Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego/Palestra staropolska

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Rzewuski
Tytuł Palestra staropolska
Pochodzenie Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1926
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
PALESTRA STAROPOLSKA.

Zdaje mi się, że odkąd świat był światem, nigdy nie było takich przemian w tak krótkim czasie, jak jest życie moje. Wszystko się albowiem odmieniło: stan, obyczaje, religia, ludzie, tak, że gdyby człowiek dzisiejszego wieku mógł mieć przed oczyma obraz dawnych czasów, nie poznałby swojej ojczyzny, a jeszcze mniejby ją poznał wskrzeszony starzec, co przeżywszy panowanie dwóch Sasów, w pierwszej połowie królowania Stanisława Augusta rozstał się z tym światem. Czy więcej było rozumu dawniej, czy teraz? To zadanie jabym tak rozwiązał: teraz więcej ludzi rozumnych i nierównie więcej; ale dawniej kto był rozumny, rozumniejszy był od takiego, co mu dziś największy rozum przyznają. Jakoś to dawniej nie było tych ludzi rozumnych ogólnie; każdy rozum swojej rzeczy pilnował. Ten był teologiem, ów jeometrą, tamten prawnikiem, inny wierszopisem; i takich było nie wiele, a lada kto nie przywłaszczał sobie prawa do rozumu. Szlachcic otwarcie wyznawał: »Ja sobie prosty człowiek, tegom się nie uczył i w tem objaśnienia dać nie umiem; ale mój sąsiad te rzeczy dobrze zna i panu je opowie.« Teraz pełno ludzi, o których powszechnie mówią, że są rozumni; ale zapytaj, czy prawnik? — nie; czy teolog? — nie; czy mówca? — i to nie; czy nareszcie rolnik wykwintny? — i to nie. Cóż takiego? — Jest to człowiek rozumny, i kwita. Ten rozum zdaje się być jakimś drążkowym, naksztalt owych województw odpadłych, których krzesła się zachowały, a urzędnicy (nie przymawiając sobie) jurysdykcyi nie mieli. Sparzyłem się ja raz porządnie na jednym rozumnym człowieku, co miał z Wilna patent na rozumnego. On to był chemik wielki: jak zaczął mię tumanić jakiemiś kwasorodami a wodorodami, i dowodzić, jak sztuka browarna w kolebce u nas, tak mnie zbałamucił, żem go użył na przestrojenie mojego browaru w Litorowicach. Wydawała mi beczka żyta 27 garcy wódki, miał mi podwoić wydatek, i tem mnie złapał: jak zaczął psuć, a niszczyć, a przestrajać — kosztu mi narobił co nie miara, a beczka ledwie 15 garcy wydawała. Ja mu się żalę, a on na to takie doskonałe tłumaczenie daje, że gębę zamyka innym, tak dobitnie przekonywa. Dawaj znowu reperować i poprawiać, a wydatek coraz gorszy, mnie wódki potrzeba, a ten mi argumenta i rozprawy sypie. Naprzykrzyło mi się nakoniec; pozbyłem się mędrca i po dawnemu żydek majster regulował mi browar, że na nim wychodzę jak przedtem. A tyle straciwszy, to miałem w zysku, iż wstydzić się trzeba było, że starzec, dałem się ułowić przez młokosa. A prawnicy teraźniejsi! Panie Boże odpuść profesorom wileńskim, co ich uczą! Użyj którego z nich do sprawy: to jak zacznie rozprawiać, nie tylko że całą historyę Polski przebiegnie, ale ledwo nie potopowych czasów sięga w tłómaczeniu prawa; a kiedy co napisze, to chyba drugiego jurystę sprowadzisz, żeby ci wytłómaczył co on chce. A jakie tony, jakie rozumienie o sobie, jakie lekceważenie nas dawnych prawników? Każdy z nich siebie ma za ministra. To też się ich nie dopłacisz. Dawniej połowę palestry zaspokoiłbyś tem, czego się teraz jeden domaga. Dawniej to jurysta, kiedy nad interesami zęby zjadł i dobrze osiwiał, a miał wieś w dożywociu i kilkadziesiąt tysięcy po ludziach, to uważał siebie za szczęśliwego i co dzień Panu Bogu dziękował; dzisiaj popatronuje parę lat w ziemstwie lub trybunale, podejmie się interesów jakiego niedoświadczonego panicza, albo pojedzie do Petersburga za czyjąś sprawą, i nim drugich parę lat upłynie, już krocie rachuje. Zysk ma w kieszeni, bez szkody w sumieniu, bo sumienia dawno nie miał; a Bóg widzi, że praw naszych nie rozumie, tylko szczebiotliwością nas zaciera. A my starzy, widząc że nas za, nic mają, ręce opuszczamy. Po części mają oni słuszność, bo na taki skład rzeczy jaki po zaborze nastąpił, ich rozum lepszy od naszego. Szczerze się wyspowiadam, że ani jurysdykcyów, ani procedury, ani szlachty teraźniejszej nie rozumiem. Ten sam sąd w jednej sprawie raz powie czarno, drugi raz powie biało, jak mu wypadnie. »Takie moje przekonanie«, oto cała odpowiedź sędziego, żalącemu się na rozbój. Krzyczą na niego, krzyczą, że on prewarykator, że bezsumienny, że sikorki chwyta. Nadchodzi sejmik, myślisz że ani się pokaże przed ludźmi; bynajmniej! otwarcie idzie na sąd: a ta sama szlachta, co dopiero wrzeszczała, prosi go z zapałem, aby na następne triennium raczył się podjąć sądownictwa. I jacyż to sędziowie! Znam ja takich, co złamanego halerza nie posiadają, a przecie urzędują. Kto teraźniejsze czasy zrozumie?
Przed dwoma laty JW. Zabiełło, co mnie zaszczyca swoją łaską, a którego ojca kiedyś na ręku nosiłem, na kontraktach nowogrodzkich widząc się ze mną, mówi mi: — Mój cześniku, byłeś przyjacielem ojca mojego: oto mam sprawę, bądź łaskaw zasil swoją radą konferencyę, którą w tym przedmiocie zbieram u siebie. — A ja mu na to: — Co ja panu pomogę mojem starem doświadczeniem i na co się zda konferencya? Teraz żadna sprawa ani tak dobra, by jej nie przegrać, ani tak zła, by jej nie wygrać. Niech pan rzuci na stół garść brzęczączek: kiedy cet, to wygrasz; kiedy liszka, to przegrasz. Oto najlepsza dziś konferencya i cały rozum teraźniejszych prawników. — »A i dawniej bywała po sądach prepotencya magnatów.« Ja na to tak odpowiadam: Była czasem forsa mięszająca bieg sprawiedliwości; ale i w tem złem jakieś sumienie się przeciskało. Słaby sędzia, dogadzając panu, zwlekał jak mógł, nękał szlachcica przewłokami, niszczył go tem, ale go nie zarzynał jak dziś. »Expecta cadaver«, mówił mu, i chociaż nikt tego nie pochwali, przecie krzywego dekretu nie podpisał. Jeżeli kiedy niekiedy bywało zgorszenie, ludzie się gorszyli; a dziś, może za śmiało się odezwę, sędzia sumienny nie więcej waży od zaprzedajnego i podłego, w obliczu zepsutego powszechnie społeczeństwa. Gdy przed jakiem teraźniejszem ziemstwem lub trybunałem wytoczyła się na nowo ta sama sprawa, od której to kiedyś Piłat ręce umywał, a żydzi położyli jeden i drugi pakiecik bomażek, Gubernator nieżyczliwy Chrystusowi Panu, jeszcze sędziemu zrobił nadzieję, że dla niego wyjedna ćwierć łokcia czerwonej wstążki z czarnymi albo żółtymi brzegami — przekonany jestem, że nasz Zbawiciel zostałby powtórnie umęczony. Jakoż nie przestają go u nas krzyżować rozpustą, oszukaństwem, obojętnością na jego prawa, sobkowstwem, zażyłością z nieprzyjaciółmi wiary i ojczyzny, i tak dalej. A że jednak pomimo tych niegodziwości nie można przeczyć, iżby miłość ojczyzny nie przeważała we wszystkich sercach, skarżą się na Pana Boga i szemrzą, że już nie wraca, on, coby mógł to uskutecznić jednem skinieniem swojej wszechwładnej woli. Albo my zasługujemy na to, iżby cuda nam robił? Panowie bracia, kto chce gmach wystawić, powinien się naprzód w kamień, wapno i cegły opatrzyć! Jeżeli cegły są kruche, że aż pod ręką się rozsypują, możeż być gmach? Ojczyzna jest gmachem, a my cegłami. Wypalmy siebie w cegielni wiary i cnoty, a potem weźmijmy się do budowania, to w samej budowie ściany nie będą się walić. Zapewne to niesmaczno: łatwiej być męczennikiem, niż pokutnikiem; łatwiej walczyć za ojczyznę i za nią ginąć, niż całe życie mieć siebie w straży, chronić się od niegodziwych zysków, kiełznać swoje chuci, unikać wszelkich stosunków z Filistynami, i zamiast uciskania poddanych, podnosić ich do godności człowieka. Ale chociaż męczeństwem po rozbrykanym żywocie można duszę zbawić, ojczyzny męstwo samo jedno nie zbawi. Trzeba być dla niej jeszcze pokutnikiem, wyznawcą, pustelnikiem, dziewicą nawet, a dopiero się ona zbawi. Tak droga rzecz lada czem się okupi; a każdy grzech zapłatę swoją weźmie. Niechno kto przepatrzy dzieje domów pańskich, a przekona się, że jeżeli który z nich upadł, zawsze się znajduje gotowa ku temu przyczyna w postępowaniu jakiegoś przodka. Jeżeli kto od jakiego (wedle swego wyobrażenia) złego chroni się grzechem, pewnie większe złe nastąpi, niżeli to, którego chciał uniknąć. Jerzy Lubomirski był wielkim bohaterem, wielce ojczyźnie zasłużonym, ale tyle dumnym człowiekiem, że nie mógł znieść nad sobą spadkowego króla. Zniweczył zamiar Jana Kazimierza, chcącego dziedzictwo tronu na nowo u nas zaszczepić, i zbrojno najechał swojego prawego pana: za to jego potomkowie walają się z popowiczami i mieszczuchami po sieniach gubernatorów narzuconych przez rządy najezdnicze. Dom Sapiehów na Litwie nienasycony był w domaganiu się starostw; ciągle burzył się, pokąd nowym udziałem skarbu rzeczypospolitej królowie go zaspokoili, nim na nowo łakomstwo nie wznieciło zaburzenia: za to jego potomkowie, chociaż ze wszech miar godni, do ubóstwa przyszli. Był jeden wojewoda, co uważał swój dom być poniżonym, że syn jego pojął pannę starożytnego rodu, ale którego blask z jego domem się nie równał: kazał ją porwać, by zmusić do rozwodu, bo taka była myśl jego; jeno słudzy chcąc lepiej jeszcze usłużyć swojemu panu, utopili niebogę. I to się działo w królestwie chrześcijańskiem! Cóż z tego wynikło? Oto pan wojewoda nie mógł znieść, że jego jedynak skojarzył się z ubogą szlachcianką, która jednak senatorów liczyła przodkami; a później tenże sam syn ożenił się z nierządnicą, co ją wydobyli z pomiędzy jatek carogrodzkich, a która goryczą i hańbą schyłek jego żywota zatruła. Wieleż to mamy przed oczyma przypadków, że dziad nie pozwalał na sejmach, aby ustanowiono podatki i pomnożono wojsko na oparcie się Moskwie; a teraz taż sama Moskwa cały majątek, z której małej cząstki nie chciał poświęcić, potomkom zabrała, i wnuki są wskazani flintę dźwigać w szeregach moskiewskich: i to na całe życie, za to, że dziad nie chciał pozwolić, aby kilku jego poddanych kilka lat służyło rzeczypospolitej. Tak to za zbrodnie dziadów i ojców niewinne syny i wnuki pokutują. Czego szczególne domy, tego i ogólna ojczyzna doświadcza. Kiedy się nią opiekując, Pan Bóg tyle narodów ruskich nam powierzył, jakże się my z nimi obchodzili! Wstyd wspomnieć. To też Pan Bóg i nas samych poddał pod jarzmo ruskie. Za dawnych my się byli opamiętali i poddaństwo ruskie już bardzo łagodnie było rządzone; ale po zaborze, jak ogarnęło łakomstwo serca obywatelskie, takiej nieludzkości zaczęto się dopuszczać względem włościan tamecznych, o jakiej nasi przodkowie najtwardsi wyobrażenia nawet nie mieli. Nie tylko że całkowitą pracę poddanego przywłaszczyli sobie, ale duszę jego gubią, pobudzając go do pijaństwa, by mu ostatni grosz wyłudzić. Cokolwiek czy mieszkowi czy zmysłom idzie na korzyść, samolubny i bezbożny obywatel obu płciom swojego poddaństwa wydziera. To złe coraz się szerszy, i chcą, aby Pan Bóg wszelkie prawa sprawiedliwości krusząc, uciskających bez litości od ucisku uwolnił. Za moich czasów wielkie były cnoty. Jeżeli wykroczenia naddziadów trzeba było odpłacić, dawno bylibyśmy się oczyścili i wrócili do szkód nieodżałowanych; ale następne pokolenia nowemi zdrożnościami przedłużyły gniew boży. Ta to historya świadczy, że grzechy poprzedzają zawsze upadek narodów. Nie chcieli Grecy uznawać zwierzchności duchownej chrześcijańskich papieżów; za to wpadli nie w zwierzchność, ale w kajdany bisurmańskiego papieża: a widno że musieli poprawić się i odpokutować, kiedy powstali. Rzym, pokąd był cnotliwy, tak jemu los dopisał, że aż jeden wielki a uczony święty napisał, iż Pan Bóg nie mógł tak wielkich cnót nie nagrodzić zwierzchnością nad światem. Największe, najpotężniejsze narody oddały się w poddaństwo rzymskie. Horacyusz, zachowując wiarę, iż świat jest Rzymu udziałem, pisał:

Horrenda late nomen in ultimas
Extendat oras,

a niżej trochę:

Carminum Liber III. ode III.
Quicumque mundo terminus obstitit,
Hunc tangat armis, visere gestiens
Qua parte debaechentur ignes,
Qua nebulae pluviique rores.

A potem jak zaczęli Rzymianie zapominać wstrzemięźliwości przodków i wodze puszczać wszelkiemu wszeteczeństwu, naprzód wolność utracili, później sami wpadli w poddaństwo ludów barbarzyńskich, półdzikich, które mieli w pogardzie. Potem jak przyjęli wiarę chrześcijańską i cnoty przez nią nakazane w sobie rozwinęli, powtórnie uzyskali przewagę na świecie. Jak niegdyś przez senatorów i żołnierzy swoich, tak odtąd przez biskupów i kapłanów swoich panował Rzym nad światem, pokąd łakomstwo, sobkowstwo i rozpusta nie przynęciły się do niego na nowo i nie okroiły mu panowania, którego jednak w zupełności utracić nie może.
Patrzyłem ja na upadek obyczajów, nim nastąpił upadek ojczyzny. Już oddawna magnaci psować się zaczęli, ale szlachta jakoś się trzymała. Pamiętam, że po wojewódzkich naszych miastach o domach nierządnych nie było słychać; a kiedy jaka zwodnica próbowała frymarczyć dziewkami, nie długa jej była pociecha. Byle się gród o tem dowiedział, artykuł 31. rozdziału XIV. statutu litewskiego zaraz temu dał radę. Jeszcze w szkołach byłem, ale dobrze pamiętam, jak w. Obuchowicz, podwojewodzi nowogrodzki, osądził na oderżnięcie nosa i wargi jedną starą szlachciankę, która otworzywszy traktyernię w Nowogródku, panienkami wabiła młodzież do siebie. A chociaż w tym czasie królewicz Karol, panujący w Kurlandyi, przejeżdżając przez Nowogródek, pobudzony litością, instancyę wnosił do pana podwojewodziego, by karę ułagodził, nie dał się on zmiękczyć; klęcząc i płacząc, przepraszał najjaśniejszego królewicza, że sumieniu swojemu szwanku zadać nie może, i dekret na rynku spełniony został. Kilka lat przed zaborem kraju, książę Radziwiłł, wojewoda trocki, gdy był w Nowogródku na sprawie z JW. Niesiołowskim, wojewodą nowogrodzkim, wpadła mu była w oko córka niejakiej Niklewiczowej wdowy, co ją wszyscy pamiętają w Nowogródku, jak pod farnym kościołem kiełbasy i bryndzę przedawała. Ale była szlachcianką, a co więcej poczciwą; a jej córka wyglądała jak pączek róży. Że książę wojewoda trocki nie był skrupulat, użył swojego kamerdynera Niemca, czy Francuza, by mu koło dziewczyny patronował: jakoż on miał być majstrem do tego, w czem go w Warszawie i w Wilnie nieraz doświadczał. Ale że Nowogródek nie stolica, poszkapił się fircyk. Stara nasadziwszy ukrytych świadków, zapozwała kusiciela do grodu, gdzie był sędzią pan Dominik Wierzejski, którego brat rodzony był rejentem sądów zadwornych i jednym z filarów bandy albeńskiej, a on sam był urzędnikiem o nieskażonej sprawiedliwości i gorliwości w dopełnieniu najściślejszem prawa. To choć książę był wielkim panem, takiego mu napędzili strachu, że dwadzieścia tysięcy dał Niklewiczowej na posag córki, aby go z pozwu wypuściła. A pomimo próśb i gróźb, pan Wierzejski kamerdynera na dwanaście tygodni do turmy zaparł; a spodziewam się, że po takiej rekolekcyi poznał, że co stolica, to nie prowincya. Nasza młodzież widząc, że i panom nie bardzo uchodzi broić wszeteczeństwa, w wielkiej obyczajności się chowała: bo i Boga się bała obrażać, i taki urzędy były straszne. Ale powoli zaczęło się złe od panów do szlachty przenosić, przecież bardzo powoli. Za moich czasów byli w Nowogródku juryści, starzy kawalerowie z białym wąsem, a skromni i niewinni jak panny. To my młodsi nie mówię już z innych powodów, ale z samej obawy oburzenia ich na siebie, dobrze musieliśmy się warować od złego: bo rzadki był przykład widzieć młodzika, coby starca jak ojca nie szanował.
Był pan Andrzej Jelec, urodzony z siostry JW. Żaby, wojewody płockiego, co go wuj jako opiekun oddał do palestry nowogrodzkiej, chcąc, aby nabywszy w prawie doświadczenia, mógł kiedyś tą drogą i do wyższych posunąć się dostojeństw. Jakoż wkrótce, lubo młody, zjednał sobie i nie bez słuszności odgłos jednego z pierwszych prawników, i nawykł do tego chleba, że przestając na jurysteryi, z którą mu się dobrze działo, nie piął się do urzędów, chociaż i te go nie omijały: bo wziętością wuja swojego, który uprosił u księcia wojewody wileńskiego, pana mojego, iż mu wyrobił order złotego lwa, został patronem królewskim i szambelanom JKMości, i jednym był w naszej palestrze, co go jako orderowego tytułowano jaśnie wielmożnym. A prócz tego zaszczytu, że i w rozum własny, i w pokrewieństwo z senatorami, i w przeszło tysiąca czerwonych złotych, co mu rok rocznie przynajmniej jurysterya przynosiła, był zaufany, wiele sobie pozwalał, i choć młody, na starszych się nie oglądał. On to i po francusku trochę mówił i z wielkim światem stolicy był obeznany, a z królem kilka razy rozmawiał i nachwytał coś pańskich narowów. Miał on chętkę i po niemiecku się przebrać, i tyle tylko mu się dostawało; ale to jakoś u nas nie uchodziło, i taki rad nierad musiał się trzpiotać w długiej naszej sukni. Otóż razu jednego, że figle płatać lubił, zastawszy mnie u pana Fabiana Wojniłowicza, rejenta ziemskiego, niegdyś mojego mecenasa, sędziwego starca a jeszcze kawalera, który między skrupulatami za skrupulata uchodził, zaczął pan Andrzej obu nas prosić, byśmy go wyręczyli, powiadając: że przyjechała z Mazowsza majętna obywatelka z dwiema córkami wcale dorzecznemi, że ma jakąś ważną sprawę rozpocząć w Nowogródku z księciem wojewodą trockim, i że jego prosiła, by raczył jej bronić. Ale że on w natłoku spraw, jaki się na barkach jego opiera, nie może nowego ciężaru już przyjmować, więc tedy na koleżeństwo nas zaklina, byśmy naszych usług jej nie odmówili, ile że pomagając wdowom i sierotom, to wielka zasługa i wielkie odpusty za to. Nakoniec dodał: — Kto wie, może kiedy wy będziecie szperali w dokumentach matki, córki doszperają się do waszych serc; wszakżeście obaj kawalerowie. Ja was do niej zaprowadzę i do konferencyi chętnie należeć będę.
My jakby przeczuciem ostrzeżeni, długośmy się wypraszali; ale jak zaczął nas prosić a zaklinać raz że był z nami w zażyłości, powtóre że taki nie bardzo się nie godzi usług wdowom odmawiać, daliśmy się w pole wyprowadzić. Poszliśmy za panem szambelanem; już to było pod wieczór. Wiedzie nas, wiedzie, aż na przedmieście; tam w zakręcie do jakiegoś dworeczku wprowadza i przedstawia jakiejś pani w podeszłym wieku i jej jakoby dwom córkom, urodziwym pannom. Oświadczył, że my patronowie tutejsi, jego przyjaciele, że bierzemy na siebie kierunek jej procedury. Jejmość uprzejmie nas przywitawszy i podziękowawszy nam za naszego czasu poświęcenie, prosi nas siedzieć. My rozgościwszy się, czekamy by o interesie mówić zaczęto; a jejmość nagli nas, byśmy siebie pozwolili utraktować ponczem, który już zaczynał być w modzie. Pan Andrzej w naszem imieniu zapewnia, że chętnie pić będziemy z łaski jejmości pani podstoliny, i że po lampeczce lepsze koncepta na konferencyi się udadzą. Pan Fabian, świeć mu Panie na duszy! lubił szklaneczką się bawić; jakoż ani pan Jelec, ani ja nie byliśmy do tego, aby w towarzystwie się nie pobawić. Owoż tedy stanęła waza ponczu, a jak się potem odkryło, zamiast wody był to czysty arak kipiący, ale tak osłodzony, żeśmy się nie spostrzegli. Jedna szklanka spełniona wszelką nam przytomność odjęła; a pan Jelec, co całą tę zdradę wymyślił, umknął, zostawiwszy nas na boską opiekę. Już świtać zaczęło, gdyśmy się obudzili, i dopierośmy poznali, że ani mniej ani więcej, tylko żeśmy w podejrzanym domu noc przepędzili! W ponurem i gorzkiem milczeniu wyszliśmy z tej Sodomy, złorzecząc panu Jelcowi za jego nieuczciwy żart. Odprowadziłem pana rejenta do jego dworku. Tam usiadłszy jeden naprzeciw drugiego, zaczęliśmy rzewnie płakać, serce rozkroiłoby się samemu panu Jelcowi, gdyby na to patrzał, zwłaszcza na frasunek sędziwego rejenta. Ten pierwszy przerwał milczenie mówiąc:
— Panie Sewerynie, a gdzie to nas ten łotr zaprowadził? Siedemdziesiąt i kilka lat żyję, a nigdy przed dniem wczorajszym moja noga nie postała, tylko w takiem miejscu, z którego publicznie szczycić się mogłem; a dziś moja starość już jest zhańbiona. Czy my na to zasłużyli?
Ja mu odpowiedziałem: — Jużci gdzie niema woli, tam niema grzechu. Niech się pan Andrzej kruszy, co z nami tak podłego żartu śmiał się dopuścić, a nie my, na których niewinność Pan Bóg patrzy.
— Nie, panie Sewerynie! my winni; wszak to nas w szkołach uczono: Cum bonis bonus eris, cum malis perverteris. A po co my z tym farmazonem, co się Pana Boga nie boi, przestawali, a nawet zaprzyjaźnili się. Ukarzmy siebie, aby nas Pan Bóg nie karał!
Dopiero kazał mi się położyć i pięćdziesiąt batogów mi odliczył; a potem sam się położył, oddawszy mnie batog, i musiałem jemu taką samą liczbą wywzajemnić się, ile że mnie na rany Chrystusowe zaklął, abym go szczerze bił, jakom doświadczył, że i on mojej skóry nie oszczędzał. Potem, choć zbolały że ledwo mógł się ruszać, kazał się wózkiem zawieść do pana sędziego Wierzejskiego, by mu donieść że na przedmieściu ladaszczyce osiadły. Szukano ich tam; ale złap wiatra w polu! Tak się to śmiecie prędko po tym kawałku wyniosło, że śladu nie można było dopytać. Dopiero pan rejent na pana Jelca! Ledwo ludzie odwiedli, że go nie zapozwał do grodu; ale jednak cała palestra tak uczuła krzywdę swojego rejenta, że pan Jelec musiał się wynieść z Nowogródka i w Wilnie szukać nowego szczęścia, ze starem rozbratawszy się przez pustotę. Jakoż go ono tam nie minęło; bo z taką wymową i praw znajomością wszędzie w Polsce nie byłoby mu trudno o kawałek chleba. Później po niedługim czasie ożenił się i zupełnie się ustatkował, że potem nieraz widywałem go z wielką przyjemnością. Ale pan rejent do śmierci mu nie odpuścił. Razu jednego przypadkiem w Wilnie, na obiedzie proszonym u pana Jana Wierzejskiego, rejenta sądów zadwornych, wysunął się gładko, aby z panem Jelcem za stołem nie siedzieć, z czego się nazajutrz przed gospodarzem tłómaczył. Tak to za naszych czasów umieli czuć godność i powagę chrześcijańskiego szlachectwa, nim zaczęto puszczać w pośmiewisko starożytne obyczaje, mianując je fanatyzmem i ciemnotą: bo łatwiej wyszydzać i potwarzyć cnoty, niż je naśladować.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Rzewuski.