Płomienna północ/Rozdział XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Płomienna północ
Podtytuł Podróż po Afryce północnej
Marokko
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVII.
BIAŁE ŁABĘDZIE NA LAZUROWYM BRZEGU.

Wczesnym porankiem mknął już nasz samochód szosą na zachód od Marrakeszu. Ogarnęły nas stepy spalone przez słońce, często przybierające wygląd pustyni. Szosa wyborna, chociaż miejscami rozmyta przez niedawne ulewy. Przejeżdżamy rzekę Nfis, gdzie przybywająca nagle woda zniosła most i znowu pędzimy dalej. Mkniemy obok wiosek tubylczych i kilku kwadratowych budynków, doskonale przystosowanych do obrony. Są to siedziby europejskich kolonistów; zmienili oni pustynię na rolę i zbierają tu obfite urodzaje, gdyż w tem miejscu przechodzi szeroki, ciągnący się aż do Safi i Mazaganu pas żyznej ziemi, zaczynającej się za górami Dżebilit, na kamienistej płaszczyznie, przeciętej drogą Kasablanka — Marrakesz.
Mijamy posterunek wojenny Cziczaua, otoczony gajami oliwnemi i owocowemi sadami. Tu mieszczą się również garaże automobilowe dla podróżujących i szpital dla tubylców. Znam to miejsce, bo byłem tu na polowaniu na dziki, zaproszony przez komendanta posterunku, kapitana Pabst. Polowanie to nie było świetne, bo nic nie zabiłem, chociaż widziałem dzika, szakala, zające i kuropatwy. Spodziewałem się spotkania z dzikiem, więc miałem przy sobie swego Winchestera, kaliber 44-y. Dzik na mnie nie wyszedł, widziałem tylko jednego zdaleka; strzelił do niego loftkami inny myśliwy i zranił go, lecz dzik uszedł naszego pościgu. Nie żałuję jednak tego straconego dnia myśliwskiego, ponieważ widziałem znaczną część pustyni i prawdziwe życie berberyjskich „bled“[1].
Koło Cziczaua, śród zarośli tamaryndów, przepływa rzeka, słynna z wielkiej ilości ryb. Widziałem tu pospolitego u nas węgorza, tego włóczęgę morskiego. Dalej — znowu naga płaszczyzna i ślady szalonego orkanu, który podmył szosę, zburzył mosty i napędził zimnego wiatru, zmuszającego nas do otulenia się bardzo szczelnego w nasze płaszcze i pledy. O jakie 80 kilometrów przed Mogador’em trafiamy do zaludnionej miejscowości. Wszędzie pola uprawne, liczne wioski tubylcze, znaczny ruch na drogach, piękne pastwiska; zielenią się dokoła drzewa oliwne i figowe, kłujące zarośla fig berberyjskich i aloesów.
Szosa wije się, jak wąż, śród lesistych pagórków, uwieńczonych białemi Kubba’mi i „zauja“. Przy nich siedzą mokkademy i marabut’y, w otoczeniu starców i naradzają się, czy rozmawiają.
Na południu, woddali, rozróżnić można góry ziemi Mtugui, gdzie panuje jeden z „wielkich Kaidów“. Spotykamy studnie i baseny z wodą, ściąganą kanałami z okolicznych wyżyn.
Droga zbiega ciągle niżej i niżej. Około Cziczaua byliśmy na wysokości 500 metrów, lecz za zaują Sidi Mokhtar miejscowość wkrótce zaczyna się zniżać gwałtownie.
Nagle po jednym z niespodziewanych zakrętów widzimy przed sobą wiszącą w powietrzu lazurową zasłonę; jest jeszcze we mgle, bo te sto osiemdziesiąt sześć kilometrów, oddzielające Marrakesz od Mogadoru, przejechaliśmy w niespełna trzy godziny. Dochodzi dopiero 9-ta, a więc mgła poranna jeszcze nie zdołała się rozwiać.
Robimy jeszcze parę kilometrów i szosa wybiega na sam brzeg Oceanu. Woddali widać czarną linję wyspy z podnoszącemi się nad nią budynkami. To wyspa — wygnania. Tam, za murami mieści się najsurowsze więzienie, a w niem zbrodniarze i wrogowie władzy sułtańskiej.

MOGADOR. WYDMY PODMIEJSKIE

Zwracamy oczy na prawo i nie możemy wstrzymać okrzyku zachwytu.
Widzimy niski półwysep, daleko wdzierający się w pierś Oceanu, a na nim białe domy, białe minarety, białe mury...
Brzeg — złoty od żółtego piasku...
— Stado białych łabędzi na brzegu lazurowego morza! — wykrzyknęła Zochna.
Nasz szofer, pan Lafourti, żywo odwraca do nas zachwyconą twarz i mówi:
— Oh! c’est ça Madame!... C’est ci beau![2]
To — Mogador... Dawna rzymska Thamusiga, po której, zdaje się, nic oprócz wzmianek historycznych nie pozostało. Na tem miejscu, przez całe wieki mieli swoje gniazdo piraci, a później różni mahdi i powstańczy wodzowie; z nich ostatnim był Anflus, który zdobył Mogador w 1906 r., walczył przeciwko Sułtanowi i prześladował wiernych rządowi Żydów, zamknąwszy ich w ciasnych murach Mellah.
Szosa biegnie wąskiem pasmem ziemi, łączącem miasto z brzegiem. Wydać się może, że to grobla, lecz jest to już początek półwyspu. To pasemko piasku z każdym rokiem się zwęża, szarpane i pożerane przez fale Oceanu, grożące Mogadorowi pozostawieniem go na wyspie. Wjeżdżamy do miasta. Wąskie, lecz niezwykłe równe uliczki, które zawdzięcza miasto francuskiemu budowniczemu i niewolnikom chrześcijańskim; wznieśli je oni na rozkaz sułtana Sidi Mohammed Ben Abd-Allah.
Nasz szofer dowozi nas do pięknej bramy, prowadzącej do portu, gdzie widzimy stary fort z basztą. W pobliżu brzegu stoją krypy arabskie; służą one do przewożenia towarów na okręty, zatrzymujące się dalej — na morzu.
Miasteczko berberyjsko-żydowskie, stłoczone, lecz czyste. W wąskich suk’ach oglądaliśmy wyroby miejscowe: stoliki, stołki, szkatuły i kuferki z tui, inkrustowanej hebanem, cytrynowem drzewem, mahoniem, perłową masą, kością; barwne kobierce z najlepszej wełny, dostarczane tu przez Berberów, mających swoje wioski pomiędzy Marrakeszem a Mogadorem, majolikowe naczynia z ziemi Haha i Safi.
W miasteczku niema nic ciekawego, nie wyłączając opuszczonego pałacu sułtańskiego i starej fortecy.
Dokoła Mogadoru wdzieliśmy lasy z „Argania sederoxylon“, dostarczającej twardego, żółtego drzewa, liści na pokarm dla bydła i orzechów, zjadanych chętnie przez krowy i wielbłądy, a jednocześnie używanych do wyciskania z nich oleju. W lasach tych są także czasami zarośla tui, czyli „arar“, których drzewa używają stolarze i fabrykanci sandaraku — smoły, poszukiwanej do fabrykacji lakierów.
Wyjeżdżamy z Mogador po śniadaniu. Mamy jeszcze przed sobą około 162 kilometrów w dniu dzisiejszym.
Upał dokucza nam. Przecinamy północną, dość urodzajną część obszarów, należących do szczepu Cziadma. Gdy wjeżdżamy nareszcie na główną drogę, zrywa się nagle zimny wiatr i zaczyna padać przerażająco ulewny deszcz. Całe potoki wody leją się z chmur. Szaro-żółte, przysypane kurzem i piaskiem drzewa owocowe, odrazu zaczynają połyskiwać świeżą zielonością, z żółtej trawy wychylają się kielichy kwiatów. Lecz ulewa trwa zaledwie kilkanaście minut i — staje się cud! Olbrzymie kałuże i potoki wody odrazu wsiąkają w porowatą ziemię, z poza chmur wygląda słońce i wszystko wysycha w jednej chwili, tylko liście drzew jeszcze lśnią się i barwnemi plamami stroją ziemię kwiaty jaskrawe.
Widzimy wszędzie pola, gaje, wsie i bogate kubby. Na pewnej odległości od drogi bieleje kilka „zauja“. Okolice Safi i Mogadoru słyną z wielkiej ilości bractw religijnych i różnych sekt. Mają tu swoje „zauja“ tajemniczy zjadacze skorpjonów z sekty „Aissaua“ i naśladowcy proroka Berghuata, co w XII wieku zakazywał zabijania kogutów. Wydał taki zakaz dlatego, że wykrył magiczną siłę w mózgu, a szczególnie w oczach tego ptaka. Oczy koguta, widzące w nocy przyjście słońca, służą jako talizman dla proroków; mózg, zmięszany z aloesem i wanilją, a owinięty w skórę szakala, czyni człowieka niewidzialnym i niesłyszalnym dla innych.[3]

SAFI. RYNEK I „KUBBY“ PATRONÓW MIASTA

Na szosie i na mniejszych drogach spotykamy duże karawany wielbłądów i tłumy jeźdźców, bo przecinamy kraj zaludniony, posiadający nader żyzną glebę, słynącą w całym Marokku.
Wreszcie zjawiają się wille europejskie, a w parę minut potem, jak daleko okiem sięgnąć, leży Ocean; wcina się weń od północy masyw skalistego przylądka. Widzimy zygzakowatą linję brzegu, z biegnącemi ku niemu grzędami fal, wyżej — urwisty, wysoki brzeg; na nim Kubby, niewielkie zabudowania, aż odkrywa się przed nami cała Safi — dawna portugalska twierdza morska i kolonja.
Czarne mury fortów, zwisające tuż nad morzem, ciskającem na skały fale grzywiaste; setki małych i dużych białych domów, para minaretów, a nad wszystkiem — ze szczytu wzgórza panuje groźnie, otoczony cyklopiemi murami, dawny obronny zamek portugalski — Keszla, opuszczony przez zaborców w połowie XVI-go stulecia.
Jeszcze kilka minut i zajeżdżamy przed hotel. Nie zdążyłem jeszcze rozpakować waliz, gdy oznajmiono mi, że oczekuje mnie na dole p. Le-Glay.
Zbiegłem szybko nadół do poczekalni.
Maurice Le-Glay!
Dla mnie w tem nazwisku grała cała symfonja.
Maurice Le-Glay, kapitan Le-Glay, francuski administrator dużego obwodu z miastem Safi jako stolicą, jeden z najlepszych wykonawców polityki w tej części Mahrebu...
Nic mnie to nie obchodzi!
Znam innego Le-Glay’a, znam go oddawna, od chwili, gdy zacząłem planować swoją podróż do Afryki Północnej.
Jest to Le-Glay-autor! Autor, zrozumiały dla mnie w każdym calu, bo pokrewny mi myślą i wrażliwością na romantyzm ziemi, na ukrytą tragedję ludzką...
Czytałem kilka jego książek, malujących życie Berberów. Wspaniałe, błyskotliwe utwory, a głębokie, jak najdroższe rubiny czystej wody.
Znam francuską literaturę o Mahrebie i mam o niej swój sąd.
Francuscy pisarze ukochali ten tajemniczy i czarujący kraj, a wśród tych zakochanych na pierwszem miejscu stoją bracia Tharaud i Le-Glay.
Tharaud — to malarze, posiadający olbrzymią, wspaniałą, niewyczerpaną paletę. Talent pozwala im kilku dotknięciami pendzla namalować wszystko, co chcą. Cudne kobierce kwieciste płaszczyzn marokańskich, połysk śniegów Atlasu, zacisze cedrowych lasów, tajemniczy zmrok pałacu Ba Ahmed, melancholję grobowców i szalony zgiełk Dżema El Fna.
Le-Glay — to muzyk. Jego nowele marokańskie, to ciche drgania skrzypiec o porze nocnej, gdy wszystko dokoła śpi, a smutek niewidzialny lekką ręką dotyka strun...
Dusza niezliczonych plemion berberyjskich, ich dawna wspaniałość, ich niewyraźne dążenia, ich „umarłe życie“ i jakiś odwieczny smętek, zamknęły w sobie i odtworzyły książki Le-Glay’a.
— L’empereur des Berbères! — mówią w Marokku o tym człowieku.
Berberowie istotnie otaczają go głęboką czcią i miłością.
Pewno! Bo te dzieci pustyni, gór i słońca czują, że każdy odruch ich dusz i serc zrozumie sercem poety i artysty wielkiej miary — surowy napozór administrator, trochę rubaszny kapitan i subtelny, wrażliwy pisarz.
Le-Glay przyjechał do mnie!
Spotkaliśmy się z nim, jak starzy przyjaciele. Spotkanie nasze, niestety, było krótkie, ponieważ nazajutrz rano Le-Glay wyjechał w sprawach służbowych do Rabatu. Spotkaliśmy się z nim jeszcze raz w Kazablance, lecz i tu nie mieliśmy sposobności pozostać ze sobą i pomówić nietylko o Marokku i Berberach.
Jednak i tych kilku godzin, spędzonych razem, wystarczyło mi, abym zrozumiał tego człowieka o głębokiej myśli i niemniej głębokim smutku, zamkniętym w sercu, niby za wysokiemi murami potężnego zamku Keszla, a otoczonem prawem „horm“, zakazującem wstępu obcym.
Le-Glay wsadził mnie do swego samochodu i pokazał miasto.
Słońce już zapadać zaczynało za morzem.
Morze niespokojne, drgające całe pod podmuchami wiatru, przelewało się różnemi barwami, niby olbrzymia perła, coraz bardziej nabierająca różowych odcieni.
Przelecieliśmy dzielnicę francuską, właściwie mieszaną, gdzie cudzoziemcy i bogaci Arabowie pobudowali dla siebie wille. Jest to nowe miasto, jeszcze się planujące, o szeroko zakreślonych ulicach, wysadzanych młodemi palmami, akacjami i tujami.
Na uboczu, już za miastem, stoi pałac miejscowego Kaida, czy Baszy, budynek współczesnej architektury. Tu się zatrzymuje Sułtan, gdy odbywa swoją podróż z Rabatu do Marrakeszu po daninę i hołd.
Południową drogą zbliżamy się do miasta. Już padły na nie szkarłatne promienie słońca, już głębokie cienie czają się od wschodu i pełzną dalej i dalej śród murów i korytarzami ulic. Nad miastem, niby potworne gniazdo orle, czerni się zamek, otoczony murami, basztami, warownemi bramami, gdzie znaleźć jeszcze można stare herby i godła portugalskie z XVI-go wieku.
Całe miasto tłoczy się u stóp wzgórza, uwieńczonego tą twierdzą, która, zdawało się, umyślnie stanęła tu, na tej wyżynie, trochę z tyłu za miastem, aby w chwili ostatecznego porachunku strącić niepokornych do morza, przez szeroką lukę, utworzoną przez dwa potężne forty — od północy — Skutia, od południa Dar el Behar z portugalskiemi herbami i staremi armatami hiszpańskiemi i holenderskiemi, wysuwającemi jeszcze swe czujne, naprężone szyje na Ocean i na miasto.
— Keszla i Dar el Behar pokaże państwu jutro mój pomocnik — mówi p. Le-Glay. — Teraz chcę pokazać panu sam całe miasto, — moje małe Safi... gdzie odwieczna niezgoda, panująca pomiędzy szczepami i rodami berberyjskiemi pozwoliła królowi Don Manuelowi portugalskiemu owładnąć miastem bez szczególnej trudności. Dopiero w 1541 r., po 30 latach walk, Sułtanowie zmusili Portugalczyków do wycofania się stąd. Właśnie przejeżdżamy przez dzielnicę Rbat, gdzie była siedziba najbardziej zawziętych obrońców Islamu. Obecnie jest to dzielnica handlu europejskiego, banków i biur towarzystw okrętowych.
Dzielnica Rbat zapisała się w historji kolonizacji portugalskiej XVI wieku krwawemi zgłoskami. Gdy Portugalczycy zajęli Safi, wtedy z Medina zaczęła się ucieczka starych rodów berberyjskich, lecz Rbat pozostał niewzruszony. Około jego meczetu i licznych zauja i Kubb, z których pozostała obecnie tylko czczona przez muzułman i izraelitów kubba Abu Mhammed Salah’a, skupiły się liczne bractwa religijne Taibia, Tidżanja, Aissaua, Hamadeza, Zidia i inne. Sułtanowie, którzy długo i bezowocnie atakowali przybyszów, rozpoczęli agitację wśród mieszkańców Rbat, aż ogłosili „świętą wojnę“ z niewiernymi. Rozpoczęły się powstania, nieoczekiwane napady, zdrady i ciągłe zbrojne potyczki, z coraz to większym trudem tłumione przez gubernatorów portugalskich. Nieraz sytuacja była tak ciężka, że Keszla była w oblężeniu i wtedy sprowadzano posiłki z Mazaganu. Żeby zaradzić temu na przyszłość, Portugalczycy zbudowali Dar el Behar i jeszcze dwa forty, które obsadzili silną załogą i uzbroili w artylerję.
O krwawych dziejach tej dzielnicy śpiewają dotąd pieśniarze po rynkach marokańskich, a niektóre czarowne talizmany, aby były skuteczne, są przygotowywane z różnych środków magicznych z domieszką ziemi z Rbat, ziemi, nasiąkłej krwią prawdziwych mumen’ów — wiernych Islamowi.
Gdy się zwiedza grobowce Bu Zid, Uasal, Lalla Fatma, nawet tu, już po za murami Safi, można usłyszeć dalekie echa minionych, a straszliwych wypadków, które rozgrywały się w Rbat, w tym Rbat, gdzie obecnie ryczą autobusy, ochryple śpiewa Caruso w gramofonie i świeci się szyld kinematografu; gdzie w pobliżu, z dzwonieniem łańcuchów i turkotem motoru pracują parowe krany, warczą koła wózków, dostarczających cegły i kamieni dla budującego się portu, niezawodnie najdogodniejszego i najlepszego na całem wybrzeżu, mającego przed sobą znaczną przyszłość handlową.
„Tempora mutantur et nos mutamur in illis“...
Berberowie ze szczepów Abda-Ahmar, Beni Ait, Dukkala, Cziadma i innych, nie noszą już ani swych długich strzelb, ani noży, lecz tylko kije, któremi poganiają osły i wielbłądy, dźwigające na grzbietach towary do składów kupców europejskich, lub do magazynów okrętowych; Mokkadem’y bractw nie trudnią się więcej pobudzaniem nienawiści przeciwko białym, usiłują tylko wyciągnąć jak najwięcej datków od przybywających do Safi tubylców ze wsi, ogłupiają ich cudami, dziejącemi się rzekomo przy grobowcach świętych, sprzedają im wodę ze źródła Sidi Bu Zid, która, dodana do zwykłej wody, nadaje szczególnej białości wełnie; zmuszają nabożnych wieśniaków do odbywania pielgrzymek do świętego drzewa oliwnego Lalla Zebuża, gdzie, po zapłaceniu kilku drobnych monet, wierni dostają pozwolenie zawieszenia na gałęziach drzewa ofiary w postaci wstążki lub szmatki, nabierającej od tej chwili siły talizmanu, który zapewnia powodzenie.
Wszystko się zmieniło. Wyzysk i spekulacja wtargnęły nawet do Islamu. Smutne to, lecz także już piętno wieku!
Przejeżdżamy główną zatłoczoną ulicę handlową safijskiej Medina. Długie rzędy sklepików ciągną się z obydwóch stron ulicy. Kupcy berberyjscy, arabscy i żydowscy robią tu swoje interesa i widocznie, dobre, bo wszyscy są otyli, pewni siebie i spokojni.
Docieramy do bramy, w grubym murze wyciętej. Le Glay zatrzymuje samochód i mówi:
— Najładniejsze miejsce w Safi! Cała jego historja i obyczaje zebrane razem!
Istotnie obraz nad wyraz malowniczy!
Stoimy przed bramą. Przez jej tunel, już opanowany przez gęsty fioletowy mrok, wyłania się, niby z czarnej ramy, zawieszony na szczycie góry Keszla z murami i wieżami, czepiającemi się stromych, skalistych stoków głębokiego wąwozu.
To — naprawo od nas, gdzie odczytuję stronicę z czasów walk sułtanów Saadien z portugalskiemi wojskami. Zamek stoi w szkarłacie, niby we krwi lub w ogniu. Dekoracja — odpowiednia do dziejów tego okresu!
Na lewo, na niewysokim pagórku — widzę kilka drzew palmowych i jedną nad drugą duże, białe, kopulaste kubby Sidi Abd-Er Rahman’a i Mulej El Uafi, jeszcze wyżej, jakieś niskie zabudowania, a nad niemi — słupy dymu.
Nowy rozdział historji Mahrebu odsłania się przede mną. Oglądam miejsca, gdzie nauka Proroka przetrwała mimo surowości i okrucieństwa portugalskich gubernatorów i zmagania się dwóch ras i dwóch idei. W tem zmaganiu, kult, uprawiany przy obu kubbach, odgrywał wielką rolę, rozpalając ekstazę religijną i podtrzymując fanatyzm, odwagę i poryw, niezbędny do zwycięstwa.
Przed nami leżał plac, zatłoczony białemi postaciami tubylców, przekupniami, małemi straganami i namiotami z towarem miejscowego wyrobu.
Widać stąd doskonale, że białe, granatowe i bronzowe burnusy otaczają pieśniarzy i akrobatów. Znajome widowisko! Uśmiecham się do Le Glay’a i mówię:
— Posiada pan tu swoją Dżema El Fna?
— A jakże! — odpowiada. — Bardzo pouczające miejsce...
Już zgasła Keszla, kubby stały się szare, a korony palm nad niemi — czarne; na niebie zamigotały pierwsze gwiazdy, na rynku tłum zaczął się rozpraszać, a po chwili z minaretów popłynęły przeciągłe pienia muezzinów:
— La Illah Illa—a—a, Allah—ah!...
Jakiś żebrak, siedzący przy bramie, zerwał się, rzucił na ziemię wyszarganą skórę baranią i usiadł na niej, podwinąwszy nogi pod siebie, i powtarzał za muezzinem, że niema Boga tylko Bóg Allah, jedyny i przedwieczny; ręce przykładał do twarzy, bił pokłony, a nic nie słyszał i nikogo nie widział, przejęty i dumny, bo obcował w tej chwili ze Stwórcą ludzi, zwierząt i rzeczy; nie żalił się na swój los, bo Allah wiedział, co mu przeznacza, a on nędzny „meskin“ był pewien nagrody za pogodzenie się z losem i za wierność Allahowi. Niczego nie pragnąc i o nic nie prosząc, hołd i uwielbienie składał przed obliczem Allaha i powtarzał, bijąc pokłony, lub zoraną przez ospę twarz podnosząc ku gasnącemu niebu:
— Allah er Rahim, El Muhaimin, El Adl, Allah Malik El Mulk, Allah El Hadi![4]
Powróciliśmy do hotelu, i Le Glay odjechał, zaprosiwszy nas na obiad.
Zochnę znalazłem już przebraną i wypoczętą. Zrobiwszy tualetę, pojechaliśmy do Le Glay’a. Mieszkał w obszernym, pięknie urządzonym domu, ukrytym za drzewami dużego ogrodu w dzielnicy El-Biada.
Przyjął nas tak serdecznie, że do dzisiejszego dnia przypominamy sobie surową, poważną twarz Le Glay’a z błyskami wielkiej przyjaźni w mądrych oczach.
— Patrz pan, co mam na biurku! — zawołał Le Glay.
Była to moja książka francuska „Bêtes, hommes et dieux.“
Napisałem na niej dla właściciela kilka słów, otrzymawszy wzamian najświeższy tomik nowel Le Glay’a.
Wkrótce przybył pomocnik naszego przyjaciela z żoną i zasiedliśmy do stołu. Do późnej nocy gwarzyliśmy, poruszając różne tematy; coraz bardziej przekonywałem się, że rozumiemy się z Le Glay’em, że mamy z nim jednakowy sposób myślenia i jednakowy sposób ujmowania wrażeń. Cieszyło mnie to bardzo, gdyż pokochałem Le Glay’a.
Dużo ciekawych szczegółów o Marokku dowiedziałem się od „Empereur des Berbères“, i przekonałem się, że mam właściwy pogląd na cały szereg zjawisk. Od pisarza zaś Le Glay’a otrzymałem pewne drogowskazy, prowadzące do duszy ludu Mahrebu.
Te drogowskazy były dla mnie bardzo cenne, gdyż potwierdzały raz jeszcze moją myśl, że człowiek jest produktem klimatu, gleby, kultu i okoliczności tylko pod względem zewnętrznej powłoki, pozatem tubylec z obwodu Abda, z Ergów Sahary jest takim samym człowiekiem, jak tubylec rzeki Orchon, z nad brzegów Morza Berynga, z Yan-Tze-Kiangu, Winnipegu, Nowego Jorku, Paryża, Berlina i Warszawy, bo ma duszę zawsze trwożną, smętną, lecz żądną niedoścignionej wiedzy i niezależnej od jego mózgu — wiary w Boga i w człowieka — dzieło jego przedwiecznej woli.
Nazajutrz odwiedziliśmy w zamku Keszla pomocnika Le Glay’a, p. Coliac, który dał nam za przewodnika, mówiącego dobrze po francusku, spahisa, Araba z Algieru.
Zaprowadził on nas do Dar El Behar. Potężne, z cyklopicznych bloków złożone mury trzymają się dobrze; wewnątrz, w różnych skrytkach i zakamarkach gnieżdżą się jacyś ludzie, jakieś składy. Wchodzimy na szczyt wieży, wyrastającej wprost ze skał, stojących nad morzem. Przed nami Ocean skrzy się w słońcu i wali zielonemi falami w czarne kamienie, wynurzające się z wody. Fale z łoskotem ciskają się na te rafy i wyrzucają wysoko w powietrze siwą pianę i całe kaskady mieniących się w słońcu bryzgów. Wyciągają pożądliwie ku morzu swe szyje stare armaty, od wieków nieme, lecz pyszniące się jeszcze herbami Wielkiej Hiszpanji i potężnej niegdyś na oceanach Holandji.
Ze szczytu baszty widzimy całe Safi, z groźnym Keszla w pierścieniu ciemnych murów, z białemi kubbami i minaretami — na dole; zbiorowisko domów i domków wylewa się coraz bardziej pod stare, bezsilne i przeżyte mury i wybiega ku portowi.
Być może, że nigdzie w Marokku nie można spotkać miejsca, gdzieby Islam tak chętnie zbliżał się do Europy, jak w Safi. Tubylcy posługują się już systemami rolnemi, przejętemi od Francuzów, prowadzą rozległy handel z firmami europejskiemi, korzystają z kredytów bankowych, z poczty i telegrafu; niektórzy mają nawet własne samochody i telefony. Jednocześnie zaś nie widać tu zdeprawowanego Islamu, jak to na każdym kroku stwierdzać można w Kazablance, a szczególnie w Tangerze i w hiszpańskiem Marokku.
Jestem przekonany, że gdyby który z muzułman upił się i był aresztowany za burdę uliczną, to miejscowy Kadi ukarałby go daleko łaskawiej, niż „Contrôleur civil“, kapitan Le Glay, znawca i piewca duszy Mahrebu. Onby tego nie wybaczył, bo byłoby to dla pisarza Le Glay’a ciężkiem i bolesnem rozczarowaniem, jakieby mu sprawiła ta dusza berberyjska!
Zwiedziliśmy fabrykę naczyń majolikowych, tę osobliwość Safi. W warsztatach zwykli garncarze i odwieczne warsztaty do formowania, naczynia różnego gatunku i rozmiarów: od kałamarza i pudełka do pudru, aż do olbrzymich, na półtora metra wysokich waz.
Emalję i rysunki nakładają wykwalifikowani robotnicy. Tych zaś wychowuje szkoła praktyczna. Rysunki stanowią różne kombinacje figur geometrycznych, pokrywanych emalją o kolorach bardzo dyskretnych. W ostatnich czasach zaczyna się już do starej ceramicznej sztuki safijskiej zakradać modernizm, wciskający się szczególnie w dziedzinę rysunku. Piece garncarskie są opalane suchemi liśćmi palmowemi, przywożonemi z południa w formie wiązanek, lub snopkami suchej, twardej trawy.
Przeszedłszy około kubb, stojących w cieniu kilku palm, schodzimy na plac, gdzie oglądamy przeróżne towary, przeważnie misy i dzbany gliniane, wełniane ludowe tkaniny, kobierce z Cziadma, a nadto kilka bardzo drogich, może najdroższych w Marokku dywanów Glaua, dostarczanych z Tarudantu.
Po obiedzie, spożytym w hotelu, znowu zwiedziliśmy plac.
Oprócz pieśniarzy i akrobatów, znanych nam już z Marrakeszu i Fezu, widzieliśmy błazna. Był to młody Berber, o ładnej, wyrazistej, roześmianej twarzy i gęstej, kędzierzawej czuprynie.
— To — Draa! — rzekł pogardliwym głosem spahi. — Draa — to pół-berber, pół-murzyn...
Błazen tymczasem, komicznie gestykulując, coś opowiadał, a słuchacze pokładali się od śmiechu. Z tłumaczenia spahisa wywnioskowałem, że Draa wyśmiewa wszystko i wszystkich, bo mówił o hipokrytach, spotykanych w życiu codziennem na każdym kroku. Śmiał się z Imamów, co mają jedną żonę podług Koranu, a na uboczu — piękne niewolnice; dworował z mokaddem’ów, oszukujących pobożnych wszelkiemi sposobami; drwił z uczonych, zagłębionych w nauce, a nie rozumiejących rzeczy najprostszych; wyśmiewał baszów, kaidów i kadi.
Wreszcie zaczął przedstawiać kobiety z haremów; śpiewał i tańczył, jak one; pokazywał, jak starają się przypodobać swoim panom i jak ich oszukują. Wreszcie zaczął płakać i uskarżać się na głód, robiąc w naszą stronę figlarne oko.
Dawano mu pieniądze, które przyjmował z drwinami.
Rzuciłem mu franka, oczekując od niego dowcipu, po którym tłum niezawodnie ryknie śmiechem, lecz błazen ukłonił się grzecznie i mrużąc oczy, rzekł dobrą francuszczyzną:
— Jestem wdzięczny bezgranicznie szlachetnym cudzoziemcom!
Przez tłum jął się przeciskać w tej chwili, depcąc po nogach, karzełek-kretyn, trzymając w ręku duży kawał cukru. Coś wykrzykiwał, sepleniąc i bryzgając śliną, i parł naprzód, wyciągając cukier w stronę błazna. Ten wziął cukier, obgryzł swemi wilczemi zębami kawał, i nagle udał, że się struł. Dostał drgawek, oczy stanęły mu w słup, a później zaczęły się kręcić i zezować.
Przerażony idjota zaczął płakać, całować wszystkich po rękach i błagać, aby go nie aresztowano, bo cukier otrzymał od kupca Ben Mehara i sam jadł go bez szkody dla zdrowia.
Popychano go i bito, lecz on przeciskał się do błazna, aby ucałować mu rękę i prosić o przebaczenie.
Nagle Draa przestał udawać i zaczął się śmiać z kretyna. Ten odrazu wpadł we wściekłość, miotał się, i żądał zwrotu cukru. Śmiechy i ryk wzmagały się. Poszliśmy dalej...
W pobliżu odbywała się walka na pałasze, właściwie na długie kije. Mistrz, którego pomocnicy całowali po rękach, pokazał szereg złożeń i ciosów, bardzo zręcznie władając swoją „szablą“.
Z tłumu wyszedł zapaśnik. Byliśmy świadkami bardzo malowniczej walki, pełnej szybkich zwrotów, skoków, nieuchwytnych ciosów, przerzucania szabli z jednej dłoni do drugiej, energicznego napadu i artystycznej obrony. Widocznie sztuka władania białą bronią, z której słynęli Maurowie andaluzyjscy na wszystkich turniejach w Europie, nie została doszczętnie zapomniana.
Krzywa szabla jest nierozłączną towarzyszką wyznawców Proroka, który również umiał się nią świetnie posługiwać. Widziałem wszędzie w krajach muzułmańskich wielkich artystów w tej dziedzinie: Turkmenów z ich starożytnemi „kłyczami“, Kurdów — z długiemi jataganami o wygiętej na końcu klindze. Gruzinów i Osetinów — z ich damasceńskiemi „szaszkami“ o srebrnych rękojeściach, — wszyscy oni umieli władać stalą. Po zwiedzeniu rynku pojechaliśmy naszym samochodem za miasto w stronę przylądka Safi, gdzie przechował się jeszcze fort portugalski — Nador. Stąd widać morze aż do przylądku Kantin i do grzbietu Hadid. Safi, jak stado łabędzi, połyskiwało na dole, na tle lazurowego morza.
Powracając do hotelu, spostrzegliśmy około jednej z kubb, grupę sędziwych tubylców. Siedzieli w cieniu przy białej ścianie kaplicy i słuchali poważnie i w skupieniu kobiety.
A ona bezradnie chwytała się obydwoma rękoma za głowę, wyrywała sobie włosy, padała na ziemię, podnosiła się i łkała, zawodząc rozpaczliwie:
— Ża Lalla Fatma Mhammed! Ża Sidi Bu Dehab![5] — I coś mówiła, dowodziła i łkała coraz rozpaczliwiej.
— Mąż ją wyrzucił z domu swego, bo jest bezpłodna, jak pustynia w czasie najnieznośniejszych upałów, — objaśnił nasz szofer.
Kobieta zaś w kółko powtarzała jedno i to samo:
— Ża Lalla Fatma! Ża Sidi Bu Dehab!...
Tyle rozpaczy wyczuliśmy w jej głosie, że wydało się nam, iż słońce przybladło, spochmurniało niebo, i zgasły mieniące się złotem i srebrem połyski morza.
O, człowiek wszędzie jest człowiekiem, i wszędzie ściga go męka, znana i zrozumiała na wszystkich szerokościach geograficznych i przez wszystkie rasy i szczepy, bo zrodzona jest w sercu, co ukryte w białej, czarnej, lub żółtej piersi, umie i może kochać i nienawidzić, wierzyć i umierać w torturach zwątpienia i beznadziejności.
Powróciliśmy smutni do domu...
Nazajutrz rano wyjechaliśmy z Safi. Przemknęliśmy 156 kilometrów po zaludnionej, uprawnej i malowniczej miejscowości i znowu ujrzeliśmy przed sobą, na ciemno-szafirowem tle Oceanu srebrzyste, olsniewająco-białe miasto. Był to Mazagan. Miasto wyraźnie europeizowane, z gmachami i kościołami francuskiemi, z latarnią morską, z urządzeniami portowemi, z obszerną, bardzo ładną plażą, przyozdobioną lekkim, malowniczym pawilonem kąpielowym. Wszystko dookoła było białe, przysypane, niby złotym pudrem, blaskami słonecznemi i drobnym żółtym piaskiem morskim. Tylko w jednem miejscu czerniły się jakieś ponure mury. Tam właśnie biło serce Mazaganu, tam się tworzyła jego historja i tam leżała przyczyna europeizacji tego miasta.
Zwiedzamy te potężne mury obronne, krużganki i blanki ze staremi kolubrynami, lochy, gdzie niegdyś przechowywano proch i broń palną, ściany starego fortu, gdzie się przed wiekami ukrywały od miotów wściekłych fal zbrojne brygantyny i fregaty, powiewające na masztach banderę portugalską; resztki baszty strażniczej, skąd w dawne czasy dzwonem dawano sygnał o zbliżającym się nieprzyjacielu...
Bo też ciągła, uporczywa i długa wrzała tu walka.
Od początków XVI-go do końca XVIII-go wieku siedzieli tu, za temi murami, najeżonemi armatami i lufami falkonetów, waleczni Portugalczycy.
Robili stąd wyprawy na północ do ujścia rzeki Um Er Rebia, gdzie zawładnęli miasteczkiem Azmur, i małą osadę Tit. Był to krok naprzód i krok wstecz, bo nie bardzo długo mogli się tam utrzymać, nie mając przed sobą swoich mocarnych murów i niszczących armat. Waleczni Berberowie — Dukkala i Rehamna, ulegli rozkazom Sułtanów, walczyli bez wytchnienia, wypierali zewsząd najeźdźców i tylko mury Mazaganu i zabójczy ogień jego dział wstrzymywał wojowników Islamu. Widocznie Portugalczycy tak dalece byli ściśnięci pierścieniem wrogiej ludności, że nie mogli zawsze korzystać ze słodkiej wody rzeki, wpadającej do mazagańskiej zatoki i ze studni i źródeł, wytryskujących z ziemi w pobliżu kubby Sidi Dauid. Sądzić o tem można z tego, że zbudowali podziemne cysterny, olbrzymie lochy i baseny ze sklepieniami, opartemi na ciosanych słupach kamiennych. Tu przechowywali zapasy wody dla załogi i kupców, eksploatujących sąsiednie wioski Dukkala, oraz morze koło Białego Przylądka, gdzie do naszych czasów łowi się najlepsze ryby i potworne langusty.
Jednak w starych klechdach Berberów — Dukkala, które zasłyszałem w Azmur od ślepego meskina-żebraka, przechowały się inne wspomnienia o podziemnych cysternach portugalskich.
— Opowiem wam, mumeni miłosierni, o starych dziejach! — mówił meskin jękliwym głosem, przewracając białkami oczu. — Ulubiony wódz sułtana El Mumsura — waleczny i płomienny Delim Ben Amara dostał się ranny w ręce portugalskich wojowników... Wprowadzono go do cysterny, skąd była wypuszczona wszystka woda, i przykuto łańcuchami do słupa. Zamknięto szczelnie jedyne okno w sklepieniu i zatarasowano drzwi. Otworzono loch dopiero po upływie pięćdziesięciu dni... Delim zmarł z głodu, a żarłoczne szczury pożarły jego ciało. Niech imię Delima Ben Amara przetrwa w pamięci wiernych na wieki! Niech będzie błogosławione imię Allaha!
Dostawszy franka, meskin znowu zaczął zawodzić skrzypiącym, jękliwym głosem:
— Mądra i miła Niebu Kahina, Lalla En Naami, nawoływała ludzi z pobliskich i dalekich „bled“[6] do walki z niewiernymi. — Portugalski wódz przekupił Araba-kupca, który, porwawszy Naami, przywiózł ją do Mazaganu. Stawiona przed sądem, kahina przepowiedziała straszliwą chorobę, która miała zniszczyć załogę twierdzy, i prędką ucieczkę przybyszów z ziemi Mahrebu. Rozgniewani wojownicy wrzucili ją do cysterny, gdzie utonęła...

MAZAGAN. SALA Z EPOKI PORTUGALSKIEJ

Istotnie, gdy zwiedzaliśmy zimne, wilgotne podziemia cysterny z wrywającym się do nich złotym snopem promieni słonecznych, które wpadały przez okrągły otwór w sklepieniu, — w zacienionych zakątkach, za filarami, gdzie wisiały śpiące nietoperze, śmigały olbrzymie szczury i pełzały jaszczurki, czaiły się jakieś chybkie zwodnicze cienie. Zdawało się, że czepiały się długiemi, ledwie majaczącemi w zmroku rękoma śliskich, wilgotnych murów, opadały i znowu się wznosiły, niby człowiek tonący i wynurzający się ostatnim wysiłkiem woli na powierzchnię wody.
Widocznie, że mieszkańcy bogatego w zboże, owoce i bydło kraju Dukkala, pamiętają straszne dzieje portugalskiego zaboru i przyjeżdżają tu tylko w dni bazaru, nie zatrzymując się długo w mieście, gdzie ich przodkowie cierpieli męki i krew swoją przelewali. Za stolicę swoją Dukkala uważają Azmur, otoczony od stromego prawego brzegu Er Rebia wysokiemi murami, a od strony morza broniony przez piaszczystą mieliznę.
W jeszcze bardziej odległych czasach nie było tu spokojniej, bo Kartagińczycy, niby żarłoczne pijawki, wysysali dobytek tego kraju, a później Rzymianie mieczem dokumentowali tu potęgę grodu Cezarów.
Niedługo tu zabawiliśmy, obejrzawszy Mazagan, z jego zburzonemi portugalskiemi kościołami, kubbami, rynkiem i tłumem kupczących ludzi wszelkich krajów i odcieni.
Znowu mkniemy dalej. Migają przed nami już znajome miasta, Kazablanka, Rabat, Meknes, Fez, Taza, i przyjaźni nam ludzie, których tu poznaliśmy. Spieszymy do Udżdy, skąd mamy zamiar przeciąć terytorjum wysokich plateaux i dotrzeć do Figuig, oazy, spoglądającej w martwe oblicze pustyni...
— A więc, dalej, dalej!
Szybko prowadzi nasz szofer samochód, zatrzymujemy się tylko dla spożycia obiadu, na nocleg, dla napełnienia samochodu benzyną i wodą, dla pokrzepienia się filiżanką czarnej, mocnej kawy w przydrożnej „buvette“, lub dla zmiany pękniętej opony.
Spieszno nam, bo to już jesień, a za nią przyjdzie zima, z jej ulewami i wichrami, czas marny na podróżowanie...





  1. Bled — wieś.
  2. O, tak, pani! to takie piękne!
  3. E. Doutté, l. c.
  4. Allah miłosierny, obrońca, sprawiedliwy, król królów, wódz.
  5. Na świętą Fatmę Mhammed! Na świętego Bu Dehaba!
  6. Wieś.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.