzyna cesarskiego!
— Jeżeli się pani podoba, to łatwiejsze do udowodnienia, bo matka moja jest z domu Bonaparte.
— Bardzo zaszczytne.
— Teraz, ale nie wówczas, gdy wychodziła zamąż za pułkownika gwardji korsykańskiej Ludwika Ornano, potomka udzielnych hrabiów!
Pani Walewska uśmiechnęła się na tę tyradę, kapitan spostrzegł się i zawstydził własnej chełpliwości.
— Więc pański ród pochodzi z Korsyki!?
— Urodziłem się w Ajaccio!
— Służba wojskowa ma zatem dla pana podwójny urok! Da mu też zapewne...
— Kto!? — przerwał raptownie Ornano.
— Ach, panie kawalerze, służba, cesarz!
— Wziął mi już więcej, niż dać może!
Pani Walewska zwróciła twarz ku kapitanowi, a napotkawszy na drodze swych ócz płomienne spojrzenia Ornana, pochyliła głowę.
— Skąd takie mniemanie? — odrzekła po namyśle. — Czy ten, kto sięga po to, czegobyś pan może chciał, lecz co nie jest twojem, zabiera tem samem twoje dobro?!
— Ma pani słuszność — odrzekł ponuro kapitan. — Trzeźwości i rozwagi można się od niej uczyć! Nie każdy posiada sztukę ważenia słów.
— Choć i panu, jako oficerowi pułku, mającego tyle dworskich obowiązków...
— I dlatego dziś jeszcze zażądam przeniesienia mnie do linjowych dragonów czy strzelców.
— Ucierpi na tem pańska karjera!
— Ale zyska serce! Zresztą tak będzie!
Pani Walewska przystanęła raptownie.
— Jesteśmy na miejscu!
Ornano obejrzał się ze zdziwieniem, a postrzegłszy teraz dopiero wielką szopę, ozdobioną sztandarem strzelców konnych gwardji, przyznał.
— Tak — tu, na lewo kwatera...
— Pozwól sobie podziękować, panie kawalerze, za trud — rzekła z przesadzoną uprzejmością szambelanowa. — Jestem mu bardzo wdzięczną! Życzę powodzenia w zamysłach! Nie wątpię, że jeżeli nadal tak szybko iść będziesz, to przy następnem widzeniu już z generałem będę rozmawiała.
Pani Walewska wysunęła lekko rękę z pod ramienia kapitana, zebrała starannie fałdy szaty i, uśmiechnąwszy się, skinęła mu głową na pożegnanie.
Kapitanowi pociemniało w oczach. Nie słyszał, co do niego mówiła, nie rozumiał, uczuł tylko, że odchodzi, że zostanie sam, że jej oglądać nie będzie.
— Pani! — wyrzucił gwałtownie. — Więc nic nadto niemasz mi do powiedzenia?! Nic zgoła?
Pani Walewska przystanęła raptownie, głębię jej ócz jakiś smutek zalał.
— I na cóż mówić, gdy się jest przekonanym, że niewiarę się spotka?
— Niewiarę można zwalczyć! Prawda...
— Tam gdzie jest wiara, tam niema prawdy, świadomość prawdy usuwa potrzebę wierzenia!
— Zdawało mi się jednak, że niezupełnie będzie obojętnem dla pani... Proszę wybaczyć śmiałość, zdawało mi się tylko...
— Słucham, mów, panie kawalerze!
— A więc zdawało mi się, iż bodaj tyle zasłużyłem względów, że... że niezupełnie obojętnem jest dla pani, jakie mniemanie... że udzielenie mi pewnych szczegółów...
— I cóż z nich przyjdzie panu!?
— Bo pragnąłbym mieć ją usprawiedliwioną... bo przekonanie...
Szambelanowa obciągnęła nerwowo woal.
— Jest pan w błędzie! Czasem może zależeć, by ktoś wierzył w nas, lecz z chwilą gdy ten ktoś żąda od nas dowodów, ta chęć mija!... Żegnam pana, panie kapitanie!
— Jedzie pani do Finkensteinu?
— Nie wiem!
— Życzę w każdym razie szczęśliwej podróży!
— A ja panu równie szybkiego awansu, jak dotąd!
— Byle nie takiego jak dzisiejszy!...
Pani Walewska roześmiała się sucho, pożegnała skinieniem głowy kapitana i odeszła.
Ornano stał przez jakiś czas w miejscu ścigając wzrokiem postać szambelanowej, a gdy znikła mu z oczu za węgłem domu, dźwignął ramionami i powlókł się do koszar.
Pani Walewska minęła szybko kilka uliczek i dopadła małej furtki, strzeżonej przez posterunek grenadjerów gwardji.
Posterunek rozstąpił się przed szambelanową z uszanowaniem i pani Walewska znalazła się niebawem w wielkiej szopie, zamienionej na cesarską kwaterę.
Tu pospieszyła do kącika, tworzącego coś w rodzaju namiotu, w którym od dwóch tygodni mieściła się i jej gotowalnia, i buduar, i salon, i sypialnia.
W namiocie powitała szambelanowę służebna. Pani Walewska oddała jej szubę i osunęła się ociężale na ławę zasłaną kobiercem.
Twarzyczka szambelanowej pałała, w kątach ócz perliły się łzy, które zdawały się nie mieć nawet mocy spłynięcia.
Służebna kręciła się po namiocie i starała zagadać do swej pani, od smutku ją oderwać. Pani Walewska jakby jej nie słyszała. Oczy wpiła w dal mroczną szopy, rysującą się poprzez uchyloną zasłonę namiotu i milczała.
W tem, tuż około namiotu, dały się słyszeć szybkie kroki. Służebna cofnęła się ku wyjściu i ostrzegła pospiesznie.
— Cesarz!
Szambelanowa nie poruszyła się. W namiocie stanął Napoleon, obrzucił jego wnętrze bystrem spojrzeniem i z łagodną wymówką w załamie wygiętych swych ust, podszedł do pani Walewskiej.
— Już drugi raz przychodzę, byłem niespokojny! Czas drogie dziecko, zbierać się do drogi! Pojazd twój gotowy!
— Dobrze! — szepnęła cicho szambelanowa.
— Co tam! Nareszcie wydostaniemy się z przeklętej Ostródy! Ba, ani wiesz, jaką mamy dziś uroczystość! Kurę na śniadanie! Najprawdziwszą kurę, dar Oudinota! Ale ciebie ta uczta nie cieszy?!...
Bonaparte dotknął zlekka ramienia pani Walewskiej i rzekł tonem wyrzutu.
— Byłaś tam, u niego?!...
— Musiałam!
— I po co? Mówiłem ci, prosiłem! Zapaleniec, szalony człowiek!
— Mój brat!
— Chyba masz dowody, że na chwilę o tem nie zapomniałem. Lecz on nie wart twego przywiązania, twego uczucia! Podeptał dobrowolnie, lekkomyślnie najserdeczniejsze węzły, a ty doń idziesz jeszcze. Po co? Aby szarpać nerwy, aby ranę niewygojoną jątrzyć, aby się uniżać przed tym, który niegodzien jest dotknięcia kraju twej szaty! Powinnaś była się go wyrzec, powinnaś była szanować się!
— Ja też, sire, poszłam tam, aby się upewnić, aby się przekonać, że już nikogo nie mam na świecie, zupełnie nikogo!
Napoleon ujął żywo rękę szambelanowej.
— Marjo! Maszże prawo powiedzieć tak!? A ja!?
Pani Walewska spojrzała smutnie na cesarza i rzekła cicho.
— Prawda, sire! Ty jeszcze jesteś przy mnie!
Bonaparte poruszył się niecierpliwie.
— Dziecko niedobre, niewdzięczne, niepoprawne! Możesz przypuścić, abym ja wyrzekł się kiedykolwiek ciebie, mego szczęścia, mego dobra, mej gwiazdy jasnej?! Czyż nie składam ci dowodów przywiązania, czy nie postrzegasz, że z każdą godziną stajesz mi się droższą, ukochańszą?
— Gdybyś też, najjaśniejszy panie, zależał od siebie!
Napoleon zadumał się.
— Masz słuszność! — rzekł po chwili. — Kto wie, co może wypaść, o tem wszakże pamiętaj, że uczucie moje dla ciebie nigdy nie wygaśnie, że cię nigdy nie opuszczę, że będziesz mi zawsze tą drogą, tą jedyną! Byleś ty była dla mnie taką, jak ja dla ciebie!
Pani Walewska potrząsnęła smutnie główką.
— Nie, sire, ja zostanę taką, jaką jestem!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.